Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto historia Anny Marii della Pietà – utalentowanej weneckiej instrumentalistki bez nazwiska, bez rodziny i bez majątku. Milczano o niej przez setki lat…
W XVIII-wiecznej Wenecji niechciane dzieci prostytutek topiono w kanałach albo podrzucano do otworu w murze sierocińca Ospedale della Pietà. Takim noworodkiem była Anna Maria. Dziewczynka dorastała za murami Piety jako jedna z trzystu sierot, lecz zawsze czuła, że się od nich różni. Zanurzona w barwnym świecie dźwięków, utalentowana, uparta i bezkompromisowa postawiła sobie za cel zostanie najwybitniejszą skrzypaczką i kompozytorką Wenecji. Wierzyła, że pomoże jej w tym genialny nauczyciel, maestro Antonio Vivaldi. Z biegiem lat sława Anny Marii rosła, przyćmiewając nawet talent jej mentora. A to wzbudziło jego niepokój i zawiść…
Debiut Harriet Constable to zainspirowana prawdziwą historią olśniewająca opowieść o muzyce, zachwycie i zdradzie. Autorka oddaje hołd oszpeconym i okaleczonym weneckim sierotom z orkiestry figlie di coro, których wkład w najważniejsze dzieła muzyki klasycznej, w tym Cztery pory roku, był zbyt długo pomijany. Idealna książka dla miłośników Gambitu królowej i Miniaturzystki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 436
Mamie i Tacie,
którzy wychowali mnie z miłością
i pozwolili mi być odważną i ciekawą świata
Znaczna część przeszłości na zawsze tonie w oceanie czasu, zdarza się jednak, że wody się rozstępują i miga nam przed oczami, choćby przez chwilę, ukryty skarb[1].
Margaret Atwood, Testamenty
Nota historyczna
W roku tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym szóstym przez otwór w murze Ospedale della Pietà, weneckiego sierocińca, podrzucono niemowlę. Dziewczynka, której nadano imię Anna Maria della Pietà, stała się jedną z najwybitniejszych skrzypaczek osiemnastego stulecia. Jej nauczycielem był Antonio Vivaldi.
UNO
1
WENECJA, 1695
Zmierzcha. Na placu Świętego Marka bije dzwon La Marangona. Dźwięki wydobywające się z odlanej z brązu gardzieli wibrują, szybują ponad kopułą bazyliki, liżą skorupy sercówek osadzonych na dnie mulistego kanału i sączą się przez szczelinę między chodnikiem a drewnianymi drzwiami. Za nimi w wąskim, słabo oświetlonym przejściu stoi dziewczyna i spogląda w górę.
Niektórym dzwon wskazuje porę dnia. Innym przypomina o świętach, posiedzeniach rady, publicznych egzekucjach. Dla niej jest sygnałem, że wraz z kobietami trudniącymi się tym samym fachem może wyjść na ulice. To jest czas na pracę.
Owija szyję żółtym szalem z cienkiej wełny wskazującym na jej zawód i wychodzi na zewnątrz. Jej domem jest lupanar w dzielnicy San Polo, schowany na tyłach Ruga dei Oresi, głównej trasy, którą każdego dnia pokonują przyjezdni i tubylcy zmierzający przez most do San Marco. Strategiczne położenie: tutaj kręci się interes.
Kieruje się w lewą stronę, stukot obcasów niesie się po kamiennym bruku. Na rogu, gdzie rzeźnik sprzedaje podroby, znów skręca w lewo i idzie dalej prosto, póki nie dotrze do swojego stałego miejsca na skraju mostu Rialto. Skinieniem głowy pozdrawia kobietę, która przybyła tam chwilę wcześniej i właśnie się ustawia. Następnie składa pelerynę oraz szal, kładzie je na bruku pod mostem. Panuje milczące porozumienie – tutaj przechowujemy nasze schludnie ułożone rzeczy, kiedy pracujemy.
Ma na sobie suknię z zielonego lnu z wysokim stanem. Głęboki dekolt karo oblamowuje przepleciona przez tkaninę wstążka. Dziewczyna sięga palcami do kołnierza i ściąga tkaninę z ramion, obnażając piersi w wieczornym mroku, przysiada na ceglanym murku i czeka na klienta. Zwykle jest mężczyzną, pojawia się sam, często czuć od niego winem.
Łomocze jej serce, ale nie tak mocno jak kiedyś. Ma siedemnaście lat, a czuje, że zniesie niemal wszystko. Przeciętnie trzech dziennie. Sześć miesięcy, prawie sześciuset klientów. Przytupuje do wtóru swoich myśli. Kolejna noc pracy.
Nie należy do stałej klienteli. Jest mężczyzną, tak. I jest sam. Ale nigdy dotąd go nie widziała. Bardzo konkretny, co jej nie przeszkadza, ale musi być od niej starszy o jakieś czterdzieści lat, a oczy ma czarne jak diabeł.
– Chodźmy – rzuca przez ramię, jakby się obawiał, że ktoś go przyłapie. Roztacza woń dymu drzewnego i tytoniu. Głos ma chropawy i niski.
Prowadzi go do burdelu, pną się po drewnianych schodach, które trzeszczą pod jego ciężarem. Gdy wchodzą do pokoju, mężczyzna stęka i w progu garbi plecy, by nie uderzyć głową o framugę. Czerwone nakrycie głowy oraz płaszcz zapinany na mosiężne guziki są wskazówką, że pracuje w stoczni. Ponoć potrafią tam zbudować okręt wojenny w jeden dzień.
W pokoju stoi duże łóżko z kolumnami z ciemnego drewna, dopala się kilka świec. Płomienie migoczą, cienie drżą na ścianach. Dziewczyna ciężko wzdycha, zatrzaskują się drzwi.
Dziewięć miesięcy później ma twardy i nabrzmiały brzuch. Budzi się przed świtem, ponieważ ciało zaczyna pulsować bólem, zdumiewającym, nieznanym, rozdzierającym. Postępując zgodnie z planem, zarzuca na ramiona sfilcowany żółty szal i wciska do kieszeni własnoręcznie wyhaftowany kawałek materiału.
Pierwszym wyzwaniem są schody. Skurcze przybierają barwę szkarłatu. Gdzieś głęboko i nisko czuje, jakby ją ktoś rozrywał, uginają się pod nią kolana, kurczowo łapie się popękanej drewnianej poręczy. Wychodzi na ulicę, ale tam opada na kolana i, podpierając się łokciem, chwyta się za brzuch. Czy zdoła dotrzeć na czas? To niedaleko, ale w tym stanie... Nie możesz się zatrzymywać, powtarza sobie. Dasz radę.
Z trudem się podnosi i idzie dalej, posuwa się wzdłuż ceglanych ścian, które dają ciału oparcie. Kałuże rozstępują się pod jej stopami, zaburzając odbicie, dzieląc je na pół. Cel tej wędrówki znajduje się zaledwie kilka ulic dalej, ale droga wydaje się nie mieć końca. Ból utrudnia oddychanie, jest o wiele silniejszy niż jeszcze kwadrans temu.
Trzykrotne pukanie, szuranie stóp i akuszerka, siwa, pomarszczona, uchyla drzwi. Jej wzrok pada na brzuch, na młodą rękę przywierającą do napiętej skóry. Irytacja na twarzy starszej kobiety zmienia się w troskę. Drzwi otwierają się na oścież.
– Między zęby – komenderuje akuszerka, wyrywając kość małemu czarno-białemu psu i podając ją dziewczynie.
Pies warczy, dziewczyna odwarkuje. Zaciska zęby na kości, zachowuje się niemal jak zwierzę. Ból staje się nie do zniesienia, jakby przypalano ją żywym ogniem, rozrywano w środku na strzępy. To jej ostatnia myśl, nim straci przytomność. Że to nie do zniesienia.
Upływają dwa dni w mroku ciasnego pokoiku u akuszerki. Zmaltretowanemu ciału jeszcze daleko do wyzdrowienia, ale potrzebne jest łóżko. Następna dziewczyna krzyczy z bólu.
– Czas iść – mówi starsza kobieta.
– Ale dokąd? – pyta dziewczyna. Nie spodziewała się przeżyć porodu.
Akuszerka oddaje jej żółty szal, ona zaś z zaskoczeniem odkrywa w jego fałdach wiercącą się istotkę. Prawie zapomniała. Maleństwo jest pomarszczone, na skórze ma wybroczyny i niebieskie żyłki. Akuszerka bierze do ręki łyżkę, karmi je na odchodne kroplami wody z cukrem. Dziewczyna próbuje zapanować nad jego ruchliwymi kończynami, nie może się skupić, nie może myśleć, aż w końcu wywraca oczy w spazmatycznym bólu między udami. Łzy kapią na maleńką twarzyczkę. Drobna istotka krzyczy ze złości.
Dziewczyna wędruje bez celu labiryntem uliczek i mostów. Jest wyczerpana, ciało nadal krwawi, jest otwartą raną. Przez całą noc toczyła walkę z przenikliwym krzykiem, ale w końcu zapadła cisza.
Nadchodzi świt, gęsta mgła wije się nad kanałem. Po prostu musi iść dalej. Iść dalej, a to coś będzie cicho. Dociera na otwartą przestrzeń, gdzie budynki o bogato zdobionych fasadach i zwieńczonych łukiem oknach stoją zwrócone tyłem do zielonkawego kanału. Cztery stopnie prowadzą do wody, która kusząco przy nich pluszcze. Chodź do mnie, woła. Chodź do mnie.
Woda jest chłodna, ale pomimo tak wczesnego wiosennego poranka wydaje się działać orzeźwiająco. Dziewczyna przyciska istotkę do piersi i brnie coraz dalej, coraz głębiej.
Tak. Oczywiście, że to jest rozwiązanie. Jakże spokojne, jakże łagodne. Dziewczyna kładzie się plecami na wodzie i najzwyczajniej w świecie zanurza oba ciała pod powierzchnią.
Ale mała istotka gwałtownie się ożywia, oburzona zimnem, wilgocią i brakiem tlenu. Złości się, wierzga, znów jest jak najbardziej prawdziwa, próbuje się oswobodzić, wyrwać z uścisku.
Przestań, cicho, błaga dziewczyna. To już długo nie potrwa. Już niedługo.
Istotka przypomina szalejący ogień, nie da się jej okiełznać. Głowy gwałtownie wynurzają się na powierzchnię, obie walczą o oddech, o życie.
Istotka mocniej wczepia się w jej rękę. Nie krzyczy, tylko patrzy błagalnie, a wtedy gdzieś w oddali powietrze przenika pojedynczy dźwięk, elegancki i długi. Dziewczyna wyciąga maleństwo z wody, zawija je w przemoczoną pelerynę i biegnie.
Olbrzymie rzeźbione wrota Santa Maria della Fava są otwarte, oczekują na przybycie pierwszych wiernych na mszę. Dziewczyna ocieka wodą i szczęka zębami, istotka cicho spoczywa w jej ramionach, gdy na słaniających się nogach wchodzą do środka. Witają je szybkie kroki księdza, stuk, stuk, stuk, niesie się nawą.
– Ladacznic nie wpuszczamy – oznajmia ksiądz, popychając ją z powrotem ku wysokim drewnianym drzwiom. Jedwabne haftowane szaty wydymają się na wietrze.
– Proszę... bracie – błaga, odkrywając pelerynę, by pokazać trzymaną w ramionach kruszynkę.
Wyraz dezaprobaty na jego twarzy ustępuje miejsca obrzydzeniu. Znów ją odpycha. Zatrzaskuje jej przed nosem drzwi, ruch powietrza smaga ją w twarz. Dziewczyna osuwa się i ląduje na ziemi z rozrzuconymi nogami.
Wdech, wydech, udami znów wstrząsa nagły ból.
Z twarzą wykrzywioną w grymasie uświadamia sobie obecność słodkiego aromatu w powietrzu. Z pobliskiej cukierni napływa woń masła, cukru i mąki.
Piersi mrowią od naporu mleka; istotka znów zaczyna płakać. Rozwiązanie jest proste. Zwierzęce. Dziewczyna wie, co robić. Powoli odciąga dekolt sukienki, obnażając pierś. Maleństwo się przysysa i zaczyna pić.
Kobieta, która ją znajduje, też była niegdyś cortigna lume, prostytutką, utraciła już urodę, zachowała za to odporność i wytrzymałość. Dziewczyna budzi się w skromnym domu kurtyzany, na podłodze, otoczona poduszkami i okryta kocem. Pod ścianą stoi konsola, a na jej blacie pudełko kart do gry. Z kubka gorącej kawy wije się para. Dziewczyna podnosi go do ust, delikatnie dmucha i wypija łyk. Spływające do środka ciepło wyciska jej łzy z oczu.
Prostytutka pochyla się, coś mówi. Jedną ręką podpiera się w krzyżu, drugą podnosi z podłogi pusty talerz i kubek. Nie patrzy jej w oczy.
– Możesz tu zostać, póki nie wydobrzejesz, a przed końcem miesiąca mi się odwdzięczysz. Załatwię ci pracę w moim dawnym burdelu. Spodobasz się tam, jak już zagoi ci się kuciapka.
Prostuje plecy, pobrzękując naczyniami. Następnie wskazuje kubkiem na niemowlę.
– Zaniesiesz ją do Piety. Za dwa tygodnie od teraz, kiedy się wzmocnisz. Lecz ani chwili później. Jeśli za bardzo urośnie, nie zmieści się w dziurze.
– Co to jest Pietà? – pyta cicho dziewczyna.
– Tam ją odchowają, dadzą dobre życie. Otrzyma wykształcenie, możliwości. Uczą tam nawet gry na instrumentach.
To nie jest rozmowa, prostytutka nie czeka na odpowiedź. Odwraca się i wychodzi z pokoju.
Dziewczyna odprowadza ją wzrokiem, mruga powiekami. Słyszy cichutkie kwilenie, czuje delikatne ruchy. Ma wrażenie, że coś w środku niej nabrzmiewa i przygotowuje się na ból. Lecz ten nie nadchodzi. Zastępuje go coś silniejszego, trwałego, dobrego. Spuszcza głowę, by zobaczyć, co spowodowało takie uczucia. I po raz pierwszy sobie uświadamia, że trzyma w ramionach maleńką dziewczynkę.
Kolejny tydzień to najpiękniejszy okres w jej życiu. Obserwuje, jak niemowlę zaczyna skupiać wzrok, jak na nią patrzy, uczy się, że to twarz matki. Dziewczyna karmi je, tuli, głaska policzki i ociera ślinę z ust. I choć nie są już jednym ciałem, istnieje między nimi fundamentalne porozumienie. Są i zawsze będą częścią siebie nawzajem.
Wdycha ciepły, mleczny zapach maleństwa i zastanawia się, co będzie chciała mu kiedyś powiedzieć. Co chciałaby sama usłyszeć w dzieciństwie.
Powie córeczce, żeby biegała. Powie jej, by marzyła. By pozwoliła wypłynąć na zewnątrz temu, co ma w sobie. A gdy pewnego dnia zapyta, kim mogłaby zostać, odpowie jej: kimkolwiek zapragniesz. Rób to, co roznieca w twoim świecie wiele barw.
Trzy dni przed terminem dziewczyna zabiera córeczkę i garść monet i wędruje przez miasto. Za tę skromną zaoszczędzoną kwotę kupi papier, piękny wenecki papier, papier godzien królowej.
Sklepikarz prycha z dezaprobatą, kiedy dziewczyna wybiera najlepszy papier, na jaki ją stać – mięsisty, kremowy, marmurkowy, z drobinkami zieleni. Wręcza mu zań więcej monet, niżby wydała na trzydniową rację żywności, lecz jej to nie powstrzymuje.
Szyld nad drzwiami obok głosi Scriba. Z serca czarnego dzwonka zwisa sznurek. Trzykrotnie uderza nim o krawędź. Na ten dźwięk reaguje przystojny mężczyzna o dłoniach poplamionych inkaustem.
– Proszę napisać tak... – mówi po wejściu do środka, a skryba przekształca jej słowa w piękne zawijasy na papierze. Dziewczyna starannie składa arkusz i chowa go pod pelerynę.
Po powrocie do domu prostytutki wyciąga kartę z leżącej na stoliku talii i małym kuchennym nożem rozcina ją ukośnie na dwie części. Jedną z nich wsuwa sobie za gorset.
Kolejny świt, czas, który dla niej już zawsze będzie oznaczał cierpienie.
– Trzeba zrobić to dzisiaj – oznajmia prostytutka.
Dziewczyna zawija niemowlę w żółty szal i wychodzi na ulicę, wzbijając w górę gęstą mgłę ścielącą się pod stopami. Gdy szybkim krokiem przemierza ten przyprawiający o zawrót głowy labirynt, serce szamocze jej się w piersi, a spódnica obija o kostki. Szydzą z niej złote maski mijane w witrynach sklepów. Tkwiące w niej zwierzę jest czujne niczym ofiara lada chwila spodziewająca się ataku. Słuch wyostrzony na każdy świst i ruch, dłonie opiekuńczo otulają niemowlę pod peleryną.
Szybko do celu, nie guzdraj się, bądź uważna. W lewo, w prawo, w prawo, w lewo, w prawo. Przy pierwszym odgłosie zwiastującym niebezpieczeństwo uciekaj, powtarza sobie. Bierz nogi za pas.
Droga przebiega jednak spokojnie, a im bliżej Piety, tym bardziej ona zwalnia kroku. Nigdy się nie dowie, ile czasu potrzeba na przebycie tych ostatnich metrów.
Wpatruje się w metalową kratę, w otwór w murze, gdzie ma położyć dziecko, tę cząstkę siebie, ten tobołek energii i ognia, który rozpala w niej dumę. Tę istotę, która błagała ją o życie.
Nie zrobi tego. Zatacza się w tył, mocniej przyciska córeczkę do piersi, gdy nagle jej uwagę przyciąga kwilenie.
Na ziemi pod otworem w ścianie stoją skrzynki. Wydaje się, że wypełniają je gałgany, resztki jedzenia i śmieci, ale odgłos dochodzący z jednej z nich każe jej się zbliżyć. Podnosi wieczko i tłumi krzyk.
W środku sine z zimna dziecko ze śladami zwierzęcych pazurów na ciele wydaje ostatnie tchnienie. Jest duże, zbyt duże, by mogło zmieścić się w dziurze w ścianie.
Nabiera w płuca powietrza i przykłada palce do dziecięcej szyi, ale nie wyczuwa tętna. Zamyka mu powieki i najdelikatniej jak umie przykrywa twarz kawałkiem tkaniny.
Więcej widzieć nie musi.
Wstaje, obrzuca córkę ostatnim spojrzeniem i wkłada ją ostrożnie do otworu w murze. W fałdy kocyka wsuwa złożony liścik i połówkę karty. Całuje dziewczynkę w czoło, prostuje się i dzwoni. Odwraca się i nie mogąc znieść kolejnego spojrzenia, znika na zawsze.
„Idź już, słodkie dziecię – brzmi treść liściku – i pamiętaj, że Cię kochano”.
Po drugiej stronie muru tempo jest inne.
– Pierwsze na dziś! – woła siostra Klara, słysząc, jak metalowe serce dzwonka uderza o wieniec. Wybiega na dziedziniec i wyjmuje z muru wiercącą się dziewczynkę.
– Piętnasty kwietnia tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego szóstego roku – dyktuje siostrze Magdalenie, która notuje szczegóły w okazałej, zszytej sznurkiem księdze wypełnionej imionami.
„Chiara della Pietà, przybyła 20 lutego 1687 roku z bitą monetą i liścikiem od matki. Paulina della Pietà, przybyła 29 kwietnia 1695 roku z haftowaną szmatką. Agata della Pietà, przybyła 4 maja 1695 roku z wierszem i raną głowy od drewnianej skrzynki”.
Dziecko zostaje wyjęte z powijaków, włożone do miednicy i umyte. Sprawdzają, czy na skórze nie ma śladów zakażenia, a w meszku na głowie wszy. Wkładają pręt do paleniska. Skwierczenie, żelazisty swąd ciała i wściekły wrzask. W miejscu przyłożonego pręta widnieje litera P, żywa rana na górnej części lewego ramienia. Rączkę bandażują. Ksiądz chrzci dziewczynkę. Zakonnice powracają do księgi.
Oddech dziecka jest krótki, urywany, maleństwo cierpi fizyczny ból. Ale ma coś w oczach. Jakąś szaloną determinację.
– Jak ją nazwiemy? – pyta siostra Magdalena.
Siostra Klara spogląda na dzieciątko, które łapie ją maleńką piąstką za palec. Zakonnica w skupieniu mruży oczy.
– Anna Maria della Pietà – oznajmia, gdy niemowlę mocniej zaciska paluszki. – Mam wobec tej małej pewne przeczucie.
Przypisy
[1] Fragment powieści w przekładzie Pawła Lipszyca, Warszawa 2020.