Instruktaż nadmierny. Historia pewnej przygody seksualnej - Wiesław Sokoluk, Agnieszka Kościańska - ebook

Instruktaż nadmierny. Historia pewnej przygody seksualnej ebook

Wiesław Sokoluk, Agnieszka Kościańska

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W 1987 roku w polskich szkołach pojawił się podręcznik do edukacji seksualnej. O seksie mówił bez ogródek, radził, jak podjąć decyzję, jak się kochać, by było przyjemnie, jak nie zajść w ciążę. Związki homoseksualne prezentował jako nieróżniące się od heteroseksualnych. Nie straszył seksem w pojedynkę. W szkołach utrzymał się tylko dwa miesiące. Konserwatyści okrzyknęli go „podręcznikiem masturbacji i defloracji”. Postępowcy w zasadzie go nie bronili, uznając za zbyt progresywny. Protestowała tylko młodzież, bo wreszcie ktoś odpowiedział na pytania, które zadawała w szkole i stawiała w listach do seksuologów.

Wiesław Sokoluk, pomysłodawca i główny autor podręcznika, opowiada Agnieszce Kościańskiej, jak to się stało, że to właśnie on go stworzył. Jaką drogę intelektualną i życiową przeszedł? Co chcieli wiedzieć młodzi ludzie, którzy pisali do niego listy, z czym przychodzili do poradni, jakie tematy drążyli na lekcjach? Skąd wiedział, jak pisać, by trafić do serc nastolatków? I co stało się później?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 224

Oceny
3,8 (6 ocen)
1
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Agnieszka Kościańska

Wiesław Sokoluk

Instruktaż nadmierny

Historia pewnej przygody seksualnej

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Patryk Mogilnicki

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Agnieszka Kościańska i Wiesław Sokoluk, 2018

Redakcja Ewa Polańska

Korekta Aleksandra Ptasznik / d2d.pl, Ewa Ostafin / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-713-9

Kim jesteś, terapeuto?

W psychoterapii, w poradnictwie, ale też w edukacji to człowiek jest narzędziem pracy. Metoda jest rzeczą wtórną.

Człowiek, czyli terapeuta?

Ktoś, kto w sposób szczególny zajmuje się ludźmi niezależnie od tego, czy jest edukatorem, doradcą, trenerem, czy terapeutą. W branży „człowiek” ważne są trzy sprawy: metoda, wiedza i swoboda psychologiczna. Ostatni termin nie jest fachowy, ale dotyczy właśnie tego, kim jest ten, który się tym zajmuje, i jaki jest jego rzeczywisty stosunek do tego, co robi. Myślę sobie, że w moim pokoleniu duża część szkoleń opierała się na następującym założeniu: to ty jesteś narzędziem pracy i w ostatecznym rozrachunku to od ciebie zależy, czy się uda. Metoda i wiedza są co prawda ważne, ale wtórne. W związku z tym musisz dobrze znać siebie, wiedzieć, jakim jesteś narzędziem pracy, co się z tobą dzieje, musisz być świadomy zarówno swoich ograniczeń, jak i swoich świrów, a także sposobów ich kontroli. To była podstawowa zasada, której nas uczono, dziś już rzadko stosowana.

Kiedy pan się uczył, szkolenia dotyczyły w dużej mierze przestrzeni tożsamości terapeuty?

Tak, niezależnie od wiedzy, którą oczywiście nam przekazywano, i to w dużych porcjach, i też niezależnie od metody, cały czas mieliśmy z tyłu głowy świadomość, że musimy przystosować te nauki do swoich osobistych możliwości. Składają się na to dwa wektory: jeden to oczywiście droga zawodowa, przygotowanie, edukacja i tak dalej. A drugi – kim się jest. Czyli doświadczenia życiowe, własny rozwój, wszystko, co nas kształtuje. Trudno te wektory od siebie oddzielić. Doświadczenia życiowe czy droga rozwojowa, którą szedłem, być może sprzyjały temu, że pewne idee padły na podatny grunt. Przesiąkałem nimi. Gdybym był inny, to mniej zwracałbym uwagę na pewne rzeczy, nie czułbym ich tak mocno, jak czuję. Jestem narzędziem pracy, a przecież nie zostałem ukształtowany na robota automatycznie wykonującego określone czynności, tylko pracuję sobą. Być może to jakieś signum pokoleniowe. Coś, czego obecnie chyba już nie ma. Dziś takie podejście często dziwi moich studentów.

Dlaczego?

Mówią między innymi, że w czasie zajęć mieli poczucie bezpieczeństwa, współuczestnictwa, że mimo dzielącej nas różnicy wieku nie odnosiłem się do nich z wyższością, słowem: czuli się traktowani podmiotowo. Podkreślali to z pewnym zdziwieniem. Miłe to, ale też zdumiewające, tak zwana oczywista oczywistość. Gdy pracujesz z człowiekiem, nie jest ważna technika, ale to, co z nim tak naprawdę robisz w relacji.

Twierdzi pan, że współczesne metody edukacji psychologów…

Wydaje mi się, że są oni znacznie mniej szkoleni na tak zwany kontakt, świadomość relacji i jej budowę.

A bardziej uczą się metody?

Tak. To troszkę tak, jakby chcieć w sześć tygodni zostać neuro­chirurgiem. Oczywiście żartuję. Wiem, że znaczna część studentów jest szkolona bardzo solidnie, ale większy nacisk kładzie się na paradygmat danej szkoły terapeutycznej niż na rozwój osobisty.

Jak w sześć tygodni zostać psychoterapeutą! Zapytam jednak o coś innego: jak w kilkadziesiąt lat zostać autorem najbardziej postępowego polskiego podręcznika do edukacji seksualnej ­XX wieku?

Z archiwum prywatności

W 1987 roku, gdy ukazał się podręcznik do przysposobienia do życia w rodzinie, który napisał pan razem z Dagmarą Andziak i ­Marią Trawińską, oskarżono pana o demoralizację młodzieży, niszczenie narodu polskiego, łamanie chroniącej małżeństwo Konstytucji PRL. Prasa donosiła, że uczy pan dzieci „masturbacji i defloracji” oraz reprezentuje „mentalność antykoncepcyjną”. Książkę po dwóch miesiącach wycofano ze szkół, a egzemplarze, których nie sprzedano z półmilionowego nakładu – zmielono. Skąd się wywodzi bohater jednego z większych skandali późnego PRL?

Nie przepadam za opowiadaniem życiorysu…

Ale może pan zdradzi coś o swojej rodzinie?

Matka mojej mamy była rodowitą Francuzką. Gdy za sprawą Wojciecha Korfantego Śląsk stał się polski, mój dziadek, inżynier Kazimierz Wretowski, przyjechał tam budować nową Polskę i przywiózł z zagranicy babcię. Domyśla się pani, że Korfanty jest dla mnie ważną postacią historyczną. Zawsze mnie denerwuje, że gloryfikuje się wyłącznie – choć być może to świętokradztwo, co powiem – wszystkie przegrane powstania, włącznie z powstaniem warszawskim, które w gruncie rzeczy było hekatombą. Natomiast o powstaniu wielkopolskim i powstaniach śląskich, które spowodowały, że ważne regiony wróciły do Polski, rzadko się wspomina. Śmieję się, że powstańcy przecież byli żołnierzami i oficerami pruskimi, którzy dokładnie znali przeciwnika. Zapominanie o tych powstaniach to paskudztwo historyczne!

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości dziadek wrócił z emigracji?

Ze studiów. Urodził się w zaborze rosyjskim, w Warszawie. Notabene gościła go jego babcia i jako chłopiec bawił się w wiadomym pałacu, w którym obecnie jest policja, a przedtem była milicja.

W pałacu Mostowskich?

Tak, tam. Więc urodził się w zaborze rosyjskim, studiował za granicą i moją babcię przywiózł do kraju z Francji. Osiedlili się na Śląsku, dziadek był patriotą. Z tym że oczywiście dzisiaj słowo „patriotyzm” znaczy coś zupełnie innego. Gdy nastała wolna Polska, poczuł się w obowiązku, by jej służyć. Jednym z miejsc, w których potrzebowano ludzi takich jak on, był Śląsk. Gdyby przyjechał trochę później, pewnie trafiłby do Gdyni albo Centralnego Okręgu Przemysłowego. Uważał, że jego miejsce jest tam, gdzie buduje się Polskę, dlatego właśnie wychowałem się na Śląsku, z dziadkami i z mamą. Dziadek był dla mnie ważną postacią.

A babcia?

Babcia też, ale pod innym względem. Choć była choleryczką, wspaniale prowadziła dom i bardzo się o mnie troszczyła. Potem, gdy jeździłem autostopem czy chodziłem po górach, mieliśmy mały rytuał – oczywiście udawałem, że nie ma dla mnie znaczenia, ale naprawdę był dla mnie amuletem na drogę. Zawsze kiedy dokądś ruszałem, babcia wybiegała w koszuli nocnej, znaczyła mi krzyż na czole i mówiła „Que Dieu te protège”. Również matka była ważną osobą w moim życiu. W gruncie rzeczy borykała się z problemem niespełnienia. Swoją drogą, ja też miałem zostać kimś innym, niż jestem. Mama doświadczyła wojny. Jej historia osobista jest bardzo ciekawa, ale matka nie upoważniła mnie do tego, żebym ją opowiadał. W każdym razie wygląda na to, że los nieczęsto się do niej uśmiechał, a jeśli już, to raczej krzywo.

A potem dziadkowie przeprowadzili się do Warszawy?

Tak, w latach sześćdziesiątych.

Z powodu pracy?

Nie. Dziadek był z pochodzenia warszawiakiem i miał krewnych w Krakowie i w stolicy. Na Śląsku dziadkowie mieli willę, gdy nastała nowa rzeczywistość – już tylko jej połowę. Starzeli się i postanowili coś z tym wszystkim zrobić. Mama nie prze­padała za Śląskiem, przeprowadzili się więc razem z nią i ze mną.

A jak dziś wygląda pana życie rodzinne?

Jestem żonaty, mam syna, jestem dziadkiem, choć nie fanatycznym.

Syn nie jest seksuologiem?

Dwóch seksuologów w rodzinie to za dużo. Tym bardziej że jedną z zasad mojej pracy jest bardzo wyraźne oddzielenie życia osobistego od zawodu – wracam do domu, wieszam kurtkę i zawód w szafie. Tak było zawsze, zwłaszcza że moje prywatne zainteresowania bardzo daleko odbiegają od tego, co robię w pracy.

Ale o dziadku tak pięknie pan opowiada.

To jest archiwum, a archiwum możemy otworzyć.

Będę pana ciągnąć za język!

To będzie trudne, uprzedzam.

A co z ojcem?

Nie żyje, umarł, gdy miałem rok. Pracował we Włoszech, był zastępcą konsula w Neapolu. Wojna uszkodziła mu płuca, był gruźlikiem. Tamtejszy klimat go zwyczajnie dobił.

Pan i pańska matka też byliście z nim w Neapolu?

Zamierzaliśmy do niego dojechać.

Ale nie zdążyliście.

Nie, bo umarł. Jest pochowany w Rzymie. Ukradli wszystkie jego rzeczy osobiste, między innymi pamiętniki. Ocalały tylko listy do mojej matki i list do mnie, który napisał, gdy miałem niecały roczek.

Tylko to?

Tak. Niewiele o nim wiedziałem. Ale w którymś momencie dotarło do mnie, że rodzice nie byli małżeństwem. „Ślub” wzięli w pewnym sensie po śmierci ojca. Sąd na podstawie zeznań świadków, dokumentów i listów orzekł, że rodzice żyli w faktycznej wspólnocie małżeńskiej. Oboje z mamą nosimy więc jego nazwisko. Kto wtedy, gdy wreszcie ta rzeź się skończyła, myślał o takich bzdurach jak ślub. Ludzie dosłownie się na siebie rzucali… wreszcie mogli się trochę pokochać. Matka długo ukrywała przede mną te sprawy. Gdy potem je odkryłem, śmiałem się: „Mamo, ja jestem dumny z tego, że jestem nieślubnym dzieckiem – dzieckiem prawdziwej miłości”. A ona: „Ale wiesz, że ja z twoim ojcem… przecież widzisz, tu mam papiery, świadkowie… byliśmy faktycznie we wspólnocie małżeńskiej, nosisz nazwisko ojca, masz po nim rentę” i tak dalej. Ja odpowiadam: „Mamo, nie musisz się tłumaczyć, bardzo się cieszę, że jestem nieślubnym dzieckiem, nieślubne dzieci są udane, sama widzisz”.

Wie pan coś więcej o ojcu?

Dał mi dwa sygnały, że nie chce, żebym dowiedział się o nim wszystkiego. Więc nie zajmuję się tym. Nawet ocalałej korespondencji rodziców nie chciałem czytać.

Nigdy pan do niej nie zajrzał?

Przymierzałem się kiedyś do pierwszego listu, ale postanowiłem, że nie będę w to wchodził. Przeczytałem tylko ten jeden list, który napisał do mnie. Był przecież adresowany do mnie.

I co w nim pisał?

Że się cieszy, że ma syna, i że się niedługo zobaczymy, bo tęskni za mną. I jeszcze parę rzeczy, nie pamiętam dokładnie. Natomiast, tak jak mówiłem, dał mi dwa razy sygnał, że mam nie drążyć tej sprawy.

W jaki sposób?

Bardzo prosty. Umarł mąż jego przyrodniej siostry. Świetny facet – inżynier, muzyk. Bardzo go lubiłem. Razem z moim małym wówczas synem poszedłem na pogrzeb. Syn zapytał mnie, dlaczego ten grób się wykłada cegłami, a nie betonem – byłoby przecież szybciej. Na co ja mówię: „Wiesz, cegła jest jednak zdrowsza”. Jakaś kobitka to usłyszała, mocno starsza pani, i powiedziała do mnie: „Bardzo pana przepraszam, czy pan jest synem Jerzego?”. Odpowiedziałem: „Tak, a skąd pani wie?”. „Bo on miał podobny typ dowcipu – odparła i dodała: – To moja wizytówka, mieszkam w Gdyni, bardzo dobrze znałam pańskiego ojca, niech pan do mnie kiedyś wpadnie, jak pan będzie w Gdyni”. Musiałbym szybko wpaść, bo to była mocno wiekowa osoba. Więc powiedziałem „dobrze”, schowałem tę wizytówkę, ale ona zniknęła.

Wizytówka?

Tak. Po prostu zniknęła.

Zgubił ją pan?

Nie wiem, co z nią zrobiłem. Zniknęła. Drugi sygnał: mój ojciec, zanim wyjechał na placówkę, pracował rok czy pół roku w PUR-ze, czyli Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym na Ziemiach Odzyskanych. Kiedy byłem w Legnicy na jakimś kursie, zgadałem się tam z pewną kobitką, że jej dziadek dokładnie w tych samych latach co mój ojciec pracował w PUR-ze. Powiedziałem jej wówczas: „Słuchaj, zostaw mi swój telefon, jak będę znowu w Legnicy, przyjadę do ciebie, chciałbym pogadać z twoim dziadkiem, może znał mojego starego”. Ona odparła: „Świetnie”, i dała mi numer telefonu, a ja od tego czasu nigdy nie byłem w Legnicy i na dodatek nie mogłem znaleźć tego numeru. Pomyślałem sobie więc: „Dobrze, stary, rozumiem, masz to samo co ja”.

Po kimś musi być ta skrytość!

Po prostu przestałem się tym interesować.

Lata sześćdziesiąte: ze Śląska do Warszawy

Czym były dla pana lata sześćdziesiąte?

Czasem liceum i studiów. A także bardzo wielu wydarzeń niezwykle dla mnie ważnych z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że zmieniłem miejsce zamieszkania, a mówiąc ściśle: mama i dziadkowie przeprowadzili się do Warszawy wraz ze mną.

Nie podobało się panu w stolicy?

Było to dla mnie bardzo trudne doświadczenie. Dla człowieka istotne, by nie powiedzieć kluczowe – również z punktu widzenia rozwojowego – więzi są dwie: po pierwsze z ważnymi osobami, czyli najpierw z rodzicami, po drugie – z terytorium. Człowiek jest zwierzęciem terytorialnym. Związuje się z otoczeniem i to nie tylko tym społecznym, które oczywiście też jest ważne, ale również z terytorium w sensie geograficznym. A do tego trzeba dodać wyjątkowość Śląska, Górnego Śląska. Nie można pozostawać wobec niego obojętnym – albo jest się chorym na Śląsk i zostaje on w człowieku na zawsze, albo się go nienawidzi. Nie można być obojętnym, kiedy się zanurzy w jego realia i metafizykę. To się u mnie bardzo wyraźnie objawiło po przeprowadzce do Warszawy. Zrozumiałem, że jestem tu obcy, że jestem stamtąd; wtedy odkryłem nie tylko swoją identyfikację terytorialną, ale też społeczną. To osobliwe, bo przecież moi rodzice nie byli autochtonami, a ja mimo to mocno się identyfikowałem z wartościami tamtego społeczeństwa czy… ze wszystkim, co było tam… Śląsk pozostał we mnie. Pewnie też dlatego, że miałem kolegów Ślązaków, z którymi jeździliśmy do ich rodzin, do takich tradycyjnych osiedli górniczych czy robotniczych, między innymi do historycznych Giszowca czy Nikiszowca. To są dość szczególne miejsca, gdzie kapitaliści eksperymentowali z dobrocią dla robotników. Dorota Simonides dużo i pięknie o tym pisze. Mocno wrosłem w to wszystko, w te klimaty i obrazy jak z filmów i książek Kazimierza Kutza. Wtedy tego nie rozumiałem, bo byłem bardzo młody. I oczywiście zbiegł mi się z tym najtrudniejszy czas młodości. Nie dość, że mnie wykorzenili, to w stolicy byłem kompletnie obcy, w całkowicie nowych warunkach, wszystko się zmieniło i na domiar złego zacząłem okres dojrzewania. Więc Sturm und Drang. Niewątpliwie naprawdę trudny okres dla mnie. Zresztą chodziłem do podobno najgorszego liceum w Warszawie. ­Numer 1 na Żoliborzu, dawne liceum Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Ono wówczas nie miało nawet nazwy, tylko numer. Ciekawe, że akurat tę szkołę ukończyło bardzo dużo przyzwoitych ludzi, nie wiedzieć czemu. Po raz pierwszy też zimowałem w dziesiątej klasie i w tej powtarzanej dziesiątej również nic nie zapowiadało, żebym miał ją skończyć.

Dlaczego?

Zasadnicze powody „od czego to wyszło, że do tego doszło”, pominę, ale wróćmy do faktów. Dostałem sześć dwój na okres. I nie miałem najlepszych stosunków z nauczycielami. Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy spotkałem człowieka, który wywołał u mnie głęboki dysonans poznawczy, a wiadomo, że często ma on siłę kształtującą. Jak pani od angielskiego wchodziła do klasy, mówiła już w progu: „Sokoluk za drzwi”. Koledzy opowiadali mi, że jednego razu, kiedy nie było mnie w szkole, szukała mnie po klasie i mówiła, że ona wie, że na pewno gdzieś się schowałem, i żebym natychmiast wyszedł. Kiedyś jak zwykle weszła do sali i nie otwierając dziennika, powiedziała: „Sokoluk za drzwi”. A ja odparłem: „Nie, proszę pani, pani profesor, ja dzisiaj nie wychodzę, dzisiaj zostaję”. Ona mówi: „Skoro tak, to później pójdziesz do dyrektora”. A ja na to: „Jak pan dyrektor ma ochotę, to może przyjść do mnie, ja nie pójdę, bo nie mam takiej potrzeby”. Oczywiście zapomniałem o tym incydencie i na przerwie poszedłem po jakąś mapę do pokoju nauczycielskiego, bo akurat byłem dyżurnym. I ten pan dyrektor wyskoczył – oczywiście byłem już podkablowany – i zaczął mnie opieprzać. Ja też mu powiedziałem parę słów, on zaczął krzyczeć, a ja odpowiedziałem, że dostanie w ryja, jeśli się nie zamknie. Że na mnie się nie krzyczy. Nauczyciele skoczyli nas rozdzielać. Mało brakowało, a byśmy się pobili. Na drugi dzień poszedłem na wagary, ponieważ w takiej sytuacji nie było sensu iść do szkoły. Wiedziałem, że zadzwonią do mojej mamy z pominięciem dzienniczka ucznia, ponieważ nie prowadziłem takowego. Gdy wracałem z tych wagarów, oczywiście spotkałem kumpli. Powiedzieli: „Słuchaj, masz do tyłu, twoja mama była w szkole, dwie godziny z dyrektorem rozmawiała. Gigant?”. Ale ja nie byłem „gigantem”, choć od dziecka miałem popęd włóczęgowski, nie uciekałem z domu, zresztą niespecjalnie musiałem, bo i tak ciągle gdzieś się włóczyłem. Wróciłem do domu, patrzę: pełne spoko, żadnego szlabanu na gary, nic. Pomyślałem sobie: „Coś nie tak”. Mama w końcu powiedziała: „Idź do szkoły, zabierz papiery, pójdziesz do pracy, bo przecież nie mam cię z czego utrzymać, odbiorą ci rentę po ojcu, jak nie będziesz się uczył”. Miałem tę rentę, ale tylko póki się uczyłem. „Dobra – myślę – idę po te papiery, trudno, pójdę do roboty, fajnie”. Wchodzę do sekretariatu, a tu też pełne spoko: „Nie mogę ci wydać papierów, bo pan dyrektor musi wyrazić zgodę, idź do niego, jest w pokoju nauczycielskim, i poproś”. Pomyślałem: „Kurczę blade, znowu będzie zadyma”. A już nie miałem ochoty na żadne zadymy. Wchodzę do pokoju nauczycielskiego. Siedzą sobie profesory, dyrektor wstał. Pomyślałem: „No to zaraz się zacznie”, ale tłumaczę sobie: „Opanuj się, ostatni dzień jesteś”. On do mnie podszedł i powiedział: „Słuchaj, chciałem cię bardzo przeprosić, wczoraj niepotrzebnie się uniosłem, powinienem był cię wysłuchać”. Bo zaczęło się od tego, że próbowałem mu wytłumaczyć sytuację, a on nie dał mi dojść do słowa i to mnie wkurzyło. „Powinienem cię wysłuchać, przepraszam cię bardzo” – mówi i wyciąga do mnie grabę. Kompletnie zgłupiałem. I widzę, wszyscy nauczyciele patrzą z aprobatą, miałem poczucie pełnej derealizacji. Oczywiście w tamtym momencie mi odpuściło i odparłem: „Panie dyrektorze, to ja przepraszam, zachowałem się okropnie, nie mam prawa krzyczeć ani ręki na pana podnieść, bardzo przepraszam, uniosłem się wczoraj niepotrzebnie”. Nie powiedziałem tego tymi słowami oczywiście, ale że się wkurzyłem i tak dalej. On na to: „Nie, to się zdarza. Chodź jeszcze ze mną do gabinetu”. I tam powiedział mi: „Słuchaj, mam do ciebie prośbę: nie dyskutuj z nauczycielami, jak będziesz miał jakiś problem, masz prawo przyjść do mnie, z lekcji mnie wywołać, ale nie rób zadym”. Wszystko się odmieniło, jakoś wyrobiłem się na koniec roku, zdałem do jedenastej klasy. Świetnie mi już poszło i nawet spotkałem się z sympatią nauczycieli. Może wcześniej byłem zamknięty na nich, a oni na mnie. Miałem uroczą panią od polskiego, która tolerowała wszystkie moje dziwne wypowiedzi. Pamiętam na przykład, jak w jedenastej klasie czytaliśmy Medaliony Zofii Nałkowskiej. Ta polonistka była przemiłą osobą, wyraźnie czułem, że mnie lubiła. Pisałem dość dobre wypracowania. Tym bardziej że miałem wprawę, bo już wtedy prowadziłem pamiętnik, bardziej notatnik osobisty, i pisałem wiersze młodzieńcze. Powiedziałem więc wtedy tej nauczycielce, że w zasadzie nie widzę nic zdrożnego w robieniu mydła z ludzi, pod jednym wszakże warunkiem. Gdyby nas tak wychowano – twoje zwłoki mogą się jeszcze do czegoś przydać, mogą być surowcem – to nie widzę w tym nic specjalnego, żeby przetworzono nas na coś jeszcze. Nie przyszło mi do głowy, że mówię to do pokolenia, które ten horror przeżyło na własnej skórze. Zresztą lada moment on się pewnie powtórzy. Teraz to rozumiem. Ona to przełknęła i powiedziała tylko: „Wiesz, bardzo mi jest przykro, ale rozumiem twoje poglądy”. Potem oczywiście już bez kłopotu zdałem maturę.

Co się wydarzyło w czasie dwugodzinnej rozmowy mamy z dyrektorem?

Powiedziała mi to dopiero, jak już byłem dorosły.

Bo to jest chyba klucz do tej historii.

Otóż okazał się on bardzo prosty. Jak już byłem odchowany, kończyłem studia, wreszcie mi powiedziała. Oczywiście początkowo dopytywałem ją, ale nie chciała mi nic zdradzić, potem odpuściłem. Mama po prostu powiedziała dyrektorowi, jak to w tradycji śląskiej było, że rechtor mo recht, czyli nauczyciel ma rację, jest w prawie – „recht” ma dwa znaczenia: albo „ma rację”, albo „jest w prawie”. W związku z tym nawet gdy w szkole podstawowej nauczyciele nas bili, nie było z tym problemu, byle tylko bili sprawiedliwie. Bo rechtor miał prawo i żaden rodzic by nie zaprotestował, wręcz przeciwnie, podziękowałby mu za to, że krótko trzyma. Ja chodziłem do męskiej szkoły podstawowej, może sobie pani wyobrazić, ci drugoroczni, trzecioroczni, te roczniki wojenne i tak dalej. Same zakapiory. Mam takie zdjęcie z czwartej klasy: stoimy na schodach szkoły. Piękne! Banda ponurasów w połatanych portkach, wszystko takie chacharskie japy, coś cudnego. Mama w tym duchu z dyrektorem rozmawiała – że zawsze uważała, że szkoła ma rację, ona natomiast już nie wyrabia ze mną, jest wdową, sama mnie wychowuje, po prostu prosi go o pomoc; jak to jest, że takie grono pedagogów, a z jednym trudnym dzieckiem nie są sobie w stanie poradzić, może nie tyle trudnym, ile z ciężkim dojrzewaniem. I że ona rozumie, że dzieci jest tutaj dużo i że mają kłopoty, ale ona po prostu prosi o pomoc, bo jest bezradna. Siedzieli i rozmawiali w tym tonie. Teraz, z perspektywy czasu widzę, na jaki gest było go stać – jakiś szczyl będzie doros­łemu facetowi, który przeżył wojnę i stalinizm, przy ludziach pyszczył, jeszcze z piąchy mu chciał przyłożyć. Musiał mieć intuicję pedagogiczną, skoro wiedział, że ten gest uszanuję, że nie potraktuję tego tak, jakbym wygrał ze zgredem, ­tylko że w gruncie rzeczy to mi pokaże moją małość. To było dla mnie tak szokujące, że sobie pomyślałem: „No nie, to ty jesteś kawał łotra, a nie ten facet, tym bardziej że publicznie cię przeprosił”. Odebrałem to jako niesłychanie ważną lekcję – dorosły facet przyznał się do błędu, wobec czego mój błąd wydawał mi się jeszcze straszniejszy.

Rozumiem, że taka postawa jest panu bliska, że to był ważny moment.

Wtedy tego tak nie analizowałem. Szanuję ludzi, których stać na gest, którzy nie są małostkowi. To wielka sztuka stanąć w takich sytuacjach na wysokości zadania. Po maturze chciałem zostać inżynierem, ale nie dostałem się na politechnikę. Miałem więc okazję wrócić do Katowic. Była tam szkoła techniczna pomaturalna. Wyjechałem do Francji, do rodziny mojej mamy, a gdy wróciłem do kraju, zdałem egzamin i dostałem się do tej szkoły pomaturalnej, bo chciałem znów być na Śląsku. Ale ta próba powrotu nie skończyła się dobrze.

Dlaczego?

Mówi się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki… wróćmy do wydarzeń. W pokoju w akademiku miałem dość osobliwe towarzystwo. Mieszkało tam dwóch chłopaków z trzeciego roku i nas dwóch z pierwszego. Ci z trzeciego to byli góral Jasiu i Henio, który był niepełnosprawny ruchowo – miał sztywną nogę, ale cały czas bardzo mocno wierzył, że ją uruchomi, więc bez przerwy ćwiczył, choć oczywiście wiadomo było, że to mu się nie uda. Był Jurek, niesłychanie flegmatyczny, pochodził z Kieleckiego, nasz attaché kulturalny. Zawsze przywoził nam różne książki z domowej biblioteki, które dosłownie pochłaniałem. Wtedy odkryłem między innymi Ericha Marię Remarque’a, Alberta Camusa i Jeana-Paula Sartre’a. Oprócz tego oczywiście miałem swoich znajomych w Katowicach, gdzie balangowałem co tydzień po zajęciach. Pewnego razu Jasio wrócił pijany w dym i tak się wkurzył na naszego opiekuna, że wyrzucił z piątego piętra tapczan, i w konsekwencji za tym tapczanem wszyscy razem wylecieliśmy z akademika.

Wyobrażam sobie.

Potem przez prawie trzy tygodnie byłem bezdomny, bardzo ciekawe doświadczenie. To zupełnie osobny rozdział: przygody bezdomnego w rodzinnym mieście. Wtedy nagle się okazało, że moje relacje społeczne są nietrwałe, w związku z czym zostałem sam bez dachu nad głową, a przecież chciałem chodzić na zajęcia, wykorzystać tę szansę. O mało nie dostałem zapalenia płuc.

Jaka to była pora roku?

Grudzień, więc raczej nieprzyjemna. Przez niedożywienie i panujący tam wówczas smog oczywiście się trochę osłabiłem i przyjechałem do domu z ciężkim zapaleniem oskrzeli. Ale szczęśliwie jakoś szybko mnie z tego wyciągnęli. Gdy po świętach wróciłem do akademika, zacząłem mieć wątpliwości, czy jestem we właściwym miejscu. Jak w dobrym filmie, po nocnym pijaństwie ocknąłem się rano z piękną jasnością w głowie. Wie pani, jak się człowiek czuje po pijatyce – jak dętka. A ja się obudziłem i nagle miałem iluminację, no, może nie iluminację, ale zacząłem wszystko widzieć ostro. Popatrzyłem na to pobojowisko pięknej urody, pani sobie wyobraża takie place boju po dwudniowych balangach.

W tym samym akademiku?

Mieszkałem już w innym pokoju. Ale objawienia doznałem w takim domu, gdzie, jak wspominałem, balangowaliśmy. Koleżanka miała chatę. Jej mamusia tolerowała te balangi, sama mieszkała u swojego konkubina, ale nie pozwoliła, żebym się tam wprowadził, w związku z tym zostałem bezdomny, tylko się u tej koleżanki czasem pożywiłem i oprałem. I nagle zrozumiałem, że muszę wszystko zmienić. Tu się potwierdziło: wódka, złe towarzystwo, wszeteczne kobiety, niedobre książki – od tego mąci się w głowie. Tego ranka postanowiłem, że zamiast zostać inżynierem, będę zmieniał świat.

Czy doświadczenie bezdomności przyczyniło się do tego, że zdecydował się pan zmieniać świat?

To by były postracjonalizacje. Nie wiem, co się do tego przyczyniło, pewnie jak zawsze wszystko razem. Z dnia na dzień spakowałem manatki, związałem węzełek na kiju i ruszyłem do Warszawy. Zawsze kiedy ćwiczę z ludźmi ważne wspomnienia, proszę, żeby sobie przypomnieli, kiedy po raz pierwszy w życiu poczuli się kobietą albo mężczyzną, jeśli są to mężczyźni. Nawiasem mówiąc, to bardzo ciekawe ćwiczenie, ładnie pokazuje nie tylko kulturowe różnice pomiędzy płciami. Zawsze kiedy kursanci pytają mnie: „Jak było z tobą?”, opowiadam im właśnie o tym powrocie do domu. Wszedłem, ogłosiłem swoją decyzję i żadnego komentarza nie było. Nic. Wtedy poczułem, że ja już sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Do czerwca pracowałem w bardzo miłym gronie, w pracowni psycho­metrycznej PAN-u jako laborant. Robiłem tam obliczenia do badań między innymi nad przedszkolakami: jak przedszkolaki i nieprzedszkolaki sobie radzą potem w szkole, czy są jakieś różnice w ich rozwoju. Bardzo ciekawe badania. I złożyłem papiery na Wydział Psychologii i Pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego. Zdałem na studia i zacząłem naukę na uniwersytecie, czyli kompletnie…

Inny świat.

Kompletnie inny świat.

Który to był rok?

1965.

Wtedy dużo się działo.

Otóż to. Pierwsze doświadczenie polityczne to był oczywiście Marzec 1968. Odprowadzanie naszych kolegów na tak zwany Dworzec Wiedeński, jak wówczas nazywano Dworzec Gdański. Stamtąd kierunek to był najpierw Wiedeń, a potem gdzieś w świat. Wtedy również mój brat mleczny wyemigrował do Danii, to znaczy najpierw do Wiednia, a stamtąd do ­Danii. Do dziś mam w ustach szczególny smak tego wszystkiego, co się wtedy działo. Prawda podana bez znieczulenia: gdzie żyję, jaki jest w istocie świat. Wówczas na nowo zrozumiałem literaturę, Remarque’a, bo – jak wspominałem – byłem nim zafascynowany, nic już później mną tak mocno nie wstrząsnęło, nie weszło we mnie głębiej niż jego twórczość, mimo że w gruncie rzeczy ciągle pisze o tym samym. Dopiero wówczas jednak głęboko go zrozumiałem. Pojąłem też, że jak coś się kończy, oczywiście nie oznacza to, że już nigdy się nie powtórzy. Widzę też dokładnie nieprzekazywalność pewnych doświadczeń.

Temu właśnie służą sztuka i literatura.

Ale moim zdaniem ludzie mogą się czegoś z tego nauczyć pod warunkiem, że dotknie to ich pamięci emocjonalnej. I też nie zawsze. Trochę jak z tolerancją. Lekko mnie śmieszy pogląd, że wiedza sprzyja tolerancji – to nieprawda. Chodzi o to, że w postawie wobec danej sprawy łatwo zmienić składnik intelektualny, ale emocjonalny już nie. Ponadto, nawet jeżeli poruszają nas czyjeś przeżycia, to tak naprawdę nic o nich nie wiemy, póki nie doświadczymy ich na własnej skórze, co oczywiście nie wyklucza wartości, jaką jest zdolność empatii.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I