Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najmniejszy kucyk na świecie, mężczyzna w przebraniu wiewiórki, umierająca ciotka, rezolutna kapucynka. Bohaterów u Bogdała jest wielu i choć ich losy się różnią, nad wszystkimi unosi się ten sam apokaliptyczny duch: ich codzienność pozornie trwa niewzruszona, jednak zapowiedź nieuchronnego nie znika nawet na chwilę.
W świecie opowiadań Grzegorza Bogdała groteska miesza się z brutalną rzeczywistością, powaga z czarnym humorem, a byt zwierzęcy z ludzkim żywotem. To świat przyzwoitych ludzi, którym się nie układa, i narwańców szczęśliwie unikających porażki. Minimalistyczny język i oszczędna forma potęgują niepokój, a zarazem zachwycają dojrzałością. Uniwersum opowiadań Idzie tu wielki chłopak kusi i przyciąga, ale nie pozwala też zapomnieć, że tuż za rogiem śpi śmierć. A jak się zbudzi, to nas zje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 194
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Grzegorz Bogdał, 2023
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Anna Skóra / d2d.pl, Sandra Popławska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Na s. 140 wykorzystano fragment piosenki Dzieciaki atakujące policję zespołu The Analogs
Autor otrzymał stypendium z Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-767-4
Co za Piękne Pożegnanie. Nikt dotąd nie sprawił tej małej podobnej radochy. Biedne dziecko: ojciec zmyślony, matka szajbuska, i jeszcze to oko. Paskudna sprawa.
Gabriel nie chciał medalu ani żadnych gratulacji, po prostu czuł, ile dobra tu się wydarzy. Już się działo. Był w formie mimo płytkiego snu, ledwo czegoś dotknął, a od razu strzelał prądem z palców. Odrzucał połączenia od brata, po co wydzwania, byli umówieni na wieczór. Wiadomości nie odczytywał, wiedział, czego się spodziewać: z żoną i trojgiem dzieci łatwo znajdzie wymówkę, by go nie przyjąć na ten tydzień czy dwa. Jechał trochę ponad dozwoloną prędkość, droga prowadziła przez rozległe torfowiska, drzewa trzymały się z dala. Pożyczył na tę okazję przyczepkę, większą, niż trzeba, z podwójnymi burtami, stelażem i plandeką, bo wolał mieć zapas miejsca, tyle że przez to nic nie widział w lusterku wstecznym. Ustawił je więc tak, by móc zerkać na małą. Spodziewał się, że będzie bardziej podekscytowana, on by był na jej miejscu, przecież to fantastyczna sprawa, na pewno by nie przysypiał i nie pochrapywał, gdyby ktoś zbudził go o świcie i powiedział: Chłopczyku, wstań, dzisiaj spełnimy twoje marzenie. Oboje powinni jak najwięcej zapamiętać z tego dnia, to ostatnia okazja, dlatego depnął po hamulcach, żeby ją rozbudzić. Otworzyła wtedy oko, właśnie to, lewe, ale nie dał się zastraszyć. Nie dzisiaj.
– Halo, witamy Łuskę na pokładzie. – Uśmiechnął się.
– Przejechaliśmy coś? – zapytała.
– Nie.
– Chyba przejechaliśmy.
– Co takiego?
– Twoje gówno.
My się jej boimy, na palcach chodzimy, śpiewali sobie z Sabiną, jej matką, gdy spała. Wytrzymał prawie dwa lata, i tak nieźle w porównaniu z poprzednikami. Nie odgrywał ojca, ale zbliżył się najbardziej spośród tych wszystkich typków. To on wymyślił Łuskę. Sabina nigdy tak nie nazwała córki i poprawiała Gabriela, gdy to robił: Łucja. Cholera, odpowiadał jej, dziecko to nie pies, różnie można na nie wołać. I skąd w ogóle takie imię?
Bo jeśli przestawić litery, powstaje Całuj. Czasami Sabina sypała tekstami jak ze sklepów, gdzie można kupić wyszywane poduszki i świece oblepione suszonymi owocami albo ziarnami kawy. Mogłaby sama taki otworzyć, gdyby potrafiła się skupić wystarczająco długo, żeby wypełnić dokumenty.
Nigdy też nie słyszał, żeby ktoś stracił oko, ponieważ wpadł na roślinę doniczkową i dostał zakażenia. Jasne, dracena ma twarde, ostro zakończone liście, ale bez przesady.
Jesteś dla niej niesprawiedliwy.
I dobrze, teraz już nie musisz się pilnować.
No chyba że bratu chodziło nie o przeprowadzkę, ale o tę starą trąbkę po dziadku, prostą sygnałówkę. Tylko ją pożyczył, potrzebował zabezpieczenia, gdyby skończyła się forsa. I tak nikt inny w rodzinie nie potrafił wydobyć z niej dźwięku, od dawna powinna należeć do Gabriela.
– Myślisz, że byłem tu w nocy i specjalnie się załatwiłem na środku drogi, żeby dzisiaj po tym przejechać? – spytał Łuskę.
Ciągle to robisz. Małą znowu zmorzyło, więc odpowiedział sobie w myślach za nią. Dzisiaj znał wszystkie odpowiedzi.
Też zamknął oczy i przez chwilę tak prowadził.
Nic wielkiego, w głowie miał cały świat.
Kucyk był mniejszy, niż się spodziewał. Zastanawiał się, czy to ten sam co na zdjęciach: zdrowy okaz wspinający się na stertę desek, by uszczknąć sobie świeżych liści z krzewu. Właściwie to miał poważne wątpliwości, czy stojące przed nim stworzenie w ogóle się zalicza do kucyków. Szukał miniaturowego, fakt, ale chyba nawet one sięgają dorosłemu za kolano, nie jak ten pokurcz tutaj, którego kury i koty przepędzały z miejsca w miejsce. Pałętał się po podwórzu ze skołtunionym włosiem i spuszczonym łbem i nie zwrócił uwagi na ich przybycie.
Drewniany, piętrowy dom z otynkowanymi przybudówkami stał poniżej poziomu drogi, na zalewowej działce. Samochód zostawili przed brodem i przeszli śliską kładką przytwierdzoną do opon od ciężarówek rzuconych w koryto rzeki. Budynki gospodarcze były zadbane, z panelami słonecznymi na dachach, jednak żaden nie przypominał stajni, chociaż w ogłoszeniu ktoś napisał: „Miniaturowy kuc od hodowcy wielkiej urody”. I: „Niespotykana u tej rasy maść tarantowata”. Kiedy Gabriel zapytał Łuskę, jakie kucyki najbardziej lubi, narysowała właśnie coś między koniem a dalmatyńczykiem.
Pociągnął stworka za grzywę i ogon, żeby sprawdzić, czy nie są doczepione. Bestia się odgryzła, ale – co za rozczarowanie – wcale nie zabolało.
Właściciel, brodacz pod sześćdziesiątkę, zapierał się, że byli umówieni dopiero na przyszłą sobotę. Naciągał i puszczał czarne szelki od spodni, a te plaskały o gołą klatę. Było najwyżej dwanaście stopni, podobno cały wrzesień taki się zapowiadał: chłodny i mglisty. Pranie już nie schło na zewnątrz.
– Czemu on taki niemrawy? – zapytał Gabriel. – W ogłoszeniu lepiej się prezentował.
– A to ja nie wiem. Synek umie zrobić dobre zdjęcia. – Mężczyzna zgarniał nogą rozrzucone po podwórzu zabawki w jedno miejsce, pod plastikową zjeżdżalnię. – Może coś jeszcze z niego będzie.
– Z kucyka czy syna?
Podobno udanym żartem można zbić cenę o dwadzieścia procent. Poza tym towar był wybrakowany.
– Hę?
– Powiedział pan, że coś z niego będzie. Z kogo?
– A co ma być?
Kciuki pod gumę i daleko do przodu. Po tych uderzeniach szelek facetowi zostawały na skórze czerwone pręgi. Nie żałował sobie.
O, człowieku, jechałeś tu na pewniaka, gdzie ty dzisiaj znajdziesz innego, i to w łaty.
– Zdrowy chociaż? – Gabriel był gotowy uwierzyć w każde kłamstwo, byle ten kłak je wypowiedział. Chętnie by mu jakieś podsunął: Owczarka zabił kopem w łeb, ze złości, że go obwąchiwał. Odtąd nie trzymam psów.
Rzeczywiście nic tu nie szczekało.
– Każdy zdrowy, póki go co nie rozłoży. Mnie na przykład ludzie wpędziły w wielką chorobę…
Kucyk potykał się, próbując nadążyć za Łuską, która kreśliła patykiem ósemki na ziemi. Gabriel stał w pętli. Temu drugiemu kazała się przesunąć: albo jesteś w środku, albo cię nie ma.
Odstawi ją wieczorem i nigdy więcej się nie zobaczą. Znowu ktoś je porzuca, cóż, podziękuj mamusi. Z zadowoleniem myślał o tym, że spłucze się na pożegnalny prezent dla małej. Będzie opowiadał, jak to wypełzł z tego związku bez niczego, musiał zaczynać od zera, a teraz proszę. Same poważne plany. Wyobrażał sobie wiatr targający koszulą i ten zimny powiew na głowie jak zaraz po wyjściu od fryzjera. Był przyzwoitym gościem, takim też się czasami nie układa. Nie chodziło tylko o pieniądze, w każdej chwili mogło się na przykład okazać, że jest poszukiwany za uprowadzenie dziewczynki, bo ta świruska zmieniła zdanie. Pięć lat, jasne włosy, zielona kurtka, sztuczne oko. Nie reaguje na imię. Najważniejsze to nie sięgać do kieszeni, kiedy będą go trzymać na muszce.
Na wszelki wypadek przesłał Sabinie szczegóły wyjazdu jeszcze raz w esemesach. Adres, trasa, powrót wczesnym wieczorem. Uzna pewnie, że to dziwaczne. Jeśli za pierwszym razem był pijany i nie pamięta, to wcale nie musi dotrzymywać słowa. Przerobiła z córką paru takich.
Wszystko jest możliwe.
Wczoraj podjechał do serwisu na wymianę osłony przegubu. Dostał kawę i obserwował przez szybę w poczekalni, jak jego trzynastoletnia kia unosi się na podnośniku. Mechanik po prostu ją tam zostawił i zajął się czymś innym, a godzinę później opuścił pojazd na ziemię. Gabriel podpisał odbiór bez słowa.
Dzisiaj stanie się inaczej.
– Posłuchaj. – Kucnął przed Łuską. – Przykro mi, wiem, że obiecałem, ale ten zwierzak jest stary, ułomny… – Zawiesił głos. Kiepsko, jeśli to będzie ostatnie słowo, jakiego ją nauczy.
– Maleńka pierdoła – wtrąciła.
– Właśnie. Inaczej go sobie wyobrażałem, zasługujesz na silnego, pięknego przyjaciela.
Podrapała się z namysłem w protezę oka. Wciąż do tego nie przywykł.
– Spróbujemy trochę się polubić – odpowiedziała.
Gabriel potarł powieki, no dobra, słowo to słowo.
– Wiecie co – wtrącił się brodacz – dzieciaki nie zdążyły się pożegnać. Będzie im przykro. Najlepiej wrócilibyście za tydzień. Strasznie za nim przepadają. Oddają mu swoje jedzenie i w ogóle.
– Niech przyjdą się pożegnać.
– Radzą się go w różnych sprawach, nic nie zrobią bez jego zdania.
– Jak mu dały na imię?
– A, imion to mu nie brakuje, zaraz zapytamy synka, ciągle mu zmienia. – Odwrócił się w stronę domu. – Ricardo, Ricardo! – zawołał i mrugnął porozumiewawczo. – Tak na niego mówię, odkąd poleciał z matką do Hiszpanii. Strasznie się o to wkurwia. Tej przyczepki nie chce pan może sprzedać?
– Nie moja.
– Ale ubezpieczona? Wypożyczalnie ubezpieczają. – Mężczyzna cisnął piłką do koszykówki w butelki na werandzie. – Idziesz tu czy ja się mam przejść?! – ryknął.
– Poczekamy, nie ma co się złościć na chłopaka.
– Daj mi pan spokój z tym gnojem, jego byś lepiej zabrał niż konika. Mam całą czapkę synów, pierwszy to już starszy ode mnie. Dołożę samochód, nowiutka maszyna stoi w garażu. Papiery są, wszystko cacy, aby mi tylko zszedł z oczu.
Odsunął rygle i otworzył na oścież wrota. W środku stał ubłocony ford raptor z podwyższonym zawieszeniem i wielkimi kołami. Rozjechałby jego kię jak jeża.
Skąd ci ludzie biorą pieniądze, zastanawiał się Gabriel, widząc takie auta.
Może wybrali lepsze studia, przekwalifikowali się albo mają odwagę i łeb do interesów. Pomyślałeś o tym? Na pewno nie śpią do ósmej, zasrańcu. Jasne, znasz takich spryciarzy: przez cztery godziny od poniedziałku do piątku wynajdujesz im zajęcia, żeby nie podpalali materacy.
Pięć lat obijania się na uczelni, no bo umówmy się, resocjalizacja to nie był pierwszy wybór, i oto jesteś: zaraz czterdziestka, nie dorobiłeś się mieszkania ani dzieci, właśnie kończysz związek, który dla obojga był udręką, większą dla ciebie, każdy przyzna, i porzucasz dziewczynkę bez oka, na pocieszenie znajdując jej ledwo żywego kucyka.
Weź spierdalaj do tych swoich degeneratów.
Tak mu powiedziała, nie do wiary, ona, która pierwszy raz miała faceta bez kartoteki.
Codziennie wracał o tej samej porze.
– O, i jest mój Ricardo. Podobny, nie? Szkoda, że do sąsiada.
Stary naciągnął szelki na prawie całą długość ramion i nie puszczał. Powoli ześlizgiwały się z kciuków.
Śmierć na miejscu.
W drzwiach domu stanął dwudziestokilkulatek, musiał się schylić, bo wyprostowany by się nie zmieścił. Też był jakiś nie do końca w ubraniu. Krótkie spodenki i sweter. Zanim wyszedł, sięgnął jeszcze po coś w głąb korytarza.
Gabriel obejrzał się za Łuską. Usiadła na odwróconym wiaderku, wyjęła protezę i przemywała ją płynem, który nosiła w plecaczku. Jednocześnie odganiała nogą kucyka, przekonanego, że ta szklista rzecz na dziecięcej dłoni to cudaczny przysmak.
– Pan tu się ciekawi, co ten kuciok taki obesrany – zawołał brodacz do syna, który zbliżał się do nich z kurtką w łapsku. – Przemyć go trochę i będzie. Jest gdzieś szlauch.
Szelki trzymały się już tylko krawędzi opuszków.
– No nie wygląda jak w ogłoszeniu, ale i tak się decydujemy. Umawiałem się z kimś przez telefon na dzisiaj, a pana ojciec mówi, że jesteśmy tydzień za wcześnie – wyjaśnił Gabriel. – Kawał drogi zrobiliśmy.
– Dużo pytań zadaje – skarżył się dalej stary.
Młody ściągnął mu szelki z ramion i zarzucił kurtkę, a ten wreszcie odetchnął.
– To się tacie zdarza – powiedział i uścisnął Gabrielowi dłoń. Był od niego wyższy o głowę i mimo wieku sprawiał wrażenie człowieka, który dotarł dalej niż do Hiszpanii, niekoniecznie z matką. – Za tydzień to oddalibyśmy za darmo, gdyby się kupiec nie znalazł. Moje dzieciaki go nie chcą, a jest tu blisko taka rodzina. No bo tatę zabieram do siebie. Ma deficyty poznawcze.
– Sam żeś jest deficyt.
I wtedy przed Gabrielem stanęła Łuska, z bladoróżową wyściółką między powiekami, bo kucyk porwał i zjadł jej oko.
Ależ miał radochę, kiedy pędzili z powrotem i jedyna syrena, która wyła, to ta w głowie: A jednak, udało się, udało się Piękne Pożegnanie. Drzewa przysunęły się ciut bliżej, też chciały mieć w tym swój udział. Brat przestał wydzwaniać. Ociepliło się wbrew temu, co zapowiadali. Tyle dobra, na szczęście miał przyczepkę, gdzie by je pomieścił, a i tak się wysypywało.
Wybrał numer, powie mu, zanim ten zacznie się usprawiedliwiać: Hej, braciszku, zmieniłem zdanie, nie będę wam siedział na głowie, pojawiło się parę innych interesujących możliwości, klęska urodzaju, więc coś ogarnę, no problemo. Ale dzięki, super, że zgodziliście się mnie przyjąć pod dach. Tak że wiesz, gdybyś kiedyś ty potrzebował, oby nie, ale różnie bywa, masz ładną żonę, ha, ha, nie wahaj się.
Brak zasięgu, jeszcze raz, w końcu złapie.
Albo nie. Zacznie od: Halo, to ja, Gabriel, wasz anioł.
Brat był Michał, a rodzice wniebowzięci.
Pozwolił Łusce zabrać kucyka do tyłu, na siedzenie. Ledwo maluch się tam znalazł, zasnął, wyczerpany emocjami. Niech odpoczywa, zbiera siły na nowe cudowne życie. Im dalej odjeżdżali od gospodarstwa, tym lepiej się prezentował, jakby jedna po drugiej ustępowały klątwy. Może to kwestia słońca, które wyszło niespodziewanie, aż Gabrielowi prąd przebiegł od kręgosłupa po koniuszki palców, no może. Sierść połyskiwała w tym świetle, a grzywa i ogon nie wydawały się już tak splątane. Przyschnięte błocko odpadało skorupami. Co do zębów – pobudka, kolego, wyśpisz się później – poinstruował Łuskę, jak sprawdzić ich stan. Zachowała się większość, a do tego były zdrowe. Wychodzi na to, że kupił za bezcen najmniejszego na świecie kucyka w doskonałej formie. Z przyjemnością zerkał na niego we wstecznym lusterku. Droga była prosta i pusta. Ogon i grzywa sprawdzone, zęby też, teraz kopytka. Klank, klank. Wyszukiwał Łusce kolejne zadania, żeby dała spokój z okiem. Hej, jest bezpieczne. Nigdzie nie ucieknie z miejsca, w którym je ukryłem.
– Skleją mi się powieki – ostrzegła znowu.
– Nie skleją. – Trzymał się przekonania, że dzisiaj wszystko pójdzie dobrze. To naprawdę działało.
Syn brodacza był bardzo uprzejmy. Podniósł kucyka za nogi, a Gabriel wtedy pogrzebał zwierzakowi w paszczy, zaskakująco bezdennej jak na takie maleństwo. W końcu zahaczył gdzieś palcem o protezę, pociągnął i wypadła. Młody schylił się po nią i obtarł palcami.
– Ja to wezmę – powiedział Gabriel. W Pięknym Pożegnaniu nie było miejsca na zapalenie oczodołu. Płyn do przemywania to za mało. Oko trzeba porządnie zdezynfekować, poza tym zauważył na nim pęknięcie, choć Łuska zapewniała, że tak już było.
Domagała się rozmowy z mamą, ona by pozwoliła założyć z powrotem: trochę śliny, podkoszulkiem do sucha i gotowe, ale Sabina nie odbierała telefonu. Sama też nie próbowała się z nimi dzisiaj skontaktować. Mógłby wywieźć jej córkę na koniec świata.
Kiedyś mu opowiedziała: Chciałam usunąć, ale wiesz, miałam fatalny czas, zabrakło mi sił na załatwianie tych spraw. Po prostu leżałam, aż zrobiło się za późno.
Chwilę wcześniej pieprzyli się w samochodzie na górce za marketem, gdzie dorabiała jako Święty Mikołaj. Wracał tamtędy po pracy, a ona musiała zostać dłużej, za koleżankę, wyrwała się jedynie na przerwę. Nie zdjęła nawet brody, za dużo potem z tym zabawy. Był od niej trochę starszy, nie spodziewał się takich przygód. Prezent wypadł z sań prosto na jego głowę.
Próbował wtedy znaleźć coś obciążającego na siebie, żeby się odwdzięczyć za to wyznanie, ale chyba naprawdę był porządnym gościem, więc milczał.
Schował protezę do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Zerkał tam co pewien czas, na mglistą seledynową poświatę, jak do wnętrza czarodziejskiego kociołka. Łuska chciała, żeby jej nowe oko świeciło w ciemności. Sabina szukała tygodniami firmy, która coś takiego wykona. Założyła nawet w internecie zbiórkę, dzieci szybko rosną, często trzeba wymieniać. Patrzył i choć wiedział, że to niemożliwe, że takie światło nie daje przecież ciepła, czuł jednak, że coś się tam rozchodzi i wnika w zakamarki. Jak mógłby to oddać?
Łuska wzięła kucyka w ramiona. Wiercił się i smarował chrapami po szybie, zostawiając na niej lepkie smugi.
– Wymyślmy mu jakieś imię – zaproponował Gabriel.
Pusto w głowie, zresztą to ona powinna na coś wpaść.
– Śmierdzi – powiedziała.
– Och, zwierzęta pachną inaczej niż my. Trzeba przywyknąć, wiesz?
– To nie on.
Nie możesz urządzić Pięknego Pożegnania i wcale przy tym się nie spocić.
– Powietrze się zastało w samochodzie. Opuść sobie trochę szybę. – Sprawdził pachy, ale własnego tak nie czuć. – Nie za mocno wieje?
Pokręciła głową i podniosła kucyka, a on wcisnął łeb w szparę.
– Popatrz sobie, masz oba oczy.
Żałował, że nie może teraz zrobić zdjęcia, najlepiej z zewnątrz.
A właściwie to dlaczego nie?
– Mam świetny pomysł. Będzie śmiesznie.
Zatrzymał się na poboczu. Przełożył fotelik Łuski na lewą stronę, za siedzenie kierowcy, polecił jej wystawić częściowo kucyka za szybę i ruszył.
– Trzymaj go mocno. – Wyciągnął lewe ramię i strzelił telefonem parę zdjęć na czuja. – Trzymasz?
– Tak.
Dodał gazu, żeby pęd powietrza mocniej targał grzywą.
Kurdupel wyglądał na zadowolonego. Łuska też.
Chyba przestała się gniewać, bo też o co. Sama wydłubywała oko w przedszkolu, kiedy dzieciaki jej dokuczały. Cała matka: jeśli sobie nie radzisz, zrób coś przerażającego.
Co za pamiątka.
Nagle najechał na jakiś garb. Samochodem zarzuciło. Spokojnie, ta dziewczyna ma mocny chwyt.
– Dobra, wystarczy – zarządził.
To będzie wyglądało jak w filmie.
Teraz przydałyby się napisy końcowe i muzyka. Długa lista postaci, które próbowały spierdolić życie porządnemu gościowi. I co? Siedzi za kierownicą, patrzy przed siebie, droga odbija się w źrenicach, i tak już będzie zawsze, niezapomniana scena, a imiona tamtych? Ekran jest płaski, po trzech sekundach wypadną za krawędź.
W bocznym lusterku coś mignęło: kucyk uleciał do tyłu niczym odpustowy balon.
I jak tu jej wierzyć. Nawet nie mrugnęła. Po prostu wypadł, szarpnął się albo sama nie wie co. Tak to jest z przyjaciółmi, zahaczają kopytkami o drzwi, a potem łamią sobie kości, turlając się po asfalcie. Krwi niedużo. Nogi i szyja przekręcone, pysk otwarty, ze środka wylało się tyle co syropu z łyżki. Według Gabriela Łuska powinna teraz płakać, on by tak zrobił, gdyby wypuścił z rąk swoje marzenie. Odwrócił się i otarł łzy, nie nad zwierzęciem, tylko nad Pięknym Pożegnaniem. I nie ze smutku, ale ze złości, że jest porządnym gościem i nie może ukarać tej małej kaleki. Oko i tak już zabrał, a teraz go brzydziło. Dobrze chociaż, że kucyk zginął na miejscu. Prawdziwe konie dobija się strzałem z rewolweru albo strzelby, a to? Puściłby głośno radio i wrzucił wsteczny. Może wciąż powinien, tak na wszelki wypadek.
– Zostanie tutaj? – zapytała Łuska.
– Nie, oczywiście, że nie – odparł chłodno.
Dlaczego znowu wystawiła kucyka, skoro mówił, że wystarczy?
Zrobił ostatnie zdjęcie.
Zebrał szczątki na grubą folię, którą wcześniej wyłożył przyczepkę, i wręczył zawiniątko Łusce. Kazał jej iść przodem, pod las.
– Oddamy go innym zwierzętom, będą mogły się pożywić. Tak działa łańcuch pokarmowy.
To był twój pomysł, człowieku. A teraz urządzasz lekcję przyrody. Przyznaj, że gówno wiesz o cyklu życia i śmierci. Jeżdżą po tobie tam i z powrotem, a ty leżysz.
Dłużyła się ta droga, drzewa stały daleko. Woda zalegała między kępami trawy i przemokły im buty. Miał nadzieję, że przynajmniej wyłączył światła w samochodzie.
Z lasu dolatywał ciepły zapach zalegających liści i igliwia. Weszli na parę kroków.
– Odłóż – powiedział do Łuski.
Rozwinął folię, a kucyk sturlał się na ściółkę.
– Poczekamy tu, aż coś po niego przyjdzie?
– Nie, zwierzęta jedzą w nocy. I nie przy ludziach.
– Weźmiesz mnie na barana?
Powinien odmówić. Śmiało. A za ileś tam lat mała skończy na odwyku albo w pierdlu i będzie opowiadać, że niedoszły ojczym urządził jej najgorsze na świecie Piękne Pożegnanie. Wstawi sobie złowrogie ślepie z wulgarnym rysunkiem i wszyscy uznają, że wybił jej oko.
Ktoś musi oberwać.
– Ale tylko do suchej ścieżki.
Słusznie, wychowawco roku.
Kiedy wrócili, w aucie unosiła się woń starej maskotki. Na siedzeniach zostało mnóstwo sierści.
– A jak nic go nie zje? – zaniepokoiła się Łuska.
Oddał dziewczynce protezę pod warunkiem, że nie będzie wkładać. Trzymała ją skierowaną w stronę niskiego słońca. Chciała naładować przed nocą. Co pewien czas zamykała w dłoniach i przez szparę między kciukami zerkała do środka.
– Jutro sprawdzimy, czy go zjadło – stwierdziła.
Nie miał tego dużo, pakowanie potrwa godzinę. Plan był taki, że Łuska w tym czasie zajmie się kucykiem w ogrodzie na tyłach. Nawet nie zauważy, że Gabriela już nie ma. A potem dzień, drugi i przestanie pytać. W bagażniku poukładał kartony. Wykorzysta też przyczepkę. Jutro przed południem musi ją oddać, inaczej policzą mu za kolejną dobę. Na początek może spać w samochodzie. Wystarczy, jeśli brat zgodzi się przechować rzeczy. Tyle chyba może dla niego zrobić. Kiedy byli w podstawówce, ich ojciec wypadł z drugiego piętra podczas mycia okien. Tak przynajmniej mówili w szkole. Pociągnął za sobą purpurową zasłonę jak pelerynę. Gabriel był starszy, dzięki wujkowi miał dojścia u kolportera, w niedziele sprzedawał na targu komiksy ze zwrotów. Chodził też po mieszkaniach i opychał staruszkom krzyżówki za złotówkę. W kółko te same pytania i odpowiedzi.
Łuska powtórzyła:
– Wrócimy tu jutro.
Nad torfowiskami znów gęstniała mgła. Nikogo na drodze oprócz nich, jechali przez wymarłą krainę. Na wzgórzach w oddali migotały blade światła.
– Nie może tak leżeć w ogóle niezjedzony.
Jesteś porządnym gościem czy nie?
Za nic by nie wysiadł w ten ziąb.
Trudno było o suche gałęzie, daleko po nie się zapuszczał. Na podpałkę zużył wszystkie kartony z bagażnika. Nic to, powrzuca swoje rzeczy luzem. Przytaszczył też długie, ciężkie konary i wybrał względnie suche miejsce, tuż przy ścianie lasu. Na takie drobne truchło powinno starczyć. Doprowadźmy sprawy do końca. Nie tylko zwierzęta mogą się pożywić tym biedakiem, ogień też potrzebuje pokarmu, i możemy go sami wywołać, nie czekać, aż przyjdzie. Zawrócili, choć robiło się późno, zapadał zmierzch, a oni zgłodnieli. Tym lepiej: zapamiętają dobrze tę chwilę. Ogień huczał i strzelał iskrami, pochłaniając stos. Gabriel rzucił w środek kucyka, a wtedy konstrukcja się załamała, przydusiło płomienie, owionął ich smród i lepki dym, jakby to nie był drobny zwierzak, lecz cała sterta pluszaków, zawilgłych, twardo ubitych trocinami.
No pięknie.
Łuska przysiadła z brodą wspartą na dłoniach.
Trzymał w ręce trąbkę. Nie pamiętał, żeby ją zabierał z bagażnika. Przetarł rękawem mosiądz. Coś tam się tliło, jeszcze mogło się rozhulać.
Wiesz, co robić, Gabrielu.
Ale teraz poniechał. Kucnął przed ogniem.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I