Instrumentalistka - Harriet Constable - ebook + książka

Instrumentalistka ebook

Constable Harriet

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oto historia Anny Marii della Pietà – utalentowanej weneckiej instrumentalistki bez nazwiska, bez rodziny i bez majątku. Milczano o niej przez setki lat…

W XVIII-wiecznej Wenecji niechciane dzieci prostytutek topiono w kanałach albo podrzucano do otworu w murze sierocińca Ospedale della Pietà. Takim noworodkiem była Anna Maria. Dziewczynka dorastała za murami Piety jako jedna z trzystu sierot, lecz zawsze czuła, że się od nich różni. Zanurzona w barwnym świecie dźwięków, utalentowana, uparta i bezkompromisowa postawiła sobie za cel zostanie najwybitniejszą skrzypaczką i kompozytorką Wenecji. Wierzyła, że pomoże jej w tym genialny nauczyciel, maestro Antonio Vivaldi. Z biegiem lat sława Anny Marii rosła, przyćmiewając nawet talent jej mentora. A to wzbudziło jego niepokój i zawiść…

Debiut Harriet Constable to zainspirowana prawdziwą historią olśniewająca opowieść o muzyce, zachwycie i zdradzie. Autorka oddaje hołd oszpeconym i okaleczonym weneckim sierotom z orkiestry figlie di coro, których wkład w najważniejsze dzieła muzyki klasycznej, w tym Cztery pory roku, był zbyt długo pomijany. Idealna książka dla miłośników Gambitu królowej i Miniaturzystki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 436

Oceny
4,5 (8 ocen)
5
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Całkiem niezła

Przyjemnie napisana, bardzo sensoryczny styl. Niemniej nie była to porywająca lektura ze względu na znaczne spłycenie tła historycznego.
00
freya777

Nie oderwiesz się od lektury

urocza historia pełna miłości do muzyki. Barokowa Wenecja i klasztorny przytułek są wylęgarnią muzycznych talentów. Anna Maria de La Pięta istniała naprawdę a jej mentorem był rudy ksiądz Vivaldi. Nie oderwiecie się od lektury.
00
joannakrol1

Nie oderwiesz się od lektury

Porywająca fabuła osadzona w XVIII -wiecznej Wenecji. Warto poznać historię sierocińca dla dziewcząt, który dawał w tamtych czasach kobietom wykształcenie i możliwość pracy. Polecam!
00
Raczew58

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia
00
_Mnemozyna

Dobrze spędzony czas

4/5
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuThe In­stru­men­ta­list
Pro­jekt okładki, ilu­stra­cje oraz mo­del skrzy­piec wy­ko­rzy­stany na gra­fice okład­ko­wejGREG HE­INI­MANN
Fo­to­gra­fia skrzy­piecJO­NA­THAN RING
Pol­ska wer­sja okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaMAG­DA­LENA MIE­RZE­JEW­SKA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2024 Ku­buni Ltd.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6735-4
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Ma­mie i Ta­cie,

któ­rzy wy­cho­wali mnie z mi­ło­ścią

i po­zwo­lili mi być od­ważną i cie­kawą świata

.

Znaczna część prze­szło­ści na za­wsze to­nie w oce­anie czasu, zda­rza się jed­nak, że wody się roz­stę­pują i miga nam przed oczami, choćby przez chwilę, ukryty skarb[1].

Mar­ga­ret Atwood, Te­sta­menty

Nota hi­sto­ryczna

W roku ty­siąc sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym przez otwór w mu­rze Ospe­dale della Pietà, we­nec­kiego sie­ro­cińca, pod­rzu­cono nie­mowlę. Dziew­czynka, któ­rej nadano imię Anna Ma­ria della Pietà, stała się jedną z naj­wy­bit­niej­szych skrzy­pa­czek osiem­na­stego stu­le­cia. Jej na­uczy­cie­lem był An­to­nio Vi­valdi.

UNO

1

WE­NE­CJA, 1695

Zmierz­cha. Na placu Świę­tego Marka bije dzwon La Ma­ran­gona. Dźwięki wy­do­by­wa­jące się z od­la­nej z brązu gar­dzieli wi­brują, szy­bują po­nad ko­pułą ba­zy­liki, liżą sko­rupy ser­có­wek osa­dzo­nych na dnie mu­li­stego ka­nału i są­czą się przez szcze­linę mię­dzy chod­ni­kiem a drew­nia­nymi drzwiami. Za nimi w wą­skim, słabo oświe­tlo­nym przej­ściu stoi dziew­czyna i spo­gląda w górę.

Nie­któ­rym dzwon wska­zuje porę dnia. In­nym przy­po­mina o świę­tach, po­sie­dze­niach rady, pu­blicz­nych eg­ze­ku­cjach. Dla niej jest sy­gna­łem, że wraz z ko­bie­tami trud­nią­cymi się tym sa­mym fa­chem może wyjść na ulice. To jest czas na pracę.

Owija szyję żół­tym sza­lem z cien­kiej wełny wska­zu­ją­cym na jej za­wód i wy­cho­dzi na ze­wnątrz. Jej do­mem jest lu­pa­nar w dziel­nicy San Polo, scho­wany na ty­łach Ruga dei Oresi, głów­nej trasy, którą każ­dego dnia po­ko­nują przy­jezdni i tu­bylcy zmie­rza­jący przez most do San Marco. Stra­te­giczne po­ło­że­nie: tu­taj kręci się in­te­res.

Kie­ruje się w lewą stronę, stu­kot ob­ca­sów nie­sie się po ka­mien­nym bruku. Na rogu, gdzie rzeź­nik sprze­daje po­droby, znów skręca w lewo i idzie da­lej pro­sto, póki nie do­trze do swo­jego sta­łego miej­sca na skraju mo­stu Rialto. Ski­nie­niem głowy po­zdra­wia ko­bietę, która przy­była tam chwilę wcze­śniej i wła­śnie się usta­wia. Na­stęp­nie składa pe­le­rynę oraz szal, kła­dzie je na bruku pod mo­stem. Pa­nuje mil­czące po­ro­zu­mie­nie – tu­taj prze­cho­wu­jemy na­sze schlud­nie uło­żone rze­czy, kiedy pra­cu­jemy.

Ma na so­bie suk­nię z zie­lo­nego lnu z wy­so­kim sta­nem. Głę­boki de­kolt karo ob­la­mo­wuje prze­ple­ciona przez tka­ninę wstążka. Dziew­czyna sięga pal­cami do koł­nie­rza i ściąga tka­ninę z ra­mion, ob­na­ża­jąc piersi w wie­czor­nym mroku, przy­siada na ce­gla­nym murku i czeka na klienta. Zwy­kle jest męż­czy­zną, po­ja­wia się sam, czę­sto czuć od niego wi­nem.

Ło­mo­cze jej serce, ale nie tak mocno jak kie­dyś. Ma sie­dem­na­ście lat, a czuje, że znie­sie nie­mal wszystko. Prze­cięt­nie trzech dzien­nie. Sześć mie­sięcy, pra­wie sze­ściu­set klien­tów. Przy­tu­puje do wtóru swo­ich my­śli. Ko­lejna noc pracy.

Nie na­leży do sta­łej klien­teli. Jest męż­czy­zną, tak. I jest sam. Ale ni­gdy do­tąd go nie wi­działa. Bar­dzo kon­kretny, co jej nie prze­szka­dza, ale musi być od niej star­szy o ja­kieś czter­dzie­ści lat, a oczy ma czarne jak dia­beł.

– Chodźmy – rzuca przez ra­mię, jakby się oba­wiał, że ktoś go przy­ła­pie. Roz­ta­cza woń dymu drzew­nego i ty­to­niu. Głos ma chro­pawy i ni­ski.

Pro­wa­dzi go do bur­delu, pną się po drew­nia­nych scho­dach, które trzesz­czą pod jego cię­ża­rem. Gdy wcho­dzą do po­koju, męż­czy­zna stęka i w progu garbi plecy, by nie ude­rzyć głową o fra­mugę. Czer­wone na­kry­cie głowy oraz płaszcz za­pi­nany na mo­siężne gu­ziki są wska­zówką, że pra­cuje w stoczni. Po­noć po­tra­fią tam zbu­do­wać okręt wo­jenny w je­den dzień.

W po­koju stoi duże łóżko z ko­lum­nami z ciem­nego drewna, do­pala się kilka świec. Pło­mie­nie mi­go­czą, cie­nie drżą na ścia­nach. Dziew­czyna ciężko wzdy­cha, za­trza­skują się drzwi.

*

Dzie­więć mie­sięcy póź­niej ma twardy i na­brzmiały brzuch. Bu­dzi się przed świ­tem, po­nie­waż ciało za­czyna pul­so­wać bó­lem, zdu­mie­wa­ją­cym, nie­zna­nym, roz­dzie­ra­ją­cym. Po­stę­pu­jąc zgod­nie z pla­nem, za­rzuca na ra­miona sfil­co­wany żółty szal i wci­ska do kie­szeni wła­sno­ręcz­nie wy­ha­fto­wany ka­wa­łek ma­te­riału.

Pierw­szym wy­zwa­niem są schody. Skur­cze przy­bie­rają barwę szkar­łatu. Gdzieś głę­boko i ni­sko czuje, jakby ją ktoś roz­ry­wał, ugi­nają się pod nią ko­lana, kur­czowo ła­pie się po­pę­ka­nej drew­nia­nej po­rę­czy. Wy­cho­dzi na ulicę, ale tam opada na ko­lana i, pod­pie­ra­jąc się łok­ciem, chwyta się za brzuch. Czy zdoła do­trzeć na czas? To nie­da­leko, ale w tym sta­nie... Nie mo­żesz się za­trzy­my­wać, po­wta­rza so­bie. Dasz radę.

Z tru­dem się pod­nosi i idzie da­lej, po­suwa się wzdłuż ce­gla­nych ścian, które dają ciału opar­cie. Ka­łuże roz­stę­pują się pod jej sto­pami, za­bu­rza­jąc od­bi­cie, dzie­ląc je na pół. Cel tej wę­drówki znaj­duje się za­le­d­wie kilka ulic da­lej, ale droga wy­daje się nie mieć końca. Ból utrud­nia od­dy­cha­nie, jest o wiele sil­niej­szy niż jesz­cze kwa­drans temu.

Trzy­krotne pu­ka­nie, szu­ra­nie stóp i aku­szerka, siwa, po­marsz­czona, uchyla drzwi. Jej wzrok pada na brzuch, na młodą rękę przy­wie­ra­jącą do na­pię­tej skóry. Iry­ta­cja na twa­rzy star­szej ko­biety zmie­nia się w tro­skę. Drzwi otwie­rają się na oścież.

– Mię­dzy zęby – ko­men­de­ruje aku­szerka, wy­ry­wa­jąc kość ma­łemu czarno-bia­łemu psu i po­da­jąc ją dziew­czy­nie.

Pies war­czy, dziew­czyna od­war­kuje. Za­ci­ska zęby na ko­ści, za­cho­wuje się nie­mal jak zwie­rzę. Ból staje się nie do znie­sie­nia, jakby przy­pa­lano ją ży­wym ogniem, roz­ry­wano w środku na strzępy. To jej ostat­nia myśl, nim straci przy­tom­ność. Że to nie do znie­sie­nia.

Upły­wają dwa dni w mroku cia­snego po­ko­iku u aku­szerki. Zmal­tre­to­wa­nemu ciału jesz­cze da­leko do wy­zdro­wie­nia, ale po­trzebne jest łóżko. Na­stępna dziew­czyna krzy­czy z bólu.

– Czas iść – mówi star­sza ko­bieta.

– Ale do­kąd? – pyta dziew­czyna. Nie spo­dzie­wała się prze­żyć po­rodu.

Aku­szerka od­daje jej żółty szal, ona zaś z za­sko­cze­niem od­krywa w jego fał­dach wier­cącą się istotkę. Pra­wie za­po­mniała. Ma­leń­stwo jest po­marsz­czone, na skó­rze ma wy­bro­czyny i nie­bie­skie żyłki. Aku­szerka bie­rze do ręki łyżkę, karmi je na od­chodne kro­plami wody z cu­krem. Dziew­czyna pró­buje za­pa­no­wać nad jego ru­chli­wymi koń­czy­nami, nie może się sku­pić, nie może my­śleć, aż w końcu wy­wraca oczy w spa­zma­tycz­nym bólu mię­dzy udami. Łzy ka­pią na ma­leńką twa­rzyczkę. Drobna istotka krzy­czy ze zło­ści.

Dziew­czyna wę­druje bez celu la­bi­ryn­tem uli­czek i mo­stów. Jest wy­czer­pana, ciało na­dal krwawi, jest otwartą raną. Przez całą noc to­czyła walkę z prze­ni­kli­wym krzy­kiem, ale w końcu za­pa­dła ci­sza.

Nad­cho­dzi świt, gę­sta mgła wije się nad ka­na­łem. Po pro­stu musi iść da­lej. Iść da­lej, a to coś bę­dzie ci­cho. Do­ciera na otwartą prze­strzeń, gdzie bu­dynki o bo­gato zdo­bio­nych fa­sa­dach i zwień­czo­nych łu­kiem oknach stoją zwró­cone ty­łem do zie­lon­ka­wego ka­nału. Cztery stop­nie pro­wa­dzą do wody, która ku­sząco przy nich plusz­cze. Chodź do mnie, woła. Chodź do mnie.

Woda jest chłodna, ale po­mimo tak wcze­snego wio­sen­nego po­ranka wy­daje się dzia­łać orzeź­wia­jąco. Dziew­czyna przy­ci­ska istotkę do piersi i brnie co­raz da­lej, co­raz głę­biej.

Tak. Oczy­wi­ście, że to jest roz­wią­za­nie. Jakże spo­kojne, jakże ła­godne. Dziew­czyna kła­dzie się ple­cami na wo­dzie i naj­zwy­czaj­niej w świe­cie za­nu­rza oba ciała pod po­wierzch­nią.

Ale mała istotka gwał­tow­nie się oży­wia, obu­rzona zim­nem, wil­go­cią i bra­kiem tlenu. Zło­ści się, wierzga, znów jest jak naj­bar­dziej praw­dziwa, pró­buje się oswo­bo­dzić, wy­rwać z uści­sku.

Prze­stań, ci­cho, błaga dziew­czyna. To już długo nie po­trwa. Już nie­długo.

Istotka przy­po­mina sza­le­jący ogień, nie da się jej okieł­znać. Głowy gwał­tow­nie wy­nu­rzają się na po­wierzch­nię, obie wal­czą o od­dech, o ży­cie.

Istotka moc­niej wcze­pia się w jej rękę. Nie krzy­czy, tylko pa­trzy bła­gal­nie, a wtedy gdzieś w od­dali po­wie­trze prze­nika po­je­dyn­czy dźwięk, ele­gancki i długi. Dziew­czyna wy­ciąga ma­leń­stwo z wody, za­wija je w prze­mo­czoną pe­le­rynę i bie­gnie.

Ol­brzy­mie rzeź­bione wrota Santa Ma­ria della Fava są otwarte, ocze­kują na przy­by­cie pierw­szych wier­nych na mszę. Dziew­czyna ocieka wodą i szczęka zę­bami, istotka ci­cho spo­czywa w jej ra­mio­nach, gdy na sła­nia­ją­cych się no­gach wcho­dzą do środka. Wi­tają je szyb­kie kroki księ­dza, stuk, stuk, stuk, nie­sie się nawą.

– La­dacz­nic nie wpusz­czamy – oznaj­mia ksiądz, po­py­cha­jąc ją z po­wro­tem ku wy­so­kim drew­nia­nym drzwiom. Je­dwabne ha­fto­wane szaty wy­dy­mają się na wie­trze.

– Pro­szę... bra­cie – błaga, od­kry­wa­jąc pe­le­rynę, by po­ka­zać trzy­maną w ra­mio­nach kru­szynkę.

Wy­raz dez­apro­baty na jego twa­rzy ustę­puje miej­sca obrzy­dze­niu. Znów ją od­py­cha. Za­trza­skuje jej przed no­sem drzwi, ruch po­wie­trza smaga ją w twarz. Dziew­czyna osuwa się i lą­duje na ziemi z roz­rzu­co­nymi no­gami.

Wdech, wy­dech, udami znów wstrząsa na­gły ból.

Z twa­rzą wy­krzy­wioną w gry­ma­sie uświa­da­mia so­bie obec­ność słod­kiego aro­matu w po­wie­trzu. Z po­bli­skiej cu­kierni na­pływa woń ma­sła, cu­kru i mąki.

Piersi mro­wią od na­poru mleka; istotka znów za­czyna pła­kać. Roz­wią­za­nie jest pro­ste. Zwie­rzęce. Dziew­czyna wie, co ro­bić. Po­woli od­ciąga de­kolt su­kienki, ob­na­ża­jąc pierś. Ma­leń­stwo się przy­sysa i za­czyna pić.

Ko­bieta, która ją znaj­duje, też była nie­gdyś cor­ti­gna lume, pro­sty­tutką, utra­ciła już urodę, za­cho­wała za to od­por­ność i wy­trzy­ma­łość. Dziew­czyna bu­dzi się w skrom­nym domu kur­ty­zany, na pod­ło­dze, oto­czona po­dusz­kami i okryta ko­cem. Pod ścianą stoi kon­sola, a na jej bla­cie pu­dełko kart do gry. Z kubka go­rą­cej kawy wije się para. Dziew­czyna pod­nosi go do ust, de­li­kat­nie dmu­cha i wy­pija łyk. Spły­wa­jące do środka cie­pło wy­ci­ska jej łzy z oczu.

Pro­sty­tutka po­chyla się, coś mówi. Jedną ręką pod­piera się w krzyżu, drugą pod­nosi z pod­łogi pu­sty ta­lerz i ku­bek. Nie pa­trzy jej w oczy.

– Mo­żesz tu zo­stać, póki nie wy­do­brze­jesz, a przed koń­cem mie­siąca mi się od­wdzię­czysz. Za­ła­twię ci pracę w moim daw­nym bur­delu. Spodo­basz się tam, jak już za­goi ci się ku­ciapka.

Pro­stuje plecy, po­brzę­ku­jąc na­czy­niami. Na­stęp­nie wska­zuje kub­kiem na nie­mowlę.

– Za­nie­siesz ją do Piety. Za dwa ty­go­dnie od te­raz, kiedy się wzmoc­nisz. Lecz ani chwili póź­niej. Je­śli za bar­dzo uro­śnie, nie zmie­ści się w dziu­rze.

– Co to jest Pietà? – pyta ci­cho dziew­czyna.

– Tam ją od­cho­wają, da­dzą do­bre ży­cie. Otrzyma wy­kształ­ce­nie, moż­li­wo­ści. Uczą tam na­wet gry na in­stru­men­tach.

To nie jest roz­mowa, pro­sty­tutka nie czeka na od­po­wiedź. Od­wraca się i wy­cho­dzi z po­koju.

Dziew­czyna od­pro­wa­dza ją wzro­kiem, mruga po­wie­kami. Sły­szy ci­chut­kie kwi­le­nie, czuje de­li­katne ru­chy. Ma wra­że­nie, że coś w środku niej na­brzmiewa i przy­go­to­wuje się na ból. Lecz ten nie nad­cho­dzi. Za­stę­puje go coś sil­niej­szego, trwa­łego, do­brego. Spusz­cza głowę, by zo­ba­czyć, co spo­wo­do­wało ta­kie uczu­cia. I po raz pierw­szy so­bie uświa­da­mia, że trzyma w ra­mio­nach ma­leńką dziew­czynkę.

*

Ko­lejny ty­dzień to naj­pięk­niej­szy okres w jej ży­ciu. Ob­ser­wuje, jak nie­mowlę za­czyna sku­piać wzrok, jak na nią pa­trzy, uczy się, że to twarz matki. Dziew­czyna karmi je, tuli, gła­ska po­liczki i ociera ślinę z ust. I choć nie są już jed­nym cia­łem, ist­nieje mię­dzy nimi fun­da­men­talne po­ro­zu­mie­nie. Są i za­wsze będą czę­ścią sie­bie na­wza­jem.

Wdy­cha cie­pły, mleczny za­pach ma­leń­stwa i za­sta­na­wia się, co bę­dzie chciała mu kie­dyś po­wie­dzieć. Co chcia­łaby sama usły­szeć w dzie­ciń­stwie.

Po­wie có­reczce, żeby bie­gała. Po­wie jej, by ma­rzyła. By po­zwo­liła wy­pły­nąć na ze­wnątrz temu, co ma w so­bie. A gdy pew­nego dnia za­pyta, kim mo­głaby zo­stać, od­po­wie jej: kim­kol­wiek za­pra­gniesz. Rób to, co roz­nieca w twoim świe­cie wiele barw.

Trzy dni przed ter­mi­nem dziew­czyna za­biera có­reczkę i garść mo­net i wę­druje przez mia­sto. Za tę skromną za­osz­czę­dzoną kwotę kupi pa­pier, piękny we­necki pa­pier, pa­pier go­dzien kró­lo­wej.

Skle­pi­karz pry­cha z dez­apro­batą, kiedy dziew­czyna wy­biera naj­lep­szy pa­pier, na jaki ją stać – mię­si­sty, kre­mowy, mar­mur­kowy, z dro­bin­kami zie­leni. Wrę­cza mu zań wię­cej mo­net, niżby wy­dała na trzy­dniową ra­cję żyw­no­ści, lecz jej to nie po­wstrzy­muje.

Szyld nad drzwiami obok głosi Scriba. Z serca czar­nego dzwonka zwisa sznu­rek. Trzy­krot­nie ude­rza nim o kra­wędź. Na ten dźwięk re­aguje przy­stojny męż­czy­zna o dło­niach po­pla­mio­nych in­kau­stem.

– Pro­szę na­pi­sać tak... – mówi po wej­ściu do środka, a skryba prze­kształca jej słowa w piękne za­wi­jasy na pa­pie­rze. Dziew­czyna sta­ran­nie składa ar­kusz i chowa go pod pe­le­rynę.

Po po­wro­cie do domu pro­sty­tutki wy­ciąga kartę z le­żą­cej na sto­liku ta­lii i ma­łym ku­chen­nym no­żem roz­cina ją uko­śnie na dwie czę­ści. Jedną z nich wsuwa so­bie za gor­set.

*

Ko­lejny świt, czas, który dla niej już za­wsze bę­dzie ozna­czał cier­pie­nie.

– Trzeba zro­bić to dzi­siaj – oznaj­mia pro­sty­tutka.

Dziew­czyna za­wija nie­mowlę w żółty szal i wy­cho­dzi na ulicę, wzbi­ja­jąc w górę gę­stą mgłę ście­lącą się pod sto­pami. Gdy szyb­kim kro­kiem prze­mie­rza ten przy­pra­wia­jący o za­wrót głowy la­bi­rynt, serce sza­mo­cze jej się w piersi, a spód­nica obija o kostki. Szy­dzą z niej złote ma­ski mi­jane w wi­try­nach skle­pów. Tkwiące w niej zwie­rzę jest czujne ni­czym ofiara lada chwila spo­dzie­wa­jąca się ataku. Słuch wy­ostrzony na każdy świst i ruch, dło­nie opie­kuń­czo otu­lają nie­mowlę pod pe­le­ryną.

Szybko do celu, nie guz­draj się, bądź uważna. W lewo, w prawo, w prawo, w lewo, w prawo. Przy pierw­szym od­gło­sie zwia­stu­ją­cym nie­bez­pie­czeń­stwo ucie­kaj, po­wta­rza so­bie. Bierz nogi za pas.

Droga prze­biega jed­nak spo­koj­nie, a im bli­żej Piety, tym bar­dziej ona zwal­nia kroku. Ni­gdy się nie do­wie, ile czasu po­trzeba na prze­by­cie tych ostat­nich me­trów.

Wpa­truje się w me­ta­lową kratę, w otwór w mu­rze, gdzie ma po­ło­żyć dziecko, tę cząstkę sie­bie, ten to­bo­łek ener­gii i ognia, który roz­pala w niej dumę. Tę istotę, która bła­gała ją o ży­cie.

Nie zrobi tego. Za­ta­cza się w tył, moc­niej przy­ci­ska có­reczkę do piersi, gdy na­gle jej uwagę przy­ciąga kwi­le­nie.

Na ziemi pod otwo­rem w ścia­nie stoją skrzynki. Wy­daje się, że wy­peł­niają je gał­gany, resztki je­dze­nia i śmieci, ale od­głos do­cho­dzący z jed­nej z nich każe jej się zbli­żyć. Pod­nosi wieczko i tłumi krzyk.

W środku sine z zimna dziecko ze śla­dami zwie­rzę­cych pa­zu­rów na ciele wy­daje ostat­nie tchnie­nie. Jest duże, zbyt duże, by mo­gło zmie­ścić się w dziu­rze w ścia­nie.

Na­biera w płuca po­wie­trza i przy­kłada palce do dzie­cię­cej szyi, ale nie wy­czuwa tętna. Za­myka mu po­wieki i naj­de­li­kat­niej jak umie przy­krywa twarz ka­wał­kiem tka­niny.

Wię­cej wi­dzieć nie musi.

Wstaje, ob­rzuca córkę ostat­nim spoj­rze­niem i wkłada ją ostroż­nie do otworu w mu­rze. W fałdy ko­cyka wsuwa zło­żony li­ścik i po­łówkę karty. Ca­łuje dziew­czynkę w czoło, pro­stuje się i dzwoni. Od­wraca się i nie mo­gąc znieść ko­lej­nego spoj­rze­nia, znika na za­wsze.

„Idź już, słod­kie dzie­cię – brzmi treść li­ściku – i pa­mię­taj, że Cię ko­chano”.

Po dru­giej stro­nie muru tempo jest inne.

– Pierw­sze na dziś! – woła sio­stra Klara, sły­sząc, jak me­ta­lowe serce dzwonka ude­rza o wie­niec. Wy­biega na dzie­dzi­niec i wyj­muje z muru wier­cącą się dziew­czynkę.

– Pięt­na­sty kwiet­nia ty­siąc sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tego szó­stego roku – dyk­tuje sio­strze Mag­da­le­nie, która no­tuje szcze­góły w oka­za­łej, zszy­tej sznur­kiem księ­dze wy­peł­nio­nej imio­nami.

„Chiara della Pietà, przy­była 20 lu­tego 1687 roku z bitą mo­netą i li­ści­kiem od matki. Pau­lina della Pietà, przy­była 29 kwiet­nia 1695 roku z ha­fto­waną szmatką. Agata della Pietà, przy­była 4 maja 1695 roku z wier­szem i raną głowy od drew­nia­nej skrzynki”.

Dziecko zo­staje wy­jęte z po­wi­ja­ków, wło­żone do mied­nicy i umyte. Spraw­dzają, czy na skó­rze nie ma śla­dów za­ka­że­nia, a w meszku na gło­wie wszy. Wkła­dają pręt do pa­le­ni­ska. Skwier­cze­nie, że­la­zi­sty swąd ciała i wście­kły wrzask. W miej­scu przy­ło­żo­nego pręta wid­nieje li­tera P, żywa rana na gór­nej czę­ści le­wego ra­mie­nia. Rączkę ban­da­żują. Ksiądz chrzci dziew­czynkę. Za­kon­nice po­wra­cają do księgi.

Od­dech dziecka jest krótki, ury­wany, ma­leń­stwo cierpi fi­zyczny ból. Ale ma coś w oczach. Ja­kąś sza­loną de­ter­mi­na­cję.

– Jak ją na­zwiemy? – pyta sio­stra Mag­da­lena.

Sio­stra Klara spo­gląda na dzie­ciątko, które ła­pie ją ma­leńką piąstką za pa­lec. Za­kon­nica w sku­pie­niu mruży oczy.

– Anna Ma­ria della Pietà – oznaj­mia, gdy nie­mowlę moc­niej za­ci­ska pa­luszki. – Mam wo­bec tej ma­łej pewne prze­czu­cie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Frag­ment po­wie­ści w prze­kła­dzie Pawła Lip­szyca, War­szawa 2020.