Iluzja - Deese Nicole - ebook + książka

Iluzja ebook

Deese Nicole

4,8

Opis

Profesjonalna i zabawna blogerka modowa Molly McKenzie przyciąga rzesze obserwujących, a wraz z nimi – niezłe zarobki. Gdy jej chłopak i jednocześnie menedżer proponuje udział w castingu na gospodynię telewizyjnego programu na temat kreowania wizerunku, marzenia o prawdziwej sławie są na wyciągnięcie ręki. Aby zdobyć konieczne doświadczenie w pracy z młodzieżą, Molly ubiega się o wolontariat w lokalnej fundacji.

Silas Whittaker nie jest zachwycony, że do jego projektu chce dołączyć karierowiczka, która nie ma pojęcia o działaniach na rzecz potrzebujących. Jednak to zderzenie dwóch światów może doprowadzić do weryfikacji stereotypów, którymi żyje Silas, i kłamstw, którymi karmiła się Molly.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 573

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (17 ocen)
13
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justa87

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna ksiazka, plecam! 🤩
00
martyna_pam

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, bardziej obyczajowa niż młodzieżowa. Dużo odniesień do religii, w takim pozytywnym kontekście.
00
nataliarucka

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia! Chociaż mamy tutaj wątek romantyczny, tak naprawdę ta książka to coś więcej niż romans. Przede wszystkim czytamy o drodze, jaką pokonuje Molly, aby dojść do tego, kim jest i co tak naprawdę jest dla niej w życiu ważne. Mamy historie trudnej młodzieży, ich problemy, rozterki, ale również nadzieję na lepsze życie. Mamy mnóstwo emocji i duży powiew świeżości, biorąc pod uwagę wątek tej książki na tle wielu innych tytułów. Całość to po prostu piękna książka i cudownie się ją czytało.
00
love_ksiazkowe

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam ❤️
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
All That Re­ally Mat­ters
Au­tor: 
Ni­cole De­ese
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Ka­ta­rzyna Wol­ska
Re­dak­cja: 
Do­mi­nika Wilk
Ko­rekta: 
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne: 
Anna Bro­dziak
Zdję­cia na okładce: Me­gan Co­well / Tre­vil­lion Ima­ges
Roma Ka­iuk / Unsplash
Zdję­cie na stro­nie ty­tu­ło­wej: Sha­ron McCut­cheon / Unsplash
ISBN 978-83-66977-46-4 
© 2021 by Ni­cole De­ese by Be­thany Ho­use Pu­bli­shers,
a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A.
© 2022 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2022, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Skle­niarz
Wszyst­kie cy­taty z Pi­sma Świę­tego po­dano za Bi­blią Ty­siąc­le­cia.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana,
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej,
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Dla Mandy

Twoja nie­po­skro­miona mi­łość do wszyst­kiego,

co piękne, in­spi­ruje mnie rów­nie sil­nie, co nie­stru­dzone wspar­cie, ja­kiego udzie­lasz naj­bliż­szym.

Je­stem za­szczy­cona, że za­li­czam się do tego grona.

Uwiel­biam Cię.

„Do­peł­nij­cie mo­jej ra­do­ści przez to, że bę­dzie­cie mieli te same dą­że­nia: […] ni­czego nie pra­gnąc dla nie­wła­ści­wego współ­za­wod­nic­twa ani dla próż­nej chwały, lecz w po­ko­rze oce­nia­jąc jedni dru­gich za wy­żej sto­ją­cych od sie­bie. Niech każdy ma na oku nie tylko swoje wła­sne sprawy, ale też i dru­gich!”

Flp 2,2-4

Roz­dział 1

Molly

W dzie­ciń­stwie fa­scy­no­wało mnie, gdy bab­cia Mimi brała ey­eli­ner w ar­tre­tyczną dłoń i ry­so­wała na gór­nej po­wiece ide­alną, czarną jak noc kre­skę. Z za­chwy­tem pa­trzy­łam, jak jej zmę­czona, nie­mal prze­źro­czy­sta skóra na­gle staje się ob­ra­zem do­stoj­nej ele­gan­cji, a to wszystko za po­mocą kilku po­cią­gnięć pędzla i odro­biny ko­loru. Dla je­de­na­sto­latki, któ­rej matka nie po­sia­dała na­wet tu­szu do rzęs, było to nie­zwy­kłe prze­ży­cie.

No­si­łam wtedy kiep­sko ob­ciętą grzywkę, skry­wa­jącą brwi, i ob­ser­wo­wa­łam bab­cine ry­tu­ały z łok­ciami opar­tymi o zło­coną to­a­letkę. Kiedy bab­cia Mimi na mo­ich oczach prze­ista­czała się w żywe ar­cy­dzieło i pod­kre­ślała za­lety swo­jej urody, jed­no­cze­śnie ukry­wa­jąc wady, moje usta przy­bie­rały kształt ope­ro­wego „O”.

Gdy cały pro­ces do­bie­gał końca, za­nim Mimi za­my­kała szu­fladę z ko­sme­ty­kami i od­ci­skała nad­miar czer­wo­nej szminki na chu­s­teczce, po­da­wała mi pę­dzel do różu, pusz­cza­jąc oczko i mó­wiąc: „Molly, je­śli ty czu­jesz się do­brze we wła­snej skó­rze, dużo ła­twiej spra­wisz, by inni po­czuli się do­brze w swo­jej”.

Za po­mocą pędzla roz­pro­wa­dza­łam resztkę różu na bla­dych po­licz­kach i uśmie­cha­łam się do dziew­czynki z od­bi­cia o cien­kich, strą­ko­wa­tych wło­sach, de­kla­ru­jąc, że pew­nego dnia osią­gnę ten cel: po­mogę ko­muś in­nemu po­czuć się tak, jak ja czu­łam się w obec­no­ści babci. Dziś, szes­na­ście lat i sześć­set sześć ty­sięcy ob­ser­wa­to­rów na In­sta­gra­mie póź­niej, do­trzy­ma­łam obiet­nicy zło­żo­nej tej czę­sto nie­ro­zu­mia­nej przez in­nych ma­łej Molly, wrzu­ca­jąc do sieci tu­to­riale, jak na­ry­so­wać mocne ko­cie oko i jak osią­gnąć efekt błysz­czą­cych ust.

Pik! Pik! Pik!

Za­mknę­łam ka­setkę z trans­pa­rent­nym pu­drem w ka­mie­niu, któ­rego re­cen­zję ro­bi­łam ostat­nio – cztery na pięć bu­zia­ków; stra­cił je­den, po­nie­waż trzy­mał się na twa­rzy kró­cej, niż re­kla­mo­wali – i po raz ostatni po­pra­wi­łam włosy, by na­stęp­nie udać się do kuchni.

– Wi­dzisz, Ethan? Mó­wi­łam ci, że skoń­czę się ma­lo­wać, za­nim pie­kar­nik się w ogóle roz­grzeje. Ile to za­jęło, może pięć mi­nut? O, może to do­bry po­mysł na przy­szłe po­sty. „Jak przy­go­to­wać się na randkę w pięć mi­nut lub mniej”. Albo, jesz­cze le­piej: „Jak przy­go­to­wać się na randkę w pięć mi­nut” i „Jak przy­go­to­wać się na randkę w pięć mi­nut, uży­wa­jąc pię­ciu pro­duk­tów lub mniej”. Mo­gła­bym wtedy wy­ko­rzy­stać te nowe ko­sme­tyki z Hol­ly­wood Ni­ghts, które do­piero co przy­szły. Po­pro­szę Val, żeby do­dała ten post do ko­lejki. – Skrę­ci­łam do kuchni, spo­dzie­wa­jąc się, że za­stanę swo­jego chło­paka na fo­telu w sa­lo­nie. Nie było go tam. – Ethan? – Wsu­nę­łam do pie­kar­nika ża­ro­od­porne na­czy­nie z kur­cza­kiem mar­sala i wzię­łam do ręki de­skę z przy­staw­kami, nad którą spę­dzi­łam go­dzinę. Ukła­da­nie se­rów, wę­dlin, orze­chów, fig i oli­wek miało w so­bie coś nie­zwy­kle sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cego. – Kur­czak bę­dzie się piekł około czter­dzie­stu mi­nut, ale mamy przy­stawki, będą świet­nie pa­so­wać do tego wina, które ku­pi­łeś w ze­szłym mie­siącu. Trzy­ma­łam je na spe­cjalną oka­zję. – Okrą­ży­łam wy­spę ku­chenną, bio­rąc kie­liszki i drugą ręką ba­lan­su­jąc de­ską, jak­bym była do­świad­czoną kel­nerką. Gdyby był tu­taj mój brat bliź­niak, jak zwy­kle na pewno opo­wie­działby te­raz żart o moim ta­len­cie do upusz­cza­nia ta­le­rzy, cho­ciaż zda­rzyło się to tylko raz. Co prawda stało się to w Święto Dzięk­czy­nie­nia, a ja nio­słam po­nad dzie­się­cio­ki­lo­wego na­dzie­wa­nego in­dyka, ale i tak po­winno ist­nieć ja­kieś prawo, które okre­śla, ile mak­sy­mal­nie kiep­skich, her­me­tycz­nych żar­tów może opo­wia­dać ro­dzina. Wkro­czy­łam do sa­lonu. – Pew­nie men­tal­nie je­steś jesz­cze w stre­fie cza­so­wej ze Wschod­niego Wy­brzeża i nie masz ochoty jeść, ale… – Ucię­łam na­gle, wi­dząc swo­jego chło­paka z za­mknię­tymi oczami, roz­ło­żo­nego na so­fie. – Ethan? – Po­ło­ży­łam przy­stawki i kie­liszki na sto­liku do kawy i po­de­szłam do niego po ci­chu – nie­zły wy­czyn, bio­rąc pod uwagę dzie­się­cio­cen­ty­me­trowe ko­turny, które mia­łam na so­bie. Ostroż­nie zbli­ży­łam się, jak gdyby był na­krę­caną za­bawką, go­tową ze­rwać się w każ­dej chwili, co w su­mie bar­dzo do­brze opi­sy­wało Ethana Car­ring­tona. Tym ra­zem jed­nak nie było żad­nego zry­wa­nia się.

Wy­cho­dziło na to, że ilość czasu, jaką ko­bieta spę­dziła nad ry­so­wa­niem ide­al­nego ko­ciego oka dla męż­czy­zny, któ­remu chciała za­im­po­no­wać, nie miała zna­cze­nia, je­śli męż­czy­zna słodko spał. Ukuc­nę­łam i prze­su­nę­łam mu dło­nią przed oczami, ale chwilę póź­niej szybko za­kry­łam nią usta, by zdu­sić śmiech, gdy Ethan za­chra­pał. To chyba była naj­mniej ro­man­tyczna randka na świe­cie.

Przy­kry­łam go ko­cem z we­gań­skiej an­gory z bu­tiku w Ka­na­dzie, który re­kla­mo­wa­łam ze­szłej je­sieni, de­cy­du­jąc się sko­rzy­stać z oka­zji. Bądź co bądź ulu­bione ha­sło mar­ke­tin­gowe Ethana to: „Ni­gdy nie prze­gap oka­zji, by na­wią­zać kon­takt z fa­nami”.

Wy­ję­łam te­le­fon i na­gra­łam dzie­się­cio­se­kun­dowe story, na któ­rym wi­dać było mo­jego prze­słod­kiego, śpią­cego chło­paka, de­skę z nie­tknię­tymi przy­staw­kami i mnie, z żar­to­bliwą, nie­za­do­wo­loną miną. Pod­pi­sa­łam je: „Zmiana strefy cza­so­wej po­trafi znisz­czyć naj­bar­dziej ro­man­tyczną z oka­zji”.

Nie mi­nęło na­wet osiem se­kund, za­nim mój smart­fon nie za­czął wi­bro­wać, sy­gna­li­zu­jąc na­pływ po­wia­do­mień – po­lu­bień, ko­men­ta­rzy, emo­tek. Na­tych­mia­stowy za­strzyk do­pa­miny. Po­kusa, by za­cząć je wszyst­kie czy­tać i prze­glą­dać, była zbyt wielka. Poza tym mój me­ne­dżer, który z bie­giem czasu stał się rów­nież moim chło­pa­kiem, ra­czej nie obu­dzi się w naj­bliż­szym cza­sie, a na­wet gdyby, to i tak ka­załby mi od­po­wie­dzieć na pierw­sze dwa­dzie­ścia ko­men­ta­rzy. Chyba cho­dziło o zwięk­szoną wi­docz­ność i za­sięgi.

Molly, je­steś uro­cza! I twój chło­pak też! Sło­dziaki…

Kur­czę, przy­kro mi! Ale przy­naj­mniej ta su­kienka maxi wy­gląda na to­bie SU­PER! Daj linka!!!

Taka fry­zura nie może się mar­no­wać. Budź go na­tych­miast!

Po­lu­bi­łam kil­ka­dzie­siąt ko­men­ta­rzy, od­po­wia­da­jąc na ich ciągi emo­tek i kre­atyw­nych ha­sh­ta­gów w po­dobny spo­sób, a na­stęp­nie prze­wi­nę­łam resztę ta­blicy, za­wie­sza­jąc się na mo­ment na ostat­nim po­ście od Fan­ta­stycz­nej Fe­li­city, za­ro­zu­mia­łej divy i by­łej klientki Ethana, która kie­dyś ukra­dła ode mnie po­mysł na całą se­rię kli­pów dwa dni przed tym, jak mia­łam wrzu­cić swoje fil­miki. Wy­pu­ści­łam przez nos po­wie­trze tak, jak uczyła mnie Val, i pró­bo­wa­łam po­zbyć się nie­przy­jem­nego uczu­cia w klatce pier­sio­wej… Ale naj­pierw spoj­rza­łam na liczbę ob­ser­wu­ją­cych Fe­li­city. Czte­ry­sta pięt­na­ście ty­sięcy sześć­set osiem­dzie­siąt sie­dem. Co?! Ja­kim cu­dem udało jej się zdo­być tylu no­wych fol­lo­wer­sów? Jak ona to robi?! Poza kra­dzieżą czy­ichś po­my­słów, rzecz ja­sna.

Gdy Ethan za­czął się w końcu bu­dzić, je­dy­nie siłą woli udało mi się ode­rwać od te­le­fonu i scho­wać go mię­dzy po­dusz­kami fo­tela. Choć było to trudne, zro­bi­łam to z sze­ro­kim uśmie­chem, bo prze­cież tak wła­śnie za­cho­wują się lu­dzie w po­waż­nym związku – a przy­naj­mniej tak czy­ta­łam na po­pu­lar­nym blogu, który śle­dzę: „Szczę­śliwe pary nie ule­gają pre­sji me­diów spo­łecz­no­ścio­wych i sku­piają się na so­bie na­wza­jem”. Za­pi­sa­łam so­bie na­wet gra­fikę z tym cy­ta­tem na te­le­fo­nie dwa dni temu. Nie­stety, nie wi­duję się z Etha­nem czę­sto, jako że zwy­kle jest w po­dróży przez przy­naj­mniej trzy ty­go­dnie każ­dego mie­siąca, ale być może trudy związku na od­le­głość odejdą w nie­pa­mięć, je­śli zde­cy­du­jemy się „sku­pić na so­bie na­wza­jem” w tych rzad­kich mo­men­tach, gdy je­ste­śmy ra­zem.

– Hej, śpio­chu – za­mru­cza­łam z fo­tela, na któ­rym usia­dłam, zrzu­ca­jąc buty i cho­wa­jąc zmar­z­nięte stopy pod spód­nicę su­kienki. Przez więk­szość czasu wio­sna w pół­nocno-wschod­nim Wa­szyng­to­nie była po pro­stu zimą bez śniegu. – Dzień do­bry.

– Molly? – Ethan ze­rwał się na dźwięk mo­jego głosu i za­mru­gał.

– Wi­tamy na randce.

– Która go­dzina? – Po­tarł knyk­ciami oczy.

Zer­k­nę­łam na ze­gar na ścia­nie, za­sko­czona, ile czasu ze­szło mi na prze­glą­da­niu ta­blicy.

– Kilka mi­nut po szó­stej.

– Trzeba było mnie obu­dzić. Nie pa­mię­tam na­wet, kiedy za­sną­łem. – Ethan pod­niósł się do po­zy­cji sie­dzą­cej.

– No coś ty, spa­łeś jak nie­mowlę. – Miło było zo­ba­czyć go bez lap­topa na ko­la­nach czy te­le­fonu w ręku. Ethan nie­zbyt do­brze ra­dził so­bie z roz­dzie­la­niem ży­cia pry­wat­nego od pracy; tak na­prawdę ja też mia­łam z tym pro­blem. – Poza tym je­steś na no­gach od dru­giej w nocy czasu lo­kal­nego. To zro­zu­miałe, że po­trze­bo­wa­łeś uciąć so­bie drzemkę – na­wet je­śli uwa­żasz, że jej nie po­trze­bu­jesz.

Z wra­że­nia za­parło mi dech w piersi, gdy Ethan prze­cze­sał dło­nią swoje złote loki. W ogóle nie wy­glą­dał jak ktoś, kto spę­dził cały dzień w sa­mo­lo­cie. W jego ciem­no­nie­bie­skich oczach po­ja­wił się błysk uśmie­chu; w tych sa­mych oczach, które po­mo­gły mu po­zy­skać tylu klien­tów – łącz­nie ze mną.

– Mam na­dzieję, że nie masz mi tego za złe, bo na­prawdę nie mo­głem do­cze­kać się dzi­siej­szego wie­czora. By po­być z tobą. – Z jego twa­rzy znik­nęły resztki snu, a wzrok sku­pił się na mnie. – W za­sa­dzie mu­simy po­roz­ma­wiać o pew­nej bar­dzo waż­nej spra­wie. Chcia­łem prze­ka­zać ci to oso­bi­ście.

– Ma to ja­kiś zwią­zek z agen­cją? – Jego pro­fe­sjo­nalny ton spra­wił, że ze stresu spo­ciły mi się dło­nie. Od ja­kie­goś czasu w agen­cji Co­balt Group za­częły się spore zmiany. Więk­szość z nich była zde­cy­do­wa­nie po­zy­tywna – jak na przy­kład nowi, bo­gatsi spon­so­rzy dla pra­cu­ją­cych z agen­cją in­flu­en­ce­rów, co, rzecz ja­sna, ozna­czało więk­sze wy­płaty, ko­lejne po­le­ce­nia i ge­ne­ral­nie więk­szy wzrost po­pu­lar­no­ści. Mimo to nikt nie był cał­ko­wi­cie od­porny na ka­pry­śną na­turę tej branży. Ktoś za­wsze cze­kał w blo­kach star­to­wych na swoją wielką szansę. Ktoś, kto był go­tów zro­bić wię­cej za wszelką cenę. – Cze­kaj – za­czę­łam, przy­po­mi­na­jąc so­bie o kur­czaku. – Za­nim od­po­wiesz, mu­szę iść i spraw­dzić, co z na­szą ko­la­cją.

Jak na za­wo­ła­nie na­gle ode­zwał się mi­nut­nik pie­kar­nika, więc po­spiesz­nie wsta­łam z za­mia­rem uda­nia się do kuchni. Ethan miał jed­nak inny plan: wy­cią­gnął rękę, zła­pał mnie za dłoń i po­cią­gnął w swoim kie­runku. Wciąż mnie trzy­ma­jąc, okrę­cił mnie do­okoła.

– Wy­glą­dasz świet­nie, skar­bie. Ta su­kienka jest ide­alna. Wy­brali ją fani?

– Wie­dział­byś, gdy­byś za­glą­dał na mój pro­fil czę­ściej niż raz na kilka ty­go­dni – od­par­łam z za­lotną iro­nią, krę­cąc bio­drami i pod­kre­śla­jąc fałdy spód­nicy, omia­ta­ją­cej mi stopy. Po raz ko­lejny wy­niki sondy oka­zały się tra­fione. Ta kon­kretna su­kienka maxi zwy­cię­żyła sied­mioma ty­sią­cami gło­sów nad trzema in­nymi opcjami w ka­te­go­rii „Naj­lep­sza su­kienka na do­mową randkę”. Po­ca­ło­wa­łam Ethana w po­li­czek, uwal­nia­jąc się z uchwytu jego dłoni. – Mu­szę iść i wy­jąć kur­czaka, albo bę­dziemy je­dli na ko­la­cję zwę­glone resztki. – Wsta­łam z sofy i ru­szy­łam do kuchni. – A, i nie myśl so­bie, że za­po­mnia­łam o two­jej obiet­nicy. Mia­łeś przy­wieźć dla mnie zdję­cia z Fa­shion Week1.

– Udało mi się kilka zro­bić, ale wąt­pię, że do­rów­nają twoim wy­gó­ro­wa­nym stan­dar­dom. Nie wszy­scy są ul­tra­po­pu­lar­nymi in­flu­en­ce­rami. – Za­śmiał się i wy­cią­gnął z tyl­nej kie­szeni te­le­fon.

Szybki styl ży­cia, jaki pre­fe­ro­wał Ethan, nie zo­sta­wiał zwy­kle wiele czasu na ro­bie­nie ład­nych zdjęć. Przez dzie­więć mie­sięcy na­szego związku do­sta­łam od niego mnó­stwo roz­ma­za­nych sel­fie: Ethan na tle mo­stu Gol­den Gate w San Fran­ci­sco, szy­ku­jący się na tria­tlon, Ethan w sprzę­cie do nur­ko­wa­nia gdzieś na Fi­dżi, Ethan wy­ska­ku­jący z sa­mo­lotu. Zwy­kle nie dało się wiele roz­po­znać na zdję­ciach, może poza jego cha­rak­te­ry­stycz­nymi, do­brze za­ry­so­wa­nymi ko­śćmi po­licz­ko­wymi i sza­fi­ro­wymi oczami, ale na­wet i w ca­łym tym cha­osie wy­raź­nie wi­dać było, że czer­pie z ży­cia peł­nymi gar­ściami.

Jego ener­giczna oso­bo­wość, na­sta­wiona na cią­głe par­cie na­przód, była do­kład­nie tym, czego w tym mo­men­cie po­trze­bo­wa­łam. Po tylu la­tach gra­nia w swo­jej ro­dzi­nie roli od­ludka, go­nią­cego za ma­rze­niami, po­czu­łam się wresz­cie zro­zu­miana – a na­wet i wspie­rana.

Po­sta­wi­łam go­rące na­czy­nie z kur­cza­kiem na pły­cie ku­chenki, po­zwa­la­jąc mu nieco osty­gnąć, a na­stęp­nie wró­ci­łam do sa­lonu i na­ło­ży­łam na ta­le­rzyk wę­dzony ser gouda i su­szone sa­lami z de­ski z przy­staw­kami. Przy­stro­iłam też brzegi kra­ker­sami i na­la­łam kie­li­szek wina. Po­sta­wi­łam to wszystko przed Etha­nem na sto­liku i usia­dłam obok. Nie ru­szył ani jed­nego, ani dru­giego. Za­miast tego przy­cup­nął na brzegu ka­napy, jakby był go­towy ze­rwać się do sprintu.

– Skar­bie, mia­łem wczo­raj spo­tka­nie z pa­nem Greg­go­rio. Roz­ma­wia­li­śmy o to­bie.

O mnie? Pan Greg­go­rio był part­ne­rem Ethana w Co­balt Group, trzy­dzie­ści lat od niego star­szym i pro­wa­dzą­cym świet­nie pro­spe­ru­jącą agen­cję mar­ke­tin­gową. Gdy pa­dało jego na­zwi­sko, od razu za­czy­na­łam się de­ner­wo­wać – pew­nie dla­tego, że Ethan ni­gdy nie uży­wał wo­bec niego in­nego zwrotu niż „pan Greg­go­rio”. Z dru­giej strony, może bo­gaci Włosi, pły­wa­jący pry­wat­nymi jach­tami i współ­pra­cu­jący z wszel­kiego ro­dzaju ar­ty­stami i biz­nes­me­nami, po pro­stu nie mieli imion?

– Prze­cież liczba mo­ich ob­ser­wa­to­rów cią­gle ro­śnie. Wła­śnie prze­kro­czy­łam próg sze­ściu­set ty­sięcy.

– Pan Greg­go­rio do­sko­nale zdaje so­bie z tego sprawę. Sam śle­dzi twoje wy­niki – a tak szcze­rze, to za­in­te­re­so­wał się na tyle, że zro­bił o wiele wię­cej. – Jego głos przy­brał cha­rak­te­ry­styczny dla niego, uj­mu­jący ton.

Nie wie­dzia­łam, co od­po­wie­dzieć. Pan Greg­go­rio nie zaj­mo­wał się prze­cież byle in­flu­en­ce­rami, ta­kimi jak ja. Był od­po­wie­dzialny za ob­sługę naj­waż­niej­szych klien­tów agen­cji – wy­szu­ki­wał pro­dukty na­le­żące do spon­so­rów i naj­więk­szych ma­rek na świe­cie, z któ­rymi mógłby wspól­pra­co­wać. Do tej pory nie by­łam na­wet pewna, czy w ogóle pa­mię­tał mnie z na­szego pierw­szego spo­tka­nia w ze­szłym roku, kiedy pod­pi­sy­wa­łam z nimi umowę jako in­flu­en­cer, na do­da­tek o nie­wiel­kiej po­pu­lar­no­ści. Wtedy liczba mo­ich fol­lo­wer­sów wy­no­siła za­le­d­wie sto ty­sięcy, a moja marka opie­rała się tak na­prawdę na wszyst­kim i na ni­czym. Ethan jed­nak wie­rzył w mój ta­lent i w to, co mo­głam zdzia­łać w branży mody i urody, i od razu pod­pi­sał ze mną kon­trakt. Za­le­d­wie dwa mie­siące póź­niej po­szli­śmy na pierw­szą randkę. Za­brał mnie sa­mo­lo­tem na ko­la­cję w Space Ne­edle2 w Se­at­tle – pra­wie go­dzinę lotu od Spo­kane, gdzie miesz­kam.

Ethan wstał i krą­żył nie­spo­koj­nie po sa­lo­nie, a na jego no­wych, ele­ganc­kich spodniach, do­pa­so­wu­ją­cych się przy każ­dym kroku, nie było wi­dać żad­nego śladu wy­gnie­ce­nia – praw­dziwy cud mo­dowy, bio­rąc pod uwagę fakt, że jesz­cze przed chwilą spał na ka­na­pie. Na­gle się za­trzy­mał i ob­ró­cił na pię­cie.

– Po­wie­dział, że masz w so­bie to coś. Coś wy­jąt­ko­wego, co wy­róż­nia cię na tle po­ze­rów. – Uśmiech­nął się, uka­zu­jąc świeżo wy­bie­lone zęby. – Masz po­ję­cie, ilu klien­tów miał już pan Greg­go­rio?

Je­śli wcze­śniej by­łam zszo­ko­wana, to te­raz osłu­pia­łam. Le­dwo za­uwa­żal­nie po­krę­ci­łam głową.

– Ty­siące. – Za­śmiał się. – Ty­siące, Molly! – W jego oczach bły­snęła sza­lona iskierka. – Zresztą nie tylko mnie to po­wie­dział. Po­le­cił cię w Net­flik­sie. Szu­kają te­raz ja­kiejś no­wej twa­rzy do sym­pa­tycz­nego pro­gramu na po­prawę hu­moru, za­pla­no­wa­nego na przy­szły rok. Po­dobno od­po­wie­dzieli mu: „Roz­wa­ża­li­śmy już Molly McKen­zie”.

– Co?! – Ze­rwa­łam się z sofy na równe nogi, nie wie­dząc, co ze sobą zro­bić, więc ga­pi­łam się na niego i ma­cha­łam rę­kami ni­czym ptak nie­lot. – Nie, żar­tu­jesz. Wy­głu­piasz się. To nie­moż­liwe. Przy­znaj się. – Na­stępne słowa wy­szep­ta­łam za­chryp­nię­tym, ob­cym gło­sem: – Kła­miesz, prawda?

– Na­wet ja nie wy­my­ślił­bym tak do­brego kłam­stwa. – Ethan się za­śmiał.

Rzu­ci­łam się w jego ra­miona, a on zła­pał mnie w ta­lii i okrę­cił do­okoła.

– Nie wie­rzę! Wiem, mó­wi­łeś, że kie­dyś to się sta­nie, że zro­bisz z moją marką cuda, ale… Nie my­śla­łam, że na­prawdę do tego doj­dzie!

Ethan po­sta­wił mnie na ziemi i ujął moją twarz w dło­nie.

– Je­śli tylko bę­dziesz da­lej sku­piona na osią­ga­niu celu, zro­bię wszystko, co w mo­jej mocy, aby speł­niły się twoje naj­śmiel­sze ma­rze­nia. – Uśmiech­nął się, jakby na po­twier­dze­nie swo­ich słów. – Za­nim jed­nak przyj­dzie lato i wy­ślę do pro­du­cen­tów twoją ta­śmę ca­stin­gową, mu­simy po­zbyć się sła­bych punk­tów w twoim zgło­sze­niu, by zdo­być prze­wagę nad kon­ku­ren­cją.

– Ja­sne, nie ma sprawy. – Je­śli jesz­cze przed chwilą roz­pie­rała mnie eu­fo­ria, te­raz czu­łam, jakby ktoś prze­dziu­ra­wił ten ba­lon. Ethan się­gnął po ak­tówkę i na­gle, w mgnie­niu oka, Ethan-me­ne­dżer wy­pro­sił Ethana-chło­paka za drzwi.

– W sa­mo­lo­cie udało mi się roz­pi­sać klu­czowe cele do osią­gnię­cia. Wiem, że lu­bisz so­bie wszystko wi­zu­ali­zo­wać.

– Tak, dzięki. – Mój wzrok spo­czął na ak­tówce, gdy Ethan roz­pi­nał za­mek. – Zro­bię wszystko, co ka­żesz.

– Li­czy­łem, że to po­wiesz, i do­kład­nie to prze­ka­za­łem panu Greg­go­rio. – De­li­katny uśmiech wy­krzy­wił jego wargi. Prze­su­nął de­skę z przy­staw­kami i kie­liszki na osobny sto­lik.

– Chcesz te­raz wszystko prze­dys­ku­to­wać? – spy­ta­łam, zer­ka­jąc na sty­gnącą ko­la­cję.

– Nie ma na co cze­kać, szkoda czasu. – Ty­powe dla Ethana po­rze­ka­dło. Nie był jedną z tych osób, które wie­rzą, że cier­pli­wość po­płaca.

– Ra­cja. – Wzię­łam od niego kartkę z li­stą pod­punk­tów, a mój wzrok mo­men­tal­nie za­wie­sił się na pierw­szej po­zy­cji.

Mi­lion ob­ser­wu­ją­cych.

– Mi­lion ob­ser­wu­ją­cych? Na ko­niec sierp­nia?

– Nikt nie mó­wił, że zdo­by­wa­nie prze­wagi bę­dzie pro­ste.

Mój onie­śmie­lony wzrok spo­tkał się z jego pew­nym sie­bie spoj­rze­niem.

– Ale to… – Dla za­sady ni­gdy nie uży­wa­łam słowa „nie­moż­liwe”, lecz je­śli kie­dy­kol­wiek był na to do­bry mo­ment, zde­cy­do­wa­nie było to te­raz. – To pra­wie czte­ry­sta ty­sięcy fol­lo­wer­sów w trzy mie­siące.

– Tak, to prawda. A ja już wiem, jak po­móc ci to osią­gnąć.

– Czy ten plan uwzględ­nia mo­dle­nie się o cud? – za­żar­to­wa­łam, ale Ethan zi­gno­ro­wał dow­cip i po­krę­cił głową.

– Prze­cież wiesz, że nie wie­rzę w cuda. Wie­rzę w ciężką pracę, po­świę­ce­nie i siłę cha­rak­teru. Wszystko, co masz aż w nad­mia­rze. Wszystko, co spra­wia, że tak do­brze się z tobą współ­pra­cuje. – Ethan wy­cią­gnął z ak­tówki ko­lejną kartkę i po­ło­żył ją na sto­liku. Spoj­rza­łam na nią i zo­ba­czy­łam wy­kresy i ra­porty al­go­ryt­mów, z któ­rych nic nie ro­zu­mia­łam. – My­ślę, że twoje za­sięgi wzro­sną o dwa­na­ście, trzy­na­ście pro­cent, bio­rąc pod uwagę se­sję zdję­ciową z ko­sme­ty­kami Hol­ly­wood Ni­ghts w przy­szłym ty­go­dniu i wzmianki w story na pro­filu Fa­shion Em­po­rium. – Za­kre­ślił pal­cem kie­ru­nek wzro­stu, który już prze­wi­dy­wał. – Wciąż jed­nak zo­staje sporo rze­czy do zro­bie­nia, gdy ja będę pra­co­wał nad tym, by za­ła­twić ci współ­pracę z ja­kąś bar­dziej znaną marką. Mu­simy ci też zna­leźć ja­kie­goś ce­le­brytę, ko­goś, kto po­pro­wa­dzi cię za rękę i wy­win­duje na swój po­ziom – i już mam na­wet kilka po­my­słów. Jest jed­nak jesz­cze coś. – Spoj­rzał na mnie i na­gle za­krę­ciło mi się w gło­wie, jak gdy­bym pa­trzyła w dół przez pod­łogę szkla­nej windy.

– Co ta­kiego?

– Mu­simy po­ka­zać wi­downi inną stronę cie­bie i po­pra­co­wać nad tym, żeby zwięk­szyć za­sięgi Mo­do­wych Sztu­czek Molly. Wła­śnie dla­tego po­zy­cja nu­mer dwa jest tak ważna.

Mój wzrok po­wę­dro­wał w dół li­sty i znów za­czę­łam pa­ni­ko­wać, tym ra­zem z zu­peł­nie in­nego po­wodu.

Po­dej­mij współ­pracę z or­ga­ni­za­cją cha­ry­ta­tywną.

– Jaką or­ga­ni­za­cją cha­ry­ta­tywną? – spy­ta­łam, czu­jąc na­gle bar­dzo do­brze znany mi ścisk w żo­łądku.

– Tu cho­dzi o coś bar­dzo kon­kret­nego – od­parł Ethan, na­chy­la­jąc się w moim kie­runku, jak gdyby zdra­dzał wła­śnie ści­śle tajne in­for­ma­cje. – Dzwo­ni­łem po zna­jo­mych, zbie­ra­łem strzępy nie­ofi­cjal­nych in­for­ma­cji i udało mi się usta­lić, na czym bę­dzie po­le­gał ten pro­gram, który masz pro­wa­dzić. – Ethan wstrzy­mał od­dech na całe trzy se­kundy. – Na­zywa się Pro­jekt nowa ty i bę­dzie się sku­piał na mło­dzieży w trud­nej sy­tu­acji ży­cio­wej. To taka bar­dziej za­awan­so­wana wer­sja ty­po­wego show o prze­mia­nie wi­zu­al­nej – ale ten nie bę­dzie się kon­cen­tro­wać tylko na wy­glą­dzie. Wszy­scy za­pro­szeni uczest­nicy, czyli star­sze na­sto­latki, będą wy­ła­niani na za­sa­dzie no­mi­na­cji: będą ich zgła­szać na­uczy­ciele, opie­ku­no­wie, ro­dzice za­stęp­czy i tak da­lej. To bę­dzie pro­gram, który ma spra­wić, że się­gniesz po chu­s­teczki i pu­dełko lo­dów.

Na­dzieje, które do tej pory mia­łam, za­czy­nały gi­nąć jedna po dru­giej. Otwo­rzy­łam usta, by po­wie­dzieć coś – co­kol­wiek – ale po chwili je za­mknę­łam. W mo­jej gło­wie tło­czyły się setki my­śli na­raz, ocie­ra­jąc się o wspo­mnie­nia, do któ­rych nie chcia­łam wra­cać. Mimo że po­zor­nie „po­ma­ga­łam i wspie­ra­łam” ko­biety po dru­giej stro­nie ekranu, kilka razy w ty­go­dniu wrzu­ca­jąc ma­ki­ja­żowe tu­to­riale i po­rów­na­nia pro­duk­tów – szczere na tyle, na ile mi po­zwa­lano – po­ma­ga­nie lu­dziom w praw­dzi­wym świe­cie to była zu­peł­nie inna bajka. Strasz­niej­sza, do­ty­ka­jąca nie­wy­god­nych te­ma­tów. Taka, którą bar­dzo do­brze zna­łam; w końcu moi ro­dzice i brat cał­ko­wi­cie od­dali się pracy na rzecz Ko­ścioła. Cza­sami za­sta­na­wia­łam się, ilu lu­dzi w Sta­nach – a może na­wet i na świe­cie – mo­dliło się za pier­wo­rodną córkę McKen­ziech, ko­bietę, która za­ra­biała na ży­cie jed­nym z naj­więk­szych grze­chów: próż­no­ścią.

Ethan i ja ra­czej nie dzie­li­li­śmy się mię­dzy sobą swoją prze­szło­ścią, nie zro­zu­miał więc, jaki był praw­dziwy po­wód mo­jego mil­cze­nia: strach, że zbliżę się zbyt bli­sko do świata dzia­łal­no­ści do­bro­czyn­nej, co za­koń­czy się naj­praw­do­po­dob­niej po­rażką i wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem dla wszyst­kich. Tylko jedna osoba w moim ży­ciu mo­głaby wie­rzyć w inny sce­na­riusz, ale bab­cia Mimi zmarła pra­wie cztery lata temu. Za­nim jesz­cze udało mi się zdo­być pięć ty­sięcy ob­ser­wu­ją­cych, cały czas mi ki­bi­co­wała. Czy wie­działa, że na­dej­dzie ten dzień? Czy oczami wy­obraźni wi­działa, jak pro­wa­dzę in­ter­ne­towy pro­gram? Nie­mal czu­łam, jak prze­cze­suje pal­cami moje włosy i mówi: „Po­dziel się ze świa­tem ta­len­tem, Molly. Niech inni po­dzi­wiają to, co dał ci Bóg – nie ukry­waj tego”. Czy to była wła­śnie moja szansa, na którą li­czyła Mimi?

– Pro­du­cenci chcie­liby zo­ba­czyć z two­jej strony wię­cej em­pa­tii. Wię­cej serca. Wię­cej współ­czu­cia. Wię­cej wiel­ko­dusz­no­ści i al­tru­izmu. Na pewno za­im­po­no­wał im twój urok i bły­sko­tli­wość i nikt nie wątpi w twoją na­tu­ralną cha­ry­zmę, ale mu­simy po­ka­zać, że masz kon­takt z pro­ble­mami co­dzien­nego ży­cia, żeby wszystko ru­szyło do przodu. W tej chwili je­steś tylko słodką buźką z urze­ka­jącą oso­bo­wo­ścią.

Jego zło­śliwe słowa spra­wiły, że po­czu­łam w gar­dle nie­przy­jemny ścisk, pró­bu­jąc prze­łknąć ślinę i prze­zwy­cię­żyć ból. Ni­gdy nie pła­ka­łam w obec­no­ści Ethana i na pewno nie za­mie­rza­łam ro­bić tego te­raz.

– Je­stem kimś wię­cej.

– Co? – Ethan zer­k­nął na mnie znad pa­pie­rów, marsz­cząc brwi w zdzi­wie­niu.

– Je­stem kimś wię­cej niż tylko słodką buźką.

– Skar­bie, no ja­sne, że tak. Oczy­wi­ście, wiem o tym. – Do­tknął mo­jego ko­lana, po czym ści­snął je i uśmiech­nął się. – Jest to jed­nak moja praca, by oce­niać, jak wi­dzą cię inni, na­wet je­śli wiem, że masz po­ten­cjał, aby być kimś o wiele wię­cej.

Nie­stety, kon­tekst, w ja­kim użył słowa „po­ten­cjał”, ani tro­chę nie po­mógł zneu­tra­li­zo­wać nie­przy­jem­nego wra­że­nia po po­przed­niej zło­śli­wo­ści.

– Nie martw się tak. Wszyst­kim się zajmę. Prze­cież nie każę ci iść i miesz­kać przez mie­siąc w schro­ni­sku dla bez­dom­nych, albo ser­wo­wać ryżu i fa­soli w gar­kuchni. – Za­śmiał się. – Na pewno znaj­dziemy ci coś od­po­wied­niego. Ja­kieś miej­sce, gdzie miesz­kają star­sze dzie­ciaki, do któ­rych mo­żesz za­glą­dać raz w ty­go­dniu. Po­słu­chasz łza­wych hi­sto­rii, które można po­tem opo­wia­dać, zro­bisz kilka wzru­sza­ją­cych zdjęć i tyle. Pro­ste.

Prze­rwał na chwilę, a ja nie­mal czu­łam, jak zbiera na­gro­ma­dzone w po­koju na­pię­cie i prze­kie­ro­wuje je w zu­peł­nie inną stronę.

– Mój asy­stent wła­śnie robi li­stę lo­kal­nych fun­da­cji, że­by­śmy mo­gli ją przej­rzeć. Im bli­żej do cha­rak­teru pro­gramu, tym le­piej. Poza tym mu­simy trzy­mać się z dala od pro­ble­mów, ja­kie mają te­raz inni in­flu­en­ce­rzy w twoim oto­cze­niu. Fe­li­city na przy­kład…

– Fe­li­city? – Na sam dźwięk jej imie­nia sko­czyło mi ci­śnie­nie. – A co ona ma z tym wspól­nego?

– Pa­trzy­łaś ostat­nio, ilu ma ob­ser­wa­to­rów? – spy­tał, jak gdy­bym prze­ga­piła wy­bory pre­zy­denc­kie.

– Zaj­rza­łam tam raz, może dwa w ciągu ostat­nich ty­go­dni.

– Od mo­mentu, gdy do­dała schro­ni­ska za­ka­zu­jące usy­pia­nia zwie­rząt do li­sty or­ga­ni­za­cji, które po­piera, jej wy­niki wy­strze­liły w górę. W su­mie nic dziw­nego. Ła­two można ku­pićsym­pa­tię lu­dzi, je­śli okaże się serce. An­ga­żu­jąc się w ja­kąś ważną sprawę, spo­wo­du­jesz, że na pewno wzro­sną ci za­sięgi oraz zdo­bę­dziesz ogromną prze­wagę w ca­stingu do pro­gramu.

– Trudno mi uwie­rzyć, że ja­kie­kol­wiek sza­nu­jące się zwie­rzę chcia­łoby prze­by­wać w tym sa­mym po­miesz­cze­niu, co Fe­li­city. Prze­cież ona jest pla­ty­nową wer­sją Cru­elli De Mon. – Wes­tchnę­łam.

– Może to i prawda – od­parł Ethan, przyj­mu­jąc me­ne­dżer­ski ton. – Ale wy­niki mó­wią same za sie­bie. W ciągu ostat­nich czte­rech mie­sięcy od­no­to­wała wzrost rzędu pra­wie osiem­na­stu pro­cent na wszyst­kich plat­for­mach.

– Osiem­na­stu pro­cent? – Opa­dłam ciężko z po­wro­tem na fo­tel. – Wow.

– Do­kład­nie – od­parł, pu­ka­jąc dło­nią w moje ko­lano. – Nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści, że po­ra­dzisz so­bie jesz­cze le­piej. Masz wię­cej oso­bo­wo­ści i cha­ry­zmy w ma­łym palcu niż Fał­szywa Fe­li­city w ca­łym swoim ży­ciu.

– Fan­ta­styczna Fe­li­city – po­pra­wi­łam go, śmie­jąc się. Czu­łam, jak stop­niowo po­pra­wia mi się hu­mor.

Ethan za­krę­cił dłu­gie pa­smo mo­ich wło­sów wo­kół swo­jego palca i de­li­kat­nie po­cią­gnął.

– Nie ob­cho­dzi mnie, jak się na­zywa jej marka, bo już nie jest moją klientką. Ty je­steś. – Przy­su­nął się bli­żej, bio­rąc moje ręce w swoje dło­nie, i za­czął prze­su­wać kciu­kiem po wnę­trzu nad­garstka. – Do­wio­dłaś już, że wiesz, jak za­skar­bić so­bie lo­jal­ność swo­ich wi­dzów, Molly. Te­raz mu­sisz za­skar­bić so­bie ich serca. Je­śli ci się uda, za­ła­twię ci pro­gram, który obej­rzą mi­liony i który sprawi, że wszystko, co do tej pory zro­bi­łaś, by zbu­do­wać swoją markę, wyda się bła­hostką.

Roz­wa­ża­łam chwilę zwrot „za­skar­bić so­bie serca”, pró­bu­jąc so­bie wy­obra­zić, jak za­re­ago­wałby na niego mój brat.

– Ojej! – wy­krzyk­nę­łam, pro­stu­jąc się na fo­telu i opusz­cza­jąc stopy na pod­łogę. – Już wiem!

– Co ta­kiego? Wy­my­śli­łaś fun­da­cję, do któ­rej mo­żemy się ode­zwać?

Po­krę­ci­łam głową prze­cząco.

– Nie do końca, ale znam ko­goś, kto może mi taką wska­zać. Mi­les. Mój brat zna chyba każdą or­ga­ni­za­cję cha­ry­ta­tywną w pro­mie­niu stu pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów stąd. – A może na­wet i wię­cej.

– A, no tak. Pa­stor – po­wie­dział Ethan, w końcu się­ga­jąc po kie­li­szek wina i od­chy­la­jąc się na opar­ciu sofy. – Czy nie mie­li­ście przy­pad­kiem ro­bić wy­wiadu na twój pro­fil? Wy­da­wało mi się, że su­ge­ro­wa­łem to kilka mie­sięcy temu – żeby po­ka­zać wi­dzom, jaką ma­cie wy­jąt­kową re­la­cję jako bliź­niaki. Czy Val za­po­mniała to za­pi­sać?

Usi­ło­wa­łam zi­gno­ro­wać iry­tu­jący ton jego głosu, kiedy wspo­mniał o Mi­le­sie. Mimo że wi­dzieli się tylko dwa razy, było ja­sne, że nie przy­pa­dli so­bie do gu­stu. Prawda jest taka, że czu­łam się przy nich tro­chę jak me­dia­tor, pró­bu­jąc za­ła­go­dzić ką­śliwe uwagi jed­nego i dru­giego. Wsta­łam, prze­ci­ska­jąc się po­mię­dzy nim a fo­te­lem, i wró­ci­łam do kuchni.

– Nie in­te­re­suje go udzie­la­nie wy­wiadu dla Mo­do­wych Sztu­czek, a ja nie mam z tym pro­blemu. To nie jego świat.

Ethan za­śmiał się w od­po­wie­dzi.

– Dla­czego nie? Czy pa­sto­rom nie wolno ko­rzy­stać z me­diów spo­łecz­no­ścio­wych? Czy to jedno z dwu­na­stu przy­ka­zań?

– Dzie­się­ciu.

– Co „dzie­się­ciu”?

– Jest tylko dzie­sięć przy­ka­zań, nie dwa­na­ście.

Ethan wy­cią­gnął te­le­fon i stuk­nął w ekran, uda­jąc, że nie sły­szy, albo uni­ka­jąc od­po­wie­dzi.

– Na­prawdę po­win­naś go prze­ko­nać – od­parł. – To zmar­no­wana oka­zja.

Pew­nie tak było, ale ja prze­cież zna­łam swo­jego brata. Tak samo, jak zna­łam ro­dzi­ców. Mi­les przy­naj­mniej ro­zu­miał nie­które z za­let so­cial me­diów i z czym tak na­prawdę wią­zała się moja ka­riera in­flu­en­cerki. Z ko­lei nasi ro­dzice mieli wspólny te­le­fon, taki z klapką, bez apli­ka­cji i In­ter­netu – wszystko w imię oszczęd­no­ści i od­po­wie­dzial­nego za­rzą­dza­nia pie­niędzmi.

Nie po­ru­szy­łam wię­cej te­matu ro­dziny, gdy wy­cią­ga­łam z szafki ta­le­rze, by na­kryć do stołu. Była to jedna z rze­czy, gdzie ja­sno okre­śli­łam gra­nicę, gdy tylko za­czę­li­śmy się spo­ty­kać. Ni­gdy nie znał mnie jako dziecka albo sa­mot­nej na­sto­latki, usi­łu­ją­cej zna­leźć so­bie miej­sce w ro­dzi­nie, do któ­rej nie­zbyt pa­so­wała. I od­po­wia­dało mi to. Mie­li­śmy zu­peł­nie różne ro­dziny i hi­sto­rie, po­cho­dzi­li­śmy z dwóch róż­nych świa­tów i może wła­śnie dla­tego tak bar­dzo lu­bi­łam spę­dzać z nim czas. Nie li­czyła się na­sza prze­szłość, bo sku­pia­li­śmy się na ma­rze­niach, za któ­rymi oby­dwoje go­ni­li­śmy. W tej kwe­stii w ogóle się nie róż­ni­li­śmy. Ethan i ja sta­no­wi­li­śmy ra­zem dru­żynę na­sta­wioną na wy­zna­cza­nie ce­lów i osią­ga­nie spek­ta­ku­lar­nych suk­ce­sów. Pod­pi­sa­nie umowy z jego agen­cją było jedną z naj­lep­szych de­cy­zji w moim ży­ciu. Wie­rzył we mnie. Być może wła­śnie tylko tego po­trze­bo­wa­łam, by być w sta­nie spro­stać ko­lej­nemu wy­zwa­niu.

– Hej. – Ethan pod­szedł do mnie od tyłu, kła­dąc mi ręce na ra­mio­nach, gdy się­ga­łam po łyżkę. – Co my­ślisz o tym, by da­ro­wać so­bie dziś tego kur­czaka i zjeść na mie­ście? Ma­rzę o tej ma­łej knajpce z wło­skim je­dze­niem w cen­trum, tam, gdzie po­dają kar­czo­chy w pa­nierce i moz­za­rellę z po­mi­do­rami. – Od­gar­nął moje włosy z ple­ców i po­ca­ło­wał mnie w szyję. – Mo­żemy kon­ty­nu­ować tę roz­mowę, jak tylko za­mó­wimy stek cie­lęcy w par­me­za­nie. Jako bo­nus do­dam, że nie trzeba bę­dzie nic zmy­wać.

Spoj­rza­łam na kur­czaka, któ­rego ma­ry­no­wa­łam cały dzień we­dług wy­bra­nego ty­dzień temu prze­pisu, gdy tylko do­wie­dzia­łam się, że przy­leci Ethan.

– Uwiel­biam to miej­sce, ale bar­dzo chcia­łam spró­bo­wać tego kur­czaka i…

Okrę­cił mnie wo­kół wła­snej osi i de­li­kat­nie do­tknął brody.

– Skar­bie, jak uda nam się pod­pi­sać tę umowę, będą dla cie­bie go­to­wać tylko naj­lepsi ku­cha­rze. No chodź, ja za­pra­szam. Je­stem z cie­bie dumny. – Pod­szedł do drzwi i na­rzu­cił ma­ry­narkę, a na­stęp­nie zdjął mój ró­żowy swe­ter z ru­sty­kal­nego wie­szaka i przy­trzy­mał kar­di­gan w za­chę­ca­ją­cym ge­ście. – Prze­cież nie co dzień mam oka­zję, by świę­to­wać osią­gnię­cia mo­jej naj­lep­szej klientki, która, jak się składa, jest też moją prze­piękną dziew­czyną.

Roz­dział 2

Molly

– Szu­kam ko­goś, komu można po­móc. – Moje słowa roz­brzmiały echem w sali gim­na­stycz­nej, jak gdy­bym mó­wiła przez me­ga­fon.

Mój brat starł z czoła pot za po­mocą ko­szulki – dla­czego fa­ceci są tak ob­le­śni? –po czym ob­ró­cił się i ob­ser­wo­wał, jak drep­czę po lśnią­cym par­kie­cie w ciem­no­sza­rych bot­kach. Mi­les bar­dzo sta­rał się ukryć swoje zdzi­wie­nie moją obec­no­ścią tu­taj, ale i tak za­uwa­ży­ła­bym ten jego lekki uśmie­szek na­wet ze stu ki­lo­me­trów. Był na­prawdę fa­tal­nym ak­to­rem. W pią­tej kla­sie wy­rzu­cili go na­wet z ja­se­łek na trzy dni przed ostat­nim wy­stę­pem, bo nie umiał po­wstrzy­mać ner­wo­wego chi­chotu, gdy osio­łek Ma­ryi wta­czał się na scenę, nio­sąc na grzbie­cie matkę z brzu­chem, który imi­to­wała ukryta po­duszka. Jego ka­riera ak­tor­ska zo­stała zdu­szona w za­rodku, gdy wście­kła pani Mar­tin ka­zała mu za­gryźć po­liczki, bo prze­cież nie przy­stoi tak chi­cho­tać jed­nemu z Trzech Króli. Mi­les miał na to sprytną od­po­wiedź: „Na ja­seł­kach i tak nie było Trzech Króli, po­ja­wili się póź­niej”.

– Cześć, sio­stro, cie­bie też miło wi­dzieć. Tak przy oka­zji, moja po­dróż do Gwa­te­mali była su­per. Dzięki, że py­tasz. – Rzu­cił piłkę, która od­biła się od ściany, i zła­pał ją z po­wro­tem. – Przy­szłaś ze mną po­grać? – Tym ra­zem nie pró­bo­wał już ukryć sze­ro­kiego uśmie­chu.

Jesz­cze do nie­dawna my­śla­łam, że wall ball, czyli od­bi­ja­nie piłki od ściany na zmianę z dru­gim za­wod­ni­kiem, to gra dla dzieci, do­póki nie do­wie­dzia­łam się, że Mi­les w każdy wtor­kowy po­ra­nek ćwi­czył wall ball w sali gim­na­stycz­nej swo­jego ko­ścioła. My­śla­łam, że to jedna z tych za­baw, które na­uczy­ciele wy­my­ślają na po­cze­ka­niu, by kiep­skie w spo­rcie dzie­ciaki miały w co grać na dłu­giej prze­rwie – jak klasy albo zbi­jak. Z ja­kichś nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn mój dwu­dzie­sto­sied­mio­letni brat uwiel­biał ten sport.

– Szu­kam. Ko­goś. Komu. Można. Po­móc – po­wtó­rzy­łam, pod­kre­śla­jąc każde słowo.

– Sły­sza­łem, ale nie mam po­ję­cia, o czym mó­wisz – od­parł, od­bi­ja­jąc nie­wielką, czer­woną piłkę od ziemi.

Pół nocy le­ża­łam, za­pi­su­jąc bez­sen­sowne no­tatki i po­my­sły do wy­sła­nia mo­jej asy­stentce Val. W końcu do­szłam do wnio­sku, że naj­le­piej bę­dzie za­py­tać Mi­lesa o fun­da­cję, która da mi za­równo ja­kieś do­świad­cze­nie – szcze­gól­nie w oczach pro­du­cen­tów Net­fliksa – ale też nie zaj­mie za dużo czasu, bio­rąc pod uwagę, że pra­cuję po dwa­na­ście go­dzin dzien­nie. Pro­blem był taki, że Mi­les nie mógł do­wie­dzieć się o pro­gra­mie, ani na­wet o ca­stingu. Mój brat był, cóż… anio­łem, do­słow­nie. Je­śli po­pro­szę go o po­moc w czymś, co było jego po­wo­ła­niem, bę­dzie ocze­ki­wał ode mnie szla­chet­nych in­ten­cji. W su­mie to prze­cież je mia­łam. Tak jakby.

Spoj­rzał na mnie, ocze­ku­jąc wy­ja­śnie­nia, a ja pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć so­bie wzru­sza­jącą prze­mowę, którą uło­ży­łam po dro­dze w gło­wie; coś o tym, jak ważna jest po­moc in­nym. Mia­łam na­dzieję, że moje na­głe mil­cze­nie nie było po­dej­rzane i że nie wy­glą­dało to tak, jak­bym pró­bo­wała na siłę uda­wać em­pa­tię.

– Zda­łam so­bie ostat­nio sprawę, że z taką liczbą ob­ser­wa­to­rów mogę zro­bić coś wię­cej. Nie tylko pro­wa­dzić bar­dzo po­pu­larny ka­nał o uro­dzie, ale też sku­pić się na ja­kichś wyż­szych ce­lach.

Na jego twa­rzy ma­lo­wało się za­in­te­re­so­wa­nie, ale też po­dejrz­li­wość; to był gry­mas, który wi­dzia­łam w ży­ciu już kil­ka­dzie­siąt razy i który umia­łam od­wzo­ro­wać per­fek­cyj­nie. Ro­bi­li­śmy iden­tyczne miny, mimo że nie by­li­śmy bliź­nia­kami jed­no­ja­jo­wymi. Jako dziecko za­wsze za­zdro­ści­łam Mi­le­sowi wy­jąt­ko­wego ko­loru oczu – głę­bo­kiego od­cie­nia bursz­tynu z plam­kami zie­leni, zdo­bią­cymi tę­czówki. Wło­sami nie było jed­nak co się za­chwy­cać. O trzy tony ciem­niej­sze niż moje tle­nione blond pa­sma, miały tę samą my­sią barwę, którą z ra­do­ścią zmie­ni­łam na osiem­na­ste uro­dziny.

– Ja­kich wyż­szych ce­lach?

– By za­cząć po­ma­gać lo­kal­nej spo­łecz­no­ści. – Zro­bi­łam ide­alną pauzę, żeby za­su­ge­ro­wać au­to­re­flek­sję. – Czuję po­trzebę pracy ze skrzyw­dzoną przez ży­cie mło­dzieżą w trud­nej sy­tu­acji. – Po­wstrzy­ma­łam się, by nie do­dać, że naj­le­piej by było, gdyby ta mło­dzież miesz­kała w pro­mie­niu trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów i mo­gła współ­pra­co­wać raz w ty­go­dniu.

Mi­les za­mru­gał, nie­pe­wien, jak ma za­re­ago­wać na te re­we­la­cje, które prze­rwały święty dla niego tre­ning.

– A co ta­kiego spra­wiło, tak na­gle cię oświe­ciło? Bo ja so­bie przy­po­mi­nam, jak dwa ty­go­dnie temu dzwo­ni­łem do cie­bie, że bra­kuje nam trzech wo­lon­ta­riu­szy na tar­gach pracy dla wy­cho­wan­ków domu dziecka. Pa­mię­tam, jak mó­wi­łem, że by­łaby to dla cie­bie ide­alna oka­zja, by po­móc tro­chę lo­kal­nej spo­łecz­no­ści.

– Na­gry­wa­łam wtedy dwu­czę­ściowe wi­deo o pro­stow­ni­cach, Mi­les. Val cze­kała, aż wy­ślę jej ma­te­riał źró­dłowy, żeby mo­gła za­cząć mon­to­wać.

– No tak. – Mi­les za­mru­gał.

– To, że pra­cuję z domu, nie zna­czy, że nie je­stem za­jęta i nie mam zo­bo­wią­zań wo­bec lu­dzi. Poza tym czy to nie pod­pada pod dzia­łal­ność do­bro­czynną Ko­ścioła, na którą co mie­siąc wpła­cam pie­nią­dze?

– Tak, to prawda, ale już ci mó­wi­łem, że nie na­zy­wamy tego „dzia­łal­no­ścią do­bro­czynną”. To nie ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­sty piąty, żeby uży­wać ta­kich okre­śleń. Te­raz mó­wimy na to „po­sługa dusz­pa­ster­ska”.

– No do­bra, ale nie mo­żesz wciąż mó­wić, że nie po­ma­gam ci w po­słu­dze.

– Masz ra­cję, Molly. – Gdy to mó­wił, w jego gło­sie po­ja­wił się znany mi już do­stojny, pa­stor­ski ton. – Twoja szczo­drość od wielu lat jest wiel­kim da­rem dla pa­ra­fii. Dzię­kuję.

– Ale…? – Mia­łam wra­że­nie, że chciał po­wie­dzieć wię­cej.

– Wciąż usi­łuję zro­zu­mieć, skąd ci się to na­gle wzięło – a w szcze­gól­no­ści, czemu aku­rat „mło­dzież w trud­nej sy­tu­acji”, jak ich na­zwa­łaś.

– To naj­waż­niej­sze lata ży­cia, Mi­les. Za­wsze za­le­żało mi na na­sto­lat­kach.

– Na­prawdę? Ro­zu­miem, że to tak jak ze­szłej wio­sny, gdy wy­pi­sa­łaś mi czek na na­prawę vana, że­bym mógł za­brać dzie­ciaki z oazy na wy­cieczkę do Mek­syku…? – Mi­les pod­niósł brew w roz­ba­wie­niu.

– Do­kład­nie. Wi­dzisz? – Dzie­sięć punk­tów dla mnie. Za­po­mnia­łam już o tym va­nie. – Od dawna przej­muję się bez­pie­czeń­stwem i do­bro­by­tem mło­dzieży.

– Molly, nie chcia­łaś prze­ka­zać mi tego czeku, do­póki nie obie­ca­łem, że ni­gdy wię­cej nie za­biorę cię na taką wy­cieczkę. Mó­wi­łaś, że do końca ży­cia star­czy ci smrodu potu i śpie­wa­nia w po­dróży kiep­skich pio­se­nek.

– Nie mów, że nie mia­łam ra­cji. Sam do­brze wiesz, jak cier­pie­li­śmy w sta­rej co­rolli taty, słu­cha­jąc jego za­wo­dze­nia pie­śni go­spel. Poza tym to­bie też było nie po dro­dze z dez­odo­ran­tem, chyba aż do osiem­nastki. – Zmie­rzy­łam go wzro­kiem. – Tak wła­ści­wie to czemu mnie bar­dziej nie za­chę­casz? Pa­sto­rzy chyba po­winni po­ma­gać lu­dziom… w po­ma­ga­niu lu­dziom?

– Nie je­stem twoim pa­sto­rem. Je­stem twoim bra­tem.

– Aha, więc bę­dziesz ła­pać mnie za słówka? – Za­bra­łam mu piłkę, wy­szar­pu­jąc ją spod jego ra­mie­nia.

– Daj so­bie spo­kój z tą fa­sadą i po­wiedz mi prawdę. – Wes­tchnął i za­ło­żył ręce na piersi; jego twarz przy­brała po­ważny, szczery wy­raz. – Czy to ma coś wspól­nego z mamą i tatą? Cho­dzi o twoje wieczne uga­nia­nie się za ich apro­batą? Bo je­śli tak, to chyba po­win­ni­śmy po­roz­ma­wiać o…

– Wie­lebny. – To słowo ozna­czało ro­zejm; ko­mu­ni­ko­wało, że od te­raz bę­dziemy ze sobą ab­so­lut­nie szcze­rzy. – Ro­dzice nie mają tu nic do rze­czy.

Wie­lebny Car­mi­chael był jedną z naj­bar­dziej wie­rzą­cych osób, ja­kie kie­dy­kol­wiek zna­łam. Po­tra­fił cy­to­wać Bi­blię na wy­rywki tak, jak mój brat tek­sty pio­se­nek każ­dego re­li­gij­nego ze­społu roc­ko­wego z wcze­snych lat dwu­ty­sięcz­nych. Miał ciemną skórę i siwą brodę, a jego ręce za­wsze żywo ge­sty­ku­lo­wały, przy­ku­wa­jąc uwagę. Te same ręce udzie­liły nam chrztu w rzece Spo­kane, za­le­d­wie dwa dni po skoń­cze­niu siód­mej klasy. Ani ja, ani mój brat bliź­niak ni­gdy nie od­wa­ży­li­by­śmy się kła­mać w jego obec­no­ści, oba­wia­jąc się gniewu bo­żego.

– No do­brze – od­parł Mi­les, wzdy­cha­jąc ciężko. – Wie­rzę ci.

– Cie­szę się. – By­łam za­do­wo­lona, że w końcu udało mi się go ja­koś za­an­ga­żo­wać, więc kon­ty­nu­owa­łam: – Na­prawdę chcę do­ko­nać ja­kichś zmian w branży, wy­ko­rzy­stać po­pu­lar­ność do cze­goś am­bit­niej­szego. – Słowa te brzmiały do­brze, a ja na do­da­tek do­brze się z nimi czu­łam.

– A co, gdy­byś po­je­chała na krótką mi­sję do Mon­go­lii w przy­szłym mie­siącu? Mo­gła­byś wszystko opi­sać na pro­filu.

Na­tych­miast przy­po­mniało mi się, jak Mi­les po­ka­zy­wał mi slajdy, na któ­rych wi­dać było kle­pi­ska, strze­chy, wy­strzę­pione ubra­nia i gary zup zro­bio­nych z resz­tek. Ude­rzyła mnie fala go­rąca i ze stresu aż się spo­ci­łam. Mi­les wy­buch­nął śmie­chem.

– Żar­tuję, Molly. Wy­lu­zuj. Nie zro­bił­bym ci tego.

– A. Ha, ha. No tak. – Na twarz wstą­pił mi ru­mie­niec.

Usi­ło­wa­łam zna­leźć ja­kiś nowy, po­zy­tywny ar­gu­ment, coś, co spra­wi­łoby, że Mi­les prze­stałby do­szu­ki­wać się w tym wszyst­kim dru­giego dna. Na­gle wpadł mi do głowy do­sko­nały po­mysł.

– Czy ty nie mó­wi­łeś przy­pad­kiem, że mamy trak­to­wać całe swoje ży­cie jako mi­sję? W pracy i w domu?

– Tak. – Jego mina zdra­dzała kon­ster­na­cję, a ja już wie­dzia­łam, o czym my­ślał. Ja­sne, miesz­ka­łam sama, ale prze­cież nie każdy w Bi­blii brał ślub i miał dzieci. I ja­sne, pra­co­wa­łam pra­wie wy­łącz­nie on­line, ale prze­cież mia­łam kon­takt ze swoją wir­tu­alną asy­stentką wiele razy dzien­nie przez roz­mowy wi­deo. Do­piero co da­łam Val je­den dzień płat­nego urlopu w ze­szłym ty­go­dniu, żeby mo­gła po­je­chać z sy­nem na wy­cieczkę. To na pewno do­brze o mnie świad­czyło, ale… Hmmm. Zmarsz­czy­łam brwi i pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć so­bie ostatni raz, gdy ak­tyw­nie po­ma­ga­łam lo­kal­nej spo­łecz­no­ści… W za­sa­dzie, czy zro­bi­łam to kie­dy­kol­wiek?

– Dla­czego wy­glą­dasz, jak­byś pró­bo­wała dzie­lić ułamki w pa­mięci?

– Nie, po pro­stu…

– No, co? – Mi­les nie da­wał za wy­graną.

– Czy uwa­żasz, że je­stem sa­mo­lubna? – wy­mknęło mi się.

– Co? Eee… – Prze­łknął gło­śno ślinę, ucie­ka­jąc oczami z za­że­no­wa­niem. – A to skąd ci się na­gle wzięło?

Po­krę­ci­łam głową.

– Nie­ważne. Py­tam cię jako mo­jego brata. My­ślisz, że je­stem sa­mo­lubna? Od­po­wiedź po­winna być pro­sta.

– Z tobą ni­gdy nic nie jest pro­ste. – Za­śmiał się. Za­ło­ży­łam ręce na piersi, go­towa ob­sta­wać przy swoim. Mi­les zła­pał się z tyłu za szyję, wy­raź­nie zmie­szany. – Wszy­scy mamy cza­sem pro­blem z ego­izmem. Je­ste­śmy grzeszni.

– Nie wci­skaj mi tu­taj ba­jek o grzesz­no­ści, pa­sto­rze Mi­les. Mów pro­sto z mo­stu. – Mach­nę­łam ręką ze znie­cier­pli­wie­niem. Mój brat wes­tchnął prze­cią­gle, wy­dy­cha­jąc po­wie­trze, wy­da­wa­łoby się dłu­żej, niż to fi­zycz­nie moż­liwe.

– Cza­sami masz ten­den­cję do by­cia nieco za bar­dzo… sku­pioną na so­bie.

Sku­pioną na so­bie. Przy­mie­rzy­łam so­bie w gło­wie tę frazę ni­czym ża­kiet, od razu de­ner­wu­jąc się na jego kiep­ski krój. Skupiona na osią­ga­niu celu – ta­kie okre­śle­nie chęt­nie bym przy­jęła. Ale „sku­piona na so­bie”? Z pew­no­ścią nie chcia­łam być tak od­bie­rana przez lu­dzi, któ­rzy znają mnie poza In­sta­gra­mem.

– Ro­zu­miem, że to trudne – kon­ty­nu­ował Mi­les. – Szcze­gól­nie w twoim za­wo­dzie. Masz mi­lion ob­ser­wu­ją­cych, któ­rzy śle­dzą każdy twój ruch i słowo dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Ciężko pra­co­wa­łaś, by zbu­do­wać so­bie markę, a w do­datku hoj­nie…

– Sześć­set ty­sięcy.

– Co?

– Nie mam mi­liona fol­lo­wer­sów. – Ale mia­łam to osią­gnąć do końca lata, przy­naj­mniej we­dług Ethana.

Mi­les się za­śmiał.

– Sześć­set ty­sięcy w kilka lat to na­dal im­po­nu­jąca liczba.

– To za mało – od­par­łam z po­czątku bez­wied­nie, by za­raz po­wtó­rzyć te słowa z więk­szym prze­ko­na­niem, gdy w żo­łądku znów ode­zwał się ścisk. – To za mało, Mi­les. Chcę być kimś wię­cej niż tylko słodką buźką z urze­ka­jącą oso­bo­wo­ścią. Chcę być brana na po­waż­nie. Jak ktoś, kto ko­rzy­sta ze swo­jego sta­tusu, by po­ma­gać in­nym. Tak na se­rio.

– Cze­kaj, ni­gdy nie mó­wi­łem, że je­steś tylko słodką buźką…

– Wiem, że nie, ale to bez zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze jest to, że­bym mo­gła zna­leźć tu­taj ko­goś, komu mo­gła­bym po­móc – prze­rwa­łam mu, igno­ru­jąc jego kon­ster­na­cję. Zbu­do­wa­łam prze­cież od zera firmę, na któ­rej za­ra­biam rocz­nie pra­wie sied­mio­cy­frową kwotę. Co niby stało na prze­szko­dzie? Nie mu­szę po­świę­cać ca­łego swo­jego ży­cia na sze­rze­nie wiary, jak moi ro­dzice, któ­rzy chcą zmie­niać świat na lep­sze. Nie mu­szę też iść do za­konu. Wciąż mogę być sobą, ale za­ra­zem być po­strze­gana jako do­bry czło­wiek – prawda?

– Więc chcesz po­ma­gać – po­wtó­rzył Mi­les, znów mru­żąc oczy.

– Tak – od­par­łam. Czemu tak trudno było mu to zro­zu­mieć? – Dzia­łasz w Ko­ściele. Na pewno znasz całą masę lu­dzi w po­trze­bie. Daj mi po pro­stu na­miary na wszyst­kich na­sto­lat­ków w trud­nej sy­tu­acji.

– Wszyst­kich na­sto­lat­ków w trud­nej sy­tu­acji – po­wtó­rzył znów głu­cho. – Naj­le­piej, gdy­bym po pro­stu dał ci li­stę, tak?

– By­łoby świet­nie, dzięki. – Wy­cią­gnę­łam rękę, jakby za­raz miał wy­jąć ze spode­nek wielki zwój, pe­łen imion ubo­gich i po­trze­bu­ją­cych.

– To tak nie działa.

– Czemu?

– Bo ist­nieją prze­pisy. Nie mogę po pro­stu dać ci wiel­kiego zwoju, peł­nego imion ubo­gich i po­trze­bu­ją­cych. – Za­śmiał się, gdy zo­ba­czył moją minę. – Czy do­kład­nie to po­my­śla­łaś? No, nie­źle.

– Ci­cho! – Wy­wró­ci­łam oczami.

– Gdy do pa­ra­fii do­ciera prośba o po­moc, zwy­kle to ja­kaś or­ga­ni­za­cja albo osoba pry­watna dzwoni do nas, a Su­san za­pi­suje po­trzebne dane. Po­tem dzwo­nię ja, a na­stęp­nie uma­wiam wi­zytę, żeby do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej…

– Zdą­ży­łam się ze­sta­rzeć, za­nim do­tar­łeś do końca tych prze­pi­sów…

– Si­las Whit­ta­ker. – Mi­les strze­lił pal­cami, a ja szybko spo­waż­nia­łam.

– Kto?

– Kilka lat temu po­zna­li­śmy się w cen­trum mia­sta na spo­tka­niu Ko­ścioła. To do­bry czło­wiek, ma głowę na karku i że­la­zne za­sady. Pro­wa­dzi dom dla mło­dych do­ro­słych, któ­rzy wy­ro­śli już z ro­dzin za­stęp­czych i pró­bują żyć na wła­sną rękę. Szu­kają wła­śnie wo­lon­ta­riu­szy na wa­ka­cyjny pro­gram, któ­rego ce­lem jest na­ucze­nie wy­cho­wan­ków ży­cio­wych umie­jęt­no­ści, jak pla­no­wa­nie do­mo­wego bu­dżetu, go­to­wa­nie, sprzą­ta­nie, apli­ko­wa­nie do pracy i tak da­lej. Chyba bra­kuje mu żeń­skiej ka­dry, ale trzyma na­prawdę ostrą dys­cy­plinę…

– Opie­kun na wa­ka­cje? – Uśmiech­nę­łam się, a moja wy­obraź­nia po­ga­lo­po­wała do pik­ni­ków, wy­cie­czek nad je­zioro i roz­mów o pla­nach i ma­rze­niach. – Mogę to zro­bić. Za­ła­twione.

Już wi­dzia­łam te sen­sa­cyjne na­główki: „Molly z Mo­do­wych Sztu­czek staje się men­torką dla mło­dych wy­cho­wa­nek ro­dzin za­stęp­czych, ra­tu­jąc je od ży­cia na mar­gi­ne­sie”. Sama le­piej bym tego nie wy­my­śliła.

Mi­les znów mi się przy­glą­dał, tym ra­zem chyba roz­wa­ża­jąc, czy nie wy­co­fać swo­jej oferty.

– Wiesz co, za­dzwo­nię do cie­bie, jak wrócę do kan­ce­la­rii, po­szu­kam cze­goś in­nego. Może znajdę coś mniej… ab­sor­bu­ją­cego.

Po­sła­łam mu nie­za­do­wo­lone spoj­rze­nie, kła­dąc ręce na bio­drach.

– „Mniej ab­sor­bu­ją­cego”? Dla­czego? Prze­cież to ide­alne. Val i tak przy­go­to­wała już więk­szość po­stów aż do po­łowy lipca, więc mam te­raz wię­cej czasu. Poza tym ży­ciowe umie­jęt­no­ści to moja spe­cjal­ność.

Mi­les nie wy­glą­dał na prze­ko­na­nego, ale taki już po pro­stu był.

– Si­las Whit­ta­ker. – Za­pi­sa­łam so­bie to imię i na­zwi­sko w gło­wie. – Pro­szę, wy­ślij mi jego nu­mer, a ja za­dzwo­nię do niego po po­łu­dniu, okej?

– Molly, słu­chaj… Tam­tej­sza mło­dzież… Sporo w ży­ciu prze­szli, nie­któ­rzy aż za dużo. Je­śli masz za­miar spę­dzić tam całe lato, mu­sisz być ab­so­lut­nie prze­ko­nana, że chcesz pra­co­wać wła­śnie tam. Ża­den inny po­wód nie wcho­dzi w grę.

– Oczy­wi­ście, prze­cież wiem. – Zmie­rzy­łam go wzro­kiem, ocze­ku­jąc, że znów rzuci oskar­że­niem o szu­ka­nie apro­baty ro­dzi­ców, któ­rych nie wi­dzia­łam na żywo od pra­wie dwóch lat. Chyba są w Pa­na­mie. A może na Fi­li­pi­nach. Od­kąd za­brali się za sze­rze­nie wiary za gra­nicą, co­raz trud­niej było zo­rien­to­wać się, gdzie wła­śnie prze­by­wali.

– Je­stem dumny, że zde­cy­do­wa­łaś się na ten krok. – Mi­les bez wa­ha­nia ob­jął mnie i przy­tu­lił, przy­ci­ska­jąc mój po­li­czek do swo­jej mo­krej od potu ko­szulki.

Wy­swo­bo­dzi­łam się z uści­sku i cof­nę­łam o kilka kro­ków, usi­łu­jąc po­zbyć się nie­przy­jem­nego po­czu­cia winy, roz­bu­dzo­nego na dźwięk jego słów.

– Dzięki. – Uśmiech­nę­łam się. – Nie za­po­mnij wy­słać mi SMS-a z nu­me­rem.

– I tak byś mi przy­po­mniała.

Cał­ko­wita prawda. Wy­szłam z sali na ze­wnątrz, wdy­cha­jąc świeże, ma­jowe po­wie­trze. Zro­bię to. Zgło­szę się do po­mocy w fun­da­cji, tak jak su­ge­ro­wał Ethan, i stanę się naj­lep­szym wo­lon­ta­riu­szem w hi­sto­rii pa­ra­fii Mi­lesa… A na do­da­tek być może uda mi się za­in­spi­ro­wać mo­ich sze­ściu­set ty­sięcy ob­ser­wu­ją­cych, by zro­bili to samo.

1 Fa­shion Week (ang.) – Ty­dzień mody, jedno z naj­waż­niej­szych wy­da­rzeń w branży mody, or­ga­ni­zo­wane w wielu świa­to­wych sto­li­cach, m.in. Me­dio­la­nie, No­wym Jorku, Pa­ryżu, Lon­dy­nie (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).

2 Space Ne­edle – atrak­cja tu­ry­styczna w mie­ście Se­at­tle w sta­nie Wa­szyng­ton, wy­soka na 184 me­try wieża, gdzie znaj­duje się punkt wi­do­kowy i dro­gie re­stau­ra­cje.