Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Matka nazywała go monstrum stworzonym, lecz nie dokończonym przez naturę. Babka, Liwia, odnosiła się doń z pogardą. August wolał nie pokazywać się z nim publicznie, choć dostrzegał jego zalety. Przez pół wieku Klaudiusz, kulawy jąkała uważany za półgłówka, ale człowiek uczciwy, prawy i lojalny, pozostawał w cieniu, aż przypadek zrządził, że został cesarzem. Tylko on przetrwał wszystkie spiski i zbrodnie, które kolejno zabierały członków jego rodziny.
Powieść obejmuje pięćdziesiąt lat życia Klaudiusza do momentu objęcia przez niego godności cesarskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 652
System monetarny występujący w tej książce przedstawia się następująco. Podstawową jednostką monetarną jest „sztuka złota”, czyli aureus. Warta jest sto sesterców lub dwadzieścia pięć srebrnych denarów („sztuk srebra”). W przybliżeniu jest to równowartość dziesięciu złotych. Jednostką długości jest mila rzymska, równa 1478,5 metra. Daty w książce dla ułatwienia podano według kalendarza gregoriańskiego. Zachowano również współczesne nazwy miast oraz większości terminów wojskowych. Kalendarz grecki, którym posługuje się Klaudiusz, oparty jest na zasadzie liczenia od pierwszej olimpiady w roku 776 p.n.e. Podobną zasadę zastosowano odnośnie do najbardziej popularnych imion. I tak, pisze się Liwiusz zamiast Titus Livius, Cymbelin zamiast Cunobelinus, Marek Antoniusz zamiast Marcus Antonius. Odszukanie współczesnych odpowiedników terminów wojskowych, prawniczych czy technicznych czasami sprawiało mi trudności. Jako przykład mogę przedstawić wyraz „włócznia”. T.E. Shaw (któremu przy okazji pragnę podziękować za szczególnie staranne przeczytanie maszynopisu) zakwestionował poprawność wykorzystania terminu „włócznia” jako odpowiednika germańskiej framea albo pfriem. Zaproponował użycie terminu „oszczep”. Niestety, nie skorzystałem z jego rady, gdyż „oszczep” oznacza dla mnie odpowiednik pilum, czyli broni należącej do legionów rzymskich. A ponadto „włócznia” kojarzy się z bronią barbarzyńców. W języku angielskim słowo „włócznia” używane jest od trzystu lat i nabrało nowego znaczenia wraz z wojnami burskimi. Framei jako broni o długim drzewcu zakończonym żelaznym grotem używano (według Tacyta) nie tylko jako broni drzewcowej, ale i siecznej. Podobnie włócznie wojowników Ama-Zulu były zbliżone do tych, których używali Germanie z czasów Klaudiusza. Jak twierdzi Tacyt, w bezpośrednich starciach framea była niezwykle użyteczna – w przeciwieństwie do walk toczonych w lesie. Germanie, podobnie jak później Zulusi, łamali długie drzewce framei, by móc prowadzić walkę wśród drzew. Rzadko jednak dochodziło do takich sytuacji, gdyż Germanie woleli stosować raczej walkę podjazdową z lepiej wyszkolonymi Rzymianami.
Swetoniusz w „Żywotach cezarów” określa historię opisaną przez Klaudiusza jako bardziej „niedorzeczną” niż „źle napisaną”. Jeśli pewne fragmenty niniejszej książki brzmią nie tylko „niedorzecznie”, ale i „chropawo”, jeśli zdania są źle skonstruowane i pełne niepotrzebnych dygresji – to jednak całość nie odbiega od stylu mowy wygłoszonej po łacinie przez Klaudiusza w obronie praw obywatelskich Eduów. Mowa ta, prawdę mówiąc, jest miejscami chropawa, co prawdopodobnie wynika z faktu, iż jest to zapis słów wygłoszonych przez Klaudiusza w senacie. Przypomina mowę zmęczonego człowieka, który wykorzystywał sporządzone pobieżnie notatki. Książka „Ja, Klaudiusz” jest napisana potoczystym językiem, gdyż greka jest mniej sztywna niż łacina. Niedawno odkryty list Klaudiusza do aleksandryjczyków – być może w części autorstwa cesarskiego sekretarza – czyta się o wiele lepiej niż mowę o prawach Eduów.
Chciałbym podziękować Eilrys Roberts za pomoc w ustalaniu poprawności historycznej pracy oraz Laurze Riding za pomoc językową.
1934 r.R.G.
…Dzieje, których obraz ulegał wszelkiego rodzaju zniekształceniom nie tylko z winy współczesnych, lecz i żyjących w późniejszych czasach. Albowiem doniosłe zdarzenia zawsze spowija mgła wątpliwości i niejasności. Jedni najbłahsze plotki poczytują za prawdę, inni fakty podają za zmyślenia, a potomni przejaskrawiają poglądy jednych i drugich.
Tacyt
41 r. n.e.
Ja, Tyberiusz Klaudiusz Druzus Neron Germanik, i tak dalej, i tak dalej – oszczędzę wam już reszty moich tytułów – który tak niedawno jeszcze znany byłem przyjaciołom, krewnym i znajomym jako Klaudiusz Idiota, Klaudiusz Jąkała, Klau-Klau-Klaudiusz, a w najlepszym razie jako „biedny stryjek Klodzio”, przystępuję dziś do napisania dziwnej historii mego życia. Zacznę od najwcześniejszego dzieciństwa i kolejno rok po roku przedstawię wszystkie zdarzenia aż do momentu, kiedy niespodziewanym zrządzeniem losu znalazłem się w owej „złotej klatce”, w której tkwię po dziś dzień.
Nie będzie to bynajmniej moja pierwsza książka. Praca literacka, a ściślej mówiąc historiograficzna, była jedynym zajęciem, jakiemu z zamiłowaniem oddawałem się przez trzydzieści pięć lat z górą. Już we wczesnej młodości rozpocząłem studia pod kierunkiem najwybitniejszych w Rzymie historyków. Niech się więc czytelnicy moi nie dziwią, że w pisaniu osiągnąłem pewną wprawę.
Zaznaczyć muszę, że książkę tę pisze istotnie sam Klaudiusz, nie żaden z jego sekretarzy ani zawodowych biografów, którym wybitni mężowie zwykli dyktować swe wspomnienia w nadziei, że wytworność stylu pokryje błahość przedmiotu, a pochlebstwo przysłoni wady charakteru. Przysięgam na wszystkich bogów, że tym razem jestem swym własnym biografem i sekretarzem, a pisząc własnoręcznie, jakiej nagrody za pochlebstwo mógłbym się spodziewać od samego siebie? Użyłem wyrażenia „tym razem”, gdyż jest to już druga z rzędu moja autobiografia. Poprzednia to ośmiotomowe dzieło przeznaczone dla archiwum miasta i – powiedzmy szczerze – dość nudne. Napisałem je na publiczny użytek i nie przykładam do niego wielkiej wagi. Zresztą, prawdę mówiąc, byłem w tym czasie, to jest przed dwoma laty, zaprzątnięty innymi sprawami. Większą część pierwszych czterech tomów podyktowałem mojemu sekretarzowi; poza koniecznymi poprawkami stylistycznymi, usunięciem sprzeczności lub powtarzających się zdań nie pozwoliłem mu na żadne zmiany. Całą drugą część i przynajmniej kilka rozdziałów pierwszej napisał sam na podstawie dostarczonego przeze mnie materiału. Sekretarz ten, niewolnik grecki, którego na cześć wielkiego historyka nazwałem Polibiuszem, doszedł do takiej wprawy w naśladowaniu mego stylu, że kiedy dzieło zostało ukończone, nie sposób było odróżnić, których ustępów ja jestem autorem, a których on.
Było to, jak już powiedziałem, dzieło dość nudne. Nie mogłem wówczas pozwolić sobie na krytykę mego wujecznego dziadka, cesarza Augusta, ani jego trzeciej i ostatniej żony, a mojej babki, Liwii. Oboje zostali urzędowo zaliczeni w poczet bóstw, a ja piastowałem urząd kapłana, do którego obowiązków należała piecza nad ich kultem. Wprawdzie mogłem poddać surowej krytyce niegodziwe rządy dwóch następnych cesarzy, lecz pohamowałem się w imię przyzwoitości. Nie wydawało mi się sprawiedliwe przemilczanie działalności Liwii i postępków Augusta dokonanych pod wpływem tej niezwykłej i – raz wreszcie powiedzmy otwarcie – potwornej kobiety, a równocześnie wyjawianie całej prawdy o ich następcach tylko dlatego, że względem nich nie krępowały mnie obowiązki kapłańskie.
Owa książka przedstawiała więc tylko suche, bezsporne fakty. I tak na przykład pisząc, że taki a taki ożenił się z córką takiego to a takiego, piastującego takie to a takie wysokie urzędy, pomijam polityczne motywy małżeństwa i zakulisowe przetargi, które odbywały się między dwiema rodzinami. Innym razem wzmiankując, że ktoś umarł po zjedzeniu porcji afrykańskich fig, nie wspominałem ani o rodzaju użytej w tym wypadku trucizny, ani o osobistościach, którym śmierć ta była na rękę; chyba że okoliczności te ujawniono w wyroku sądowym. Aczkolwiek nie kłamałem, nie mówiłem też prawdy w takiej rozciągłości, jak to obecnie zamierzam uczynić.
Właśnie dzisiaj, chcąc odświeżyć sobie w pamięci pewne konkretne daty, przeglądałem tę pierwszą autobiografię w Bibliotece Apollina na Palatynie. Przeczytałem kilka rozdziałów i choć na podstawie stylu gotów bym przysiąc, że jestem ich autorem, nie mogłem sobie przypomnieć, czy rzeczywiście sam je napisałem lub podyktowałem. Jeżeli wyszły spod pióra Polibiusza, w takim razie człowiek ten miał niezwykły, cudowny talent naśladownictwa (przyznaję jednak, że mógł się opierać na innych moich dziełach historycznych). Lecz jeśli ja jestem ich autorem, to doprawdy pamięć służy mi gorzej, niż głoszą moi nieprzyjaciele.
Przeczytawszy powyższe słowa, zdałem sobie oczywiście sprawę z tego, że muszą one raczej potęgować niż rozpraszać wątpliwości, jakie budzi, po pierwsze, autorstwo tej książki, po drugie, moja niezależność historyka, po trzecie, wiarygodność opisanych faktów. Mimo to nie zamierzam ich skreślić. Piszę tak, jak czuję, a może czytelnik w miarę rozwijającego się opowiadania tym łatwiej uwierzy, że nic nie ukrywam, nawet faktów, które by mnie mogły skompromitować.
Książka ta pisana jest dla zaufanego grona czytelników. Zapytacie może, kogo mam na myśli. Potomność. Ale nie prawnuków ani praprawnuków, lecz potomność znacznie odleglejszą. Pomimo to nie tracę nadziei, że wam, przyszli moi czytelnicy, o sto pokoleń młodsi ode mnie, będę się wydawał równie współczesny, jak mnie się wydawali Herodot czy Tukidydes. A teraz wyjaśnię jeszcze, co mnie skłoniło do szukania czytelników w tak dalekiej przyszłości.
Przed osiemnastu blisko laty udałem się do Kume, żeby odwiedzić Sybillę przebywającą w pieczarze na górze Gaurus. Znajduje się tam zawsze jakaś wieszczka nosząca to imię, gdyż kiedy umrze jedna, miejsce jej zajmuje wykształcona przez nią adeptka. Nie wszystkie jednak Sybille są równie sławne. Wiele z nich przez długie lata służby ani razu nie otrzymało daru jasnowidzenia. Inne znów, choć prorokują, natchnienie czerpią raczej od Bachusa niż od Apolla, stąd też pijackie brednie w niemałym stopniu przyczyniły się do podważenia autorytetu wyroczni. Poprzedniczki Deifoby, której rady zasięgał często August, i żyjącej jeszcze sławnej Amaltei przedstawiały się na przestrzeni trzystu lat bardzo nieszczególnie. Wizyta moja u Sybilli przypadła na mroźny dzień grudniowy. Pieczara wieszczki znajduje się poza niewielką grecką świątynią Apolla i Artemidy. Nad portykiem świątyni widnieje stary pozłacany fryz przedstawiający historię Tezeusza i zabitego przez niego w labiryncie Minotaura. Według legendy fryz ma być dziełem Dedala. Jest to oczywisty nonsens! Dedal żył co najmniej przed jedenastoma wiekami, a fryz w najlepszym razie liczy pięćset lat. Zanim wolno było mi stanąć przed Sybillą, musiałem złożyć na ofiarę Apollowi byczka, a Artemidzie owcę.
Pieczara, wykuta w litej skale, robi przygnębiające wrażenie. Do jej wnętrza prowadzi stromy, kręty, ciemny, rojący się od nietoperzy korytarz. Czołgając się na czworakach, dotkliwie podrapany, dotarłem wreszcie do właściwej siedziby Sybilli. Na pierwszy rzut oka wieszczka wydała mi się podobniejsza do małpy niż do kobiety. Siedziała w zawieszonej u stropu klatce ubrana w czerwone szaty; w wąskiej smudze czerwonego światła, które nie wiadomo skąd przedostawało się do pieczary, krwawo połyskiwały jej oczy, a bezzębne usta wykrzywiały się szpetnym uśmiechem. W powietrzu czułem wyraźnie trupią woń. Wreszcie udało mi się wygłosić przygotowane już uprzednio pozdrowienie. Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że mam przed sobą mumię Deifoby, poprzedniej Sybilli, która zmarła nagle w sto dziesiątym roku życia i teraz, zabalsamowana, dotrzymywała według zwyczaju towarzystwa swej następczyni. Umieszczone pomiędzy rozwartymi powiekami kawałki posrebrzanego szkła do złudzenia naśladowały żywe, błyszczące oczy.
Tych kilka minut, które stałem przed Deifobą dygocąc i nadając swej twarzy jak najuprzejmiejszy wyraz, wydało mi się całą wiecznością. Wreszcie ukazała się żywa Sybilla, Amaltea, kobieta dość jeszcze młoda. Zgasło czerwone światło i mrok pochłonął Deifobę. Ktoś, prawdopodobnie adeptka, przesłonił czerwoną szybę. Równocześnie pieczarę przeszył płomień białego światła i w mroku zajaśniała Amaltea siedząca na tronie z kości słoniowej. Siedziała równie nieruchomo jak Deifoba, tylko oczy miała zamknięte. Na jej pięknej twarzy o wysokim czole malował się wyraz podobny do tego, jaki nieraz spotykamy u obłąkanych.
Mimo przebrania wieszczka mnie poznała, prawdopodobnie po jąkaniu się. Jako dziecko silnie cierpiałem na tę wadę. Później, idąc za wskazaniami retorów, nauczyłem się panować nad językiem, przynajmniej podczas publicznych występów. W życiu prywatnym, zwłaszcza jeśli ktoś zagadnie mnie znienacka, zaczynam się znowu jąkać, choć nie tak bardzo jak dawniej. Zdarzyło mi się to właśnie w Kume. Kiedy zobaczyłem Amalteę, kolana pode mną zadygotały i nie mogłem przebrnąć poza pierwszą zgłoskę.
– O Syb… Syb… Syb… Syb… Syb… – wyjąkałem.
Otworzyła oczy, zmarszczyła z dezaprobatą czoło i zaczęła mnie przedrzeźniać:
– O Klau… Klau… Klau…
Zawstydzony usiłowałem sobie przypomnieć, w jakiej właściwie przybyłem sprawie.
– Sybillo – rzekłem wreszcie z niemałym wysiłkiem – chcę cię zapytać o losy Rzymu i własne.
Wyraz jej twarzy zaczął z wolna ulegać zmianie. Dyszała ciężko, a ciałem jej raz po raz wstrząsały gwałtowne skurcze. Ogarniała ją święta moc wieszczby. Nagle zaszumiało, jakby gwałtowny wicher wionął przez podziemne korytarze; drzwi zatrzasnęły się z hukiem, jakieś skrzydła musnęły mnie po twarzy, światło zgasło, a przez usta Sybilli greckim wierszem przemówił głos boga:
Jęczy pod klątwy punickiej brzemieniem,
Dusi się sznurem od sakwy ze złotem,
Nim siły zbierze, upadnie niemocny.
Za życia czerw muszy się lęgnie,
Robactwo toczy za życia źrenice,
Nikt nie spostrzeże, gdy przyjdzie dzień śmierci.
Zarzuciwszy ręce na głowę, Sybilla ciągnęła:
Za dziesięć lat i dni pięćdziesiąt trzy
Klau-Klau otrzyma, czego każdy pragnie,
Lecz czego sam bynajmniej nie pożąda.
Pochlebcy wtedy otoczą go rojem,
A on się będzie jąkał, stękał, chromał
I ślina będzie mu po brodzie ciekła.
Lecz w dziewiętnaście wieków po swej śmierci,
Kiedy na zawsze wreszcie oniemieje,
Klau-Klau-Klaudiusz przemówi wyraźnie.
I zaśmiał się bóg przez jej usta dźwięcznym i groźnym głosem: „Ho! ho! ho!”. Pokłoniłem się wówczas nisko i pędem ruszyłem ku wyjściu. Tam potknąłem się o pierwszy z brzegu stopień i runąłem w dół po wyszczerbionych schodach, tłukąc sobie boleśnie głowę i kolana. Ścigało mnie echo potężnego śmiechu.
Dziś, jako doświadczony augur1, fachowy historyk i kapłan, który dzięki wprowadzonemu przez Augusta zwyczajowi miał sposobność zapoznać się bliżej z księgami sybillińskimi, mogę dać wyjaśnienie powyższych wierszy, i to wyjaśnienie do pewnego stopnia autorytatywne.
Tak więc słowa o „klątwie punickiej” odnoszą się niewątpliwie do zburzenia Kartaginy. Za czyn ten klątwa bogów ciążyła długo na narodzie rzymskim. Zawarliśmy z Kartaginą pokój i na wielkie bóstwa Rzymu – wśród nich także na Apolla – przysięgliśmy jej przyjaźń i opiekę. Lecz szybkość, z jaką miasto dźwigało się po klęskach drugiej wojny punickiej, wzbudziła w Rzymie zawiść. Podstępnie doprowadziliśmy do trzeciej wojny. Kartagina została zburzona, mieszkańcy wycięci w pień, orne pola posypane solą. Na skutek tej wojny „sznur od sakwy” zacisnął się wokół naszej własnej szyi. Gorączka złota opanowała Rzym, z chwilą gdy zniszczywszy groźną rywalkę w dziedzinie handlu, stał się sam bezspornym panem wszystkich bogactw Morza Śródziemnego. Za bogactwem przyszły gnuśność, chciwość, okrucieństwo, nieuczciwość, tchórzostwo, zniewieściałość i wiele innych nieznanych dawniej wad.
O darze, którego pożądali wszyscy z wyjątkiem mnie, dowiecie się we właściwym miejscu. Otrzymałem go dokładnie w dziesięć lat i pięćdziesiąt trzy dni po wyroczni.
Długo nie mogłem zrozumieć ostatniej zwrotki. Obecnie widzę w niej przepowiednię napisania tej książki. Ukończywszy ją, utrwalę rękopis w specjalnym płynie, zapieczętuję w ołowianej puszce i zakopię gdzieś głęboko w ziemi. Pewnego dnia potomni odnajdą go i przeczytają. Jeżeli domysł mój jest słuszny, nastąpi to za jakieś tysiąc dziewięćset lat. Wszyscy współcześni mi pisarze, których dzieła przetrwają do owej chwili, będą wtedy robili wrażenie jąkałów nie umiejących jasno wyrazić swej myśli; wszyscy oni bowiem pisali tylko dla współczesności i ostrożnie dobierali słowa ukrywające właściwy sens. Moja książka natomiast przemówi jasno i otwarcie. Po namyśle dochodzę do przekonania, że będzie lepiej, jeśli rękopisu nie umieszczę w puszce, lecz po prostu byle gdzie go porzucę. Jako historyk, wiem z doświadczenia, że więcej dokumentów ocalało dzięki przypadkowi niż dzięki staraniom. To Apollo obwieścił proroctwo, niechże się więc zaopiekuje rękopisem. Jak widzicie, piszę po grecku. Przypuszczam bowiem, że język ten zawsze będzie dzierżył prym w literaturze światowej. Natomiast łacina ulegnie prawdopodobnie wraz z Rzymem zagładzie przepowiedzianej przez Sybillę. Zresztą grecki jest przecież ojczystą mową Apolla.
Co się tyczy nazwisk i dat – te ostatnie umieszczam na marginesie – postanowiłem być szczególnie dokładny. Swego czasu pracowałem nad dwoma kompilacyjnymi dziełami z dziejów Etrurii i Kartaginy. Jeszcze dziś otrząsam się na wspomnienie godzin strawionych na odgadywaniu, w którym roku mógł mieć miejsce taki a taki fakt lub kogo właściwie miał na myśli autor, wymieniając pewne nazwisko. Zdarzało się bowiem nie tylko, że to samo imię nosił kolejno ojciec, syn, wnuk i prawnuk, lecz że tak samo zwał się nawet ktoś zupełnie obcy. W książce mojej występuje na przykład kilku Druzusów: mój ojciec, ja sam, mój syn, mój brat przyrodni, a wreszcie mój bratanek. Toteż za każdym razem zaznaczę, o którego z nich w danym wypadku chodzi. Od razu też powiem, że wychowawca mój, Marek Porcjusz Katon, nie jest identyczny ani z Markiem Porcjuszem Katonem, cenzorem i głównym sprawcą trzeciej wojny punickiej, ani z jego synem, słynnym prawnikiem, ani z jego wnukiem, konsulem, ani z prawnukiem, przeciwnikiem Juliusza Cezara, ani z praprawnukiem, który padł w bitwie pod Filippi. Był to praprawnuk noszący to samo imię co wszyscy wyżej wymienieni. Poza tym nie odznaczył się niczym godnym uwagi; nie piastował żadnych urzędów i na żadne zresztą nie zasługiwał. Surowy, pedantyczny, a przy tym mocno ograniczony, nadawał się w najlepszym razie na bakałarza w szkółce elementarnej. August zrobił go moim wychowawcą, a następnie nauczycielem gromadki chłopców, potomków rzymskiego patrycjatu i dynastycznych rodów cudzoziemskich.
10 r. p.n.e.
Chcąc ustalić chronologię opisanych poniżej wypadków, podam od razu datę mych urodzin. Zdarzenie to miało miejsce w roku 774 po założeniu Rzymu, a w 767, licząc od pierwszej Olimpiady. Był to dwudziesty rok panowania cesarza Augusta, o którym pamięć prawdopodobnie nie zaginie nawet po dziewiętnastu wiekach.
Zanim zakończę ten wstępny rozdział, muszę dodać jeszcze kilka słów o Sybilli i jej proroctwach. Wspomniałem już poprzednio, że w Kume po śmierci jednej Sybilli miejsce jej zajmuje następna, lecz nie wszystkie są równie słynne. Szczególnie sławna była Demofile, której radził się Eneasz przed zejściem do podziemi, a w późniejszych czasach Herofile. Ta ostatnia, jak głosi legenda, stanęła pewnego dnia przed obliczem Tarkwiniusza i zaproponowała mu nabycie zbioru przepowiedni. Królowi jednak cena wydała się zbyt wysoka. Wtedy wieszczka spaliła część ksiąg, a za pozostałe zażądała tej samej olbrzymiej sumy. Kiedy król odmówił, Sybilla postąpiła jak poprzednio. Za trzecim wreszcie razem zaciekawiony Tarkwiniusz nabył resztę ksiąg za wymienioną pierwotnie sumę. Zbiór Herofili ma dwojaki charakter, częściowo są to przepowiednie groźnej lub pomyślnej przyszłości, częściowo wskazówki dotyczące ofiar, jakie należy złożyć, kiedy ukażą się niezwykłe znaki i zjawiska. Z biegiem czasu do pierwotnego zbioru dodawano ważniejsze i znajdujące potwierdzenie przepowiednie udzielane osobom prywatnym. Kiedy zachodziły niezwykłe zjawiska lub na Rzym spadały wielkie klęski, specjalni kapłani na zlecenie senatu szukali rady w księgach sybillińskich. I zawsze ją znajdowali. Dwukrotnie część zbioru przepowiedni spłonęła do szczętu i została z pamięci odtworzona przez kapłanów. Pamięć ta jednak w wielu wypadkach okazała się bardzo zawodna. Dlatego też August postanowił ustalić autorytatywny tekst ksiąg, odrzucając wszystko, co było niewątpliwą interpolacją albo nie natchnioną przez bogów rekonstrukcją. Kazał też zniszczyć nieautoryzowane, prywatne zbiory przepowiedni sybillińskich i inne księgi wieszczbiarskie, które udało mu się skonfiskować. Uległo w ten sposób zagładzie z górą dwa tysiące egzemplarzy. Po ustaleniu tekstu zamknął księgi sybillińskie w skrytce pod statuą Apolla, w świątyni, którą wzniósł ku czci tego boga na Palatynie obok swego pałacu. W pewien czas po śmierci Augusta wpadł w moje ręce ciekawy unikat, pochodzący z prywatnej biblioteki cesarza. Książka ta nosiła tytuł „Kurioza sybillińskie” – wybór wyroczni częściowo zaliczonych do tekstu oficjalnego, częściowo, jako nieautentyczne, odrzuconych przez kapłanów Apolla. Wiersze były przepisane własnoręcznie przez Augusta; ten pięknie wykaligrafowany tekst zawierał też charakterystyczne błędy. Początkowo cesarz pisał nieortograficznie przez prostą nieznajomość reguł, później przez ambicję, by wykazać się oryginalnością. Większość tych wierszy nie miała nic wspólnego z Sybillą; autorami ich byli różni nieodpowiedni ludzie, którzy chcieli bądź to uświetnić siebie samych lub swój ród, bądź też rzucić klątwę na rywali, i w tym celu zmyślając własne proroctwa, podszywali się pod autorstwo boga. Zauważyłem, że ród klaudyjski ma na sumieniu sporo tych fałszerstw. Znalazłem wprawdzie jedną czy dwie przepowiednie, których archaiczny język wskazywał na dawne pochodzenie. Zdawały się wyrazem prawdziwego wieszczego natchnienia, a treść ich była tak niepokojąca, że najwidoczniej August, którego słowo było dla kapłanów Apolla rozkazem, zaprotestował przeciw włączeniu ich do oficjalnego tekstu. Wprawdzie książeczki tej od dawna już nie mam u siebie, ale pamiętam słowo w słowo najważniejszą z tych – prawdopodobnie autentycznych – przepowiedni. Napisana była po grecku i – jak większość najdawniejszych wieszczb – przełożona żywcem na język łaciński. Brzmiała następująco:
Kiedy wiek minie od punickiej klątwy,
Rzym się ukorzy przed czuprynnym mężem;
Ten mąż czuprynny o rzadkiej czuprynie
Będzie kobietom mężem, mężom żoną.
Koń jego palce będzie miał miast kopyt.
Śmierć jego z ręki syna, co niesynem,
Śmierć nie wśród walki.
Czuprynny drugi, co owładnie państwem,
Będzie synem-niesynem swego poprzednika.
A głowę bujnie skryją mu kędziory.
Rzym z ceglanego zrobi marmurowym,
Ujmie go w pęta, chociaż niewidoczne,
I umrze z ręki żony, co nieżoną,
Z radością syna-niesyna.
Czuprynny trzeci, co owładnie państwem,
Będzie synem-niesynem swego poprzednika.
A ulepiony będzie z posoki i błota,
Ten mąż czuprynny o rzadkiej czuprynie
Rzymowi klęski i triumfy zyska,
A śmierci jego będzie rad syn-niesyn.
Zginie od pierza.
Czuprynny czwarty, co owładnie państwem,
Będzie synem-niesynem swego poprzednika.
Ten mąż czuprynny o rzadkiej czuprynie
Blużnierstwo da Rzymowi i truciznę.
Umrze kopnięty przez starego konia,
Na którym dzieckiem jeździł.
Czuprynny piąty, co owładnie państwem,
Owładnie państwem pomimo swej woli.
Będzie idiotą, którym każdy gardzi.
A głowę bujnie skryją mu kędziory.
Nakarmi wodą Rzym i w zimie chlebem,
A umrze z ręki żony, co nieżoną,
Z radością syna-niesyna.
Czuprynny szósty, co owładnie państwem,
Będzie synem-niesynem swego poprzednika
Rzym odeń weźmie grajków, grozę, pożar,
Na jego rękach krewnych krew czerwona,
A czuprynnego zabraknie mu następcy.
Krew z jego grobu wytryśnie.
Widocznie dla Augusta było całkiem jasne, że pierwszym z „czuprynnych”, czyli Cezarów (gdyż słowo caesaries oznacza czuprynę), był jego cioteczny dziad, Juliusz, który go adoptował. Juliusz miał łysinę i głośny był z rozpusty, jaką uprawiał z osobnikami obojga płci; powszechnie też było wiadomo, że jego rumak bojowy ma palce zamiast kopyt. Juliusz, który wyszedł cało z niejednej krwawej bitwy, w końcu został zamordowany w senacie przez Brutusa. Brutus zaś uchodził powszechnie za jego naturalnego syna. „I ty, synu!” – zawołał Juliusz, ujrzawszy go ze sztyletem w dłoni.
O klątwie punickiej pisałem już poprzednio. W drugim z Cezarów rozpoznał August niewątpliwie samego siebie. Pod koniec życia chełpił się przecież wzniesionymi budowlami i świątyniami, i twierdził, że zastawszy Rzym ceglanym, zostawia go marmurowym. W słowach tych kryła się równocześnie aluzja do politycznego dzieła Augusta, jakim było utrwalenie potęgi cesarstwa. Przepowiednia dotycząca jego śmierci musiała mu się natomiast wydać niezrozumiała lub po prostu mylna; jakieś skrupuły jednak powstrzymywały go od jej zniszczenia. Kto był trzecim, kto czwartym i piątym „czuprynnym”, dowiemy się obszerniej z niniejszej historii. A byłbym doprawdy idiotą, gdybym stwierdzając dokładność, z jaką dotychczas przepowiednia ta sprawdzała się we wszystkich szczegółach, nie rozpoznał szóstego „czuprynnego”; ze względu na Rzym cieszę się, że nie nastąpi już po nim siódmy.
Ojca nie przypominam sobie wcale. Umarł, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem. Później jako młodzieniec korzystałem z każdej sposobności, żeby zebrać jak najwięcej szczegółów dotyczących jego życia i charakteru. Wypytywałem o nie wszystkich, którzy go znali – senatorów, żołnierzy, niewolników. Marzyłem, że pierwszą moją pracą historyczną będzie biografia ojca. Już nawet zacząłem ją pisać, lecz zakaz mojej babki Liwii położył przedwcześnie kres rozpoczętemu dziełu. Pomimo to w dalszym ciągu zbierałem materiały w nadziei, że przyjdzie dzień, w którym będę mógł pracę swą podjąć na nowo. Dzień taki rzeczywiście nadszedł i właśnie niedawno ukończyłem tę biografię, ale opublikowanie jej wydaje mi się bezcelowe. Jest to książka tak na wskroś republikańska, że z chwilą kiedy dowie się o niej moja obecna żona Agrypinilla, każe ona zniszczyć wszystkie egzemplarze, a kopiści, którzy książkę przepisywali, drogo zapłacą za moją niedyskrecję. Będą się mogli uważać za szczęśliwych, jeśli nie każe połamać im rąk i poobcinać palców. Byłoby to całkiem w guście Agrypinilli. Och, jak ta kobieta mnie nienawidzi!
Na nikim w życiu nie wzorowałem się bardziej niż właśnie na ojcu – z wyjątkiem chyba mego brata Germanika. Wszyscy jednak twierdzą, że Germanik był pod każdym względem żywym wizerunkiem ojca; ta sama twarz i postawa (wyjąwszy chude nogi), te same przymioty ducha: odwaga, rozum, szlachetność. Toteż obaj w mych myślach zlewają się w jedną postać.
Rozpoczynając tę opowieść od wspomnień dzieciństwa, nie chciałbym cofać się w przeszłość dalej niż do mych rodziców. Nie cierpię genealogii i historii rodzin. Trudno mi jednak nie poświęcić więcej miejsca babce Liwii (spośród czworga moich dziadków tylko ona jeszcze żyła, gdy się urodziłem). Jest ona, niestety, główną postacią pierwszej części tej historii, a wielu jej postępków nie można by było zrozumieć, gdybym nie opowiedział o jej młodych latach.
Rozwiódłszy się z moim dziadkiem, Liwia wyszła po raz drugi za mąż za cesarza Augusta. Po śmierci mego ojca stała się faktyczną głową rodu; usunęła na drugi plan moją matkę, Antonię, stryja Tyberiusza – oficjalną głowę rodziny – a nawet samego Augusta, którego możnej opiece ojciec mój w testamencie polecił swoje dzieci.
Liwia, podobnie jak mój dziadek, pochodziła z rodu Klaudiuszów, jednego z najstarszych rodów rzymskich. Sędziwi ludzie jeszcze pamiętają balladę ludową, którą o nim śpiewano. Według jej refrenu klaudyjskie drzewo rodzi dwa gatunki owoców: słodkie jabłka i cierpkie płonki; tych ostatnich więcej niż jabłek. Do płonek ballada zalicza Appiusza Klaudiusza Pysznego, którego zamach na cześć i wolność dziewicy Wirginii wywołał oburzenie w całym Rzymie; Klaudiusza Druzusa, który za czasów republiki chciał zostać królem italskim, i Klaudiusza Pięknego. Ten, gdy święte kury nie chciały dziobać ziarna, wrzucił je do morza ze słowami: „Kiedy nie chcą jeść, to niech piją!”. Bezpośrednio po tym przegrał wielką bitwę morską. Za słodkie jabłka poeta uważa Appiusza Ślepego, który odradził Rzymianom niebezpieczny związek z królem Pyrrusem, Klaudiusza Kloca, który wypędził Kartagińczyków z Sycylii, i Klaudiusza Nerona (co w sabińskim dialekcie oznacza: Mężnego), który Hazdrubalowi przebywającemu w Hispanii przeszkodził w połączeniu się z bratem, wielkim Hannibalem. Ci trzej byli to ludzie uczciwi, a równocześnie śmiali i mądrzy. Ballada mówi też o kobietach z rodu klaudyjskiego. I tu również jest więcej płonek niż jabłek.
41 r. p.n.e.
Dziad mój był jednym z najlepszych Klaudiuszów. Doszedłszy do przekonania, że tylko Juliusz Cezar jest człowiekiem zdolnym w owych ciężkich czasach zapewnić Rzymowi spokój i bezpieczeństwo, wstąpił do partii cezariańskiej i walczył dzielnie w kampanii egipskiej. W pewnym momencie jednak zaczął podejrzewać, że Juliusz dąży do jedynowładztwa. Nie chcąc stać się narzędziem ambitnych planów imperatora, a nie mogąc otwarcie z nim zerwać, postarał się o urząd kapłana i wyjechał do Galii, gdzie zakładał kolonie weteranów wojskowych. Kiedy zamordowano Cezara, wrócił do Rzymu i wystąpił ze śmiałym wnioskiem o uczczenie zabójców tyrana. Naraził się tym młodemu Oktawianowi, adoptowanemu synowi Cezara, a późniejszemu Augustowi, i sprzymierzonemu z nim wielkiemu Markowi Antoniuszowi. Musiał więc co rychlej uciekać z Rzymu. W okresie późniejszych walk domowych łączył się to z jedną, to znów z drugą partią, zależnie od tego, po czyjej stronie widział słuszność. Towarzyszył młodemu Pompejuszowi, to znowu z bratem Marka Antoniusza walczył przeciwko Augustowi pod Peruzją w Etrurii. Przekonał się jednak August, chociaż zemstę nad mordercami swego przybranego ojca uważał za święty obowiązek, w gruncie rzeczy nie był tyranem i dążył do przywrócenia dawnych swobód. Przeszedł więc na jego stronę i wraz z żoną Liwią i synem Tyberiuszem, liczącym wówczas dwa lata, przeniósł się do Rzymu. Odtąd nie brał już udziału w trwającej dalej wojnie domowej, zadowalając się wypełnianiem obowiązków kapłańskich.
Babka Liwia należała do gatunku najgorszych Klaudiuszów. Może wcielił się w nią duch owej Klaudii, siostry Klaudiusza Pięknego, którą oskarżono o obrazę narodu rzymskiego. Opowiadają, że gdy pewnego razu pojazd jej musiał się zatrzymać w zatłoczonej ulicy, zawołała:
– Co za szkoda, że nie żyje mój brat! On potrafił torować sobie drogę w tłumie. Batem!
Przechodzący przypadkiem trybun ludowy przerwał jej z oburzeniem i przypomniał, jak przez bezbożność tego brata zginęła cała flota rzymska.
– Tym większa szkoda, że nie żyje – odparowała. – Utraciłby może jeszcze niejedną flotę i przy bożej pomocy przerzedziłby trochę tę przeklętą hałastrę. Ty, jak widzę – dorzuciła – jesteś trybunem i cieszysz się przywilejem nietykalności, ale nie zapominaj, że my, Klaudiusze, już kilku trybunom dobrze przetrzepaliśmy skórę, nie patrząc na ich nietykalność.
W podobny sposób wyrażała się Liwia o ludzie rzymskim. „Wszystko to hołota i niewolnicy – mawiała. – Republika była zawsze oszustwem. W rzeczywistości Rzym potrzebuje króla”. Tak przynajmniej oświadczyła pewnego razu memu dziadkowi, zapewniając go, że przyjdzie moment, kiedy Marek Antoniusz, Oktawian (czyli późniejszy August) i Lepidus (bogaty, acz ślamazarny), którzy w trójkę rządzili wówczas całym państwem rzymskim, zaczną się między sobą kłócić; wtedy on, jeśli tylko potrafi zręcznie wykorzystać swoje stanowisko najwyższego kapłana i opinię nieskazitelnego człowieka, jaką cieszył się we wszystkich stronnictwach, może sięgnąć po koronę. Dziadek spochmurniał i zagroził babce rozwodem, jeśli kiedykolwiek jeszcze wystąpi z podobną propozycją. Dawniej w małżeństwie rzymskim mąż mógł usunąć żonę z domu, nie podając przyczyny do publicznej wiadomości. Zwracał wtedy posag, ale zatrzymywał dzieci. Babka więc zamilkła i pozornie ustąpiła, ale od tej chwili miłość między nimi wygasła. A Liwia poza plecami męża rozpoczęła natychmiast zabiegi w celu usidlenia Augusta.
Nie było to przedsięwzięcie zbyt trudne. August był młody i zapalczywy, a Liwia doskonale przestudiowała jego upodobania. Zresztą jak ogólnie twierdzono, była jedną z najpiękniejszych w owym czasie kobiet. Wybrała Augusta, gdyż sądziła, że lepiej posłuży jej ambitnym planom niż Marek Antoniusz, nie mówiąc już o Lepidusie, z którym w ogóle nikt się nie liczył. Wiedziała dobrze, że August nie cofnie się przed niczym dla osiągnięcia celu – świadczyły o tym najlepiej proskrypcje sprzed dwu lat: zginęło wtedy dwa tysiące ekwitów2i trzystu senatorów. Kiedy już była pewna swego wpływu na Augusta, nakłoniła go do rozwiedzenia się ze Skrybonią, kobietą starszą, którą poślubił ze względów politycznych. Doniosła mu o romansie Skrybonii z bliskim przyjacielem mego dziadka. August uwierzył łatwo i nie pytał o szczegóły. Rozwiódł się z Bogu ducha winną Skrybonią tego samego dnia, kiedy powiła mu córkę Julię. Gdy tylko dziecko przyszło na świat, kazał je zabrać matce i oddać na wychowanie żonie jednego ze swych wyzwoleńców. Wtedy Liwia, która miała wówczas siedemnaście lat, o dziewięć mniej od Augusta, przyszła do mego dziadka i oświadczyła:
– Teraz się ze mną rozwiedź. Od pięciu miesięcy chodzę brzemienna, a nie ty jesteś ojcem dziecka. Ślubowałam, że nie będę mieć więcej dzieci z tchórzem – i dotrzymałam przysięgi.
Dziecko, o czym dziadek nie wiedział, było legalne. Ale ponieważ zawsze polegał na słowie żony, więc i tym razem jej uwierzył. Nie dając poznać po sobie uczuć, jakie nim niewątpliwie miotały, odrzekł krótko:
– Powiedz swojemu uwodzicielowi, żeby przyszedł do mnie. Załatwimy sprawę w cztery oczy.
Ku wielkiemu zdumieniu dziadka okazało się, że uwodzicielem jest August, którego uważał za swojego przyjaciela. Nie czynił mu żadnych wyrzutów. Może pomyślał, że wina leży po stronie Liwii, która starała się usidlić nie dość odpornego na jej niezwykłą piękność młodzieńca, a może podejrzewał, że przyjaciel w głębi duszy wciąż żywi do niego urazę za ów wniosek w senacie o uczczenie zabójców Juliusza Cezara. Powiedział krótko:
– Jeżeli kochasz tę kobietę i chcesz z nią zawrzeć uczciwe małżeństwo, weź ją. Chodzi mi tylko o to, żeby uniknąć skandalu.
August przysiągł uroczyście, że natychmiast ożeni się z Liwią i nie porzuci jej, póki będzie mu wierna. Wtedy dziadek się rozwiódł. Słyszałem, że w całej tej historii dopatrywał się kary bogów za to, że swego czasu na Sycylii za radą żony uzbroił niewolników do walki przeciw obywatelom rzymskim. Zresztą Liwia pochodziła z tej samej co on rodziny Klaudiuszów, chciał więc i z tego powodu oszczędzić jej publicznej hańby. Ślub odbył się w parę tygodni później. Dziadek wziął udział w uroczystości; zachowywał się tak jak ojciec wydający za mąż córkę i śpiewał wraz z innymi hymn weselny. Na pewno nie uczynił tego z obawy przed Augustem. Kiedy pomyślę, jak bardzo kochał Liwię i jak przez swoją szlachetność naraził się na podejrzenie o tchórzostwo i stręczycielstwo, jestem pełen podziwu dla niego.
Liwia jednak nie potrafiła ocenić tej szlachetności; czuła się upokorzona i dotknięta tak spokojnym załatwieniem sprawy i tak obojętnym odstąpieniem jej, jakby była martwym przedmiotem niewielkiej wartości.
W trzy miesiące po ślubie przyszedł na świat mój ojciec. Przy tej sposobności Liwia poróżniła się z siostrą Augusta, a żoną Marka Antoniusza, Oktawią. Przyczyną śmiertelnej obrazy stał się grecki epigramat. Wierszyk ten sławił rodziców, którym po trzech miesiącach rodzą się dzieci, zaznaczając równocześnie, że dawniej szczęście takie było udziałem jedynie kotek i suk. Jeżeli Oktawia była rzeczywiście autorką tego wiersza, to Liwia z góry i z nawiązką odpłaciła szwagierce. Autorstwo jednak wydaje mi się mało prawdopodobne. Oktawia sama, wychodząc za Marka Antoniusza, była brzemienna z pierwszego męża, który umarł, a przecież w myśl przysłowia: „Kulawy nie wyśmiewa się z kulawego”. Poza tym małżeństwo Oktawii było zawarte ze względów politycznych i zalegalizował je specjalny dekret senatu. Nie odegrały w nim roli ani namiętności, ani osobiste ambicje. Jeżeli kolegium kapłańskie uznało ważność związku Augusta z Liwią, stało się to głównie dzięki temu, że mój dziadek i August byli kapłanami, a godność najwyższego kapłana sprawował Lepidus, który spełniał każde żądanie cesarza.
Gdy tylko Liwia przestała karmić syna, August odesłał go do domu mego dziadka, gdzie chował się razem ze swym o cztery lata starszym bratem Tyberiuszem. Dziadek nie powierzył dzieci opiece preceptora, jak to było ogólnie w zwyczaju, lecz sam zajął się ich wychowaniem. Systematycznie wpajał chłopcom nienawiść do tyranii i miłość do dawnych ideałów sprawiedliwości, wolności, cnoty. Choć dom dziadka stał na Palatynie, tuż obok pałacu Augusta, i obaj chłopcy codziennie odwiedzali matkę, Liwia długo nie mogła przeboleć, że nie ma wpływu na wychowanie synów. Kiedy zaś dowiedziała się, jakie zasady wpaja w nich ojciec, oburzenie jej nie miało granic. Wkrótce potem dziadek mój umarł niespodzianie w czasie uczty, którą urządził dla kilku swych przyjaciół. Wprawdzie krążyły pogłoski, że został otruty, ale ponieważ wśród gości znajdowali się August i Liwia, sprawę zatuszowano. W testamencie dziadek mianował Augusta opiekunem swych synów. Mowę pogrzebową wygłosił stryj mój Tyberiusz, liczący wówczas dziewięć lat.
August był serdecznie przywiązany do swej siostry Oktawii, toteż bardzo się zmartwił wiadomością, że Antoniusz, który zaraz po ślubie wyruszył na wojnę z Partami, zatrzymał się po drodze w Egipcie i odnowił stosunki z Kleopatrą. Jeszcze bardziej zmartwił go krótki list, który Oktawia otrzymała od męża w następnym roku, kiedy wyjechała, aby dostarczyć mu posiłków w ludziach i pieniądzach. List doszedł w pół drogi. Antoniusz pisał w chłodnym tonie, rozkazując Oktawii natychmiast wrócić do domu i zająć się gospodarstwem; pieniądze jednak i ludzi przyjął. Liwia skrycie ucieszyła się tym zajściem. O ile Oktawia usilnie starała się złagodzić wszelkie spory między Augustem i Antoniuszem, o tyle ona nie szczędziła trudów, aby stwarzać między nimi nieporozumienia i budzić zawiść. Po powrocie Oktawii Liwia nalegała na męża, żeby zaproponował siostrze zamieszkanie u nich na stałe. Oktawia jednak nie skorzystała z zaproszenia. Z jednej strony nie bardzo widać wierzyła w życzliwość Liwii, z drugiej nie chciała stwarzać pozorów, że się czymkolwiek przyczyniła do wybuchu wojny, która wisiała już w powietrzu.
Wreszcie Antoniusz, skruszony przez Kleopatrę, posłał Oktawii list rozwodowy i wypowiedział Augustowi wojnę. Była to ostatnia z wojen domowych, pojedynek na śmierć i życie pomiędzy dwoma pozostałymi przy życiu ludźmi po – jeśli mogę użyć tej przenośni – walce orężnej wszystkich przeciwko wszystkim na arenie światowego teatru. Lepidus oczywiście żył jeszcze, ale uwięziony, bezbronny i nie posiadający nic poza imieniem, zmuszony był upaść do nóg Augusta i prosić o darowanie życia. Młody Pompejusz, drugi i ostatni człowiek o pewnym znaczeniu, którego flota przez długi czas rządziła Morzem Śródziemnym, został teraz pobity przez Augusta, a uwięziony i skazany na śmierć przez Antoniusza.
31 r. p.n.e
Pojedynek między dwoma dawnymi triumwirami i sojusznikami trwał krótko. Antoniusz został w bitwie morskiej pod Akcjum pobity na głowę i uciekł do Aleksandrii, gdzie odebrał sobie życie. Kleopatra poszła w jego ślady. August stał się panem podbitych przez Antoniusza ziem na Wschodzie i jedynym władcą rzymskiego imperium. Marzenia Liwii się ziściły. Oktawia poświęciła się wychowaniu dzieci Antoniusza, a opieką swą otoczyła nie tylko jego syna z pierwszego małżeństwa, ale też dziewczynkę i dwóch chłopców, których miał z Kleopatrą. Cała czwórka chowała się razem z dwiema jej własnymi córkami; jedna z nich Antonia Młodsza, została później moją matką. Szlachetne postępowanie Oktawii wzbudzało w Rzymie ogólny podziw.
August rządził światem, a Liwia rządziła Augustem. Wypada mi wytłumaczyć, na czym polegał jej potężny wpływ. Dziwiono się ogólnie, że małżeństwo to pozostało bezdzietne, choć babka moja udowodniła swą płodność, a August, poza córką Julią, o której legalnym pochodzeniu nie ma powodu wątpić, miał jeszcze, jak mówiono, czworo nieślubnych dzieci. Wiedziano też o jego gorącym przywiązaniu do mojej babki. Tym trudniej uwierzyć w prawdę tego, co powiem. Otóż małżeństwo to nigdy nie zostało faktycznie spełnione. August, który w stosunkach z innymi kobietami składał dostateczne dowody męskiej siły, przy Liwii okazywał się zupełnym impotentem. Fakt ten da się wytłumaczyć jedynie przyczyną natury psychicznej. Wprawdzie wypadki po śmierci Cezara zmusiły Augusta do okrucieństwa, a nawet do wiarołomstwa, był w gruncie rzeczy człowiekiem pobożnym. Świadomość, że małżeństwo z Liwią sprzeniewierza się prawom boskim, stwarzała psychiczne hamulce upośledzające sprawność fizyczną.
Co do Liwii, chciała ona widzieć w Auguście nie tyle kochanka, co narzędzie swych ambicji. Toteż nie martwiła się zbytnio impotencją męża. Zwłaszcza gdy doszła do przekonania, że może użyć jej jako środka do podporządkowania jego woli swym zamierzeniom. Taktyka Liwii polegała na robieniu Augustowi nieustannych wyrzutów. Wymawiała mu, że ją uwiódł i zmusił do porzucenia męża, którego gorąco kochała. Jej – twierdziła – zawrócił głowę zapewnieniami namiętnej miłości, a Klaudiuszowi groził skrycie procesem o zdradę stanu. (Były to oczywiście insynuacje wyssane z palca). I jakież ją spotkało rozczarowanie! – narzekała. Ten namiętny kochanek w ogóle nie jest mężczyzną. Pierwszy lepszy smolarz lub niewolnik więcej ma w sobie dziarskości. Przecież sam dobrze wie, że Julia nie jest jego córką!
– Ty potrafisz tylko czulić się, cackać, całować i przewracać oczami jak śpiewający eunuch – szydziła.
Na próżno August zaklinał się, że z innymi kobietami dokazuje wyczynów godnych Herkulesa. Liwia albo udawała, że mu wierzy, albo zasypywała go gradem wyrzutów, że trwoni z innymi to, czego jej odmawia. Żeby nie nastręczać powodu do plotek, udała pewnego razu, że zaszła w ciążę i poroniła. Wstyd i nie zaspokojona namiętność sprawiły, że August był mocniej przywiązany do żony, niż gdyby małżeńskie pragnienia udawało się co noc zaspokoić albo gdyby mu urodziła tuzin dorodnych dzieci. Zresztą Liwia czuwała troskliwie nad zdrowiem i wygodą męża; dochowywała mu też niewątpliwie wierności, gdyż jedyną jej namiętnością była żądza władzy. August wdzięczny za opiekę, którą nad nim roztaczała, pozwalał jej kierować sobą we wszystkich publicznych i prywatnych sprawach. Starzy urzędnicy pałacowi opowiadali mi poufnie, że August od czasu jak ożenił się z moją babką, nie spojrzał nawet na inną kobietę. Pomimo to w Rzymie krążyły pogłoski o romansach, które nawiązywał z żonami i córkami dygnitarzy. Po śmierci Augusta Liwia, chcąc wytłumaczyć wpływ, jaki na niego wywierała, dala do zrozumienia, że jeśli mąż jej ulegał, to nie tylko dlatego, że zawsze była mu wierna, ale i dlatego, że nigdy nie przeszkadzała jego przelotnym romansom. Osobiście jestem skłonny uwierzyć, że sama rozpuszczała skandaliczne pogłoski, ażeby później mieć pretekst do robienia mu wyrzutów.
Na wypadek gdyby ktoś wątpił o autentyczności moich słów, gotów jestem wskazać źródła, skąd czerpię te ciekawe wiadomości. Historię o rozwodzie opowiedziała mi sama Liwia w ostatnim roku swego życia. O impotencji Augusta słyszałem od niejakiej Bryzeidy, garderobianej mojej matki, która poprzednio była służebną Liwii. Ponieważ miała wtedy zaledwie siedem lat, więc pozwolono jej przysłuchiwać się pewnej rozmowie, niezrozumiałej, jak przypuszczano, dla tak małego dziecka.
Jestem głęboko przekonany, że opowiadanie moje zgodne jest z prawdą, będę więc ciągnął je przynajmniej dopóty, dopóki ktoś inny nie powiąże ze sobą faktów w odmienny, lecz nie mniej przekonywający sposób. Zwłaszcza że słowa Sybilli o „żonie-nieżonie” zdają się potwierdzać moje przypuszczenia.
Pisząc ten ustęp z zamiarem oczyszczenia pamięci Augusta, nie powinienem pominąć jednego faktu. Opowiem go niezwłocznie, wierząc mocno, że „uczciwość popłaca”. Otóż babka moja Liwia wpadła na bardzo chytry pomysł, dzięki któremu jeszcze bardziej umocniła swój wpływ na męża. Kiedy wiedziała, że namiętność nie pozwala Augustowi sypiać, podsuwała mu same piękne dziewczęta. Odbywało się to z zachowaniem wszelkich pozorów i bardzo dyskretnie. Dziewczęta, które osobiście wybierała spośród syryjskich niewolnic – August przepadał za Syryjkami – były wieczorem wpuszczane do sypialni cesarza. Zanim weszły, słychać było krótkie pukanie do drzwi i szczęk łańcucha. Wczesnym rankiem wywabiał je ten sam sygnał. Przez całą noc nie odzywały się ani jednym słowem, robiły wrażenie sukkubów3 przychodzących we śnie. Liwia nigdy ani przed taką nocą, ani potem nie robiła do niej najlżejszej aluzji, nie dawała też poznać po sobie zazdrości, o którą ją August, jako żonę, musiał posądzać. Dyskrecja, z jaką postępowała, i wierność, której mu dochowała mimo to, że wobec niej okazywał się impotentem, były dla Augusta najlepszym dowodem jej prawdziwej miłości. Można by wprawdzie wysunąć zastrzeżenie, że August ze względu na swoje stanowisko mógł mieć najpiękniejsze kobiety świata, wolne czy niewolnice, zamężne czy niezamężne, i nie potrzebował wcale udziału Liwii, aby zaspokoić swe żądze. To prawda. Lecz jest również prawdą, że jak sam – choć prawdopodobnie w innym sensie – powiedział, od czasu małżeństwa z Liwią nie wziął do ust kęska, którego by mu ona nie podała.
Liwia nie miała więc powodu być zazdrosną o kobiety, z wyjątkiem jednej, swej szwagierki Oktawii, której piękność budziła tyleż zachwytu, co przymioty charakteru. Odczuwała specjalną, nie pozbawioną złośliwości radość w okazywaniu jej współczucia z powodu niewierności Antoniusza. Równocześnie starała się wmówić Oktawii, że to ona sama jest winna, że ubiera się zbyt skromnie i zachowuje się zbyt powściągliwie. Marek Antoniusz – tłumaczyła – to człowiek bardzo zmysłowy; jeśli kobieta chce go utrzymać przy sobie, nie może hołdować surowym obyczajom matrony rzymskiej; powinna przejąć cokolwiek z miłosnego kunsztu i wyrafinowanych sposobów, jakimi posługują się wschodnie kurtyzany.
– Weź choć w setnej części przykład z Kleopatry. Spójrz! Ta Egipcjanka, brzydsza i starsza od ciebie o osiem, dziewięć lat, wie, jak podniecać jego zmysły. A mężczyźni tego typu co Antoniusz, prawdziwi mężczyźni, przedkładają rzeczy osobliwe nad powszednie. Wolą robaczywe kwargle4poza domem niż świeżutkie gomółki w domu – zakończyła sentencjonalnie.
– Możesz sobie schować te kwargle – odburknęła gniewnie Oktawia.
Liwia ubierała się strojnie i bogato i używała najkosztowniejszych azjatyckich pachnideł, otoczeniu swemu jednak nie pozwalała na żadne zbytki i chełpiła się tym, że w domu jej panuje staroświecki obyczaj rzymski. Pożywienie proste, lecz obfite, systematyczne przestrzeganie obrzędów kultu domowego, żadnych ciepłych kąpieli po posiłku, stałe zajęcie dla każdego – to były zasady Liwii. Słowo „każdy” dotyczyło nie tylko niewolników i wyzwoleńców, lecz i członków rodziny. I tak od biednej małej Julii wymagała, żeby dawała innym przykład pracowitości. Dziewczynka ta miała rzeczywiście ciężkie życie. Codziennie dostawała porcję wełny do przędzenia, z której potem tkała i szyła suknie. Aby podołać tej robocie, musiała wstawać ze swego twardego łóżka o świcie, a w zimowych miesiącach nawet przed świtem. Ponieważ zaś Liwia była zwolenniczką takiego samego wykształcenia dla dziewcząt jak dla chłopców, więc pasierbica jej prócz wszystkich innych obowiązków musiała wyuczyć się na pamięć całej Iliady i Odysei.
Julia na żądanie Liwii musiała też prowadzić szczegółowy dziennik, w którym notowała, co robiła, jakie książki czytała, o czym rozmawiała i tak dalej. Było to dla dziewczynki bardzo uciążliwe. Kiedy wyrosła na piękną pannę, nie wolno jej było zawierać znajomości z mężczyznami. Kiedyś w Bajach pewien młodzieniec starego rodu i nieposzlakowanej opinii, syn konsula, okazał się na tyle śmiały, że pod jakimś zręcznie wymyślonym pretekstem zbliżył się do Julii, kiedy ta w towarzystwie matrony odbywała swój półgodzinny spacer nad morzem. Liwia, która zazdrościła Julii jej urody i miłości Augusta, napisała do młodzieńca list, zapowiadając mu w surowych słowach, że może się nawet nie ubiegać o publiczne urzędy; nie otrzyma żadnej godności za rządów tego, którego córkę naraził swą poufałością na obmowy. Pasierbicy zaś zakazała za karę spacerów poza obrębem willi. W tym czasie Julia zupełnie wyłysiała. Nie ręczę, czy nie maczała w tym palców Liwia. Nie jest to całkiem wykluczone, choć z drugiej strony łysienie było cechą charakterystyczną w rodzinie Cezara. August wynalazł egipskiego perukarza, mistrza w swoim zawodzie, a ten zrobił Julii sploty, jakich oko ludzkie nie widziało. Wyglądała teraz jeszcze piękniej niż poprzednio, chociaż natura nie dała jej bujnych włosów. Opowiadano, że nie była to zwykła peruka, lecz skalp zdarty z głowy jakiejś germańskiej księżniczki i dokładnie przystosowany do wymiarów czaszki Julii. Smarowanie skalpu od czasu do czasu specjalną maścią miało zapobiegać jej obumarciu. Osobiście jednak uważam to opowiadanie za bajkę.
Wszyscy w Rzymie wiedzieli, że Liwia krótko trzyma Augusta i że cesarz jeśli się nie boi żony, to w każdym razie stara się unikać z nią zwady. Pewnego dnia, jako cenzor, zwrócił uwagę kilku bogatym Rzymianom, że żony ich nadmiernie się stroją w klejnoty.
– Taki zbytek w stroju nie przystoi kobiecie – oświadczył. – Obowiązkiem męża jest go powściągać u żony. – W tym miejscu uniesiony niefortunnym zapałem krasomówczym dodał: – Mnie samemu nieraz wypada skarcić żonę z tego powodu.
Zganieni z zadowoleniem przyjęli to oświadczenie.
– Auguście – prosili – powiedz nam, w jakich słowach karcisz Liwię, żebyśmy się mogli na tobie wzorować.
August stał zakłopotany i zaniepokojony.
– Nie zrozumieliście mnie – rzekł. – Nie powiedziałem, że miałem powód karcić Liwię. Wiecie dobrze, że jest ona wzorem cnotliwej matrony. Ale bez wątpienia nie zawahałbym się wyłajać ją, gdyby zapomniawszy o swej godności, ubrała się tak jak żona niejednego z was i wyglądała niby aleksandryjska tancerka, którą dziwny kaprys losu uczynił armeńską królową wdową.
Tego samego wieczoru Liwia postawiła Augusta w kłopotliwej sytuacji. Zjawiła się bowiem przy kolacji w najwspanialszym stroju, jaki kiedykolwiek miała, a do którego natchnieniem była jedna z królewskich toalet Kleopatry. Cesarz wyszedł z tej osobliwej sytuacji obronną ręką – podziękował żonie za dowcipną i aktualną parodię wady, którą potępił z rana.
Liwia zmądrzała od owego czasu, gdy namawiała mego dziadka do włożenia na głowę diademu i obwołania się królem. Tytuł królewski był wciąż znienawidzony w Rzymie od panowania niepopularnej dynastii Tarkwiniuszów, której według legendy kres położył Brutus Pierwszy (nazywam go tak dla odróżnienia od Brutusa Drugiego, zabójcy Cezara). Wygnał rodzinę królewską z Rzymu i został obrany jednym z dwu pierwszych konsulów Rzeczypospolitej Rzymskiej. Obecnie Liwia rozumiała, że August może zrezygnować z tytułu, byleby dzierżył w swym ręku istotną władzę królewską. Idąc za radami żony, połączył on w swej osobie wszystkie najważniejsze godności rzymskie. Był konsulem, a jeśli odstępował ten urząd zaufanemu przyjacielowi, obejmował w zamian dyktaturę, która, choć nominalnie stała na równi z konsulatem, w praktyce dawała władzę nad nim i nad wszystkimi innymi urzędami. August dzierżył też w swoim ręku zarząd prowincji, których namiestników mógł mianować wedle uznania; był naczelnym dowódcą armii; miał prawo robienia nowych zaciągów, zawierania pokoju i wypowiadania wojny. W Rzymie ofiarowano mu dożywotnią godność trybuna ludowego. Dzięki temu stał się nietykalny i mógł uchylać rozporządzenia innych urzędników, podczas gdy do jego własnych nikt nie miał prawa się mieszać.
Tytuł imperatora, który dawniej oznaczał tylko naczelnego wodza, a dopiero ostatnio zaczął być używany na określenie jedynowładcy, przyznał też innym zasłużonym wodzom. Był również cenzorem, co zapewniało mu wpływ na dwa stany: senatorów i ekwitów. Pod pretekstem niemoralnego prowadzenia się mógł wykreślić każdego z listy senatorów lub ekwitów, pozbawić go urzędu i przywilejów. Ten dowód niełaski odczuwano bardzo boleśnie. Zarządzał też skarbem państwa. Wprawdzie był obowiązany do składania sprawozdań, lecz nie znalazł się śmiałek, który by ich przedłożenia zażądał. Wiedziano ogólnie, że rozgraniczenie skarbu i prywatnej szkatuły było bardzo płynne.
Tak więc skupiał w swym ręku naczelne dowództwo armii, władzę prawodawczą, gdyż uległy senat uchwalał każdy wniosek cesarza, zarząd finansów i dozór nad obyczajnością, a osoba jego była nietykalna. Miał też prawo skazania w trybie doraźnym każdego obywatela, prostego chłopa czy senatora, na śmierć lub dożywotnie wygnanie. Ostatnio przyjął godność najwyższego kapłana, co dawało mu rozstrzygający głos we wszystkich sprawach religijnych. Senat był gotów przyznać mu każdy tytuł z wyjątkiem tytułu króla, obawiano się bowiem narazić ludowi.
August miał ochotę przyjąć tytuł Romulusa. Lecz Liwia przekonała go, że przyjęcie imienia należącego ongiś do króla jest krokiem bardzo ryzykownym i może narazić go na zarzut bluźnierstwa, gdyż Romulusa zaliczono w poczet bóstw opiekuńczych Rzymu. W rzeczywistości jednak uważała, że tytuł taki byłby zbyt skromny. Romulus był właściwie zwykłym dowódcą bandy rozbójników i nie należał do najwyższych bogów. Tak więc za radą żony dał do zrozumienia senatowi, że miły byłby mu tytuł Augusta, a senat uczynił zadość życzeniu władcy. Słowo augustus łączyło się z wyobrażeniem jakiegoś prawie boskiego majestatu; w porównaniu z nim pospolity tytuł króla był po prostu niczym.
Iluż bowiem zwykłych królów składało haracz Augustowi! Ilu, zakutych w łańcuchy, szło za rydwanem triumfatora! Czy nawet wielki król dalekich Indii, zasłyszawszy o potędze Augusta, nie przysłał posłów do Rzymu z prośbą o pomoc i przyjaźń? Przywieźli wtedy z sobą wspaniałe dary, kosztowne materie jedwabne i koronki, rubiny, szmaragdy, sardonyksy, tygrysie oczka, nie widziane jeszcze w Europie; wraz z nim przyjechał bezręki chłopiec, Hermes, który pokazywał niezwykłe sztuczki nogami. Czy August nie położył kresu dynastii egipskiej, której początki sięgały pięciu wieków przed założeniem Rzymu? I jakież znaki nie towarzyszyły temu wielkiemu przewrotowi historycznemu? Czy nie ukazywały się na niebie ogniste tarcze, czy nie padały krwawe deszcze? Czy na głównej ulicy Aleksandrii nie pojawił się olbrzymi wąż i czyż nie zasyczał głośno? Czy nie ukazały się duchy zmarłych faraonów? Czy posągi ich nie marszczyły groźnie brwi? Czy w Memfis święty byk Apis nie zaryczał boleśnie, a potem się nie rozpłakał? Wszystko to utwierdzało Liwię w jej przekonaniach.
Kobiety przeważnie zakreślają dość skromne granice swym ambicjom; rzadko która odważy się na śmielsze plany. Dla Liwii jednak nie istniały żadne granice. Na to, co u każdej innej kobiety wydawałoby się szaleństwem, ona porywała się z zimną krwią i wyrachowaniem. Nawet ja, który miałem tyle sposobności ją obserwować, dopiero z czasem nauczyłem się odgadywać, do jakiego właściwie celu dąży. A i wtedy zdarzało się, że gdy ostatecznie odkrywała karty, wprawiała mnie w zdumienie. Może jednak będzie właściwiej opowiedzieć wypadki w porządku historycznym, nie zatrzymując się na razie nad skrytymi motywami postępowania Liwii.
Za radą żony August wymógł na senacie wprowadzenie kultu dwóch nowych bóstw, a mianowicie: bogini Romy, symbolu niewieściej duszy rzymskiego imperium, i półboga Juliusa, herosa wojennego, który był apoteozowanym Juliuszem Cezarem. (Cześć boską oddawano Cezarowi na Wschodzie jeszcze za życia; fakt, że się temu nie sprzeciwiał, był jednym z powodów, dla których go zamordowano). August rozumiał doskonale, że łączność religijna silniej wiąże prowincje z Rzymem niż strach lub wdzięczność. Zdarzało się nieraz, że rodowity Rzymianin, po dłuższym pobycie w Egipcie lub Azji Mniejszej, zaczynał czcić tamtejsze bóstwa, a zapominał o swoich, które stawały się dla niego tylko pustym dźwiękiem. Z drugiej strony w Rzymie uznawano rozliczne religie podbitych ludów, a w samym centrum miasta wznosiły się wspaniałe świątynie, na przykład Izydy lub Cybeli, przeznaczone zaiste nie tylko dla cudzoziemców. Wydawało się więc słuszne, aby Rzym, odwzajemniając się, ofiarował podbitym ludom swoje własne bóstwa. Roma i Julius były właśnie przeznaczone dla obywateli rzymskich zamieszkujących prowincje i miały im przypominać o ich pochodzeniu.
Następnie Liwia postarała się o to, że do stolicy przybyły delegacje miast nie posiadających pełnego prawa obywatelskiego z prośbą, aby im pozwolono czcić oficjalnie któreś z bóstw rzymskich. August za radą Liwii półżartem oświadczył senatowi, że nie można odmawiać biedakom jakiegoś skromnego boga, choć oczywiście nie zasługują na bóstwa najwyższe, jak Roma i Julius. Wtedy powstał Mecenas, minister, z którym August poprzednio już omawiał projekt przyjęcia imienia Romulusa, i rzekł:
– Dajmy im więc boga, który będzie czuwał nad nimi. Dajmy im Augusta.
August udał zmieszanie, ale przyznał, że wniosek Mecenasa jest rozsądny. Rozpoczął od tego, że na Wschodzie oddawanie czci boskiej władcom jest ogólnie przyjęte i państwo rzymskie mogłoby z tego zwyczaju wyciągnąć dla siebie korzyść. Oczywiście, niemożliwością jest wprowadzenie kultu całego senatu in corpore i wystawienie w każdym mieście sześciuset przybytków. Uniknąć tego można w ten sposób, że senat będzie czczony w osobie swego przedstawiciela, którym byłby tak zwany pierwszy senator, czyli on sam.
Każdemu z senatorów pochlebiało to, że będzie jedną sześćsetną częścią bóstwa, i wniosek Mecenasa przeszedł bez przeszkód, a wkrótce w Azji Mniejszej powstały przybytki Augusta. Kult rozszerzał się początkowo w prowincjach pogranicznych, które były pod bezpośrednią władzą cesarza, nie wprowadzano go natomiast do prowincji bliższych, zarządzanych nominalnie przez senat, ani do samego Rzymu.
August aprobował zarówno wychowawcze metody Liwii w stosunku do Julii, jak i jej zarządzenia gospodarcze. Sam miał bardzo skromne upodobania. Odznaczał się tak niewrażliwym podniebieniem, że nie potrafił odróżnić smaku świeżej oliwy od zjełczałych resztek tłuszczu, jaki się otrzymywało, przepuściwszy oliwki trzeci raz przez prasę. Odzież nosił tkaną w domu.
Chociaż Liwia była wcielonym potworem, trzeba sprawiedliwie przyznać, że gdyby nie jej niestrudzona działalność, August nigdy nie dokonałby tak olbrzymiego dzieła, jakim było przywrócenie państwu rzymskiemu, po tylu klęskach wojen domowych, spokoju i równowagi. August pracował czternaście godzin na dobę. Liwia, jak mówiono, dwadzieścia cztery. Nie tylko zarządzała całym wielkim gospodarstwem domowym, ale na równi z mężem zajmowała się wszystkimi sprawami państwa. Tomów trzeba by na to, żeby spisać same tylko reformy, jakie przeprowadzili wspólnie w dziedzinie ustawodawstwa, stosunków społecznych, administracji, religii, wojska! Nie mówię już o robotach publicznych, które podejmowali, o świątyniach, które podnieśli ze zniszczenia, o koloniach, które założyli. Pomimo to jeden z wybitnych mężów starszej generacji nie mógł zapomnieć, że ta wspaniała odbudowa państwa opłacona została krwią przeciwników politycznych bądź zabitych na polu walki, bądź skrytobójczo wymordowanych, bądź skazanych na śmierć. Gdyby absolutyzm Augusta i Liwii nie krył się pod maską tradycyjnych rzymskich swobód, nigdy ich władza nie utrzymałaby się tak długo. Lecz mimo to nie zabrakło kandydatów na Brutusa, którzy czterokrotnie w ciągu życia Augusta próbowali zorganizować przeciw niemu spisek.
Imię „Liwia” pozostaje w etymologicznym związku z łacińskim słowem oznaczającym złośliwość. Babka moja była doskonałą aktorką: okazywała na zewnątrz tylko to, co chciała okazać. Podziwiano więc jej nienaganne prowadzenie się, bystrość umysłu i wytworność manier. W rzeczywistości nikt jej nie lubił. Złośliwość może nakazać respekt, ale nie sympatię. Spokojni, lecz przeciętni ludzie w dziwny sposób odczuwali w obecności Liwii swą własną mierność duchową i umysłową.
Proszę wybaczyć, że tyle piszę o tej postaci. Ale jak tego uniknąć? Jak wszystkie uczciwe rzymskie historie, tak i ta pisana jest wedle recepty „od jajek do jabłek”. Osobiście wolę tę rzymską, niczego niepomijającą dokładność niż metodę Homera i w ogóle Greków, albowiem zaczynają oni od razu od środka, a później, zależnie od tego, co im strzeli do głowy, cofają się lub wybiegają naprzód. Nieraz przychodziło mi na myśl, aby dla tych współrodaków, którzy nie mają szczęścia znać języka greckiego, napisać łacińską prozą historię trojańską. Zacząłbym od jajka, z którego wykluła się Helena, a skończyłbym na jabłkach podanych na deser podczas uczty wyprawionej przez Odyseusza po powrocie do domu i pokonaniu zalotników. Wypadki, pomijane przez Homera lub zbywane kilku słowami, uzupełniłbym naturalnie według późniejszych poetów lub wcześniej żyjącego Daresa. Opowiadanie jego, choć pełne poetyckiej fantazji, wydaje mi się wiarygodniejsze niż Homera. Dares bowiem brał osobiście udział w wojnie najpierw po stronie trojańskiej, a następnie greckiej.
Oglądałem kiedyś starą cedrową szkatułę pochodzącą, zdaje się, z północnej Syrii. Kiedy ją otworzyłem, zobaczyłem na wewnętrznej stronie wieka dziwny rysunek z napisem: „Królowa Trucizna”. Twarz alegorycznej postaci przedstawiającej truciznę, choć namalowana przed stu z górą laty, do złudzenia przypominała twarz Liwii. W związku z tym wypada mi opowiedzieć o Marcellusie, synu Oktawii z poprzedniego małżeństwa. August był bardzo do niego przywiązany; adoptował go, obdarzył urzędem bardzo poważnym jak na młody wiek chłopca i ożenił z córką swą Julią. Ogólnie sądzono w Rzymie, że uczyni Marcellusa swym następcą. Liwia nie sprzeciwiała się adopcji. Przeciwnie, zdawało się, że przyjęła ten fakt ze szczerym zadowoleniem, i okazując Marcellusowi jak największą życzliwość, starała się pozyskać jego sympatię i zaufanie. Serdeczność jej uczuć w tym wypadku zdawała się nie ulegać najmniejszej wątpliwości. Ona to nakłoniła Augusta, by obdarzał siostrzeńca coraz to większymi godnościami, a Marcellus, doskonale wiedząc o tym, okazywał Liwii należną wdzięczność.
Nieliczni tylko i co bystrzejsi domyślali się, że istotnym motywem takiego postępowania Liwii jest chęć obudzenia zazdrości w Agrypie. Agrypa był w Rzymie najwybitniejszym po Auguście człowiekiem. Pochodził wprawdzie z niskiego rodu, lecz był najstarszym przyjacielem cesarza i wodzem chlubiącym się największą liczbą zwycięstw na lądzie i na morzu. Jak dotąd Liwia dokładała wszelkich starań, żeby stosunki między Augustem i Agrypą układały się jak najlepiej. Był to człowiek ambitny, ale do pewnego tylko stopnia: nigdy by nie rywalizował z Augustem, którego uwielbiał. Wystarczało mu, że był najzaufańszym ministrem cesarza. Ponadto był szczególnie drażliwy na punkcie swego pochodzenia; drażliwość tę Liwia, występująca jako wielka pani z patrycjuszowskiego rodu, potrafiła zawsze odpowiednio wykorzystać. Wartość, jaką Agrypa przedstawiał dla Augusta i Liwii, nie polegała jednak wyłącznie na jego zasługach, jego lojalności i popularności, jaką się cieszył wśród ludu i w senacie. Liwia potrafiła tak pokierować opinią, że Agrypa uchodził ogólnie za poręczyciela demokratycznych dążeń Augusta. Kiedy po zwycięstwie nad Antoniuszem odbyła się w senacie owa sławna, z góry ukartowana debata między Augustem a jego dwoma przyjaciółmi, Mecenasem i Agrypą, Agrypa odradzał Augustowi przyjęcie ofiarowywanej mu władzy; w końcu, ustępując wobec argumentów Mecenasa i entuzjastycznych próśb senatu, oświadczył, że tylko pod tym warunkiem zostanie Augustowi wierny, jeśli ten pożytecznego zwierzchnictwa nie zmieni w tyrańską samowolę. Odtąd uchodził za demokratę i puklerz republikańskich swobód przeciwko ewentualnym zakusom tyranii. Co zaaprobował Agrypa, miało aprobatę całego ludu. Ci więc, którzy się domyślali motywów postępowania Liwii, uważali, że budząc w Agrypie zazdrość o Marcellusa, prowadzi grę bardzo niebezpieczną. Toteż śledzili wypadki z największym napięciem. Być może uczucia Liwii do Marcellusa były udane i w rzeczywistości dążyła do tego, żeby go usunął podjudzony przez nią Agrypa. Krążyły pogłoski, jakoby ktoś z rodziny Agrypy ofiarował się wszcząć sprzeczkę z Marcellusem i zabić go, ale Agrypa, choć trawiony zazdrością, był zbyt uczciwy, żeby przyjąć podobnie nikczemną propozycję.
Jak ogólnie przypuszczano, August uczynił Marcellusa swym głównym spadkobiercą po to, żeby przekazać mu nie tylko swe niezmierne bogactwa, ale i państwo. Wiedziano zaś, że Agrypa, choć był Augustowi zupełnie oddany i nie żałował, że go poparł w decydującym momencie, jako dobry patriota nie zgodziłby się nigdy na monarchię dziedziczną. Lecz Marcellus cieszył się obecnie nie mniejszą popularnością niż Agrypa i niejeden z dobrze urodzonych i zajmujących pewne stanowiska młodych ludzi, dla których kwestia: monarchia czy republika, była zagadnieniem czysto akademickim, starał się o względy Marcellusa jako następcy Augusta. Z tej ogólnej gotowości akceptowania monarchistycznej formy rządu Liwia zdawała się zasadniczo zadowolona, oświadczyła jednak prywatnie, że w razie – od czego niech bogi chronią – śmierci lub niezdolności Augusta do rządów, kierownictwo spraw państwowych do chwili powzięcia przez senat ostatecznej uchwały musi być powierzone bardziej doświadczonym rękom niż Marcellus. Ale Marcellus był do tego stopnia ulubieńcem Augusta, że choć zazwyczaj opinia Liwii stawała się później edyktem cesarskim, tym razem nie przywiązywano wagi do jej słów i coraz więcej osób zabiegało o jego względy.
23 r. p.n.e.
Przenikliwi obserwatorzy zadawali sobie pytanie, jak Liwia wybrnie z tej sytuacji, lecz szczęście zdawało się jej sprzyjać. Lekkie zaziębienie, jakiego nabawił się August, nabrało niespodzianie poważnego charakteru: towarzyszyła mu gorączka i wymioty. A choć Liwia własnoręcznie przygotowywała mężowi posiłki, osłabiony żołądek nie trawił niczego. August z dnia na dzień coraz bardziej opadał z sił i wreszcie poczuł, że zbliża się śmierć. Nieraz zwracano się do niego z prośbą o wskazanie następcy, lecz dotychczas zawsze odmawiał. Lękał się politycznych konsekwencji takiego kroku, a myśl o śmierci napełniała go głęboką odrazą. Teraz jednak poczuł, że obowiązkiem jego jest mianować następcę, i zasięgnął w tej sprawie rady Liwii. Oświadczył, że choroba odebrała mu jasność myśli, więc gotów jest zastosować się do rady, której mu udzieli. Kiedy zgodził się na zaproponowaną przez nią kandydaturę, Liwia posłała po drugiego konsula, wyższych urzędników, wybitniejszych senatorów i przedstawicieli rycerstwa. Zgromadzili się wszyscy przy łożu konającego. August, zbyt osłabiony, by mówić, wręczył tylko konsulowi wykaz sił zbrojnych państwa i sprawozdanie skarbowe; następnie skinął na Agrypę i oddał mu swój sygnet. W ten sposób chciał zaznaczyć, że ma po nim objąć władzę, lecz w ścisłym współdziałaniu z konsulami. Była to wielka niespodzianka, wszyscy bowiem sądzili, że wybór padnie na Marcellusa.
Zaledwie August dokonał tego aktu, zaczął powracać do zdrowia w cudowny po prostu sposób; gorączka nagle spadła, a żołądek znów zaczął przyjmować pokarm. Uzdrowienie to przypisano jednak nie tyle staraniom Liwii, która przez cały czas choroby pielęgnowała męża, ile niejakiemu Muzie. Był to lekarz mający nieszkodliwego zresztą bzika na punkcie zimnych okładów i zimnych odwarów. August z wdzięczności za wyleczenie ofiarował mu tyle złota, ile sam ważył, a senat podwoił nagrodę. Ponadto Muza, chociaż był wyzwoleńcem, otrzymał tytuł rycerski, co dało mu prawo noszenia złotego pierścienia i ubiegania się o urzędy publiczne. Dziwniejsze natomiast wydaje się uchwalenie przy tej sposobności przez senat dekretu, mocą którego wszyscy lekarze zostali zwolnieni od podatków.
Decyzja Augusta była dla Marcellusa ciosem niezmiernie bolesnym. Miał on wtedy zaledwie dwadzieścia lat i względy, jakimi darzył go wuj, wyrobiły w młodzieńcu przesadne mniemanie o własnych zdolnościach i politycznym znaczeniu. Pałając żądzą odwetu, pozwolił sobie kiedyś podczas uczty na grubiańskie zachowanie wobec Agrypy. Ten z trudem się pohamował. Fakt jednak, że nie wyciągnął z tego zachowania żadnych konsekwencji, kazał przypuszczać zwolennikom Marcellusa, że Agrypa po prostu się go boi. Zaczęli nawet opowiadać, że jeśli August w ciągu roku czy dwóch nie zmieni swojej decyzji, Marcellus posunie się do zamachu stanu. Ponieważ Marcellus nie usiłował pohamować zapędów swoich stronników, rozzuchwalali się coraz bardziej i coraz częściej dochodziło do awantur między nimi a partią Agrypy. Agrypa, dumny z tylu najwyższych urzędów, które piastował, z tylu bitew, które wygrał, był w najwyższym stopniu poirytowany bezczelnością „tego smarkacza” jak zwykł nazywać Marcellusa. Poirytowany i równocześnie zaniepokojony. Zajścia bowiem, które miały miejsce, mogłyby wskazywać, że między nim a Marcellusem toczy się walka o to, który z nich po śmierci Augusta włoży na palec pierścień cesarski. Walka taka wydawała mu się wysoce niewłaściwa i za wszelką cenę chciał uniknąć podejrzeń, że dobrowolnie bierze w niej udział. Postanowił więc cały ciężar odpowiedzialności zwalić na Marcellusa, który pierwszy rozpoczął kroki agresywne, i w tym celu powziął decyzję opuszczenia Rzymu. Zgłosił się więc do Augusta i poprosił o nominację na namiestnika Syrii. Kiedy August spytał o powód tak nieoczekiwanej prośby, odparł, że widzi możność zawarcia z królem Partów korzystnej umowy. Chce go mianowicie nakłonić, żeby w zamian za syna, który jako zakładnik bawił na dworze Augusta, zwrócił Rzymowi orły legionowe i jeńców wziętych do niewoli w wojnie przed trzydziestoma laty. O kłótni z Marcellusem nie wspomniał ani słowem. Augustowi ta kłótnia bardzo już dokuczyła; uczucie tyloletniej przyjaźni dla Agrypy walczyło z pełną pobłażliwości miłością ojcowską, jaką czuł dla Marcellusa. Nie zdobył się nawet na należytą ocenę szlachetności przyjaciela, gdyż tym samym musiałby się przyznać do własnej słabości. Toteż nie napomknął ani słowem o tej sprawie, przyznał, że istotnie byłoby rzeczą bardzo ważną odzyskać orły i jeńców, jeśli jeszcze któryś z nich żyje, i zapytał Agrypę, kiedy ma zamiar wyruszyć. Ten, zaskoczony zachowaniem Augusta, nie zrozumiał motywów, które nim kierowały. Przypuszczał, że cesarz chce się go pozbyć i daje wiarę pogłoskom o rywalizacji z Marcellusem. Podziękował więc za pozwolenie, w chłodnych słowach zapewnił o swej lojalności i przyjaźni i oświadczył, że gotów jest odpłynąć następnego dnia.
Nie udał się jednak do Syrii. Dopłynął tylko do wyspy Lesbos i stamtąd wysłał swego zastępcę, aby objął zarząd prowincji. Agrypa wiedział, że pobyt na Lesbos będzie uważany za rodzaj wygnania, na które się naraził z powodu Marcellusa. Gdyby zaś udał się do Syrii, stworzyłby pozory przeciw samemu sobie. Przeciwnicy nie omieszkaliby rozgłosić, że wyjechał na Wschód, aby tam zebrać armię i wyruszyć z nią na Rzym. Równocześnie pochlebiał sobie, że August nie obejdzie się długo bez jego pomocy, gdyż był święcie przekonany, że Marcellus zamierza siłą zagarnąć władzę. Wyspa Lesbos znajdowała się stosunkowo niedaleko Rzymu. Agrypa, pamiętając o swej urzędowej misji, wysłał do króla partyjskiego posłów, nie miał jednak nadziei załatwić sprawy od ręki. Zawarcie korzystnego układu ze wschodnim władcą wymaga dużo czasu i dużo cierpliwości.
Marcellusa obrano edylem; był to pierwszy publiczny urząd i młodzieniec skorzystał z tej sposobności, aby urządzić wspaniałe igrzyska. Nie tylko kazał rozpiąć nad teatrem zasłony chroniące widzów od słońca i deszczu, a wnętrza przystroił bogatymi kilimami, lecz cały Rynek przemienił w olbrzymi różnobarwny namiot. Widok, zwłaszcza w promieniach przeświecającego przez zasłony słońca, był rzeczywiście wspaniały. Na te draperie i zasłony poszły niewiarygodne ilości czerwonych, żółtych i zielonych tkanin, które po zakończeniu igrzysk pocięto na kawałki i rozdano obywatelom na ubranie i pościel. Z Afryki sprowadzono wielką ilość dzikich zwierząt, zwłaszcza lwów; odbyła się też walka między pięćdziesięcioma jeńcami germańskimi a tyloma czarnymi wojownikami z Maroka. August i Oktawia hojnie dopomogli Marcellusowi w pokryciu wydatków. Kiedy Oktawia pojawiła się w uroczystym pochodzie, przywitano ją tak hucznymi oklaskami, że Liwia z trudem powstrzymała łzy gniewu i zazdrości.
W dwa dni później Marcellus zachorował, a objawy choroby były takie same jak podczas ostatniej choroby Augusta. Posłano więc po Muzę. Stał się on niezmiernie sławny i bogaty, za zwykłą wizytę żądał tysiąc sztuk złota i bardzo się cenił. W tych wszystkich wypadkach, gdy pacjenci nie byli poważnie chorzy, samo jego nazwisko wystarczało do natychmiastowego ich wyleczenia. Rosła wiara w zimne okłady i odwary, których recepty lekarz trzymał w ścisłej tajemnicy i nie chciał zdradzić nikomu. Zaufanie Augusta do niego było tak wielkie, że nie przejmował się chorobą Marcellusa ani nie kazał przerwać igrzysk. Pomimo jednak niestrudzonej opieki Liwii i najzimniejszych okładów i napojów, jakie przepisywał Muza, Marcellus umarł. Rozpacz Augusta i Oktawii była nie do opisania; wypadek ten okrył żałobą całe państwo. Wielu jednak trzeźwo patrzących ludzi nie uważało śmierci Marcellusa za stratę. Ich zdaniem po śmierci Augusta Marcellus usiłowałby zostać jego następcą, co doprowadziłoby do wojny domowej między nim a Agrypą. Obecnie zaś jedynym ewentualnym następcą był Agrypa. Rozumując w ten sposób, zapomniano o Liwii niezłomnie dążącej do tego – niepoprawny Klaudiuszu, przecież obiecałeś mówić o postępkach Liwii, a nie o ich motywach – żeby po śmierci Augusta w dalszym ciągu rządzić państwem przy pomocy mego ojca i Tyberiusza, który miał nominalnie sprawować władzę. Dlatego też starała się, aby August adoptował obu jej synów.
Śmierć Marcellusa umożliwiła Tyberiuszowi małżeństwo z Julią i wszystko ułożyłoby się po myśli Liwii, gdyby w Rzymie nie wybuchły niebezpieczne zamieszki polityczne. Pospólstwo zaczęło się domagać przywrócenia republiki. Kiedy Liwia usiłowała ze schodów pałacowych przemówić do tłumu, obrzucono ją błotem i zgniłymi jajkami. August w tym czasie wyruszył właśnie w towarzystwie Mecenasa na objazd wschodnich prowincji. Wieść o rozruchach dotarła do niego w Atenach. Liwia w krótkich, pospiesznych słowach donosiła, że trudno sobie wyobrazić gorszą sytuację niż obecna; za wszelką cenę więc należy uzyskać pomoc Agrypy. August natychmiast wezwał starego druha do siebie. Zaklinając go na dawną przyjaźń, prosił, aby wrócił do Rzymu i podtrzymał zachwianą wiarę w demokratyczność rządów. Lecz Agrypa zbyt długo żywił urazę, żeby z wdzięcznością pospieszyć na wezwanie. Przez trzy lata August napisał do niego tylko trzy listy, i to w tonie ściśle oficjalnym. A czyż nie powinien go był odwołać zaraz po śmierci Marcellusa? Dlaczego ma teraz pomagać Augustowi? W rzeczywistości wszystkiemu była winna Liwia, która fałszywie oceniła sytuację polityczną i przedwcześnie porzuciła Agrypę. Dała nawet Augustowi do zrozumienia, że Agrypa, choć bawi na Lesbos, zna więcej szczegółów dotyczących tajemniczej choroby Marcellusa niż ktokolwiek inny. Podobno też, jak mówiła, wiadomością o śmierci zdawał się nie tyle zaskoczony, co ucieszony.
Agrypa, stawiwszy się przed Augustem, oświadczył, że zbyt długo bawił z dala od Rzymu, stracił kontakt z kołami politycznymi stolicy i nie czuje się na siłach podołać powierzonemu zadaniu. August zląkł się, że jeśli Agrypa w tym nastroju przybędzie do Rzymu, to gotów wystąpić raczej w roli bojownika o wolność ludu niż poplecznika cesarskich rządów. Wyraziwszy więc w uprzejmych słowach swój żal, zawezwał czym prędzej Mecenasa. Ten, zapytany o radę, prosił, żeby mu wolno było w imieniu Augusta rozmówić się z Agrypą w cztery oczy. W czasie tej rozmowy miał wybadać, na jakich warunkach legat zgodziłby się spełnić żądanie cesarza. August zaklinał Mecenasa na wszystkich bogów, aby zrobił to tak prędko, „jak gotuje się szparag” (ulubione wyrażenie cesarza). Wtedy Mecenas wziął Agrypę na stronę i powiedział:
– No śmiało i otwarcie, stary druhu, powiedz, czego żądasz. Rozumiem cię. Sądzisz, że stała ci się krzywda, ale wierz mi, August miał też prawo sądzić, że jest nie mniej skrzywdzony przez ciebie. Czy nie widzisz, że go krzywdzisz brakiem otwartości? Obraża to zarówno jego poczucie sprawiedliwości, jak i jego przyjaźń do ciebie. Gdybyś był powiedział otwarcie, że stronnictwo Marcellusa stawia cię w bardzo dwuznacznej sytuacji, a sam Marcellus obraził cię – o czym August, przysięgam, do dziś dnia nic nie wie – byłby zrobił wszystko, co możliwe, aby to naprawić. Jeśli mam mówić szczerze, zachowałeś się jak rozkapryszony dzieciak, August zaś potraktował cię jak pobłażliwy ojciec. Powiadasz, że pisał do ciebie oziębłe listy? A czyż twoje były bardziej serdeczne? A jakże ty się z nim pożegnałeś? Chcę doprowadzić do zgody między wami, gdyż jeśli rozłam ten trwać będzie dłużej, wszystkim nam grozi ruina. Obaj kochacie się serdecznie, jak przystało dwóm największym Rzymianom. August oświadczył mi, że jeśli pomówisz z nim otwarcie, gotów jest odnowić dawną przyjaźń, a nawet uczynić ją bardziej zażyłą.
– Tak powiedział?
– To jego własne słowa. Czy mogę mu opowiedzieć, jak ci przykro, żeś go obraził? Czy mogę wytłumaczyć, że wszystko polegało na nieporozumieniu? Że opuściłeś Rzym myśląc, że August zauważył obelgę, jaką wtedy na uczcie rzucił pod twoim adresem Marcellus? Czy mogę oświadczyć, że pragniesz, aby dawne błędy poszły w niepamięć, i liczysz, że przyjaciel wyjdzie w pół drogi na twoje spotkanie?
A na to Agrypa: