Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Idź do nieba!
Duchowa mapa do wieczności
Dokąd prowadzi droga naszego życia? W jakim kierunku chcemy zmierzać? Każdy musi dokonać wyboru.
Sługa Boży arcybiskup Fulton J. Sheen z pasją zachęca do zwrócenia naszych kroków w stronę nieba. Daje też szczegółową mapę jako pomoc w pokonywaniu kolejnych etapów – stopni na drodze do królestwa światłości. Drogowskazami są tu na nowo przypomniane podstawowe prawdy o sądzie Bożym, o wierze i miłości, o modlitwie, o walce ze złem, a także o cierpieniu i śmierci.
Uznany amerykański kaznodzieja z właściwą sobie błyskotliwością przekonuje, że choć we współczesnym świecie niezwykle trudno być prawdziwym chrześcijaninem, to królestwo Boże już tu ma swój początek, a u kresu drogi czeka wieczne szczęście.
Pasją abp. Fultona Sheena było głoszenie katolickiej wiary. Ukazywał jej piękno, spójność i rozumność. Czynił to językiem obrazowym, pełnym aforyzmów, a zarazem niezwykle logicznym i precyzyjnym. W czasach pobłażliwych doktryn jego nauczanie lśni blaskiem ortodoksyjnej prawdy. Temu pasterzowi można zaufać, że pokazuje owcom drogę do nieba.
ks. dr Tomasz Jaklewicz
Nawracał miliony. Nie za sprawą retorycznych sztuczek (choć jego erudycją można by obdzielić kilka osób i wciąż uznawalibyśmy ich za geniuszy...), a silną wiarą w to, co głosił, i życiem zgodnym z tym, w co wierzył. Trudne treści teologiczne potrafił podawać na „życiowych” przykładach, przybliżając Boże prawdy ludziom nawet najbardziej na nie odpornym. Dlatego jeśli abp Fulton J. Sheen mówi: „Idź do nieba”, to nie wkładaj nawet butów. Nie dlatego, że podróż będzie sielanką (bo nie będzie...), ale dlatego że szkoda marnować czasu. Jego duchowa mapa do wieczności nie ma nic wspólnego z ogromną płachtą papieru, bliżej jej do luksusowego GPS-a. Ta książka to pozycja obowiązkowa dla każdego, komu drogie jest własne zbawienie.
Mateusz Ochman
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Originally published in English under the title:
Go to Heaven! by Fulton J. Sheen
Copyright permission was granted by The Estate of Fulton J. Sheen / The Society for the Propagation of the Faith / www.missio.org
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Esprit 2020
Na okładce: © Los Angeles Examiner / USC Libraries / Corbis via Getty Images
Redakcja: Agata Chwirot, Malwina Błażejczak
Korekta: Beata Kostrzewska, Monika Nowecka
ISBN 978-83-67291-75-0
Wydanie I, Kraków 2020
Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Gdyby Horace Greeley1 nie wierzył, że za rzeką Missisipi leży jakaś ziemia, nigdy by nie powiedział: „Jedź na zachód, młody człowieku”. Gdyby zaś współczesny człowiek nie wierzył w istnienie czegoś takiego jak piekło, nie udzielałby tylu rad tym, których chciałby przed nim ocalić. Jednocześnie nikt nikomu nie mówi: „Idź do nieba” – i właśnie dlatego w tej książce proponujemy zmianę kierunku. W gruncie rzeczy ani piekło nie jest bezwzględną karą, ani niebo bezwzględną nagrodą za nasze życie.
Wbrew powszechnemu przekonaniu piekło i złe życie nie są powiązane ze sobą tak jak lanie z aktem nieposłuszeństwa, ponieważ po przewinieniu nie zawsze następuje bicie i rzadko do niego dochodzi w kręgach młodocianych nicponi. Jest inaczej – piekło i złe życie wiążą się jak ślepota i wydłubanie oka. Z kolei niebo i dobre życie nie są powiązane tak jak dyplom z wyróżnieniem z egzaminami w szkole, ale raczej jak wiedza z uczeniem się, z intelektualnym wysiłkiem.
Ta książka jest mapą drogową do nieba i ułożona została według określonego wzorca. Wiele z przedstawionych tu koncepcji pojawiło się już w naszych wcześniejszych opracowaniach, ale tym razem zostały one uporządkowane jako kolejne stopnie prowadzące do królestwa światłości.
Zaczynamy od opowieści o człowieku pełnym napięć i kompleksów wynikających z konfliktu między tym, co powinien robić, a tym, co rzeczywiście robi. Kiedy zda on sobie sprawę, że nie ucieknie przed tą wewnętrzną wojną domową i że nie wyciągnie się sam z bagna za włosy, wtedy dostrzega, iż może jeszcze sięgnąć po nadludzką pomoc. Po prawdę, której nie ogarnia umysłem, oraz po moc przekraczającą jego letnią i słabą wolę. Ta prawda i ta moc są darami. Na ludzkie poszukiwanie Boga, choćby było ono pełne wątpliwości, Bóg odpowiada poszukiwaniem człowieka.
Odkąd w Osobie Chrystusa doszło do cudownego złączenia boskości z człowieczeństwem, każdy musi odpowiedzieć na ważne pytanie: czy przyjmie na własność to Boskie życie, ofiarowane za darmo i dlatego nazywane łaską, czy je odrzuci?
Życie jest pełnym grozy dramatem, w którym człowiek może przyjąć lub odrzucić swoje odwieczne przeznaczenie. Ofiarowanie światła oku, muzyki uchu, a pożywienia żołądkowi wydoskonala każdy z tych organów. I analogicznie – ofiarowanie umysłowi prawdy, a woli mocy czyni z człowieka kogoś więcej niż stworzenie, mianowicie: współuczestnika Boskiej natury.
Od tego wyjdziemy. W kolejnych rozdziałach pojawią się wyraźne drogowskazy do nieba. Ktoś może powiedzieć, że piekło mamy już na ziemi. Owszem. Może się ono dla nas zacząć już tutaj, jednak tutaj się ono nie kończy. Niebo także może mieć tu swój początek, w prawdziwym pokoju umysłu zjednoczonego z Boskim życiem, ale i ono się tutaj nie kończy. Dlatego namawiamy: „Idź do nieba”.
Wcześniejsze pokolenia szukały Boga, ponieważ dostrzegały porządek panujący we wszechświecie. Współczesnego człowieka do tych poszukiwań motywuje nieporządek w nim samym. Obecnie dusza nie rozgląda się już wokół siebie, żeby dostrzec Boga w przyrodzie. Dawniej człowiek, wpatrując się w bezmiar Bożego dzieła, w piękno nieba i w porządek planet, wnioskował o potędze, pięknie i mądrości Boga, który stworzył świat i napełnił go życiem. Niestety, człowiekowi współczesnemu obce jest takie podejście: wrażenie wywiera na nim nie porządek w przyrodzie, ale zamęt panujący w jego umyśle. Bomba atomowa zniszczyła jego nabożną cześć do natury, a nauka o naturze okazała się zbyt bezosobowa dla istoty skupionej wyłącznie na sobie. Nie natura, lecz ludzka osobowość tak naprawdę interesuje i niepokoi współczesnych ludzi.
Zmiana, do której doszło w naszych czasach, nie oznacza, że współczesna dusza porzuciła poszukiwanie Boga, lecz raczej że zrezygnowała z bardziej racjonalnych czy nawet zwyczajnych dróg znajdowania Go. Liczy się nie porządek we wszechświecie, tylko nieporządek w sobie; ważne są nie widzialne rzeczy świata, ale niewidzialne frustracje, kompleksy i lęki własnej osobowości – to są punkty wyjścia współczesnego człowieka, kiedy zwraca się z wątpliwościami ku religii. W szczęśliwszych czasach filozofowie dyskutowali o problemie człowieka, a teraz dyskutują o człowieku jak o problemie.
Wcześniej człowiek żył w trójwymiarowym wszechświecie – z ziemi, na której mieszkał z bliźnimi, spoglądał w górę na niebo i w dół na piekło. Kiedy jednak zapomniał o Bogu, jego pole widzenia ograniczyło się do jednego wymiaru – do wymiaru własnego umysłu.
Dokąd może udać się dusza, jeśli na każdym wyjeździe ustawiono blokady drogowe? Człowiek zostaje zmuszony schronić się w swoim wnętrzu, podobnie jak mieszkańcy miasta, gdy wróg zdobył już wszystkie zewnętrzne mury obronne. Jak w zamkniętym zbiorniku podnosi się poziom wody, gromadzą szumowiny, śmieci i muł, tak nowoczesna dusza (która nie ma żadnych celów ani kanałów, jakie daje chrześcijaństwo) cofa się w głąb siebie i dławiąc się, zbiera wszystkie nieracjonalne, instynktowne, mroczne, podświadome osady, które nigdy by się nie zgromadziły, gdyby tylko istniały typowe, sprawdzone w dawnych, normalnych czasach odpływy. Człowiek dopiero teraz odkrywa, że jest w sobie uwięziony, jest zakładnikiem samego siebie. I taki uwięziony w sobie usiłuje obecnie zrekompensować utratę trójwymiarowego wszechświata wiary, analizując swój umysł.
W poprzednich pokoleniach kompleksy, lęki i niepokoje duszy nie wpływały na nią w takim stopniu jak obecnie, ponieważ się ich pozbywano poprzez włączenie w społeczno-duchowy organizm cywilizacji chrześcijańskiej. Teraz stanowią istotną część struktury współczesnego człowieka – można by pomyśleć, iż są na nim wręcz wytatuowane. Nie zważając jednak na kondycję człowieka, trzeba przyprowadzić go z powrotem do Boga i do szczęścia. Jeśli ludzie dziś chcą dotrzeć do Boga, odchodząc od diabła, to i my zaczniemy od diabła. W końcu Pan też od tego zaczynał – gdy pomógł Magdalenie albo gdy powiedział uczniom, że pracę ewangelizacyjną powinni rozpocząć od modlitwy i postów, które wypędzają złe duchy.
Nie ma żadnej różnicy – prócz terminologicznej – między sfrustrowaną duszą współczesną a sfrustrowaną duszą ukazaną w Ewangelii. Współczesnego człowieka charakteryzują trzy typy wyobcowania: oderwanie od siebie samego, od bliźniego i od Boga. Te same cechy charakteryzowały sfrustrowanego młodzieńca z kraju Gerazeńczyków.
Pierwsza z nich to samowyobcowanie. Współczesny człowiek nie stanowi już jedności, ale jest zdezorientowanym, zakompleksionym kłębkiem nerwów. Okazuje się tak rozdarty i tak oddalony od samego siebie, że postrzega siebie nie jako spójną osobowość, a raczej jako pole bitwy, na którym szaleje wojna domowa między tysiącem i jedną sprzecznymi lojalnościami. Jego dusza podobna jest do menażerii, w której zwierzęta w poszukiwaniu zdobyczy rzucają się na siebie. Można go również porównać do radioodbiornika, który zamiast wybrać jedną rozgłośnię, stara się dostroić do kilkunastu stacji i wydaje z siebie jedynie irytujące trzaski.
Jeśli sfrustrowana dusza jest wykształcona, to ma pewną wiedzę, jakieś niepowiązane ze sobą strzępki informacji, ale nie zna scalającej je filozofii. Sfrustrowana dusza może sobie powiedzieć: „Czasem myślę, że istnieję w dwóch formach jednocześnie – żywej duszy i doktora nauk”. Taki człowiek przekłada swój wewnętrzny zamęt na świat zewnętrzny i dochodzi do wniosku, że skoro on sam nie zna prawdy, to nie ma nikogo, kto by ją znał. Jego sceptycyzm (który on uogólnia i czyni filozofią życiową) spycha go coraz głębiej w moce czyhające w mrocznych, wilgotnych pieczarach jego podświadomości. Zmienia filozofie jak rękawiczki. W poniedziałek układa tory pod materializm; we wtorek czyta jakiś bestseller, pod którego wpływem zrywa poprzednie i kładzie nowe tory – tym razem idealizmu; w środę jego drogą jest komunizm; w czwartek układa szyny liberalizmu; w piątek słucha audycji radiowej i postanawia ruszyć trasą freudyzmu; w sobotę pije mocnego drinka, żeby zapomnieć o dotychczasowym układaniu torów, a w niedzielę zastanawia się, dlaczego ludzie są tacy głupi i chodzą do kościoła. Codziennie ma nowego idola, co tydzień nowy nastrój. Jego autorytetem jest opinia publiczna, więc jeśli ta opinia się zmienia, wraz z nią zmienia się jego sfrustrowana dusza. Nie ma żadnego niezachwianego ideału, żadnej wielkiej pasji, jego jedyna stała to zimna obojętność wobec reszty świata. Ponieważ żyje w stanie ciągłych samoodniesień, w rozmowach jego „ja” staje się coraz ważniejsze, a jego bliźni coraz nudniejsi, bo upierają się przy mówieniu o sobie zamiast o nim.
Drugą cechą charakterystyczną człowieka współczesnego jest jego odizolowanie od innych ludzi. Tę cechę ujawniły nie tylko dwie wojny światowe, które wybuchły w odstępie dwudziestu jeden lat – i ciągłe zagrożenie, iż dojdzie do trzeciej wojny – nie tylko pogłębienie konfliktów klasowych i eskalacja egoizmu, które sprawiają, że obecnie człowiek dba wyłącznie o własne interesy, lecz także zerwanie z wielowiekową tradycją i odrzucenie dziedzictwa kulturowego. Każdy wyraz szacunku wobec tej tradycji jest uznawany za reakcjonizm. Współczesna dusza wykształciła w sobie mentalność komentatora, który ocenia wczoraj według kryteriów dzisiaj, a dziś według jutra. Nie ma nic tragiczniejszego niż mędrzec, który traci pamięć, ani nic tragiczniejszego niż cywilizacja, która utraciła swoją tradycję. Współczesna dusza nie potrafi żyć sama z sobą ani z innymi ludźmi. Człowiek niepogodzony z sobą nie pogodzi się ze swoim bratem. Wojny światowe są niczym innym jak makrokosmicznymi objawami wojen psychicznych toczonych w mikrokosmosie otumanionych dusz. Gdyby takie batalie nie toczyły się w milionach dusz, nie doszłoby do jakichkolwiek starć na polach bitewnych świata.
W duszy wyobcowanej od własnego ja pojawia się bezprawie. Dusza, która toczy wewnętrzną wojnę sama ze sobą, wkrótce zaczyna walczyć z innymi. Gdy zaś człowiek przestaje służyć innym, staje się ciężarem dla siebie. Jeśli odmówi życia z innymi, tylko krok dzieli go od odmowy życia dla innych. Kiedy Adam zgrzeszył, oskarżył Ewę, a kiedy Kain zamordował Abla, zadał aspołeczne pytanie: „Czyż jestem stróżem brata mego?” (Rdz 4, 9)2. Kiedy Piotr zgrzeszył, odszedł samotnie i gorzko zapłakał. Z kolei grzech pychy przy budowie wieży Babel poskutkował pomieszaniem języków, przez co niemożliwe się stało ocalenie braterstwa ludzi.
Wreszcie współczesny człowiek jest zrażony do Boga. Wyobcowanie od własnego ja i zamknięcie na innych ludzi ma swoje korzenie w oderwaniu się od Boga. Bóg jest piastą koła, a gdy tej zabraknie, wypadają szprychy, czyli ludzie. Współczesnym ludziom wydaje się, że Bóg się od nich oddalił, ale tak naprawdę jest to spowodowane w dużej mierze ich bezbożnym postępowaniem. Dobro zawsze staje się wyrzutem sumienia dla tych, którzy nie żyją uczciwie. Grzesznicy na dobro reagują z napastliwą nienawiścią. Rzadko się zdarza, aby sfrustrowana dusza, krytyczna i zawistna wobec bliźnich, nie była jednocześnie niereligijna.
Obecny zorganizowany ateizm jest projekcją nienawiści do samego siebie – nim jakikolwiek człowiek znienawidzi Boga, najpierw nienawidzi samego siebie. Prześladowanie religii stanowi oznakę niczym nieuzasadnionej postawy antyreligijnej albo ateistycznej, ponieważ nienawiść poprzez stosowanie przemocy ma nadzieję uciec przed niedorzecznością bezbożności. Najwyższą formą nienawiści do religii jest chęć przeciwstawienia się Bogu i podtrzymania własnego zła wobec Jego dobroci i mocy. Dusza taka uważa, że buntując się przeciwko całej egzystencji, zada jej kłam. Zaczyna zachwycać się własną udręką na znak protestu przeciwko życiu. Taka dusza nie chce słyszeć o religii na wypadek, gdyby niesiona przez nią pociecha stała się zarazem potępieniem jej arogancji. Dlatego zamiast słuchać, przeciwstawia się jej. Nie jest zdolna nadać swojemu życiu sensu, uogólnia więc swoją wewnętrzną niezgodę i uznaje cały świat za bezład i chaos, wobec których wykształca w sobie filozofię „niebezpiecznego życia”.
Czy tak pełna zamętu dusza pojawia się w ewangeliach? Czy współczesna psychologia zajmuje się innym typem człowieka niż ten, którego nasz Pan przyszedł zbawić? Jeśli sięgniemy do Ewangelii według św. Marka, odkryjemy, iż młody człowiek z krainy Gerazeńczyków cierpi z powodu tych trzech frustracji, znanych współczesnej duszy.
Człowiek ten utracił własną tożsamość, bo gdy nasz Pan spytał: „Jak ci na imię?”, odparł Mu: „Na imię mi «Legion», bo nas jest wielu” (Mk 5, 9). Zwróćmy uwagę na konflikt osobowości oraz pomieszanie między „mi” i „nas jest wielu”. To oczywiste, że człowiek ten ma ze sobą problemy, oszołomiony następstwami tysiąca i jednego walczących ze sobą lęków. Z tego powodu mówi o sobie „Legion”. Żadna rozdarta osobowość nie jest szczęśliwa. Ewangelista opisuje jego nieszczęście, mówiąc, że młody człowiek „krzyczał i tłukł się kamieniami” (Mk 5, 5). Zagubiony człowiek zawsze jest smutny. I jest swoim najgorszym wrogiem, ponieważ nadużywa natury, aby samego siebie zniszczyć.
Młodzieniec ten był również odizolowany od bliźnich, bo jak czytamy w Ewangelii: „Mieszkał on stale w grobowcach” (Mk 5, 3). Stanowił zagrożenie dla innych ludzi – „nikt już nawet łańcuchem nie mógł go związać. Często bowiem nakładano mu pęta i łańcuchy; ale łańcuchy kruszył, a pęta rozrywał, i nikt nie zdołał go poskromić” (Mk 5, 3–5). Izolacja ściśle wiążę się z bezbożnością. Jej naturalnym środowiskiem jest przestrzeń położona z dala od innych ludzi, wśród grobów, w krainie śmierci. W grzechu nie ma spoiwa – jego natura jest odśrodkowa, rozdzielająca i niszcząca.
Człowiek ten odszedł od Boga, a gdy tylko zobaczył Zbawiciela, zawołał: „Czego chcesz ode mnie, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Zaklinam Cię na Boga, nie dręcz mnie!” (Mk 5, 7). Chciał w ten sposób powiedzieć: „Co my mamy ze sobą wspólnego? Twoja obecność przynosi mi zniszczenie”. Ciekawym faktem psychologicznym jest, że wszystkie sfrustrowane dusze objawiają nienawiść do dobra i pragnienie oddzielenia od niego. Każdy grzesznik ukrywa się przed Bogiem. Pierwszy morderca w historii świata powiedział: „mam się ukrywać przed Tobą, i być tułaczem i zbiegiem na ziemi” (Rdz 4, 14).
Nie jest więc ważne pytanie: co z nami będzie?, lecz: kim się staniemy? Bomba atomowa oderwała nasze umysły od istnienia i jego celu. Mimo to do dziś nie zmieniła się kwestia, że mniej istotne jest, jak ktoś przeżywa swój czas, a bardziej, jakim ktoś jest w wieczności. Bomba atomowa w rękach św. Franciszka z Asyżu byłaby mniej niebezpieczna od pistoletu w ręku zbrodniarza. Bombę czyni niebezpieczną nie ukryta w jej wnętrzu niszczycielska energia, ale człowiek, który jej używa. Stąd wniosek, że współczesnego człowieka trzeba na nowo przerobić. Jeśli nie wstrzyma eksplozji we własnym umyśle, zniszczy całą planetę – najprawdopodobniej uzbrojony właśnie w bombę – jak ostrzegał Pius XII. Współczesny człowiek zamknął się w więzieniu własnego umysłu i tylko Bóg może go z niego uwolnić, tak jak wyprowadził Piotra z lochu. Człowiek musi zrobić tylko jedno – musi wnieść swój wkład, czyli zapragnąć stamtąd wyjść. Bóg nas nie zawiedzie, to tylko my za słabo pragniemy uwolnienia. Nie ma powodu się zniechęcać. Serce i – co za tym idzie – pomocną dłoń Zbawiciela przyciągnęło beczące jagnię w zaroślach, a nie wielkie stado owiec na rozległej łące. Odzyskanie spokoju dzięki Jego łasce wymaga jednak zrozumienia lęków, tej poważnej dolegliwości uwięzionego we własnym umyśle współczesnego człowieka.
Współczesny lęk różni się od lęków, które odczuwały osoby żyjące w poprzednich, normalniejszych wiekach. W dawnych czasach ludzie bali się o swoją duszę, a obecnie nasz lęk koncentruje się wokół ciała. Największe troski teraźniejszości to bezpieczeństwo ekonomiczne, zdrowie, cera, stan posiadania, społeczny prestiż i seks. Czytając współczesne reklamy, można by pomyśleć, iż największym nieszczęściem, jakie może spaść na człowieka, są dłonie zniszczone od zmywania naczyń albo mokry kaszel. Przykładanie nadmiernej wagi do bezpieczeństwa fizycznego okazuje się niezdrowe. Można by stwierdzić, że obecne pokolenie w czasie rejsu statkiem wycieczkowym o wiele bardziej skupia się na kamizelce ratunkowej niż na kabinie, w której ma wypoczywać.
Inną cechą charakterystyczną lęku odczuwanego przez współczesnego człowieka jest to, że nie obawia się on obiektywnych, naturalnych niebezpieczeństw, takich jak piorun, dzikie zwierzęta czy klęska głodu, lecz dręczą go subiektywne,nieokreślone lęki przed czymś, co w jego mniemaniu byłoby groźne, gdyby się wydarzyło. Dlatego obecnie tak trudno jest pomagać ludziom cierpiącym z powodu lęków – niewiele dają zapewnienia, że nic im z zewnątrz nie grozi, ponieważ boją się czegoś, co kryje się w ich wnętrzu, przez co staje się to dla nich nienormalnie rzeczywiste.
Należy zbadać podstawowe źródła lęku, obierając za punkt odniesienia obecną kondycję człowieka, w której aspekty psychologiczne są tylko ich powierzchownym objawem. Filozofia lęku uwzględnia fakt, że człowiek jest istotą upadłą, składającą się z duszy i ciała, istotą stojącą w połowie drogi między zwierzęciem a aniołem, żyjącą w skończonym świecie i aspirującą do nieskończoności, poruszającą się w czasie i pragnącą wieczności, w jednej chwili popychaną ku przyjemnościom ciała, a w następnej ku radościom ducha. Tkwi ona w ciągłym stanie zawieszenia między materią a duchem. Można ją porównać do wspinacza, który pragnie zdobyć wznoszący się w dali wysoki szczyt, a jednocześnie ze swojego obecnego położenia ogląda się za siebie, patrzy w dół i lęka się, że spadnie w otwierającą się pod nim otchłań. Ten stan nieokreśloności oraz napięcia pomiędzy tym, kim człowiek powinien być, a tym, kim faktycznie jest; to nieustanne mocowanie się między zdolnością odczuwania radości a jej mało gustowną realizacją; ta świadomość przepaści dzielącej tęsknotę za nieprzemijającą miłością, którą nie sposób się nasycić, a niewybrednymi miłostkami, którym towarzyszy stałe poczucie „mam wszystkiego dość”; to wahanie pomiędzy poświęceniem mniej ważnych wartości dla zdobycia wyższych ideałów a całkowitą rezygnacją z nich; to rozdarcie między starym Adamem i urokiem nowego Adama, ta ciągła konieczność wyboru jednej z dwóch dróg: prowadzącej do Boga lub oddalającej od Niego – to wszystko budzi w człowieku lęk co do jego przeznaczenia daleko w górze, poza gwiazdami, i obawę przed upadkiem w otchłań.
W każdym człowieku działa swoiste podwójne prawo grawitacji. Jedno przygina go do ziemi, gdzie przeżywa on swój czas próby, a drugie ciągnie do Boga, gdzie czeka go szczęście. Główny lęk kryjący się we wszystkich lękach człowieka współczesnego pochodzi stąd, że usiłuje on być sobą bez Boga albo usiłuje bez Boga przekroczyć siebie. Przykład wspinacza nie do końca jest tu właściwy, bo ów wspinając się, nie liczy na to, iż na szczycie, który pragnie zdobyć, znajduje się pomocnik. Człowiek natomiast ma pomocnika. Bóg z wysokiego szczytu wieczności wyciąga w jego stronę wszechpotężną dłoń, aby go unieść, nawet jeszcze zanim wydobędzie z siebie słowa prośby. Wiadomo, że nawet jeśli uciekniemy przed wszystkimi lękami współczesnego życia gospodarczego, unikniemy wszystkich napięć, które psychologia wynajduje w naszej świadomości i podświadomości, to i tak nadal będziemy odczuwali podstawowy lęk – wynikający z naszego stworzenia. Niepokój pochodzi przede wszystkim z nieuregulowanych pragnień, z tego, że stworzenie pożąda czegoś, co jest mu niepotrzebne, sprzeczne z jego naturą lub zdecydowanie przynoszące szkodę jego duszy. Obawa rośnie w miarę odchodzenia człowieka od Boga. Wszyscy ludzie na świecie odczuwają strach, ponieważ każdy może zostać świętym albo grzesznikiem.
Kiedy widzimy małpę zachowującą się głupio, nie zwracamy jej uwagi, że zachowuje się jak wariatka, ale kiedy widzimy osobę postępującą niemądrze, mówimy: „Nie zachowuj się jak małpa”. Człowiek łączy w sobie ducha i materię, może więc zejść do poziomu zwierzęcia (choć nie do tego stopnia, aby całkowicie zniszczyć obraz Boga w swojej duszy). Właśnie ta możliwość przyczynia się do szczególnej tragiczności losu ludzi. Krowy nie mają psychoz, a świnie neuroz. Kurczaki nie ulegają frustracji (chyba że tę frustrację sztucznie wzbudzi w nich człowiek). Człowiek nie byłby sfrustrowany ani nie odczuwałby zaburzeń lękowych, gdyby był zwierzęciem stworzonym jedynie dla tego świata.
Skoro podstawową przyczyną lęków człowieka jest możliwość stania się grzesznikiem lub świętym, ma on przed sobą jedynie dwie drogi. Może wspiąć się w górę, na szczyt wieczności, albo zsunąć w dół, w przepaść rozpaczy i frustracji. Mimo to wielu ludzi sądzi, że istnieje jeszcze trzecia droga, a mianowicie obojętność. Myślą, iż tak jak niedźwiedzie zapadają w sen zimowy, czyli w stan pewnego zawieszenia, tak oni mogą przespać życie, nie wybierając, czy żyją dla Boga, czy przeciw Niemu. Lecz hibernacja nie jest ucieczką – zima wreszcie się skończy, a wtedy człowiek będzie zmuszony podjąć decyzję. A tak naprawdę sam wybór obojętności już jest decyzją. Białe sztachety płotów nie pozostaną długo białe, jeśli nic się z nimi nie zrobi. Wkrótce staną się czarne. Skoro istnieją w nas złe skłonności ściągające nas do poziomu zwierzęcia, do zniszczenia doprowadza nas już samo to, że im się nie opieramy. Tak jak życie jest sumą sił, które opierają się śmierci, tak samo wola człowieka musi być sumą sił, które opierają się frustracji. Człowiek po spożyciu trucizny może zignorować istnienie odtrutki albo wyrzucić ją przez okno – nie ma żadnego znaczenia, co zrobi, gdyż śmierć już wyruszyła w drogę. Święty Paweł ostrzega: „jakże my unikniemy [kary], jeśli nie będziemy się troszczyć” (Hbr 2, 3). Cofamy się już przez to, że nie idziemy do przodu. W życiu duchowym nie ma równin. Albo się wspinamy, albo schodzimy. Poza tym postawa obojętności jest wyłącznie intelektualna. Wola musi wybrać. A nawet jeśli „obojętna” dusza nie odrzuca zdecydowanie nieskończoności, nieskończoność odrzuca obojętność. Niewykorzystane talenty będą odebrane, a jak czytamy w innym miejscu Pisma Świętego: „skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3, 16).
Chrześcijanin zawsze będzie miał przewagę nad współczesnym poganinem po prostu dlatego, iż wie, dokąd zmierza, podczas gdy poganin nic nie wie. Poganin musi być pesymistą, ponieważ nieustannie czuje, że to życie jest za krótkie, aby dało mu szansę, a chrześcijanin zawsze będzie optymistą, bo wie, że to życie jest wystarczająco długie, aby dać mu szansę na wieczność. Dlatego chrześcijanin może być radosny, a poganin pozostaje smutny i przygnębiony.
Nowoczesny umysł nie znosi monotonii życia poświęconego jednemu i ostatecznemu celowi, by więc przed nią uciec, człowiek nierzadko podnosi na siebie rękę i zrzuca śmiertelną powłokę. Tylko ten, tak charakterystyczny dla współczesności, zdecydowany niesmak do powtórek wyjaśnia ciągłe zapotrzebowanie na nowe podniety, nowe emocje, nowe psychologie, nowe religie, nową moralność, nowych bogów, nowe wszystko, aby tylko znów pobudzić stępiałą wrażliwość i duszę ociężałą od tej światowej nudy. Zamiast mówić, że ludzie pełni życia nienawidzą monotonii, powinniśmy mówić, że ludzie pełni życia znajdują w monotonii pozytywny dreszcz emocji. Można to udowodnić, przywołując tych, którzy są ponad wszystko pełni życia i dlatego też znajdują radość w monotonii: to Bóg i Dziecię, a więc wcielony Syn Boży – nasz Zbawiciel. W pracy, w dążeniu do jakiegoś celu lub w realizacji jakiegoś zamiaru konieczny jest dreszczyk emocji i stąd właśnie bierze się zamiłowanie do powtórek. W tym miejscu również biegnie linia oddzielająca autentyczne chrześcijaństwo i nowoczesne pogaństwo. Chrześcijanin odkrywa dreszcz emocji w powtarzaniu, ponieważ dąży do wyznaczonego celu; współczesny poganin czuje, że powtarzanie jest monotonne, gdyż nigdy nie zdecydował się na wybór celu własnego życia.
Chrześcijanin ma wyznaczony cel: jak najbardziej upodobnić swoje życie do Chrystusa. Jego natura jest niczym blok marmuru, a jego wola to dłuto. Spogląda na swój model, na Chrystusa, i ostrym końcem dłuta umartwień odkuwa olbrzymie odłamki zimnego egoizmu, a później lżejszymi i delikatniejszymi dotknięciami sprawia, że z kamienia wyłania się figura, aż wreszcie wystarczą tylko muśnięcia dłoni, aby go wypolerować. Nie ma człowieka, który by obrał sobie taki chrześcijański ideał i był przekonany, że powtarzane akty wiary, nadziei, miłosierdzia, roztropności, sprawiedliwości, męstwa oraz miłości są skalane tym, co współczesny umysł nazywa monotonią. Każde kolejne zwycięstwo nad samym sobą budzi nowy dreszcz emocji, gdyż każdy powtarzany czyn coraz bardziej przybliża nas do tej miłości, której nam jeszcze brakuje, aby móc złączyć się z pełnią miłości, w wiecznej jedności z naszym Panem i Zbawicielem.
Niekiedy, oczywiście, niełatwo jest zobaczyć, jakie postępy poczyniliśmy, ale choć ich nie widzimy, nie tracimy z oczu samego celu. Przypominamy tkaczy arrasów, którzy nie pracują od przodu tkaniny, ale zawsze od tyłu, mając przed oczami tylko wzór. Żmudnie przeciągają nitkę za nitką, nie zerkając na to, co już wykonali, aż do ostatniego kawałka. Dopiero wtedy obejrzą dzieło od przodu i dostrzegą, że dobrze i uczciwie pracowali.
Wyobraźmy sobie, że dziecku podarowano piłkę. Zapowiedziano mu przy tym, iż to jedyna piłka, jaką kiedykolwiek będzie grało. Zareaguje ono naturalnie, zgodnie z psychologią – będzie się bało zbyt często nią grać, za mocno odbijać czy wbijać w jej skórę szpilek, bo będzie wiedziało, że nigdy nie otrzyma innej piłki. A teraz załóżmy, iż dziecku obiecano, że za jakiś czas – za miesiąc, może w przyszłym tygodniu albo nawet za pięć minut – dostanie następną piłkę, która się nie zniszczy, zawsze będzie mu sprawiała radość i nigdy się nie znudzi. Naturalnie dziecko potraktuje pierwszą piłkę mniej poważnie. Zacznie nią grać radośnie i bez lęku, nie dbając o to, czy ktoś wbije w nią pełno szpilek, ponieważ będzie wiedziało, że już niedługo dostanie inną piłkę na wieczność.
Dziecko z jedną piłką to współczesny poganin, który ma tylko jedną zabawkę, jedno podwórko, jeden świat, jedno życie, jedną ziemię. Nie potrafi się cieszyć nią tak bardzo, jak by chciał, ponieważ wciąż się boi, że mu ją odbiorą. Nie potrafi znieść cierpienia ani bólu, jaki mógłby spaść na jego małą piłkę, na jego ziemię, gdyż to jest jedna jedyna piłka, jaką kiedykolwiek będzie miał do zabawy. Chrześcijanin za to wierzy, że pewnego dnia, może nawet jutro, dostanie inną piłkę, inny świat, inne podwórko, inne życie. Może zatem zacząć się bawić tą ziemią, cieszyć się jej monotonią, a nawet pogodzić się z wbitymi w nią szpilkami, bo wie, że już niedługo będzie miał inną piłkę, czyli inne życie, które nigdy się nie wyczerpie ani nie znuży, gdyż będzie życiem wiecznego Boga, początkiem i końcem wszelkiego istnienia.
Kiedy więc owładnięci i przeniknięci bez reszty ideałem uczynienia z naszego życia świątyni Chrystusa, w rutynie chrześcijańskiego życia zaczynamy dzień od modlitwy, prosimy Ojca o błogosławieństwo we wszystkich naszych poczynaniach, przerywamy post, by spożyć Ciało Pańskie przy ołtarzu, klęczymy w adoracji przed uniesioną wysoko Hostią i błyszczącym kielichem, uświęcamy nasz dzień, czyniąc wszystko w jedności z Mistrzem, uświęcamy każdą próbę, wiążąc ją z krzyżem, znosimy nieuprzejme słowa i niesprawiedliwą krytykę z miłości do tego, który modlił się na krzyżu za swoich nieprzyjaciół, pod koniec dnia znów klęczymy w pokornej wdzięczności dla Ojca Światłości – i postępujemy tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku, w ciągłym wysiłku uczynienia naszego życia bardziej podobnym do życia Chrystusa, a w pewnym momencie stajemy przed pytaniem, co jeszcze mamy uczynić, aby przybliżyć się do celu, czyli do nieprzerwanego spokoju i szczęścia, wtedy przypomnijmy sobie lekcję o przyjemności czerpanej z monotonii i „zróbmy to jeszcze raz”.
Sposób życia wpływa na nasze myślenie. Stwierdzenie to nie jest zaprzeczeniem intelektualnych elementów wiary, lecz jedynie próbą podkreślenia czynnika często pomijanego przy nawracaniu. Niektórzy wyobrażają sobie, że przyprowadzą kogoś do Bożej miłości jedynie dzięki rozwianiu wątpliwości, które ten ktoś wcześniej wyraził. Zakładają, iż ludzie są niereligijni tylko dlatego, że są ignorantami, i gdyby ateiści przeczytali kilka dobrych książek lub wysłuchali wybranych argumentów przemawiających za boskością, wtedy natychmiast przekonaliby się do wiary. Religia wydaje im się czymś, co się zna, a nie postawą, którą należy przyjąć, którą należy żyć i pokochać. A przecież nasz Pan, który jest samą prawdą, nie potrafił przekonać faryzeuszy i wielu grzeszników. Jego wiedza wywołała u nich taki intelektualny zamęt, że po jednym spotkaniu nikt nie odważył się kwestionować Jego Osoby, a mimo to nadal Mu nie wierzono. Chrystus powiedział o ludziach, którzy widzieli wskrzeszenie Łazarza, że część z nich nigdy nie uwierzy, choćby ktoś codziennie wstawał z grobu. Wiedza intelektualna nie jest „jedyną niezbędną rzeczą”, wszak nie wszyscy doktorzy teologii są świętymi i nie wszyscy ignoranci diabłami. Niewątpliwie pewien typ wykształcenia może zmienić człowieka z głupiego egotysty w bystrego egotystę, ale to ten pierwszy ma większe szanse osiągnąć zbawienie.
Łatwo znaleźć prawdę, ale trudno się z nią zmierzyć, a jeszcze trudniej za nią pójść. Współczesne wykształcenie jest nastawione na tak zwane rozszerzanie granic prawdy i czasem ten koncept jest ceniony i wykorzystywany w celu usprawiedliwienia ludzi z postępowania według starych, dawno odkrytych prawd. Ustalenie wielkości odległej gwiazdy nie skutkuje zaciągnięciem moralnego obowiązku, za to stare prawdy dotyczące natury i przeznaczenia człowieka mogą stać się powodem wyrzutów za sposób jego życia. Psychologowie i socjologowie lubią wygłaszać u drzwi prawdy surowe tyrady o ludzkości, lecz uciekliby, gdyby te drzwi się otwarły, ukazując obecność Boga w życiu człowieka. Do poznania Boga docierają tylko ci, którzy po tym, jak drzwi się otworzą, przyjmują prawdę i biorą na swe barki przyniesioną przez nią odpowiedzialność. Poznawanie Boga wymaga więcej odwagi niż myślenia: Bóg jest najbardziej oczywistym faktem w ludzkim doświadczeniu, ale zaakceptowanie Go okazuje się jednym z najtrudniejszych zadań.
Istnieją dwa nieintelektualne czynniki wpływające na wiarę:
1. Dobra wola.
2. Nawyki życiowe.
Dlaczego jest tak, że kiedy osobie A i osobie B przedstawia się mocny, racjonalny argument przemawiający za wiarą, osoba A go akceptuje, a Bodrzuca? Skoro przypadek, o który chodzi, jest taki sam, skutek też powinien być taki sam – a nie jest. Musi istnieć jakiś inny czynnik sprawiający, że jeden człowiek przyjmuje prawdę, inny zaś ją odrzuca. Musi być to coś w umyśle człowieka, którego ta prawda dotyka. Światło padające na ścianę wydaje się inne niż światło padające na szybę. Tym czynnikiem X, który powoduje w jednym przypadku odrzucenie Bożej prawdy, a w innym przyjęcie jej, jest wola. Święty Tomasz ujął to zjawisko, pisząc, że Boskie rzeczy są poznawane przez ludzi na różne sposoby, zgodnie z ich postawą. Ci, którzy mają dobrą wolę, będą postrzegać Boskie rzeczy zgodnie z prawdą; ci, którzy nie mają dobrej woli, będą je postrzegali w sposób poplątany, co wzbudzi w nich wątpliwości i poczucie, że się mylą.
To, co człowiek zaakceptuje intelektem, zależy w dużej mierze od tego, kim jest lub kim chce być. Wola zamiast uznać prawdę przedstawianą umysłowi, może ją odeprzeć i nie dopuścić do jej przyjęcia. Poszukiwanie Boga umysłem jest skazane na niepowodzenie, chyba że umysł ten poszukuje jednocześnie również dobra. Z przesłania anielskiego w noc Bożego narodzenia dowiedzieliśmy się, iż tylko ludzie dobrej woli zostaną przyjaciółmi Boga. Czynnik dobrej woli jest tak ważny, ponieważ wydaje się bardzo prawdopodobne, że nie istnieje coś takiego jak intelektualny ateizm. Rozum opowiada się po stronie Boga, a nie diabła; zaprzeczenie Jego absolutowi potwierdza absolut Jego konkurenta. A skoro ateizm intelektualny nie istnieje, zastępuje go ateizm woli, czyli celowe odrzucenie Boga. Właśnie dlatego psalmista wskazuje, że źródło ateizmu bije nie w umyśle, lecz w sercu: „Mówi głupi w swoim sercu: «Nie ma Boga»” (Ps 14, 1). Spełnienie podstawowego warunku dobrej woli dotyczy nie tylko ludzi szukających Bożej prawdy, lecz także tych, którzy ją znaleźli, i tych czyniących niewielkie duchowe postępy. Nigdy nie zabraknie Bożej łaski dla osób, które chcą z nią współpracować. Wola zdobycia bogactwa czyni ludzi bogatymi; wola bycia jak Chrystus czyni z ludzi chrześcijan.
Na przyjęcie prawdy wpływa jeszcze jeden czynnik – nasze nawyki. Te nawyki wyrastają z naszej porażki w działaniu zgodnie z prawdami moralnymi, które wcześniej uznaliśmy. Kiedy prawda chrześcijańska dociera do czyjegoś umysłu, jest przezeń poznawana zgodnie ze sposobem życia tej osoby. Niekiedy poznający mają wiele przyzwyczajeń, przesądów i pragnień gotowych wypowiedzieć wojnę Boskiej przyczynie życia. Umysł przyjmuje prawdę, odnosząc się do swojego wcześniejszego przygotowania, czyli swoistego wzorca – i to takiego, który trudno się rozprzęga lub zmienia. W obliczu Bożej prawdy pojawiają się stare nawyki wraz z ich niską motywacją. Są one gotowe podważyć wartość wyższego motywu, który kieruje umysł ku prawdzie. Wtedy ktoś stwierdza: „Boję się uwierzyć, bo mnie wyśmieją”, „Mojej rodzinie to się nie spodoba” albo „Będę musiał zerwać z kumplami i narobię sobie wrogów”.
Eskapiści, którzy pragną religii bez krzyża, nazywają siebie agnostykami, aby uniknąć konsekwencji prawdy. Agnostycyzm, sceptycyzm czy kultywowane zwątpienie nie reprezentują stanowiska intelektualnego, ponieważ jeśli widzimy cień, musi być też światło, a zaprzeczenie jest niemożliwe, jeśli nie ma czemu zaprzeczać. Takie postawy wynikają raczej ze stanowiska moralnego, w którym to człowiek usiłuje się uodpornić na Bożą prawdę, przecząc jej istnieniu i odwracając się do niej plecami podobnie jak Piłat. To nie wątpliwości przyczyniają się do naszego rozwiązłego zachowania, lecz odwrotnie – często takie właśnie zachowanie wywołuje wątpliwości. Nasz Pan był w tej kwestii niezwykle stanowczy: „Każdy bowiem, kto źle czyni, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby jego uczynki nie zostały ujawnione. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki zostały dokonane w Bogu” (J 3, 20–21); „Badacie Pisma, ponieważ sądzicie, że w nich zawarte jest życie wieczne: to one właśnie dają o Mnie świadectwo. A przecież nie chcecie przyjść do Mnie, aby mieć życie. Nie odbieram chwały od ludzi, ale poznałem was, że nie macie w sobie miłości Boga” (J 5, 39–42). A św. Paweł potwierdza słowa Zbawiciela: „Twierdzą, że znają Boga, uczynkami zaś temu przeczą, będąc ludźmi obrzydliwymi, zbuntowanymi i niezdolnymi do żadnego dobrego czynu” (Tt 1, 16).
1 Horace Greely (1811–1872) – amerykański redaktor, znany przede wszystkim ze stanowczego wyrażania sprzeciwu Unii (tzw. Północy) wobec niewolnictwa w latach pięćdziesiątych XIX wieku w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Choć był zwolennikiem ekspansji na Zachód, to błędnie przypisuje mu się przytoczone przez Sheena słowa: „Jedź na zachód, młody człowieku”. Autorem tych słów jest najprawdopodobniej dziennikarz z Indiany John B.L. Soul [przyp. red.].
2 Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty biblijne podano za Biblią Tysiąclecia.