Warto żyć - abp Fulton J. Sheen - ebook

Warto żyć ebook

abp Fulton J. Sheen

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Warto żyć!

BISKUP, KTÓRY ZMIENIŁ AMERYKĘ

Gdy abp Fulton Sheen odbierał nagrodę Emmy za najlepszy program telewizyjny w USA, powiedział: „Dziękuję moim scenarzystom: Mateuszowi, Markowi, Janowi i Łukaszowi”. Słowa te wzbudziły w Hollywood wielkie poruszenie.

Warto żyć! to emitowany w amerykańskiej telewizji cykl programów, w których błyskotliwy duchowny udzielał odpowiedzi na trudne i bardzo życiowe pytania, które zadaje sobie każdy człowiek. Niezwykłe w wystąpieniach abpa Sheena było to, że jasnym i pełnym humoru językiem przekazywał praktyczne rady dotyczące duchowych i przyziemnych aspektów naszego życia. Treści jego wystąpień zamieszczono w tej książce. Ich efektem były liczne nawrócenia, świadectwa dobrych zmian w życiu, a także… wielka porażka słynnego Franka Sinatry, którego koncerty nadawane w tym samym pasmie programowym gwałtowanie traciły oglądalność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 415

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Originally published in English under the title:

Life is Worth Living

by abp Fulton J. Sheen

Copyright permission is granted by The Estate of Fulton J. Sheen / The Society for the Propagation of the Faith/ www.onefamilyinmissin.org

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Esprit 2022

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2022

All rights reserved

Na okładce: © Bettmann/Getty Images

Redakcja: Magdalena Mnikowska, Justyna Suchecka,

Agnieszka Zielińska

ISBN 978-83-67291-72-9

Kraków 2022

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

CYKL PIERWSZY

Przedmowa

Niechaj już nikt nie twierdzi, że trudno jest napisać książkę. Oto dowiedziono, że wystarczy mówić pół godziny tygodniowo przez dwadzieścia sześć tygodni, by zebrać dostateczny materiał. Tak właśnie powstała ta książka.

Nasze programy telewizyjne nadawano bez żadnych notatek, a przed włączeniem kamery nie układano ich scenariusza, skoro jednak rejestrowano je na taśmie filmowej, trzeba było tylko spisać tekst nagrania. Wprowadzono tu natomiast jedną istotną zmianę: autor wprawdzie zgodził się chętnie na upowszechnienie jego słów drukiem, ale wzbraniał się przed utrwaleniem w formie książkowej tych okropnych rysunków, które gryzmolił w studio telewizyjnym kredą na tablicy. Przez wzgląd na artystyczną wrażliwość czytelników poprosił więc swojego przyjaciela Dika Browne’a, by przerobił owe ilustracje, zachowując ich zasadniczy sens. Jak bowiem słusznie zapytała Alicja przed wyprawą do Krainy Czarów: „Co za pożytek z książki, w której nie ma ani dialogów, ani obrazków?”.

Zainteresowanie tekstami tych audycji telewizyjnych pięknie świadczy bynajmniej nie o ich autorze, ale o telewidzach. Oprócz przyjemnej rozrywki i humoru prezentowanych tak wspaniale w pewnych programach i pojedynczych informacji przekazywanych tak fachowo w innych programach, amerykańscy odbiorcy od dawna pożądają poważnej refleksji, która zapełniłaby pustkę serca i ukoiła tęsknotę umysłu za jakimś wzorem i sposobem życia. Zaspokojenie tej potrzeby zależy nie tyle od biegłości mówcy, ile od telewidzów, którzy takich tematów poszukują. Na podobnej zasadzie osoba rozdająca chleb głodnym nie powinna przypisywać sobie wybitnych talentów kulinarnych, bo temu, kto długo nie jadł, po prostu nie brakuje apetytu. Mądrze mówił Sokrates: „Napój najbardziej smakuje spragnionemu”. Miejmy nadzieję, że i inni odpowiedzą na duchowe, moralne i intelektualne dążenia Amerykanów, tak by zjednoczyła nas owa pietas obejmująca miłość Boga, miłość bliźniego i miłość ojczyzny.

Osoby, które występują publicznie – w telewizji, działalności artystycznej lub naukowej – powinny zadać sobie pytanie: „Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał?” (1 Kor 4, 7)1. Wszelkie zdolności – muzyczne, malarskie, narracyjne, pedagogiczne – są darami Bożymi. Autorowi tych audycji telewizyjnych nie należy się więc żadna pochwała. Jeśli publikacja ich zapisu okaże się przydatna, autor przyjmie podziękowania tak, jak szyba przyjmuje światło: kierując je do Boga, Autora wszelkich dobrych darów. Wszystkie zaś niedostatki, wszystkie braki i niedociągnięcia wynikają ze słabości samej szyby.

W takim duchu ofiarowujemy ten zapis czytelnikom – z gorącą nadzieją, że może przybliży choćby jedną duszę do Boga. Jeśli tak się zdarzy, autor będzie miał poczucie, że w drobnej mierze wypełnia powołanie, które wyznaczył mu dobry Pan.

Warto żyć?

Warto żyć? A może nie warto, bo życie jest nudne i monotonne? Życie jest monotonne, jeśli nie ma celu, ale nie jest takie, jeśli dokądś prowadzi.

Podobnym problemem, chociaż w mniejszej skali, jest perspektywa oglądania tego samego programu telewizyjnego przez szereg tygodni. Czy powtarzająca się formuła, osoba prowadzącego, ta sama kreda, tablica i postać aniołka nie wydadzą się monotonne? Powtarzalność może rzeczywiście powodować nudę. Na szczęście telewidz ma cudowne zabezpieczenia: tarczę zegarka i nadgarstek. Wystarczy dodać jedno do drugiego, a cała potęga techniki i reklamy przepadnie z kretesem.

Życie jest monotonne, jeśli nie ma celu ani sensu. Jeśli nie wiemy, dlaczego tu jesteśmy ani dokąd zmierzamy, codzienność przynosi nam mnóstwo rozczarowań. Kiedy nie mamy nadrzędnego celu, na ogół koncentrujemy się na samym ruchu. Zamiast dążyć do jakiegoś ideału, ciągle zmieniamy przedmiot naszych dążeń i nazywamy to postępem. Nie umiemy powiedzieć, dokąd tak spieszymy, ale niewątpliwie jesteśmy „w drodze”. Przypomina to początki radia. Wydawało się wtedy, że słuchaczom nie zależy na konkretnych audycjach, tylko na uchwyceniu sygnału z odległych stacji. Przesiadywało się całe noce, kręcąc gałką radioodbiornika, by nazajutrz ogłosić z dumą: „O trzeciej nad ranem złapałem Washington, a potem Mobile. Słyszałem nawet Peorię!”.

Jeśli nie widzimy ostatecznego przeznaczenia w naszym życiu, nigdy tak naprawdę nie możemy powiedzieć, że postępujemy naprzód. Skoro nie znamy celu, nie wiemy, czy się do niego zbliżamy. Takie życie jest nudne. Pewien rzeźbiarz przez cały dzień pracował dłutem nad blokiem marmuru. Zapytano go: „Co pan tworzy?”. Odrzekł: „Nie mam pojęcia, nie widziałem projektu”.

Są ludzie, którzy żyją tak bez projektu przez dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat. Nic dziwnego, że są znudzeni i zmęczeni. Gdyby zajmowali się rolnictwem, w jednym tygodniu zasialiby pszenicę, w drugim ją wyrwali i zasiali jęczmień, w trzecim zastąpili jęczmień arbuzami, w czwartym zdecydowali się na owies. Nadeszłaby jesień, nie zebraliby plonu, a gdyby ten proces powtarzał się latami, mogliby popaść w szaleństwo. Życie męczy, jeśli jest bezsensowne.

Niektórzy zmieniają swoją filozofię życiową z każdą przeczytaną książką: zależnie od lektury stają się freudystami, potem marksistami; z materializmu przerzucają się na idealizm, z cynizmu na poglądy liberalne. Mają kołczan pełen strzał, ale brak im wyznaczonego celu. Podobnie jak myśliwy nuży się polowaniem, kiedy nie znajduje zwierzyny, tak umysł nuży się życiem, kiedy nie wie, do czego dążyć.

Nuda może prowadzić do rewolucji. Oto chłopiec dostaje w prezencie wiatrówkę. Jeśli ojciec wskaże mu cel, na przykład tarczę namalowaną na ścianie stodoły albo starą blaszaną puszkę, syn z radością będzie używał wiatrówki zgodnie z jej przeznaczeniem. Jeśli natomiast celu zabraknie lub zostanie zignorowany, chłopiec zapewne zacznie strzelać, do czego popadnie, a zwłaszcza do szyb okiennych w szkole. Rewolucyjne tendencje w dzisiejszym świecie rodzą się z takiej właśnie bezcelowej i bezsensownej egzystencji.

W eksperymencie przeprowadzonym na pewnym uniwersytecie umieszczono psy w dwóch klatkach: w jednej psy bez pcheł, w drugiej psy czekające na odpchlenie. Badacze stwierdzili, że zapchlone zwierzęta były spokojniejsze od czystych, ponieważ miały się czym zająć, tamte zaś wyły, szczekały – zachowywały się bardzo niestabilnie. Na podstawie eksperymentu uznano, że psia fizjologia jest ukierunkowana na aktywność i wydatkowanie energii. Nerwowość psów bez pcheł była czymś w rodzaju regulacyjnego mechanizmu utrzymującego organizm w dobrej kondycji. Jeśli chodzi o człowieka, jego możliwości są ukierunkowane na wydatkowanie energii w jakimś nadrzędnym celu. Kiedy takiego celu zabraknie, pojawia się niepokój, chaotyczność i w konsekwencji nuda. Najbardziej nudzą się nie ci, którym się źle powodzi, ale ci, którym powodzi się znakomicie. Nie należy jednak wyciągać stąd wniosku, że w życiu potrzebujemy „pcheł” – przykrości i problemów. Potrzebujemy natomiast zajęcia i celu – nie na dzisiaj lub na jutro, lecz na zawsze.

Kiedy nie mamy życiowego celu, miejsca przeznaczenia, przystani, ideału, nasza codzienność staje się nijaka i nużąca. Przeżywamy ją wtedy tylko zewnętrznie, a w rezultacie tracimy możliwości oraz spokój ducha.

Stephen Vincent Benét pisał:

Nie traci się życia, umierając, ale

minuta po minucie, dzień po nudnym dniu,

na setki sposobów, bez śladu, niedbale2.

Kiedy brakuje nam wewnętrznej motywacji, a jest w nas tylko znużenie i apatia, narzekamy, że życie nas zawiodło. Nieprawda. To my zawiedliśmy życie! Usprawiedliwiamy się tym, że nie zaznajemy miłości. Nieprawda. To my sami nie darzymy miłością, nie kochamy.

(Swoją drogą, kiedy zacząłem cytować wiersz Benéta, kamera natarła na mnie jak nieprzyjacielskie działo – a przecież recytacja poezji wymaga skupienia. Trudno odgadnąć, dlaczego kamerzyści chcą zrobić zbliżenie akurat w takim momencie. Muszę jednak o tym pamiętać w następnych programach i odpowiednio się przygotować. Kamera numer 2, oko cyklopa, bywa w telewizji największym utrapieniem.)

Omawialiśmy dotąd jedną możliwość: brak życiowego sensu i celu, bez których – jak się wydaje – nie warto żyć. Życie natomiast jest fascynujące, kiedy dokądś zmierza.

Ostateczny cel życia wykracza poza wszelkie bliskie i tymczasowe cele – takie jak założenie gospodarstwa rolnego czy zdobycie uprawnień pielęgniarskich – i trwa po zaspokojeniu tych pomniejszych dążeń. Nie można mieć dwóch ostatecznych celów w życiu, podobnie jak nie można równocześnie iść w prawo i w lewo. Cel ostateczny jest wyjątkowy, jest potężnym źródłem energii napędzającym każde nasze działanie.

Najlepiej można to zrozumieć, rozważając naturę człowieka. Do pewnego stopnia przypominamy inne stworzenia. Istniejemy – jesteśmy – tak jak kamienie, tlen i piasek. Mamy też w sobie życie tak jak kwiaty i drzewa, które wegetują, rosną i rozmnażają się. Posługujemy się ponadto zmysłami tak jak zwierzęta, za ich pośrednictwem odnosimy się do otaczającego nas świata – gwiazd na niebie i pożywienia na talerzu. Coś jednak nas wyróżnia, coś czyni nas wyjątkowymi, a mianowicie to, że nie jesteśmy tylko sumą tych cech, lecz istotami obdarzonymi rozumem i wolą. Potrafimy myśleć o sprawach przewyższających dane uzyskane przez zmysły, na przykład o przyczynowości, pięknie i związkach między zjawiskami. Jesteśmy też wolni. Możemy wybierać, decydować i wyznaczać sobie bliższe i dalsze cele.

Rozum i wola człowieka mają rozmaite pragnienia, takie jak spore zarobki, kierowanie związkiem zawodowym (te dwa bynajmniej się nie wykluczają), ożenek z córką dyrektora i tym podobne. Zasadniczym pragnieniem wszystkich ludzi jest jednak szczęście – szczęście, którego nie zapewniają źródła zewnętrzne, choćby wysokie dochody oraz brak podatku dochodowego, ale które płynie z wnętrza człowieka.

Człowiek pragnie trzech rzeczy: życia, prawdy i miłości.

Upragnione przez człowieka życie nie trwa dwie minuty, ale jest pełnią życia bez trosk, zmarszczek i starości. Upragniona prawda nie jest tylko znajomością geografii bez wiedzy o literaturze albo znajomością twierdzeń fizyki bez wiedzy o wielkich kwestiach filozofii, ale jest prawdą o wszystkim. Człowiek jest niepoprawnie ciekawski.

Człowiek pragnie też miłości. Potrzebuje jej, bo sam w sobie jest niepełny. Pragnie miłości bez zazdrości, nienawiści, a przede wszystkim bez przesytu – miłości będącej nieustanną ekstazą, w której nie ma miejsca na samotność ani nudę.

Takiego nieprzemijającego życia, wszechogarniającej wiedzy i radosnej miłości nie znajdujemy tu na ziemi. Tutaj życie jest zmieszane ze śmiercią, prawda z błędem, a miłość z nienawiścią.

Człowiek rozumie, że nie mógłby pragnąć takiego szczęścia, gdyby ono nie istniało. Po co miałby wzrok, gdyby nie było nic do oglądania? Skoro istnieje ułamek, musi także istnieć pełnia. Ludzkie dążenia przypominają szukanie źródła światła tu, w tym studiu telewizyjnym. Nie ma go pod tablicą, bo tam światło miesza się z ciemnością; nie ma go pod kamerą, bo tam światło miesza się z cieniem. Jeśli chcemy odnaleźć tu źródło światła, musimy wznieść oczy ku lampom jaśniejącym w górze. Jeśli zaś chcemy w naszym świecie odnaleźć źródło życia, prawdy i miłości, musimy wznieść się ku Życiu, które jest niezmieszane ze swoim cieniem: śmiercią, ku Prawdzie niezmieszanej z jej cieniem: błędem, ku Miłości niezmieszanej z jej cieniem: nienawiścią. Musimy się wznieść ku czystemu Życiu, czystej Prawdzie i czystej Miłości – a to jest definicja Boga. Ostatecznym celem życia jest Bóg. Od Niego pochodzimy i tylko w Nim zaznajemy pokoju.

Słysząc, że naszym ostatecznym szczęściem jest zjednoczenie z Bogiem, wielu wyobraża sobie Boga jako coś zewnętrznego wobec człowieka, jako pobożny dodatek albo coś w rodzaju nagrody za dobre życie, tak jak nagrodą za pilną naukę jest świadectwo z czerwonym paskiem. Świadectwo takie nie jest jednak ze swej istoty związane z nauką, bo sporo uczniów ma świetne osiągnięcia, a dostaje świadectwa bez paska. Bóg i radość nieba nie są z nami związani w taki sposób, lecz raczej tak, jak kwitnienie wiąże się z różą, jabłko z jabłonią czy żołądź z dębem, to znaczy jako nasza wewnętrzna doskonałość, bez której jesteśmy niepełni, a która daje nam szczęście.

Nade mną znajduje się mikrofon, niewidoczny dla telewidzów. Tkwi na końcu długiego metalowego wysięgnika, jakieś dwadzieścia centymetrów nad moją głową. Zawsze podziwiam powściągliwość naszego dźwiękowca. Chyba setki razy w ciągu wieczoru nawiedza go pokusa, żeby tym urządzeniem grzmotnąć po głowie (albo piusce) nieporadnego gościa programu – wystarczyłoby opuścić wysięgnik. A gdyby mikrofon był obdarzony świadomością i zapytalibyśmy go, skąd czerpie szczęście, odpowiedziałby pewnie:

– Z wychwytywania dźwięków.

– A z grzmotnięcia biskupa po piusce?

– To tylko przyjemne urozmaicenie.

Co nam daje szczęście? Nie różnimy się w tym od mikrofonu: jesteśmy najszczęśliwsi, kiedy działamy zgodne z celem, dla którego zostaliśmy stworzeni. A wtedy życie jest fascynującą przygodą.

Można zaprotestować, że są ludzie pełni życia, którzy nie cierpią powtarzalności, a więc zmierzanie do idealnego celu to nuda. Nieprawda. Przyjrzyjmy się osobom pełnym życia: przepadają za powtarzalnością. Pohuśtajmy dziecko na kolanach, a na pewno zawoła: „Jeszcze!”. Opowiedzmy mu historyjkę, a zareaguje tak samo. Pamiętam, jak babka opowiadała mi o Indianinie, który chciał zabić farmera zajętego rozłupywaniem drewna. Farmer nakłonił go, żeby na chwilę wsunął palce w rozszczepianą kłodę, i napastnik znalazł się w potrzasku. Nie dowiedziałem się nigdy, co było dalej, ale zawsze prosiłem babkę: „Opowiedz mi jeszcze raz!”. Dziecko nie mówi: „Znam to, słyszałem już od wujka Edka tydzień temu”, ale: „Opowiedz mi jeszcze raz!”. A jeśli wypuścimy papierosowy dym nosem lub uszami (kiedyś myślałem, że mój wujek to potrafi), dziecko zawoła: „Zrób to jeszcze raz!”.

Kiedy Boskie Życie zstąpiło na ziemię, dało nam lekcję fascynującej monotonii. Święty Piotr zapytał, ile razy mamy przebaczać – a uważał, że siedem razy wystarczy – i usłyszał w odpowiedzi: „siedemdziesiąt siedem razy”. Sam Pan miał trzy słodkie monotonie w swoim życiu: trzydzieści lat posłuszeństwa, trzy lata nauczania, trzy godziny odkupieńczej męki. Pokazał nam też przygodę ponownych narodzin, które są warunkiem wejścia do królestwa Bożego.

Bóg jest pełen życia. Wyobrażam sobie, że co rano mówi do Słońca: „Zrób to jeszcze raz”, co wieczór do gwiazd i Księżyca: „Zróbcie to jeszcze raz”, a na wiosnę powtarza stokrotkom: „Zróbcie to jeszcze raz”. Kiedy zaś rodzi się dziecko, Bóg czeka, aż świat z entuzjazmem będzie się domagał bisów, żeby Boże serce raz jeszcze mogło zabrzmieć w sercu niemowlęcia.

Życie jest fascynującą przygodą, jeśli ma nadrzędny cel: zjednoczenie z Życiem, które jest Osobowe na tyle, by być Ojcem; zjednoczenie z Prawdą, która jest Osobowa na tyle, by być Mądrością, Źródłem wszelkiej nauki i sztuki; i zjednoczenie z Osobową Miłością, która jest „Żarem niespalającym, porywistym Spokojem”3.

Warto żyć, jeśli każdy dzień przeżywamy tak, by zbliżać się do Boga. Kiedy już wypowiemy modlitwy, kiedy ofiarujemy swoje słowa i czyny Bogu, radujmy się wciąż fascynującą monotonią – i zróbmy to jeszcze raz!

Wojna jako sąd Boży

Widzę, że widzowie wrócili po wzmocnienie wiary!

Wiele osób pytało, jak to możliwe, że nie korzystając z notatek, kończymy nasz program telewizyjny dokładnie w zaplanowanym czasie. Otóż trzeba tutaj przestrzegać dwóch zasad. Po pierwsze, pamiętajmy, że każde wystąpienie ma dwa elementy: początek i koniec, które należy powiązać ze sobą jak najściślej. Po drugie, dobrze jest zadbać o stosowne zamknięcie wystąpienia: zastanowić się, jaką myślą chcielibyśmy je zakończyć, a potem wyznaczyć sobie na to, powiedzmy, dwie minuty albo trzy minuty i piętnaście sekund. W trakcie nagrania, kiedy patrzymy na zegar i zauważamy, że do końca programu pozostało nam akurat tyle minut, ile sobie wyznaczyliśmy, przechodzimy do naszej zamykającej myśli i we właściwym momencie przestajemy mówić.

Dzisiaj naszym tematem będzie wojna. Najpierw słowo o częstotliwości wojen albo ich historii. Jakiś czas temu pewien uczony z Brukseli przestudiował wszystkie kampanie wojenne prowadzone od 1496 roku p.n.e. do 1861 roku n.e., czyli na przestrzeni 3357 lat. Pytanie: jak długo toczono wojny w tym okresie? Przez 3130 lat! Tylko przez 227 lat panował pokój! Proporcja wynosi zatem ponad czternaście lat wojen na każdy rok pokoju.

Ciekawe jest również to, że okresy międzywojenne stają się coraz krótsze. Odstęp między wojnami napoleońskimi a wojną francusko-pruską wynosił pięćdziesiąt pięć lat, odstęp między wojną francusko-pruską a I wojną światową – czterdzieści trzy lata, odstęp między I a II wojną światową – dwadzieścia jeden lat. Pięćdziesiąt pięć, czterdzieści trzy, dwadzieścia jeden – i to w czasach, kiedy człowiek miał osiągnąć wszelkie warunki materialne niezbędne do szczęścia. A teraz grozi nam samobójstwo na skalę kosmiczną.

Zastanówmy się nad mechanizmem powstrzymywania wojen, na przykład nad traktatami pokojowymi zawartymi przez Ligę Narodów między rokiem 1920 a 1939. W ciągu dziewiętnastu lat podpisano 4568 traktatów, w tym 211 w ciągu jedenastu miesięcy poprzedzających wybuch II wojny światowej! Czy były to propozycje formułowane na papierze, czy płynące z ludzkich serc? Słysząc dzisiaj o traktatach zawieranych przez ONZ, warto zadać sobie pytanie, czy ich autorzy są świadomi, że sygnatariusze tych umów odpowiadają przed Bogiem. Narody przystępujące do takich pertraktacji przypominają nieraz męża i żonę, którzy przemawiają do siebie czule na proszonym przyjęciu, ale w domu obrzucają się wyzwiskami. Mają chyba trochę racji ci, którzy nazywają pokój przerwą w działaniach wojennych.

Przyjrzyjmy się teraz przyczynom wojny.

Wojna ma w zasadzie dwie grupy przyczyn: zewnętrzne i wewnętrzne. Przyczyny zewnętrzne, zdaniem Williama Penna, są trzy: utrzymanie czegoś, powiększenie lub odzyskanie. Przyczyny wewnętrzne najlepiej ujął św. Jakub: „Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych” (Jk 4, 1).

Wojny wynikają z egoizmu. Każda wojna makrokosmiczna lub światowa ma swój początek w mikrokosmicznych wojnach trawiących miliony pojedynczych osób.

Może zrozumiemy to lepiej dzięki rysunkowi.

Oto Hennessey „Dwie Gwiazdki”. Brwi ma w kształcie skierowanych przeciwko sobie strzałek, symbolizujących konflikt wewnętrzny, bo Hennessey jest niejako rozdwojony w sobie. Trwa w nim wojna między tym, za kogo siebie uważa, a tym, kim rzeczywiście jest, między tym, kim uczynił go Bóg, a tym, kim sam siebie uczynił, między prawem moralnym, które powinno kierować jego życiem, a egoizmem, który faktycznie nim rządzi. Wojna wewnątrz umysłu człowieka wywołuje nerwice i lęki. Pomnóżmy ten indywidualny konflikt wewnętrzny przez miliony, a otrzymamy wojnę światową.

W czym nam pomoże usunięcie zewnętrznych czynników wojny, jeśli nadal będą istnieć jej czynniki wewnętrzne: egoizm, nienawiść do bliźnich, uprzedzenia, nietolerancja i zapominanie o Bogu? Wojny nie są jedynie rezultatem narzuconej nam z zewnątrz agresji lub tyranii, bo gdyby niektóre umysły nie były przepojone egoizmem, nie byłoby również przemocy. Wszystko, co się dzieje w świecie, dzieje się najpierw w ludzkich sercach. Wojna bierze początek z naszej własnej niegodziwości, a lekceważenie Boga ma większy wpływ na ten stan rzeczy, niż się na ogół przypuszcza.

Bóg zaszczepił we wszechświecie pewne prawa, dzięki którym wszystko może osiągnąć właściwą sobie doskonałość. Są to mianowicie prawo naturalne i prawo moralne.

Prawo naturalne – prawa astronomii, fizyki, biologii – jest w rzeczywistości odzwierciedleniem wiekuistego intelektu Boga. Bóg stworzył wszystko tak, by działało w pewien sposób. W tym sensie dąb jest osądzany na podstawie żołędzia, a zasiane ziarno – na podstawie plonu.

Bóg jednak nie stworzył człowieka tak jak słońca, które może tylko wschodzić i zachodzić. Obdarowując nas wolnością, Bóg dał nam prawo moralne, przewyższające prawo naturalne. Ogień musi być posłuszny prawu swojej natury, człowiek natomiast jedynie powinien słuchać prawa moralnego. Wolność pozwala na bunt.

Nadając prawo rzeczom, Bóg chciał doprowadzić je do właściwej im doskonałości w sposób konieczny, a nadając prawo moralne człowiekowi, chciał doprowadzić go do doskonałości w sposób wolny.

W takim stopniu, w jakim jesteśmy posłuszni Bożej woli, znajdujemy szczęście i pokój; w takim stopniu, w jakim się od niej odwracamy, krzywdzimy siebie, a ten skutek nazywamy sądem.

W porządku naturalnym sąd jest oczywisty. Na przykład sądem nad moją niechęcią do jedzenia jest ból głowy – mamy tu prawo natury – a sądem nad moją niechęcią do ćwiczeń fizycznych jest osłabienie mięśni.

Nieposłuszeństwo wobec tych praw wywołuje pewne konsekwencje – nie dlatego że ich chcemy, ale ze względu na samą naturę stworzonej przez Boga rzeczywistości.

Nikt, kto przesadza z piciem alkoholu, nie chce mieć bólu głowy, ale ból nadchodzi. Nikt, kto grzeszy, nie chce czuć rozczarowania ani samotności w duszy, ale je odczuwa. Złamanie prawa wiąże się zawsze z konsekwencjami, których bynajmniej nie pragnęliśmy. Bóg tak stworzył świat, że z pewnych przyczyn wynikają pewne skutki.

Kiedy spada na nas jakaś katastrofa jako skutek naszego zaniedbania lub sprzeciwu wobec Boga, nazywamy to sądem Bożym. Świat nie pragnie wojny, pragnie jednak stylu życia, który ją wywołuje, i w tym sensie wojna jest takim sądem. Grzech sprowadza nieszczęście: wyraz Bożego potępienia dla zła, obwieszczenie Bożego wyroku.

Rozczarowanie płynące z nieposłuszeństwa Bogu jest właśnie sądem Bożym. Sprzeciwiając się zaś danemu przez Boga prawu moralnemu, nie niszczymy tego prawa, lecz tylko siebie. Na przykład mogę niewłaściwie wykorzystać prawo grawitacji i skoczyć z dachu – zabiję się, a prawo pozostanie w mocy.

Chciałbym teraz podzielić się opowieścią, którą usłyszałem od pewnego misjonarza z wyspy Tonga. Odwiedził go kiedyś wódz pobliskiej wysepki i poprosił o łódź motorową. Misjonarz odrzekł:

– Skonstruuję dla ciebie łódź pod jednym warunkiem. Nie chcę w zamian nic materialnego, ale pozwól mi przybyć na twoją wyspę, żebym spróbował pozyskać trochę dusz.

Po czterech miesiącach motorówka była gotowa i misjonarz popłynął z nią na wyspę wodza. Przygotowano tam dla niego wspaniałą ucztę: upieczono na rożnie cztery prosiaki i ułożono je na matach między soczystymi owocami, a wódz wygłosił mowę dziękczynną. Misjonarz odpowiedział:

– Jestem nieco zawiedziony. Przybyłem tu przecież, by pozyskać dusze.

Wódz skinął wtedy palcem – w tamtej części świata należy przy tym zgiąć palec wskazujący w dół, a nie w górę jak u nas – i przywołał swoją trzynastoletnią córkę Kasę.

– Oddaję ci moją córkę – oznajmił misjonarzowi. – Jest twoja. Zabierz ją ze sobą.

Misjonarz zawiózł Kasę na wyspę Tonga i zaprowadził ją do szkoły. Kasa chodziła do niej, aż ukończyła dwadzieścia jeden lat, a wtedy poprosiła misjonarza o zgodę na wstąpienie do zakonu. Misjonarz odpowiedział:

– Nie, teraz nie możesz tam wstąpić. Wróć do swojego ludu i pozostań tam przez rok. A jeśli po tym czasie wciąż będziesz czuła powołanie, wspólnie się zastanowimy.

Tak więc Kasa wróciła na swoją wyspę. Wkrótce potem zmarł jej ojciec. Kasa ochrzciła go na łożu śmierci. Później zmarła jej matka, także przez nią ochrzczona. Następnie Kasa nawróciła swojego brata. Nota bene, ów brat miał na imię Niski Bieg. Jednym ze skutków stacjonowania amerykańskich żołnierzy na obszarze Pacyfiku było to, że tubylcy podchwytywali obcojęzyczne wyrażenia i nadawali je jako imiona swoim dzieciom. Ten sam misjonarz opowiadał, że kiedyś wygrzebał ze swojego kufra jednoczęściową bieliznę w starym stylu i podarował ją tubylcowi o imieniu Benzyna. W następną niedzielę Benzyna przemaszerował przez środek kościoła, mając na sobie zamiast spodni długie białe kalesony.

Wracając do naszej historii: kiedy Niski Bieg został chrześcijaninem, na wyspie doszły do głosu uprzedzenia i wrogość wobec chrześcijaństwa. Współplemieńcy szydzili z praktyk religijnych Kasy, bili ją i szykanowali. Trwało to miesiącami.

Pewnego dnia tubylcy zgromadzili się na brzegu, żeby obserwować połów ryb. Nagle woda zabarwiła się na czerwono, a na powierzchnię wypłynęły ludzkie szczątki. Jeden z synów kobiety, która szczególnie mocno prześladowała Kasę, padł ofiarą rekina. Podniósł się lament i krzyk:

– Jahwe, czemu nam to zrobiłeś? Czym Ci zawiniliśmy? Jahwe! Dlaczego musimy cierpieć?

Jahwe to hebrajskie imię Boga. Skąd znali je mieszkańcy wyspy – trudno zgadnąć. Ciekawe jest to, że od razu szukali przyczyny nieszczęścia. Podejrzewali, że sami ściągnęli na siebie ów sąd Boży. Wreszcie ktoś spośród nich zapytał:

– Czy to dlatego, że źle traktowaliśmy Kasę?

– Tak! – zawołali inni. – To właśnie dlatego!

Kasa wróciła na Tongę i została siostrą Gabrielą. Teraz znowu mieszka na swojej ojczystej wyspie, gdzie kształci rodaków i niesie im pociechę wiary.

Myślę, że ci ludzie, którzy skojarzyli straszliwe wydarzenie ze złamaniem Bożego prawa moralnego, są bliżej prawdy niż my.

Przez nieposłuszeństwo wobec woli Bożej niszczymy samych siebie. Godząc w Boga, przeszywamy własne serce. Nieszczęścia dają nam bolesną lekcję: prawo moralne jest słuszne i zawsze bierze górę.

Ogień parzy, więc nie wsadzajmy rąk w płomienie. Bezbożność powoduje wojny, bądźmy więc pobożni.

Wszystkie narody i ludy muszą się nauczyć – we łzach i krwi, w bólu i trudzie – że niewłaściwa postawa wobec prawa naturalnego i prawa moralnego jest równocześnie i z konieczności niewłaściwą postawą wobec Boga; w sposób nieunikniony sprowadza nieszczęście, które jest sądem Bożym.

Nauka, względność i bomba atomowa

2 grudnia 1942 roku pod zachodnimi trybunami stadionu Stagg Field Uniwersytetu w Chicago rozpalono pierwszy w historii świata ogień atomowy. Rozpoczęła się era atomu. Od tamtego dnia niektórzy oskarżają naukę o ujawnienie ukrytej w atomie niszczącej mocy. Przeciwko tym i innym nieuzasadnionym zarzutom powiemy teraz słowo w obronie nauki.

W ostatnich latach atakowano naukę jako ateistyczną i bezbożną, obojętną wobec wartości etycznych i moralnych.

Nauka nie jest ateistyczna i bezbożna. Nauki ścisłe nie zajmują się Bogiem ani religią, ani wartościami moralnymi. Oskarżanie ich o ateizm jest równie niesłuszne jak oskarżanie kogoś o antyamerykanizm, bo w swoim przemówieniu nie zacytował Konstytucji Stanów Zjednoczonych – a może konstytucja po prostu nie wchodziła w zakres jego tematu! Podobnie Bóg i etyka nie wchodzą w zakres fizyki i chemii.

Pamiętajmy, że każda nauka opiera się na abstrahowaniu, czyli na rozważaniu badanych zjawisk z pewnego punktu widzenia lub pod pewnym kątem. Nauki różnią się między sobą właśnie sposobem abstrahowania.

Rysunek pomaga zrozumieć różnice w abstrahowaniu typowym dla poszczególnych nauk. Przypuśćmy, że ktoś skacze z mostu do rzeki, a przypatrują się temu fizyk, psycholog i teolog – każdy z punktu widzenia właściwego jego dziedzinie. Fizyk myśli:

– Zastanówmy się nad tym ciekawym zjawiskiem ilustrującym prawo swobodnego spadania ciał. Skoczek pokona trzydzieści dwie stopy w pierwszej sekundzie, a sześćdziesiąt cztery stopy w drugiej. Obliczmy teraz, ile czasu zajmie mu droga do rzeki, biorąc pod uwagę, że most wznosi się sto stóp nad powierzchnią wody.

Nie powinniśmy potępiać fizyka za to, że nie rozważa przyczyn, które skłoniły nieszczęśnika do skoku: kwestie te nie wchodzą w zakres jego dziedziny.

Psycholog myśli:

– Zastanawiam się, dlaczego skoczył. Może pokłócił się z żoną, może dopadła go skarbówka albo wprowadziła się do niego teściowa?

Psycholog umiałby znaleźć jeszcze dziesiątki innych powodów tak desperackiego kroku i nie należy go potępiać za to, że koncentruje się wyłącznie na kwestiach psychologicznych.

Teolog myśli:

– Zastanawiam się, czy przed uderzeniem w wodę zdążył uczynić akt skruchy.

Teologa interesuje to, czy ów człowiek zmarł w stanie grzechu, czy pojednany z Bogiem.

Przypomina mi się tu historia pewnej kobiety, która przyszła do św. Jana Vianneya, proboszcza z Ars, kiedy jej mąż rzucił się z mostu do rzeki. Wykorzystując tragedię, by wywrzeć wrażenie na proboszczu, wdowa zawołała:

– Mój biedny mąż zginął śmiercią podwójną: śmiercią ciała i śmiercią duszy!

Święty odpowiedział:

– Droga pani, proszę pamiętać, że jest pewna odległość między mostem a wodą.

Innymi słowy: samobójca miał czas na akt skruchy. Nikt z nas nie jest bez szans.

Powróćmy do nauk ścisłych. Nauki te zajmują się wszechświatem tylko pod względem ruchu i wielkości wyrażanych głównie za pomocą obliczeń matematycznych lub odczytu danych. Bóg i religia nie wchodzą w ich zakres, tak samo więc niesprawiedliwe byłoby oskarżać naukowców jako naukowców o ateizm jak oskarżać ich o antybrytyjskość. Ten czy ów badacz może wprawdzie być nastawiony niechętnie do Wielkiej Brytanii, ale przecież nie dlatego, że jest badaczem. Może też być ateistą, ale nie z powodu uprawiania nauk ścisłych. Fizyka jako taka nie rozpatruje poezji, ale jakoś nie oskarżamy jej o antypoetyckość. Człowiek wierzący powinien uprawiać naukę naukowo, naukowiec powinien wyznawać wiarę z wiarą.

Naukowcom należy się uznanie za ich odkrycia, a zwłaszcza za przenikliwość i wiedzę, które doprowadziły ich do teorii względności. By lepiej zrozumieć, jak powstawała ta teoria, wyobraźmy sobie pływaka w rzece o silnym nurcie. Pływak pokonuje najpierw milę z prądem rzeki, potem milę pod prąd, następnie płynie od jednego brzegu do drugiego, tam i z powrotem, pokonując za każdym razem jedną milę. Otóż mniej czasu zajmie mu pokonanie dwóch mil w poprzek rzeki niż dwóch mil w górę i dół, bo chociaż szybciej płynie z nurtem, walka z nim go spowalnia. Tak przynajmniej przedstawia się ta teoria przy założeniu, że prąd rzeki jest naprawdę silny.

Czy naukowcy nie mieliby racji, mówiąc: „Podobny eksperyment można przeprowadzić poza powierzchnią Ziemi: wyślemy promień światła w kierunku eteru i z powrotem, a następnie pod kątem prostym”? Właśnie w tym celu Michelson i Morley z Uniwersytetu Western Reserve skonstruowali w 1887 roku przyrząd zwany interferometrem, złożony z czterech prętów zakończonych zwierciadłami. Światło pokonuje ponad 186 000 mil na sekundę. Michelson i Morley musieli mierzyć jego prędkość za pomocą płytki fotograficznej. Po wysłaniu promienia z prądem i pod prąd, a potem w poprzek w obie strony, stwierdzili, że prędkość zawsze jest ta sama. Wiedzieli, że powinni wykryć jakąś różnicę, ale jej nie znaleźli. Wyglądało na to, że pływak w rzece i światło w eterze zachowują się odmiennie. Michelson i Morley uznali, że gdzieś musi się kryć błąd. Powtórzyli eksperyment, ale różnicy wciąż nie było.

Dwaj inni naukowcy: Kennedy i Illingsworth, także próbowali uzyskać spodziewane wyniki – na próżno. Kolejni dwaj zaproponowali wytłumaczenie zagadki: najpierw Lorenz, potem Fitzgerald, Irlandczyk, któremu głównie przypisuje się to osiągnięcie.

W fizyce mówi się więc teraz o „skróceniu Fitzgeralda”. Otóż Fitzgerald, starając się wyjaśnić ów zagadkowy brak różnicy prędkości, stwierdził, że prędkość skraca długość ciał. Jeśli na przykład zwiększymy szybkość płynącego statku, statek – można powiedzieć – ciut zbierze się w sobie. Jeśli ktoś otrzyma cios od boksera wagi ciężkiej, też skurczy się odrobinę. Fitzgerald doszedł do wniosku, że pręt mierniczy kurczy się w miarę wzrastania prędkości, bo jego elektrycznie naładowane cząstki zostają wprawione w ruch przez nowe siły działające w polu magnetycznym. Skrócenie to nie zależy od materiału, z którego pręt jest zrobiony, lecz właśnie od prędkości. Owszem, przyrząd pomiarowy powinien zarejestrować różnicę między prędkością ruchu w kierunku eteru a prędkością ruchu pod kątem prostym, ale z powodu ogromnej prędkości pierwszego typu i skrócenia pręta mierniczego różnica ta się neutralizuje.

Naukowcy potwierdzili wnioski Fitzgeralda. Jeśli zabierzemy pręt mierniczy na przykład z Ziemi na Słońce, które porusza się z prędkością dziewiętnastu mil na sekundę, pręt ulegnie skróceniu o 1/2 000 000 000, czyli tyle, ile stanowi dwa i pół cala w stosunku do średnicy Ziemi. Eksperymenty wykazały również, że wraz ze wzrostem prędkości zmniejsza się masa elektronu.

A potem pojawił się Einstein i oznajmił: „Pomiar zmienia się wraz z prędkością. A skoro tak, to przestrzeń zależy od prędkości, czas zależy od prędkości, pomiary zależą od prędkości. Innymi słowy, przestrzeń i czas są względne”.

Trzydziestocentymetrowa linijka na Ziemi jest dłuższa od trzydziestocentymetrowej linijki na Słońcu. Przestrzeń i czas będą zależały od prędkości ciała niebieskiego, na którym umieścimy nasz przyrząd pomiarowy.

Teoria względności głosi – mówiąc najprościej – że przestrzeń i czas zależą od obserwatora. Stała natomiast jest zawsze prędkość światła. Einstein przyznawał, że jego teoria może być błędna – ale uchowaj Boże! Naukowcy wpadliby w okropne tarapaty, a i Fitzgerald, biedaczysko, całkiem by stracił grunt pod nogami.

Trudno sobie wyobrazić względność czasu i przestrzeni, prawda? Od sześciu minut próbuję przybliżyć tę teorię, a widzom zapewne wydaje się, że minęła już godzina. Gdyby natomiast przez godzinę słuchali Miltona Berle’a4, wydałoby im się to minutą. Oto względność czasu. A teraz przykład na względność przestrzeni: kiedy patrzymy z samolotu, nasz wujek wygląda jak mrówka.

Drugim zarzutem wytaczanym przeciwko nauce jest to, że nauka – jak Frankenstein – stworzyła monstrum: bombę atomową, która ma unicestwić ludzkość. Otóż ten zarzut jest niesłuszny: naukę interesuje wyłącznie odkrywanie tajemnic świata. Odkrycia można oczywiście wykorzystać w złym celu, ale to nie oznacza, że one same są czymś złym. Z wynalezieniem pożytków z ognia też wiązało się niebezpieczeństwo – ogień może służyć do ogrzewania domu, ale może również wywołać pożar. Odkrycie fermentacji winogron łączyło się z kolei z ryzykiem pijaństwa, a jednak wino jest czymś dobrym, mimo że niektórzy sięgają po nie zbyt często. Nadużywanie alkoholu nie neguje prawa do używania trunku w sposób sensowny. Inny przykład: zdarza nam się skaleczyć nożem, ale przecież z tego powodu nie wyrzucamy wszystkich noży do śmieci. Podobnie czymś dobrym jest odkrycie energii atomowej. Tak właśnie Bóg oświetla świat, ponieważ Słońce wytwarza światło i ciepło dzięki rozszczepianiu jąder atomów. A skoro Bóg dał Słońcu energią atomową, trzeba podziwiać intelekt jej odkrywców, którzy bynajmniej nie poszukiwali jej z zamiarem unicestwienia ludzkości. Rzeczywiście godne ubolewania jest to, że świat usłyszał o energii atomowej akurat wtedy, gdy zmiotła z powierzchni ziemi japońskie miasto. Pierwsza wiadomość wysłana telegrafem przez Morse’a sławiła Boga, nie przeczyła Jego istnieniu5, a energią elektryczną posłużono się pierwszy raz nie po to, żeby dokonać egzekucji na krześle elektrycznym.

Musimy też dokonać rozróżnienia bomby atomowej i energii atomowej. Energia jest darem Bożym. Artykuł o rozszczepieniu jądra atomu ukazał się w czasopiśmie naukowym już w sierpniu 1941 roku. Rząd wystosował prośbę do dziennikarzy, by nie publikowali żadnych tekstów na temat rozszczepienia atomu w USA, i prasa dotrzymała zobowiązania. W lutym 1943 roku natomiast, dwa lata przed detonacją pierwszej bomby atomowej, papież Pius XII w przemówieniu wygłoszonym przed Papieską Akademią Nauk powiedział: „Obecnie wynaleziono metodę rozbijania atomów za pomocą neutronów uwolnionych pod wpływem radioaktywności. […] Jak się oblicza, jeden metr sześcienny tlenku uranu w postaci proszku jest w stanie w jedną setną sekundy wyrzucić ciężar miliarda funtów na wysokość szesnastu mil”. A potem papież dodał: „Mam nadzieję, że ta energia będzie zawsze wykorzystywana w pożytecznym celu i umożliwi rozwój cywilizacji. Jeśli jednak w którymś miejscu zostanie użyta destrukcyjnie, wyrządzi tam olbrzymie szkody, a może z tego również wyniknąć straszliwa katastrofa dla samej planety”.

Papież nie wypowiadał się tu jako naukowiec, ale oceniał stosowanie energii atomowej pod względem moralnym. Jego ocena współbrzmi jednak ze słowami Lindbergha6: „Wiemy, że następna dekada przyniesie nam techniczną możliwość skonstruowania broni, która będzie w stanie unicestwić każde miasto na świecie w kilka godzin od wybuchu wojny. Są niepokojące sygnały, że współczesna wiedza naukowa może pozwolić na zniszczenie wszelkiego życia na wielkich obszarach powierzchni ziemi. Niektórzy naukowcy przewidują, że człowiek zyska zdolność wysadzenia w powietrze samej planety”.

Odkrycie energii atomowej stawia nas przed pytaniem, w jaki sposób wykorzystamy tę zdobycz naukową. Czy będzie to energia napędzająca cywilizację, czy energia, która spowoduje samobójstwo na skalę kosmiczną?

To zaś prowadzi nas do greckiej legendy o Prometeuszu i do starego jak świat dylematu: czy wolno użyć siły wbrew prawu?

Prometeusz wykradł bogom ogień, ale kiedy zobaczył, że jego dar jest wykorzystywany jako siła przeciwko prawu, odwrócił się od tych, którym go przyniósł, i opowiedział się po stronie Zeusa – Boga najwyższego:

podstępy

przemyślnymi wzgardziwszy, w zuchwałej sądzili

bucie, że samą siłą bez trudu zwyciężą7.

Pytanie, przed którym dzisiaj stajemy, brzmi: Czy tę nowo odkrytą moc wykorzystamy do niszczenia, czy do zaprowadzania pokoju? W dziejach świata nieraz można było się przekonać o pożytkach wynikających z powściągliwości, na przykład z odmówienia sobie owocu, który oznacza znajomość zarówno dobra, jak i zła. Zdarzają się drzewa, z których człowiek we własnym interesie zrywać owoców nie powinien; zdarzają się środki, których stosowania powinien się wyrzec, by nie wzmacniały zła obecnego w świecie.

Jeśli problemy naszego świata są – społecznie i gospodarczo – poza naszym wpływem, to istotnie czeka nas okrutny los. Jeśli natomiast mają źródło w ludzkim sercu, możemy znaleźć na nie remedium. Trzeba nam mianowicie powrócić do wspaniałej tradycji twórców naszej amerykańskiej konstytucji i znowu stać się pobożnym narodem, miłującym bliźniego i ojczyznę, wiernym Bogu.

Tęsknoty przedchrześcijańskiego świata

Co pewien czas ktoś wygłasza przechwałkę: „Przyszedł mi do głowy całkiem oryginalny pomysł!”. Są na to trzy dobre odpowiedzi. Pierwsza: „Potraktuj go życzliwie, znalazł się w obcym miejscu”. Druga: „Wiadomo, kto zawsze ma szczęście”. Trzecia, najlepsza: „Sprawdź, co na ten temat mówili starożytni”. Nieraz uważamy coś za nowoczesne, ponieważ nie umiemy rozpoznać tego, co dawne. Mnóstwo tak zwanych nowatorskich idei to w rzeczywistości stare błędy, którym nadano nowe nazwy. Przeszłości zawdzięczamy dużo więcej, niż na ogół przypuszczamy. Fale minionych kultur wciąż obmywają nasze brzegi.

Spróbujmy przebiec myślą tysiąc lat historii przedchrześcijańskiej i przyjrzeć się tęsknotom, aspiracjom, nadziejom i oczekiwaniom niektórych spośród wielkich narodów – najpierw Greków, następnie świata wschodniego, na koniec zaś Hebrajczyków.

Jednym z najsłynniejszych poetów epickich literatury światowej był Homer8, nazwany przez Platona wychowawcą Grecji. Homer stworzył dwa genialne dzieła: Iliadę i Odyseję. W pierwszym znajdujemy opowieść o pokonanym wodzu, w drugim – opowieść o nieszczęśliwej kobiecie. Iliada kończy się opisem hołdu złożonego zabitemu Hektorowi jako jednemu z największych trojańskich bohaterów. W Odysei, która koncentruje się wokół tułaczki Odyseusza, czytamy o Penelopie, jego żonie, nękanej przez zalotników. Penelopa obiecała, że rozważy powtórne zamążpójście, kiedy już ukończy kunsztowną tkaninę, nad którą pracuje na krosnach. Zalotnicy nie wiedzą, że co noc Penelopa pruje to, co utkała w ciągu dnia, i tak dochowuje wierności mężowi aż do jego powrotu. Znamienici badacze starożytności, tacy jak Christopher Hollis, zastanawiają się od lat, dlaczego Homer puścił w literacki obieg historię wodza wsławionego porażką oraz kobiety chwalebnej w boleści. Rozwiązania tego problemu szukała grecka filozofia. Jak pisał Chesterton, „losy Hektora są prefiguracją porażek, których miała zaznać nasza rasa i religia”9. Żaden z greckich filozofów nie potrafił zrozumieć, jak można być zwycięskim w przegranej lub szlachetnym w cierpieniu. Odpowiedź nadeszła dopiero w dniu, gdy pokonany Człowiek na Kalwarii odniósł ostateczne zwycięstwo, a bolejąca Matka u stóp krzyża stała się Królową chrześcijaństwa.

Około pięciuset lat przed Chrystusem żył wielki dramatopisarz Ajschylos, autor Prometeusza w okowach. Bohatera tego dramatu przykuto do skały za to, że wykradł bogom ogień. Orzeł pożera mu wnętrzności: jest to symbol współczesnego człowieka, któremu serce pożerają troski i obawy, nerwice i psychozy. Przez tysiąclecia człowiek wypatrywał ratunku, a odpowiedź na jego pragnienie pobrzmiewa w słowach Hermesa do Prometeusza:

A tej męki końca

nie spodziewaj się pierwiej, aż mozołów twoich

z dobrej woli bóg jakiś nie weźmie na siebie

i do Hadu nie zstąpi ciemnego10.

Dialog Alkibiades II jest rozmową Sokratesa z Alkibiadesem zmierzającym do świątyni, ale niepewnym, o co powinien prosić bogów.

SOKRATES: W takim razie trzeba czekać, aż cię ktoś nauczy, jak należy być usposobionym względem bogów i ludzi.

ALKIBIADES: Kiedyż to nadejdzie ten czas, Sokratesie? I kto mi będzie nauczycielem? […]

SOKRATES: Ten, kto dba o ciebie. […]

ALKIBIADES: […] jestem gotów, kimkolwiek jest ten człowiek, nie uchylać się od spełniania jego rozkazów, jeżeli dzięki temu mogę stać się lepszym.

SOKRATES: W każdym razie i on odnosi się do ciebie z osobliwą życzliwością11.

Nie tylko literatura grecka ukazywała człowieka jako spragnionego mądrości innej niż mądrość ziemska i wybawienia od trosk innego niż wybawienie przez ludzi.

Podobne motywy znajdujemy na Wschodzie. Starożytni Hindusi, składając ofiarę z baranka zwaną Ekiam, wypowiadali słowa: „Kiedy nadejdzie Wybawca? Kiedy pojawi się Odkupiciel?”. Ich awatary były nie tyle inkarnacjami, ile bóstwami zstępującymi do naszego świata, takimi jak Kryszna – bóg, który nawiedził ludzkość, Bhagawadgita – brat wszystkich ludzi12, i Brahma, przedstawiany nieraz jako ten, który naprawi krzywdy wyrządzone przez starodawnego węża Kaligę13.

1 Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty z Pisma Świętego podane są za następującym wydaniem: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, wyd. V oprac. i popr., Poznań 2012.

2 Cytat z jednoaktówki A Child Is Born Stephena Vincenta Benéta (1898–1943), amerykańskiego poety, autora powieści i opowiadań.

3 W oryginale passionless Passion, a wild Tranquility, niedokładny cytat z wiersza Her Portrait Francisa Thompsona [przyp. tłum.].

4 Milton Berle (1908–2002) – amerykański aktor filmowy i telewizyjny, niezwykle popularny gospodarz programów telewizji NBC, z którymi przez kilka lat konkurowały (ostatecznie zyskując przewagę) audycje prowadzone przez biskupa Sheena [przyp. tłum.].

5 Pierwsza wiadomość telegraficzna przesłana przez Samuela Morse’a z Waszyngtonu do Baltimore 24 maja 1844 roku brzmiała: What hath God wrought („Co Bóg uczynił”; por. Lb 23, 23) [przyp. tłum.].

6 Charles Lindbergh (1902–1974) – amerykański pionier lotnictwa, pilot podczas II wojny światowej, ekspert do spraw lotnictwa wojskowego USA, który m.in. organizował budowę floty bombowców atomowych [przyp. tłum.].

7 Ajschylos, Prometeusz w okowach, przeł. S. Srebrny, [w:] Ajschylos, Sofokles, Eurypides, Antologia tragedii greckiej, Kraków 1989, s. 39. Biskup Sheen nieco zniekształca historię Prometeusza, a cytowane wersy nie dotyczą niewłaściwego użycia ognia. Prometeusz opowiada tu o Tytanach, których chciał wspierać radą w ich walce przeciwko Zeusowi. Kiedy jednak Tytani, ufając we własną siłę, odrzucili jego mądrą pomoc, Prometeusz przyłączył się do stronników Zeusa i umożliwił mu zwycięstwo. Dopiero później, oburzony tym, jak władca bogów potraktował ludzi, wykradł dla nich ogień, za co z rozkazu Zeusa został straszliwie ukarany [przyp. tłum.].

8 Przyjmuje się obecnie, że Homer (jeśli istniał) żył w VIII  wieku p.n.e. Tłem historycznym Iliady i Odysei są natomiast wydarzenia z XII wieku p.n.e. [przyp. tłum.].

9 Jest to lekko zmieniony cytat z książki Everlasting Man (Wiekuisty człowiek) [przyp. tłum.].

10 Ajschylos, Prometeusz w okowach, dz. cyt., s. 70–71.

11 Pseudo-Platon, Alkibiades I i inne dialogi oraz Definicje, przeł. L. Regner, Warszawa 1973, s. 98–99. Z kontekstu wypowiedzi wynika jednak, że Sokrates, mówiąc o nauczycielu, ma tu na myśli siebie.

12Bhagawadgita to w rzeczywistości tytuł pieśni stanowiącej część epickiego poematu Mahabharata, złożonej z filozoficznego dialogu Kryszny z księciem Ardźuną.

13 Być może chodzi tutaj o potężnego jadowitego węża o imieniu Kaliya, pokonanego jednak nie przez Brahmę, ale przez Krysznę.