Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co sprawia, że poeta, literaturoznawca i krytyk zaczyna pisać prozę? W dodatku prozę tak dojrzałą i nieoczywistą… „Imigranci wracają do domu” to więcej niż powieść – to jednocześnie opowieść, przypowieść i spowiedź. Bohater, Karol Tracz, to „człowiek naszych czasów”, anonimowy obywatel Zjednoczonej Europy. Wyemigrował z Polski po stanie wojennym i przez długie lata wiódł w Niemczech życie przeciętnego przedstawiciela klasy średniej. Wylew i częściowy zanik pamięci obracają w gruzy dotychczasowe życie Tracza, a jego przekonanie, jakoby nasz dom był tam, gdzie żyjemy, pracujemy i zarabiamy na chleb okazuje się fałszywe. Proces rehabilitacji uruchomi wspomnienia zepchnięte w podświadomość i pomoże mu odkryć na nowo siebie. Pytanie o to, kim jestem, staje się podstawą gruntownej przemiany duchowej bohatera i źródłem realnej odmiany jego losu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1604427672944986
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Moim najstarszym przyjaciołom
– Najpierw zamknę okno. Poczekam, aż pociąg ruszy i do przedziału wpadnie wiatr. Wagon będzie się rozpędzał, zakołysze na rozjazdach, zacznie trzepotać firanka. Wtedy podniosę się ostrożnie, może nawet przytrzymam się ściany przy lustrze, w którym odbijają się teraz perony. Za szybą przesunie się nazwa miasta. Z wysiłkiem dopchnę okno, Pani wtedy popatrzy, a ja mruknę, że tak zaczyna się życie, albo powiem coś równie dziwacznego. Na przykład: „Czasami droga staje się rozmową” albo: „Dom jest zawsze gdzie indziej”. Ponieważ w przedziale nie ma nikogo, uniesie Pani brwi i będzie musiało paść pytanie, bez którego nie może się udać żadna podróż, zwłaszcza podróż nocnym pociągiem z Poznania do Krakowa przez Leszno, Rawicz, Wrocław, Opole, Katowice.
– Tak Pan myśli?
– Taki będzie początek. Nie musi Pani nic mówić. Ja też nie będę mówił, że już widziałem Panią wcześniej i że ma Pani ze sobą bilet do Krakowa. Nie powiem ani słowa o tym, że stała Pani przy rozkładzie jazdy, w szarym płaszczu, z różową apaszką, a obok były podróżne walizki z niemieckimi napisami, wielkie kufry, w których mieści się całe życie. Nie musi Pani nic mówić. Ja też nie powiem, że patrzyłem, jak Pani płakała. Stałem i patrzyłem, chociaż powinienem podejść, a potem było już za późno.
– Pan mnie sobie wymyślił…
– Nie, wcale nie. Widziałem wyraźnie: rozmawiali z Panią ci dwaj młodzi. Zapakowali wszystko na wózek i skręciliście do wyjścia na perony… Czasem tak właśnie mam. Nagle nie mogę zrobić ani kroku, jakby ruch fizyczny zamieniał się we mnie w jakiś inny – umysłowy czy wewnętrzny – jakby coś się we mnie przełączało. Już nieraz przyłapałem się na tym, że tak się dzieje. Inni też zresztą mnie na tym przyłapywali. Raz nawet pomyślałem, że może tak nieruchomieję ze strachu, bo tyle głupich rzeczy robi się w życiu ze strachu, więc może i to. Może zatrzymuję się właśnie dlatego, że się boję. I nieraz też zastanawiam się, czym ten strach właściwie jest, gdy przystaję, bo boję się, że ucieknie mi jakaś ważna myśl. One nie są przecież takie częste. Mija dzień za dniem i nie pojawia się żadna, i czasem może nawet w ten sposób komuś upłynąć całe życie…
– Pan jest smutny?
– Nie. Ja nie. Ale myśl tak. Myśl o tym, że wszystkie dworce na świecie są puste. Puste od ludzi, którzy przez nie przechodzą. Od tych, którzy się nie zatrzymują, z niczym nie wiążą. Od tych, którzy wciąż jeżdżą, jakby przed czymś uciekali. Od ludzi, którzy wciąż podróżują, jakby nie mogli wrócić. Nie myśli się o nich, że wychodzą na perony i znikają bez śladu, jakby w tym miejscu nigdy nie byli – a przecież człowiek musi gdzieś być, gdzieś się zatrzymywać, z czymś się związać. Nie myśli się, że stoją z bagażami lub bez, że boją się samotności i to przed nią najbardziej uciekają, choć może nie mają dokąd. I nie pamięta się, że niektórzy kryją w głębi siebie łzy, bo wiedzą, że wyjeżdżają nie po to, by stać się kimś, ale odwrotnie. Wyjeżdżają tak, jak i ja kiedyś wyjeżdżałem – po to, żeby stać się nikim.
– Ale przecież Pan wraca…
– Sam nie wiem… Stałem i patrzyłem, jak Pani płacze. I nawet Pani na swój sposób zazdrościłem, bo w płaczu zawsze jest o nas więcej niż w słowach, a ten, kto płacze, za każdym razem wraca do świata, jakby łzy pokazywały mu prawdę. Czy zgodziłaby się Pani, że to płacz nas prowadzi, a nie słowa? Że to on odsłania nas sobie lub innym? Dlatego właśnie nie potrafię płakać – właśnie dlatego, że zapomniałem, kim jestem. A przecież to przede wszystkim powinienem wiedzieć, po to jadę…
– Nie płakałam. Po prostu coś mi wpadło do oka. To Pan płakał. Stał Pan pod kioskiem z gazetami, pomyślałam – jak to jest, że ktoś tak płacze: nie na zewnątrz, ale w środku. Stał Pan wyprostowany, obcy, myślał Pan, że takich rzeczy nie widać. Może zresztą słusznie. Oczami się nie zobaczy, ale oczy to nie wszystko. Nie wiem, czemu mi ostatnio łzawią. Kupiłam krople, ale nie pomogły.
– Niech Pani zaparzy sobie świetlik. Można kupić w saszetkach. Po zaparzeniu trzeba trochę wystudzić, potem położyć na oczy. Na różne rzeczy pomaga, więc może na łzawienie też. A na łzy w środku nic nie pomaga. Gdzieś się jedzie, gdzieś się zostaje, a one ciągle tam są, jak zadra…
– Nie wiem. Stałam i słuchałam. Pan tak dziwnie mówi. Pytał Pan kogoś o peron. Zastanawiałam się, o czym Pan myśli. Powiedziałam sobie: „On ma w sobie taki smutek, jakby stracił cały świat”. Teraz to Panu mogę powiedzieć. Nie wiem, skąd to mi przyszło. Walczyłam, nie chciałam tej myśli, a ona była natrętna. Pan stał taki wyprostowany, jakby sztywny, więc muszę to powiedzieć. Nagle pomyślałam: „On wygląda tak, jakby umarł”.
– Naprawdę tak Pani pomyślała?
– Tak. Chyba tak… Pana to ucieszyło?
– Nie… Chociaż właściwie tak. Że to jednak widać. A skoro widać, to mogę o tym mówić. Nareszcie mogę komuś powiedzieć, że umarłem i że to wcale nie było takie trudne. Po prostu był wieczór. Po lewej stała stara, wysoka lampa z dużym abażurem, na którym był jakiś wzór. Po prawej mały stolik, coś na nim leżało i na pewno zaraz obok telefon, a naprzeciwko stał na czymś telewizor, ale właśnie nie wiem na czym. Fotel za to pamiętam bardzo dobrze, taki wiekowy, jednocześnie smukły i wygodny. I pamiętam też, że to było jesienią. Zwykły wieczór, oglądałem dziennik. Coś musiało się stać. Pamiętam, że bolała mnie głowa i że chciałem zadzwonić. Nawet chyba wybrałem numer, ale nie pamiętam jaki. Tylko to, że się zdenerwowałem, bo tam, gdzie dzwoniłem, nic nie zrozumieli, chociaż starałem się mówić coraz wyraźniej i coraz wolniej. Zapamiętałem to bardzo dobrze: mówiłem tak wolno, że może nawet nie dokończyłem tego, co miałem powiedzieć – to znaczy tego, gdzie mieszkam i gdzie ma przyjechać karetka. Tak wolno, że może nawet powiedziałem coś zupełnie innego niż adres. Najbardziej zaś pamiętam to, jak w środku rośnie strach i jak nagle mija, bo ciało ma swoją własną pamięć – inną niż dusza. Dusza może myśleć, że nie umarła, ale ciało nigdy takich rzeczy nie zapomni.
– Kiedy to było?
– Dokładnie nie wiem. Mniej więcej dwa lata temu, ale widzę to tak, jakby to było dzisiaj. W parku kładła się mgła. Duży, kudłaty pies biegł wzdłuż alejki, płosząc gołębie przy śmietnikach. Wzdłuż ulicy ludzie zamykali sklepy. Przed bramą strażnik prostował się jak struna, przez chwilę stał przed kimś na baczność, jakby zdawał raport. Ordynator Oddziału Neurologicznego, doktor Jürgen Krieger, szedł tak, jakby go nie słuchał. Starszy konserwator Klaus Padberg zagrabił resztkę liści, postawił taczki przy ścianie i patrzył, jak Peter Bruck ciągnie za sobą łóżko na kółkach okryte białym prześcieradłem.
– Ilu masz dzisiaj?
– Ino dwoje! – Peter zatrzymał się przed drzwiami prosektorium, poprawił prześcieradło, siąkając nosem, zaczął wciągać łóżko po schodach. Właśnie wtedy karetka, która jechała do mnie, przemknęła przez aleję i zniknęła w mieście.
To było dwa lata temu, sam początek listopada – może trzeci, może czwarty – próbowałem nawet sprawdzić datę, ale się gubię. Mogły sypać się liście po pierwszym mrozie. Wieczorem ludzie mogli spotykać się na cmentarzu, mogli widzieć, jak Peter Bruck zapala na grobie swojego ojca nowe znicze. Ja też mogłem wtedy iść aleją, patrzeć na ciemność i ogień, myśleć nie wiadomo o czym, ale stało się coś takiego, co do dziś mnie dziwi, bo nawet nie śmierć, tylko niezauważalność. Mnie już nie było, a świat był tak samo cały, jak wcześniej.
– Niech Pan nie kończy… Coś o tym wiem… Szłam ulicą, wiedziałam już, że to, co było między mną a nim, właśnie się kończy. Może zresztą nie szłam, tylko stałam. Ogrody przygotowywały się do zimy, pod niskim, ciemnym niebem ludzie robili zakupy, na mostach stały rzędy samochodów – jakby to, czy żyję, czy umarłam, było wyłącznie moją prywatną sprawą. Na powierzchni życia nie było żadnej rysy, chociaż byłam gdzie indziej…
– Właśnie: „gdzie indziej”. Nie wiadomo, jak o tym mówić. Może, jakby od razu wróciły mi wszystkie słowa, to bym umiał, ale w pierwszych miesiącach wróciło tylko kilkanaście. A kiedy miałem gorszy dzień, to nawet mniej. Bywało i tak, że jak się zdenerwowałem, to w ogóle tylko kilka polskich, a z niemieckich: ja, nein, raus i Hände hoch. Rozumiałem dużo, ale to miejsce, przez które wychodzą słowa, stało się we mnie jakby węższe. Czasem tak wąskie, że przeciskało się tylko kilka z nich. A przecież z papierów wynika, że mieszkałem tam od osiemdziesiątego siódmego. Opowie mi Pani o swoim „gdzie indziej”?
– Nie, raczej nie. Nie umiem opowiadać… A na pewno nie tak jak Pan – z niemieckim akcentem… To zwykła historia. Może się kochali, może jej się tylko zdawało. Dni były coraz krótsze, drzewa nuciły ciemne melodie listopada. Wyjechał, jakby przed czymś uciekał – może przed Polską, może przed samym sobą, może przede mną? Szłam ulicą, wiedziałam, że to koniec. Jakby zniknął cały świat. Mogłam nie wrócić tej nocy do domu, ale wróciłam. Ojciec jeszcze żył, zrobił herbatę. Przebrałam się i poszłam do drewutni rąbać drewno. Nic nie mówił. Zawsze tam chodziłam, jak coś mnie gryzło. To zwykła historia… On podobno zrobił karierę, a ja po wielu latach znalazłam jego profil na portalu. Sama nie wiedziałam, kogo właściwie chcę znaleźć – jego czy samą siebie…
– Napije się Pani herbaty?
– Nie.
– Ja bym powiedział, że siebie. Tak naprawdę na tym chyba polega życie: że człowiek znajduje innych po to, żeby mógł znaleźć siebie. Tego właśnie nie umiem. I przez wiele lat nawet o tym nie wiedziałem. Skąd mogłem wiedzieć, że mówię z obcym akcentem? Nie pamiętam nawet, czy w tym czasie przyjeżdżałem do Polski. Niech Pani pomyśli: tyle lat w korporacji reklamowej, w szaleńczym rytmie, w pogoni za jakąś karierą… Musiałem chodzić do restauracji, na wystawy i wernisaże. Gdzieś wyjeżdżałem, rozmawiałem z ludźmi, a oni ze mną i na pewno nigdy nie mówili do mnie: Hände hoch…
– Coś jednak musieli mówić…
– Nie wiem. Wielu rzeczy teraz nie wiem. Może przez te wszystkie lata tylko zdawało mi się, że oni mówią i że ja mówię, a tak naprawdę jedynie poruszaliśmy ustami? Może wydawało mi się, że dookoła mnie są Niemcy, a była tylko pustka? Może dlatego nic nie wiem, że nagle znalazłem się gdzie indziej i patrzyłem na siebie jakby z boku, a czasem z góry, z sufitu, z chmur, nie wiadomo skąd? Oni wszyscy myśleli, że nie widzę, ale widziałem ich bardzo dobrze. Bardzo dobrze słyszałem, jak jeden dzwoni na transplantologię, a potem mówi: „Przecież nie będziemy wieźli trupa”. Dobrze też widziałem, że drugi był wyższy, na szyi miał stetoskop i to on zbadał ciśnienie, dał mi zaraz zastrzyk i powiedział: „Nie gadaj, tylko bierz się do roboty, przecież to człowiek!”. Więc może nawet chciałem mu podziękować, kiedy mnie biegiem nieśli po schodach i pakowali do karetki. Może chciałem dać mu jakiś znak, ale było tak, jakbym sam się od siebie oderwał. Mogłem tylko patrzeć, jak mnie tak niosą, bo nie miałem nad sobą żadnej władzy. Nawet takiej, żeby podnieść kącik ust; nawet takiej, żeby się uśmiechnąć albo poruszyć powieką.
– Mijały miesiące i na portalu nie było żadnych jego nowych wpisów. Byłam pewna, że coś mu się stało. Skąd mogłam wiedzieć co? Z nikim o tym nie rozmawiałam, bo co niby miałam powiedzieć. Że o nim nie zapomniałam? Że mam złe przeczucia?
– Pani mnie nie słucha…
– Przepraszam. Trochę się zamyśliłam. Kiedy Pan tak mówił o pustce, to pomyślałam, że to było po świętach, brat zadzwonił, że w Nowym Jorku szaleje śnieżyca, a ja w swoim nowym mieszkaniu w Tarnowie musiałam rozebrać choinkę, zmieść igły, wynieść drzewko na śmietnik. Że to wtedy można było to zobaczyć: że jadę, żeby go szukać. Że to jest możliwe… Pan się zdziwi, ale mimo tych myśli wyraźnie widziałam, że Pana niosą i że jest Pan sparaliżowany…
– Tego nie powiedziałem…
– Ale o tym Pan mówił… I jeszcze o karetce.
– No właśnie. Mówiłem o karetce: że byłem jednocześnie w środku i poza nią. Widziałem ją przecież także z zewnątrz – że jedzie szybko wzdłuż parku, a jej niebieskie światła rozmazują się na mokrym asfalcie, wirują w barwnym kalejdoskopie jak wtedy, kiedy w dzieciństwie patrzyliśmy przymrużonymi oczami na choinkę, bo było rano i jeszcze nie chciało się ich całkiem otwierać. Tak to trochę zresztą się odbywało – jakby w półśnie – bo ja płynąłem nad nimi i było mi z tym dobrze, a oni się uwijali nad moim ciałem. Jeden zaraz obłożył mi głowę woreczkami z pokruszonym lodem, drugi zginał mi nogi i ręce, jakby coś sprawdzał, a obaj krzyczeli na tego, co prowadził, żeby przyciszył.
– Przyciszył? Wieźli umierającego i słuchali listy przebojów?! I co jeszcze? Zamawiali pizzę przez telefon?
– Przepraszam, chyba właśnie to powinienem Pani powiedzieć od razu. Teraz łatwo znajdzie Pani datę. Chodzi o to, że w radiu był mecz i ten, co prowadził, wyprzedzał wszystkich, a radio puścił dość głośno. Wiadomo było, kto do kogo podaje, kto strzela i to, że grali zaciekle. Zdaje mi się, że Borussia z Bayernem, a głos spikera był jak ochrypły wiatr i ten, co mi trzymał woreczki z lodem na głowie, tak to przeżywał, że przy każdej akcji przyciskał mocniej. Dobrze tego teraz nie widzę, ale zdaje mi się, że kiedy wjechaliśmy w bramę szpitala, a sygnał karetki urwał się tak gwałtownie, że aż powietrze dookoła zapulsowało, to ktoś strzelił gola, bo ten, który kierował, krzyknął: „Jest! Jest!” – i już biegli przez korytarze do wielkiej zielonej sali, żeby podpiąć mnie do tych wszystkich kabelków, rurek, i tak leżałem podpięty, i patrzyłem, jak wychodzą i jak mówią coś do pielęgniarek, ale nie słyszałem co. Dopiero po chwili się domyśliłem, że może to, żeby mnie umyły. Bo wydaje mi się, że od tego wszystkiego, od tej nagłej śmierci zacząłem śmierdzieć; tak strasznie śmierdzieć, jakbym już od paru dni leżał w grobie albo zrobił pod siebie, a sala była duża i czysta, na parapetach miała piękne kwiaty, na ścianach wisiały krajobrazy i zrobiło się nieprzyjemnie.
– Po co mi Pan to wszystko mówi?
– Nie wiem. Myślałem, że Pani zrozumie.
– Opowiada Pan takie rzeczy wszystkim spotkanym ludziom?
– Nie, tylko Pani.
– Dlaczego?
– Kiedy Pani stała na dworcu, pomyślałem, że może się zdarzyć, że wsiądziemy do jednego przedziału. Nic więcej… Nikomu nie mówiłem, że nagle mnie rozebrały, założyły gumowe rękawiczki i myły powoli, przekładając ręce pomiędzy kabelkami i rurkami. Teraz myślę, że to dziwne: starsza nawet nie zatykała nosa, jakby jej było wszystko jedno albo jakby miała w sobie coś, co potrafi zneutralizować smród; coś takiego, co potrafi go zmienić w odwagę, może w troskę, może nawet w czułość. Tymczasem młoda to zatykała nos, to się śmiała, a niezależnie od tego paplała cały czas, że właśnie zmieniła mieszkanie, że pomalowała ściany w kolorze jasnego mango, natomiast półki są białe, a na środku ten wielki żyrandol z Wenecji, który dostała od mamy, bo mama co dwa lata tam jeździła w rocznicę ślubu i zawsze coś przywoziła – albo szklane ptaki, albo naszyjniki, lecz w tamtym roku, kiedy umarł tata, przywiozła wielki, kolorowy żyrandol. I wtedy właśnie to do mnie dotarło. Dopiero wtedy, kiedy mówiła o żyrandolu – że umarłem i że leżę nieżywy. Że one tam myją mnie na mój pogrzeb i zaraz ubiorą mnie w koszulę, marynarkę, spodnie z paskiem z żelazną klamrą, skarpetki i w czarne buty ze spiczastymi noskami. A kiedy już będę ubrany i ogolony, złożą mi ładnie ręce, podwiążą szczękę, będą patrzyły, czy dobrze wyglądam, i jeszcze będą coś przy mnie poprawiały – może kołnierzyk, może buty, może włosy. Właśnie to zresztą najbardziej mnie zdenerwowało – to poprawianie – tak że miałem ochotę nagle na nie huknąć, żeby się przestraszyły, żeby piszczały z rękami w górze. Przynajmniej poruszyć do nich palcem albo mrugnąć, żeby wiedziały, że je widzę. Miałem też wtedy wrażenie, że chyba się domyśliły. Chyba coś do nich dotarło, bo już nic więcej nie mówiły, tylko ostrożnie założyły mi długą, białą koszulę, ułożyły dość wygodnie, zawiozły na korytarz, a tam były już dwie inne i to one popchnęły mnie przed siebie w szerokie drzwi na wprost, za którymi zaczynał się już przedsionek.
– Przedsionek piekła…
– Nie, tak bym tego nie nazwał. Raczej czyśćca. Niech Pani zamknie oczy i spróbuje sobie wyobrazić, że otwierają się dwuskrzydłowe drzwi i wjeżdża Pani na leżąco, jakby śpiąc, do jasnej, bardzo jasnej sali, w której są dwa duże okna z lewej, a po prawej stoi biała maszyna z wielkim szarym pierścieniem przy wezgłowiu. Niech Pani zamknie całkiem…
– Po co?
– Niech się Pani nie boi. Może dla Pani nie jest to takie ważne, ale dla mnie bardzo. Kiedy człowiek zamyka oczy, to trochę staje się dzieckiem, a chodzi mi teraz właśnie o to, żeby Pani popatrzyła na to jak dziecko – jak sunie Pani na wznak, jakby we śnie, a maszyna zaczyna mruczeć dookoła Pani głowy, bo już przełożyli Panią na suwnicę, już wsunęli do środka, i Pani srebrne włosy są gładko zaczesane do tyłu, a Pani głowa jest teraz w środku dużego, mruczącego pierścienia, który wygląda jak maszyna do badania myśli.
– Nie jestem i nie chcę być dzieckiem. Nie zamknę. Kiedy zamykam, bardziej mi łzawią…
– Trudno… Nie mam pretensji. Może na Pani miejscu też bym nie chciał zamknąć? Może też bym się bał, że już nie otworzę i każdego ranka dziękowałbym Bogu za to, że mimo wszystko się obudziłem? Po prostu wtedy nie miałem żadnego wyboru, bo byłem obok samego siebie i patrzyłem, jak maszyna zaczyna drżeć, jak mnie wysuwają, jak lekarze po chwili coś oglądają w skupieniu, jak dyskutują, pochylając się nad zdjęciami. No tak, zapomniałem powiedzieć. Człowiek najczęściej zapomina o oczywistościach. Było ich czterech. Jeden starszy, mało mówił, a tamci jakby zdawali przed nim egzamin, on zaś tylko słuchał i nic nie dawał po sobie poznać, czy dobrze, czy źle. Wszyscy byli w białych, długich fartuchach, z notatnikami i w okularach. Jeden zaś dziwniejszy od drugiego, najbardziej ten stary, bo nie patrzył na żadnego, tylko jakby w głąb siebie, i czekał, aż się wygadają. A kiedy się wygadali i patrzyli na niego z niepokojem i nadzieją, jak w złośliwe bóstwo, wcale na nich nie spojrzał, tylko się skrzywił, odwrócił na pięcie, wyszedł, i zaraz powiedział pielęgniarkom, żeby mnie odwiozły dalej. Bała się Pani kiedyś studni?
– Nie.
– A ja bardzo, tyle że nie potrafię powiedzieć, jak dawno temu. Może w młodości, może w dzieciństwie. Po tym, jak umarłem, pamiętam tylko to, co było w samej śmierci i później. A to, co było wcześniej, jakby się rozproszyło. Mówię „jakby”, bo potem zobaczyłem, że jednak są jakieś pozostałości, jakieś ślady, przebłyski nie wiadomo czego – może lęków, może miłości, może jednego i drugiego naraz. Tak właśnie było ze studnią. Ona była w drugim przedsionku. Nie pionowa, tylko położna płasko jak betonowe kręgi, po których nad potokiem wjeżdżało się na podwórko. I coś mi się przypomniało. Coś niejasnego, właściwie chyba tylko sam strach, ale właśnie we wspomnieniu – jak coś, co było, ale już nie jest. Bo gdyby mnie Pani zapytała, czy się bałem tam, w środku tej maszyny, to na pewno powiedziałbym, że nie. Po prostu stałem obok i patrzyłem tak, jakby to nie mnie wsuwali do tego otworu, który był jak ciasny tunel. Najpierw zresztą założyli mi na głowę coś takiego jak korona i trochę nawet chciało mi się śmiać z tego nieoczekiwanego królowania w studni położonej na płask i z ich zakłopotanych min, kiedy patrzyli na monitory i na zdjęcia, na których było wszystko to, co miałem wtedy w głowie. A jeszcze bardziej zachciało mi się śmiać wtedy, gdy jeden powiedział, że mogę stać się rośliną, bo zacząłem sobie wyobrażać, że mógłbym zostać drzewem – dębem czy orzechem – mieć liście, konary i żyć tysiąc lat.
– Albo parę miesięcy…
– Albo parę miesięcy. Ma Pani rację. Czasem nawet siewki szarzeją i więdną, nie wiadomo dlaczego. Oni wtedy też jakby nagle uwiędli. Widziałem, jak ich twarze stawały się szare. Za oknami powoli gasło miasto, może nawet nie było to tego samego dnia tylko później, bo przecież byłem tam trzy długie dni. Na świerkach za oknem leżał śnieg, gawrony wyglądały na nim jak kleksy na kartce. Czterej lekarze szli przez korytarz i rozmawiali. Na pewno to było później, może był późny wieczór. Może już była dziewiąta, a może już nawet ta godzina, gdy Klaus Padberg wychodzi z baru i niepewnie próbuje odnaleźć swój dom. Szli przez korytarz, a jeden z nich mnie zdradził i nagle zaczął przekonywać tamtych, że to bez sensu. A kiedy doszli do palmy, która stoi na rozwidleniu korytarzy, tak ich już przekonał, że stanęli. Zobaczyłem, że tacy są już zmęczeni i słabi, że zaraz wrócą, będą się zastanawiać, czy mnie nie odłączyć, i nie wiedziałem, co mam robić. Klaus Padberg wciąż szukał swojego domu, a ja stałem za nimi i widziałem, że wracają z rękami w kieszeniach fartuchów, a głowy mają opuszczone i nie spoglądają na siebie, bo wiedzą, że robią źle, i brną w to zło coraz dalej. Ktoś leżał na łóżku obok. Usłyszałem, jak jęczy, i nawet go przez moment widziałem, że był cały zabandażowany, jakby przeszedł przez śmierć, przez zimny pokój Petera Brucka, a teraz się wahał, czy iść dalej, czy zostać. Więc tym bardziej było to dziwne, że ten, który ich przekonywał, cały czas mówił, że jestem sam i że żadna zgoda nie jest potrzebna. Że uszkodzenia są rozległe, trwałe, natomiast w to miejsce zaraz można by przyjąć kogoś innego, kto lepiej rokuje – niech sami popatrzą, przecież to roślina. Tak właśnie powiedział: „Przecież to jest roślina”.
– I to miał być lekarz?
– Widzę, że się Pani obruszyła… Niepotrzebnie. Po prostu tak się mówi i sam tak przed chwilą powiedziałem, więc nawet nie to mnie zdenerwowało, że powiedział „roślina”. Dopiero kiedy pokazał na mnie i powiedział: „to”, wówczas rzeczywiście wpadłem w szał. Krzyczałem do niego: „Ty chamie! Nie masz prawa!”. A potem coś takiego, czego teraz nie mogę powtórzyć. Pani rozumie. Wołałem ile sił i chciałem dać mu w gębę, nawet nie za to, że mnie chciał odłączyć, ale za to, że patrząc na mnie, powiedział „to”. Bo przecież do żadnego człowieka tak powiedzieć nie wolno. Ani do zdrowego, ani do chorego. Właśnie dlatego chciałem się rzucić na niego – ale nie mogłem przejść na drugą stronę, za którą zaczyna się świat! Właśnie dlatego zacząłem się miotać i z tej strasznej złości rzuciłem się sam na siebie, jakbym znów chciał w siebie wejść i zatargać tą kłodą, którą się stałem, i krzyknąć: „Rusz się, zrób coś, zrób coś, debilu!”. To był moment – pięć sekund, siedem sekund, dziesięć sekund. Wciąż się szarpałem sam ze sobą, ale czułem już, że wściekłość ze mnie uchodzi i że długo tak nie pociągnę. To był moment. Jeden z nich krzyknął: „Jezu Chryste, on ruszył nogą!” – i od razu zlecieli się nade mną jak białe żurawie, zawołali nawet starego, a on ich roztrącił, popatrzył na mnie i tak strasznie zaczął na nich wrzeszczeć, że aż mi ich było żal. A najbardziej żal mi było tego, co mnie zdradził, bo zaraz zaczął wszystkich przepraszać i mnie też przeprosił, i powiedział, że ma dziś zły dzień.
– To Leszno?
– Tak. Czas szybko leci, wtedy też tak było. Peter Bruck wciąż jeszcze dotykał ścian ulicy, szukając domu, a przy mnie już były pielęgniarki. On jeszcze nie zdążył zrobić kolejnego kroku, a myśmy już jechali w prawo, potem windą na dół, jeszcze raz w prawo przy wielkiej sali. A obok niej była druga, jakby do ćwiczeń i dopiero za nią był oddział. Wieźli mnie i wcale mnie to nie cieszyło, bo czułem, jakbym trochę już w siebie wszedł, ale nie do końca. Na pewno natomiast nie byłem już gdzie indziej i było mi tego żal; żal właśnie tego, że nie mogę już patrzeć na wszystko z góry, jakby z chmur, z sufitu, nie wiadomo skąd. Myślę o tym często, próbuję to zrozumieć: to dziwne uczucie niewygody, jakbym nie mógł sam do siebie się dopasować. Ono z dnia na dzień ustępowało, ale wtedy mi przeszkadzało i byłem na wszystkich zły, a najbardziej sam na siebie. Bo odczuwałem to tak, jakbym po długiej podróży przez jakiś niezwykły, wielobarwny kraj nagle obudził się w więzieniu. Było to którejś nocy. Nagle coś takiego mnie tknęło. Taka myśl, że już cały jestem w sobie. Zrozumiałem, że to dlatego, że mam otwarte oczy. Tak właśnie było: miałem otwarte oczy, patrzyłem w okno, za którym było oświetlone miasto. Pamiętam też, że miałem pomysł, żeby wyjść. Po prostu wstać, odłączyć się od kabelków i pójść na korytarz.
– Ale Pan nie poszedł. Ani tego dnia, ani następnego. Nie poszedł Pan, bo nie było dokąd. Miasto znikło, jakby było optycznym złudzeniem. Korporacja rozpłynęła się we mgle, a jej pracownicy zapadli się pod ziemię. Znam to. Kiedy ojciec jeszcze żył i mieszkaliśmy w Krakowie, wstawałam rano, szłam do redakcji, wracałam, robiłam mu obiad. Ale w tym wszystkim nie było żadnego ruchu. Wręcz przeciwnie. Siadałam przed komputerem i piłam.
– Pani się domyśla… Nie udało mi się nawet przewrócić na drugi bok. Poczułem, że tylko lewa noga robiła, co kazałem, a prawa, obie ręce i właściwie cała prawa strona wcale nie chciały mnie słuchać. Mijały godziny, patrzyłem w okno. Pamiętam też, jak bardzo bałem się, że tak już będzie: że to jest właśnie czyściec. Taki pośredni stan pomiędzy życiem a nieżyciem. To uwięzienie w sobie bez żadnej możliwości – jak w depresji, która nie zna ani przeszłości, ani przyszłości, tylko puste, męczące teraz. Wygląda Pani na zmęczoną…
– Strasznie Pana przepraszam, źle spałam w nocy, oczy same mi się kleją…
– Niech się Pani nie przejmuje. Jest późno… Plecy może tu, bardziej do rogu, żeby się nie zsuwał jasiek. Chyba nie przyszłoby mi do głowy, żeby coś takiego zabrać ze sobą i to jeszcze taki zgrabny, mały, jakby specjalnie do podróży. Człowiek ciągle się uczy, co ze sobą zabierać. Ciągle na nowo dowiaduje się, co jest potrzebne, a co nie, kiedy się jedzie z walizkami, w których mieści się życie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będę się uczył wszystkiego od nowa. Nie wiedziałem, że obudzę się w świecie, który nie będzie tym samym światem, jaki znałem. Tamtej nocy spałem mało, zasnąłem nad samym ranem. Już robiło się szaro. Słyszałem, jak na ulicach szumią zamiatarki i trzeszczą otwierane sklepowe żaluzje.
– A lekarze?
– Co lekarze?
– Nie wiedzieli o tym?
– Nie, dopiero później. Wszystko dlatego, że otwarłem oczy akurat, jak był obchód, więc od razu zobaczyłem tego, który mnie zdradził i jeszcze starego, zaraz za nim, napuszonego jak wypchany orzeł. To był właśnie ten, który tak krzyczał – doktor Krieger. Chciałem od razu zamknąć powieki, ale było za późno. Zobaczyli, że patrzę, zaczęli coś do siebie wołać i potem też do mnie. A wszyscy bardzo ucieszeni, jakby stało się nie wiadomo co. Jakaś pielęgniarka pobiegła nawet do dyżurki, żeby przynieść bukiet liści klonu, i postawiła mi na stoliku przy łóżku. Cały czas coś też szczebiotała, ale nic nie rozumiałem. W ogóle zresztą nie mogłem wtedy zrozumieć, z czego tak się cieszą. Chyba też dobrze się stało, że wtedy nie mogłem jeszcze ani jeść, ani mówić, ani się cieszyć, bo na pewno bym się do nich nie uśmiechnął, choćby mi nawet przynieśli dziesięć bukietów. I oni też by się nie cieszyli, gdyby ich nagle ktoś zamknął w betonowym kręgu albo gdyby zobaczyli, że ich ręka – i to ta właśnie, która chwytała cały świat – że ona przypomina suchy, skręcony badylek. Że ich prawa ręka śpi, nie słuchając nikogo poza sobą, albo umarła i można ją teraz rzucić w ogień.
– Nie potrąciłam Pana?
– Nie. Ręce niech Pani położy na kolanach. Pod głową zaraz ścierpną. Mógłbym powiedzieć, że czułem się tak właśnie, jakby mi strasznie ścierpły. Lewa noga puściła od razu, ale wszystko inne dopiero wtedy, jak mi zaczęli masować – bo nie tylko rękę, ale też szyję, a nawet język, żebym mógł lepiej oddychać i połykać. Przychodził taki jeden stażysta, Gabor Draczka, potem wrócił na Węgry. Wchodził o jedenastej, od razu śpiewał, pielęgniarki się w nim kochały, bo miał nie tylko niezwykły głos, ale i coś takiego w sobie, jakby taniec. Tak się cały poruszał i tak właśnie masował, jakby tańczył. Niejedna patrzyła na niego maślanym wzrokiem, a on pewnie śpiewał, myśląc o swojej dziewczynie w Egerze. Śpiewał, jakby muzyką był cały Eger i cały jego świat, w którym są bezkresne łąki, winnice na zboczach, miasta w dolinach i kościoły pełne złotych nabożeństw. Myślałem nieraz nad tym, że tak właśnie jest: że świat jest muzyką, to znaczy melodią i rytmem. A czasem nawet jakby tylko rytmem, jakby sam rytm był tak bogaty, że ma w sobie melodię, i inna jest już niepotrzebna.
Przecież życie to