Belizariusz - Robert Graves - ebook

Belizariusz ebook

Robert Graves

4,5

Opis

[PK]

 

Błyskotliwie napisana przez Roberta Gravesa powieść historyczna z czasów Bizancjum. Losy tytułowego bohatera - wodza armii cesarza Justyniana Wielkiego poznajemy oczami niewolnika żony Belizariusza, Antonii. Książka w mistrzowskiej formie opisuje kilkudziesięcioletni wycinek historii świetności Cesarstwa Bizantyńskiego. Wojny, pałacowe intrygi i wielka, międzynarodowa polityka są tłem tej wspaniałej powieści z mało znanego naszemu czytelnikowi okresu historii.

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu

Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 715

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Robert Graves

Belizariusz

Tłumaczył Adam Kafka

WYDAWNICTWO ZYSK I S KA Poznań 1994

Tytuł oryginału Count Belisarius

Copyright © by The Trustees of the Robert Graves Copyright Trust Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Tadeusz Zyska i S-ka, Poznań 1994

Projekt okładki Jacek Pietrzyński

ISBN 83-86211-00-8 Wydanie II

Wydanie 1 ukazało się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego w 1960 roku

Wydawnictwo Tadeusz Zysk i S-ka ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel./fax 526-326, tel. 532-767, 532-751

Skład i łamanie dtp Marek Barłóg Os. Kosmonautów 4/41, 61-624 Poznań tel. 231-610

PRZEDMOWA

Większości z nas trudno znaleźć logiczny związek między bohaterami trzeźwego wieku antyku a bohaterami romantycznej epoki średniowiecznych legend. Na przykład wydaje się, że król Artur należy do czasów bardziej zamierzchłych niż Juliusz Cezar — a jednak jego chrystianizm datuje go o parę stuleci później.

Jak można te dwie epoki połączyć, zobaczymy w następujących dalej dziejach komesa Belizariusza. Otóż mamy generała, którego zwycięstwa nie są mniej rzymskie, a zasady wojenne mniej klasyczne niż Juliusza Cezara. A jednak armia zmieniła się teraz nie do poznania, stary legion piechoty zniknął wreszcie, a Belizariusz (jeden z ostatnich Rzymian, którym udzielono godności konsula, a ostatni, któremu przyznano triumf) jest wodzem chrześcijańskich, odzianych w kolczugi rycerzy przybocznego pułku. Prawie wszyscy z nich są z pochodzenia barbarzyńcami, a pod względem rysów indywidualnych mogą rywalizować z bohaterami króla Artura. W epoce Belizariusza zdarzają się typowe romantyczne sytuacje: na przykład, nikczemni łotrzykowie uprowadzają porwane dziewice do posępnych zamków wśród wzgórz (podczas mauryjskich najazdów na rzymską Afrykę), a jego wojownicy pod sztandarem i z włóczniami w dłoni wyruszają na pomoc.

Element nadprzyrodzony w historii króla Artura stanowi częściowo prymitywna saga i klechda ludowa, częściowo zakonny mistycyzm o wiele późniejszej daty. Ale w dziejach Belizariusza głównym autorytetem dla jego życia prywatnego i jego kampani nie jest żaden huński czy gocki wojownik z pułku przybocznego (bez wątpienia stworzyłby chaotyczny epos, który mogliby haftować mnisi w następnych stuleciach), lecz wykształcony syro-grecki sekretarz osobisty, Prokopiusz1 z Cezarei. Prokopiusz jest na ogół klasycznie dobrze poinformowanym, krytycznym pisarzem, podobnie jak Agatias, który dostarczył

ostatniego rozdziału wojskowego; tak więc nie ma tu romantycznych przeinaczeń jak w dziejach króla Artura. Zdaje się, że historyczny król Artur był królikiem brytyjskim, dowódcą sojuszniczej kawalerii, którego Rzymianie pozostawili jego losowi, kiedy na początku piątego stulecia wycofano ich regularną piechotę z garnizonowych miast Brytanii. Gdyby Prokopiusz był jego kronikarzem, olbrzymi i baśniowe statki, czarodzeje i mówiące zwierzęta nie występowałyby w opowieści, chyba tylko jako marginesowe streszczenie ówczesnej brytyjskiej legendy. Zamiast tego mielibyśmy jeden czy dwa jasno napisane rozdziały późnej rzymskiej historii wojskowej — opis bohaterskich wysiłków Artura, by zachować resztki chrześcijańskiej cywilizacji w zachodnim kraju przeciwko pogańskiej inwazji. A koniem Artura byłby ciężki biegun kawaleryjski, a nie baśniowy rumak niosący go w szalonym pędzie ku tysiącleciu chrześcijańskiej cywilizacji.

Belizariusz urodził się w ostatnim roku nieszczęsnego piątego stulecia (stulecia króla Artura), kiedy to Anglosasi najechali południową Brytanię, Wizygoci Hiszpanię, Wandalowie Afrykę, Frankowie Galię, Ostrogoci Italię. Umarł w roku 565, pięć lat przed urodzeniem proroka Mahometa.

Ponieważ zachowane źródła historyczne są szczupłe, musiałem wypełniać luki historii fantazją, ale zazwyczaj miałem na oku historyczny ekwiwalent: tak że jeśli dokładnie to czy owo się nie zdarzyło, prawdopodobnie zdarzyło się coś zbliżonego. Trójkąt miłosny — Belizariusz—Antonina—Teodozjusz — choć wygląda tak literacko, został wzięty z małymi dodatkami z Tajnej historii. Także przedstawiony tu opis polityki kościelnej i hipodromowej w szóstym stuleciu nie jest bynajmniej przesadzony. Jedynym zmyślonym bohaterem jest wuj Belizariu-sza, Modest, znany typ błyskotliwego rzymskiego literata. Dwa italo-gockie dokumenty, cytowane w tekście, są autentyczne.

Sztuka złota w okresie panowania Justyniana odpowiada z grubsza wartości angielskiego banknotu jednofuntowego, czyli pięciu dolarów amerykańskich.

Odległości podano w milach rzymskich, będących praktycznie ekwiwalentem mil angielskich. Nazwy miejscowości zmodernizowano, o ile w ten sposób stawały się bardziej rozpoznawalne.

R.G.

1

Imiona greckie autor podaje w formie zlatynizowanej, germańskie — wedle współczesnej pisowni niemieckiej (Wittich, Geilimer). Tłumacz na ogół trzymał się tych zasad, czyniąc odstępstwo na rzecz form tradycyjnie już spolszczonych, jak np. Teoderyk. Szczególne trudności nasuwały się przy imionach perskich, które w polskich dziełach historycznych i encyklopediach występują w wersjach najróżnorodniejszych. Tak np. król Khosrou znany jest u nas również pod imionami Chozroes, Hozroes, Kosrou, Khosrau itp. I w tym przypadku wydawało się rzeczą właściwą wybrać formę przyjętą przez autora (przyp. tłum.).

CHŁOPIĘCE LATA

Kiedy Belizariusz miał siedem lat, jego owdowiała matka oświadczyła mu, że trzeba, aby na pewien czas opuścił ją i domowników folwarku Tracki Czermen i udał się do szkoły w odległym o kilka mil Adrianopolu, gdzie znajdzie opiekę jej brata, dostojnego Modesta. Związała syna przysięgą na Pismo Święte — była bowiem prawowierną chrześcijanką — że wypełni zobowiązania złożone w jego imieniu wobec Boga przez chrzestnych rodziców, którzy oboje niedawno pomarli. Belizariusz złożył przysięgę, wyrzekając się światowych ambicji, rozpusty i szatana.

Ja, autor niniejszego dzieła greckiego, jestem zwykłym niewolnikiem domowym, a więc człowiekiem o małym znaczeniu, ale spędziłem prawie całe życie w służbie Antoniny, żony wspomnianego Beliza-riusza, i musicie dać wiarę temu, co piszę. Najpierw zacytuję więc zdanie mojej pani o tej przysiędze złożonej w Czernienie: pani Antonina uznała, że związywanie małych dzieci tego rodzaju przyrzeczeniami, zwłaszcza zanim zaczęły chodzić do szkoły i nie mają najmniejszego pojęcia o świecie mężczyzn, kobiet i duchownych, jest jak najbardziej bezprawne. Jest tak sprzeczne z naturą, jakby ktoś obarczył dziecko jakimś fizycznym brzemieniem, na przykład żeby zawsze, gdzie się tylko ruszy, nosiło na sobie małą drewnianą belkę; albo żeby nigdy nie wolno mu było obracać głowy na ramionach, lecz by mogło jedynie skręcać cały tułów lub nawet tylko poruszać oczyma niezależnie od głowy; niewątpliwie stanowiłoby to wielką niedogodność, ale nawet w przybliżeniu nie tak wielką jak związanie uroczystą przysięgą młodego szlachcica — przeznaczonego do służby jego świątobliwej wysokości cesarza wschodnich Rzymian, który panuje w Konstantynopolu — ażeby wyrzekł się światowych ambicji, rozpusty i szatana. Kiedy bowiem chłopiec osiąga wiek młodzieńczy, albo ogarniają go pokusy i łamie taką przysięgę, po czym serce jego wypełnia zgryzota i wtedy traci ufność w swą moc moralną, albo też łamie przysięgę w ten sam sposób, lecz nie odczuwa żadnego strapienia, bo światowe ambicje, rozpusta i szatan wydają mu się wyśmienitymi rzeczami — a w takim przypadku zaczyna lekceważyć wszelkie przysięgi.

Jednakże Belizariusz był tak wyjątkowym dzieckiem i wyrósł na tak wyjątkowego mężczyznę, iż żadne przeszkody rzucane na jego drodze nie mogły mu poważnie zaszkodzić. Aby posłużyć się absurdalnym przykładem, jakiego użyła moja pani: z łatwością przystosowałby swe dało, gdyby mu zakazano obracać głowę na ramionach, i u niego wyglądałoby to szlachetnie, a nie sztywno, albo stale nosiłby belkę i uczyniłby ją najbardziej użytecznym i wygodnym przedmiotem w świecie — bronią, stołkiem, poduszką — tak że może wprowadziłby nawet w stolicy modę na pięknie rzeźbione i inkrustowane belki. I z pewnośdą ta moda nie byłaby głupsza czy bardziej zabobonna niż współczesne mody młodych dandysów z rywalizujących z sobą stronnictw na hipodromie i mnóstwo innych, które zjawiają się i znikają w tym nieznośnym kraju: moda na brody, płaszcze, przekleństwa, błyskotki, pachnidła, gry hazardowe, sposób noszenia się i czułe nazwania, środki pobudzające, religijne spory i poglądy, relikwiarze, sztylety i słodycze.

W każdym razie Belizariusz złożył tę niebezpieczną przysięgę z taką samą nieświadomośdą skutków jak niegdyś młody Tezeusz ateński, który poprzysiągł swej owdowiałej matce, że pomśd śmierć ojca na potwornym Minotaurze z kreteńskiego labiryntu, pożerającym ludzkie mięso.

Czy pozostał wiemy przysiędze, powinniśde osądzić po przeczytaniu mojej opowieści. Ale zapewniam was, czytelnicy, jeśli przypadkowo jesteście chrześcijanami o zakonnym nastawieniu, że Belizariusz bynajmniej nie miał waszego pokroju myśli i mało troszczył się o dogmaty; kiedy zaś został panem wielkiej familii, w ogóle zabronił w swym domu wszelkich kościelnych dysput, uznając, że są one bez korzyści dla duszy i burzą spokój rodzinny. Tę decyzję powzięła najpierw pani Antonina, ale po pewnym czasie zgodził się z nią i uznał za własną, i zobowiązywał do jej przestrzegania nawet biskupów i Opatów, jeśli bywali niekiedy jego gośćmi.

Taka więc byłą pierwsza z trzech jego przysiąg; drugą złożył swemu cesarzowi — staremu cesarzowi Anastazjuszowi, za którego panowania się urodził, i z kolei dwom następcom Anastazjusza; zaś trzecią złożył mojej pani Antoninie jako swojej żonie. Te uwagi niechaj posłużą za przedmowę do dzieła, które nastąpi. Piszę je w bardzo pode-srfym wieku, w Konstantynopolu, roku pańskiego pięćset siedemdziesiątego pierwszego, a jest to rok tysiąc trzysta szósty od założenia miasta Rzymu.

Belizariusz urodził się roku pańskiego pięćsetnego, co jego matka uważała za złą wróżbę. Wierzyła bowiem, że szatanowi dozwolono sprawować rządy na tej ziemi przez tysiąc lat, a po zakończeniu tego okresu ludzkość zostanie ostatecznie osądzona. Stąd też rok urodzin jej jedynego syna, jak powiadała, wypadał w samym środku długiej 8

czarnej nocy, dzielącej pierwszy dzień chwały od następnego. Lecz ja, eunuch Eugeniusz, muszę wyznać, że uważam tego rodzaju poglądy za przesądne i w ogóle niegodne myślących ludzi; także moja droga pani Antonina nie miała innego zdania w tym względzie.

Młody Belizariusz pożegnał posłusznie matkę i całą familię, która (biorąc niewolników razem z wolnymi oraz dzieci i starców) liczyła jakieś dwieście dusz, i wsiadłszy na pięknego siwego kucyka ruszył ku Adrianopolowi. Towarzyszyli mu: jego rówieśnik, syn starosty, Jan Armeńczyk, który grał rolę porucznika w dziecięcej armii, jaką Belizariusz zorganizował w swym folwarku; Paleolog — grecki guwerner, który już uczył go zawiłości czytania, pisania i liczenia, a ponadto dwóch trackich niewolników. Paleolog nie nosił żadnej broni, ale niewolnicy mieli miecze, a Belizariusz i Jan Armeńczyk — odpowiednie do ich wieku lekkie łuki z kilkoma dobrymi strzałami. Jak można by się spodziewać, bardzo zręcznie potrafili posługiwać się hikami, zarówno na piechotę, jak i z konia. Bowiem Armeńczycy są dzielnym narodem, a Belizariusz pochodził z plemienia słowiańskiego, jak wskazuje choćby jego imię Beli Car, co oznacza białego władcę. Pogańscy Słowianie żyjący za rzeką Dunajem są znakomitymi łucznikami i jeźdźcami. Jednak rodzina ojca Belizariusza, osiadła w Czernienie od stu lat, była całkowicie zromanizowana i wzniosła się do drugiego stopnia spośród trzech stopni szlachectwa.

Podróż z Czermenu odbywała się polną drogą, a nie pobliskim gościńcem, prowadzącym ze stolicy do Adrianopola. Za zezwoleniem nauczyciela Belizariusz i Jan kilkakrotnie zjeżdżali z drogi, ścigając zwierzynę i Belizariuszowi udało się zastrzelić zająca. Mieli więc co jeść w karczmie, gdzie się zatrzymali. Karczma była malutka i goście niezbyt często tu zaglądali, a stara gospodyni miała wielkie strapienie: jej mąż zabił się niedawno, powalony konarem wiązu, gdy umocowywał pędy winogradu, zaś jej niewolnik uciekł potem, kradnąc jedynego konia ze stajni i licho wie, gdzie się teraz podziewał. Pozostała tylko młoda dziewczyna — niewolnica, która nieporadnie próbowała się zajmować inwentarzem i winnicą, podczas gdy gospodyni pracowała w domu. Podróżni spostrzegli, że w tej karczmie muszą się ograniczyć do własnych zapasów i sami je ugotować. Z dwóch niewolników Belizariusza jeden był tragarzem, silnym, dzielnym mężczyzną bez żadnego wykształcenia i uzdolnień; drugi, bardzo młody, zwał się Andrzej i wyuczono go na łaziennego. Żaden nie potrafił oprawić zająca. Paleolog wysłał tragarza, by nazbierał drzewa do palenia i naciągnął wody, zaś Andrzejowi kazał wyszorować piaskiem brudny stół karczmy. Sam obdarł ze skóry i poćwiartował zająca, a następnie włożył go do garnka, żeby się z wolna gotował wraz z liśćmi wawrzynu, kapustą, jęczmieniem i odrobiną soli. Jan Armeńczyk mieszał w garnku rogową łyżką.

Belizariusz powiedział:

— Mam paczuszkę z ziarnkami czarnego cejlońskiego pieprzu, który moja matka posyła w upominku dla wuja Modesta. Lubię ten indyjski pieprz. Parzy w ustach. Wuj nie będzie mi miał za de, jeśli zetrę kilka ziarenek w małym młynku, który też należy do podarunku, i doprawię naszą zupę z zająca.

Otworzył juk przy siodle, wyciągnął paczuszkę z pieprzem, młynek i zaczął mleć. Jak to dziecko — zmełł za dużo na potrzeby pięciu osób, aż Paleolog, widząc to zawołał:

— Dziecko, tyle pieprzu wystarczyłoby dla Cyklopa!

Gdy zając się gotował, Paleolog opowiedział legendę, której chłopcy nie znali dotychczas, jak Odyseusz w jaskini Cyklopa rozżarzył drąg w ogniu, spoił Cyklopa i wybił jego jedyne oko płonącym ostrzem. Chłopcy i niewolnicy słuchali i śmiali się, bowiem Paleolog, cytując sztukę Eurypidesa bardzo zabawnie naśladował obezwładnionego Cyklopa. Potem nakryli stół dla trzech osób — niewolnicy mieli jeść później oddzielnie — i naleli wina z zakopconego dzbana, który znaleźli na szafie. Niewolnik Andrzej pokroił chleb myśliwskim kordelasem.

Wreszcie posiłek był już prawie gotowy, a zając miał się jeszcze dusić kilka minut. Paleolog dolał do garnka parę łyżek wina, dodał szczyptę pieprzu, małą gałązkę rozmarynu i trochę szczawiu, który staruszka przyniosła z ogródka. Od czasu do czasu ktoś kosztował zupę rogową łyżką. Zapalono cztery wysokie świece, a ich knoty w miarę potrzeby miał obowiązek obcinać Andrzej. Ale w tej szczęśliwej chwili rozlej się okropny hałas przy drzwiach i do wnętrza karczmy wpadło sześciu zbrojnych drabów — sądząc z wymowy, azjatyckich Greków — i zepsuło wszystko.

Przybysze wlekli z sobą przyzwoicie ubranego młodego mężczyznę o łagodnych rysach. Miał związane nogi i ręce, tak że nie mógł iść. Wyglądał na zamożnego rzemieślnika albo kupca. Przywódca grupy, bardzo krępy jegomość, niósł jeńca na jednym ramieniu jak worek zboża i rzucił go w rogu koło ogniska — prawdopodobnie dlatego, że gdyby jeniec miał zamiar próbować ucieczki, było to miejsce najodleglejsze od drzwi. Młody człowiek był wyraźnie gotów na wszystko i spodziewał się, że go zamordują w każdej chwili. Jak się później okazało, był to Szymon, obywatel tamtejszego powiatu. Na niego to padł wybór, żeby poszedł w imieniu swych współobywateli do wielkiego właściciela ziemskiego, zwanego Janem z Kapadocji, z prośbą o uiszczanie należnych podatków, a przynajmniej ich części — obowiązek, od którego ten młody bogacz długo się uchylał. Powiat musiał wpłacać rocznie wiele funtów złota do skarbu cesarstwa, a choć ziemię Jana z Kapadocji sklasyfikowano według stawki oczywiście niższej niż jej prawdziwa wartość, niemniej należało się od niego około jednej trzeciej ogólnej kwoty podatków całego powiatu. Obywatele z powodu złych żniw, niedawnego łupieżczego najazdu bułgarskich Hunów, obłożeni wymiarem podatkowym od posiadłości oszacowanym o wiele wyżej, niż były warte — rząd dał im nędzne skrawki ziemi, same bagna i kamienie, jednak ocenił je jak dobrą ziemię orną — byli tak zadłużeni, że stali u progu ruiny, jeśliby Jan z Kapadocji nie zapłacił swej części. Ale on zawsze odmawiał. Miał gwardię osobistą składającą się z uzbrojonych pachołków, przeważnie Kapadoków, którzy obrażali i bili przedstawicieli powiatu, gdy ci przychodzili do zamku domagać się uiszczenia należności.

W moim opowiadaniu występować będzie prawdopodobnie wielu Janów poza Janem Armeńczykiem i Janem z Kapadocji, ponieważ Jan jest imieniem, które cudzoziemcy zazwyczaj przyjmują na chrzcie (od Jana Baptysty albo Jana Ewangelisty), a chrześcijańscy panowie nadają je często swoim niewolnikom. Powszechnie spotyka się to imię również wśród Żydów, od których pochodzi. Tak więc będziemy rozróżniać tych Janów albo według kraju ich urodzenia, albo — jeśli się okaże to niedostateczne — według ich zwykłych przydomków: Jan Bękart, Jan Epikur i Krwawy Jan. Ale występuje tylko jeden Belizariusz, a jest on równie niezwykły jak jego imię.

Z przechwałek Kapadoków i ich narzekań na „tego przeklętego Szymona” wynikało, że Szymon z uzbrojonym oddziałem policji zuchwale udał się do pałacu Jana, zamierzając zmusić go strachem do zapłacenia przynajmniej części długu, ale przy bramie spotkał się z mieczami i kijami uzbrojonej gwardii. Policja od razu opuściła Szymona i uciekła, tak że wzięto go do niewoli. Potem sam Jan z Kapadocji, który spędzał jesień w swym majątku, polując i łowiąc ptaki, nadszedł chwiejnym krokiem i zapytał sierżanta gwardii, kim może być ten natręt. Gwardziści złożyli niskie ukłony przed Janem, wymagał bowiem od nich takich honorów jak patriarcha czy gubernator diecezji, i odpowiedzieli:

— Jakby jakiś dziwny poborca podatkowy, jeśli to odpowiada waszej dostojności.

— Zróbcie z nim jakby jakiś dziwny koniec, tak żeby żaden poborca podatkowy nie ośmielił się mnie niepokoić w moich trackich majątkach! — wrzasnął Jan.

Wtedy sześciu pachołków pod wodzą sierżanta związało Szymonowi ręce i nogi, rzuciło go na konia i odjechało z nim natychmiast, mając nadzieję zadowolić pośpiechem swego pana.

Jadąc sprzeczali się, jaki los powinien spotkać jeńca. Sierżant zaprosił swych ludzi, by zgłaszali propozycje. Jeden powiedział:

— Przywiążmy mu kamień do szyi i wrzućmy go do stawu.

Ale Szymon zaprotestował głośno:

— Zatruwanie wody jest zbrodnią wobec Boga. Moje ciało rozszerzyłoby zarazę. Poza tym to, co proponujecie, nie jest dziwną śmier-

cią: w ten sposób niewolnicy postępują zwykle ze szczeniętami. Pomyślcie jeszcze!

Sierżant przyznał, że Szymon ma rację, i pojechali dalej.

Potem inny z Kapadoków wpadł na pomysł, żeby przywiązać jeńca do drzewa i naszpikować go strzałami. Szymon przerwał znowu:

— Chcecie bluźnić, zadając zwykłemu poborcy podatkowemu taką śmierć, jaką poniósł święty męczennik Sebastian z Mediolanu?

To zastrzeżenie również wyglądało na uzasadnione, więc znowu pojechali dalej. Trzeci drab zaproponował wbicie na pal, czwarty obdarcie ze skóry, a piąty wypowiedział się za pogrzebaniem Szymona żywcem. Ale za każdym razem Szymon drwił z tych propozycji i powiadał pachołkom, że z pewnością zostaną ukarani, jeśli wrócą i zameldują, jak zwykłą czy banalną śmierć mu zadali. Sierżant brał jego stronę i rzekł w końcu:

— Jeśli możesz nam powiedzieć, jaki rodzaj śmierci jest wystarczająco dziwny, będę ci wdzięczny i przeprowadzę wszystko wedle twego życzenia.

Szymon odparł:

— Niech wasz pan zapłaci dług dobrowolnie. Wtedy, bądź pewny, umrę ze zdumienia, a o równie dziwnej śmierci nigdy nie słyszano w trackiej diecezji.

Za taką bezczelność sierżant uderzył go w twarz, ale nadal nie mógł się zdecydować co do rodzaju śmierci. Zaczął padać deszcz, a Kapadokowie ujrzeli światło w karczmie, uwiązali więc konie w stajni i weszli do środka, by napić się wina i naradzić dalej.

Paleolog słyszał, jak wspominali imię swego pana, a znając go ze słyszenia jako złośliwego i kłótliwego człowieka, uważał, by nie zrobić nic, co mogłoby urazić jego służących. Spytał, czy nie zechcieliby uczynić mu zaszczytu i napić się wina na jego koszt.

Źle wychowany sierżant nie odpowiedział w ogóle, ale znalazłszy się w pobliżu garnka, z którego dolatywał bardzo smakowity zapach, odwrócił się do swoich towarzyszy i krzyknął:

— Mamy szczęście, chłopcy! Ten stary brodacz przewidział nasze przybycie i przygotował dla nas zająca.

Paleolog udał, że bierze to za żart. Powiedział do sierżanta:

— Najlepszy z Greków, tego zająca nie wystarczy dla dziesięciu dorosłych mężczyzn i dwóch chłopców, z których jeden jest ponadto szlachcicem. Lecz gdybyś ty sam, i może jeszcze jeden z twoich ludzi, zechciał się do nas przyłączyć...

Sierżant odparł:

— Bezczelny stary brodaczu, ty dobrze wiesz, że to nie jest twój zając. Bez wątpienia został skradziony i należy do mego pana, a ty nie dostaniesz w ogóle ani kawałka. Ponadto, gdy skończymy jeść, zapłacisz mi na dobro mego pana grzywnę za kradzież. Dasz dziesięć sztuk 12

złota albo o tyle więcej, ile znajdę w twoich kieszeniach. A jeśli chodzi o twojego szlachcica, to on na nas poczeka. Koledzy, pilnujcie drzwi! Rozbrójcie tych dwóch niewolników!

Paleolog widział, że wszelki opór byłby bezskuteczny. Kazał tragarzowi i Andrzejowi oddać broń bez oporu, a oni wykonali jego polecenie. Ale Jan Armeńczyk, a szczególnie Belizariusz, który zastrzelił zająca i nie mógł się doczekać, kiedy go skosztuje, byli wściekli. Nic jednak nie powiedzieli. Potem Belizariusz przypomniał sobie jaskinię Cyklopa i postanowił, jeśli się tylko uda, spoić tych gburów, żeby mieć nad nimi przewagę, gdyby doszło do walki.

Bardzo grzecznie zaczął grać rolę podczaszego. Nalewał wino, nie mieszając go z wodą i zachęcał:

— Pijcie, szlachetni panowie, to dobre wino i nic was nie będzie kosztowało.

Ponieważ zupa była bardzo pieprzna, Kapadokowie pili więcej wina niż normalnie. Wznosili toasty na cześć Belizariusza jako ich Ga-nimeda i chcieli go całować, ale się im wymykał. Potem jeden z nich poszedł do kuchni, złapał niewolnicę i zaczął z niej ściągać koszulę, lecz uciekła i ukryła się w krzakach, gdzie nie mógł jej znaleźć. Wrócił więc do karczmy.

Podpici Kapadokowie zaczęli dyskutować o dogmatach religijnych. Była to choroba wieku. Ktoś mógłby się spodziewać, że chłopi, kiedy się zejdą razem, będą rozmawiali o bydle i siewach, żołnierze o bitwie i obowiązkach wojskowych, a prostytutki, być może, o sukniach, urodzie i swym powodzeniu. Lecz nie: gdzie tylko zebrały się dwie czy trzy osoby — w tawernie, koszarach, zamtuzie czy gdziekolwiek — natychmiast zaczynały, niezależnie od wykształcenia, dyskutować jakiś trudny punkt doktryny chrześcijańskiej. Tak więc, ponieważ najważniejsze dysputy różnych chrześcijańskich Kościołów obracały się wokół natury Boga — tego najbardziej kuszącego problemu filozoficznej debaty — więc naturalnie pijani Kapadokowie zaczęli, nie bez bluźnierstw, roztrząsać zasadę natury Trójcy Świętej, a szczególnie drugiej osoby — Syna Bożego. Byli wszyscy prawowiernymi chrześcijanami i, zdaje się, mieli nadzieję, że Paleolog zabierze głos w dyskusji. Nie wtrącał się jednak, bo wyznawał te same poglądy co oni.

Jednak Szymon wkrótce zdemaskował się jako monofizyta. Mo-nofizyci byli potężną sektą, zwłaszcza w Egipcie i Antiochii, a w ciągu kilku ostatnich pokoleń sprowadzili wielkie niebezpieczeństwa na cesarstwo, bo cesarze w Konstantynopolu musieli wybierać między obrażeniem papieża rzymskiego, który był uznanym spadkobiercą apostoła Piotra i potępił sektę jako heretycką, a obrażeniem ludu egipskiego, od którego dobrej woli zależały dostawy zboża dla Konstantynopola. Jedni cesarze skłaniali się ku temu poglądowi, inni ku tamtemu; niektórzy próbowali znaleźć podstawę do kompromisu. Z powodu tej dysputy wybuchały mordercze bunty, wojny i awantury w kościołach, a w czasie, kiedy piszę te słowa, nastąpił jawny rozdział między Kościołem Wschodnim i Zachodnim. Panujący cesarz, stary Anastazjusz, miał skłonności do faworyzowania monofizytów. Dlatego też obywatel Szymon, by rozdrażnić Kapadoków, postawił na jednej płaszczyźnie swą wierność dla cesarza i swój monofizytyzm.

Szymon okazał się dla nich zbyt wymowny, choć krzyczeli wszyscy na raz, a więc wezwali Paleologa, jako uczonego, by bronił ich na korzyść prawowiernego punktu widzenia, co też uczynił z radością. Jan Armeńczyk, szturchnięty przez Belizariusza, dolał jeszcze więcej wina, gdy Kapadokowie przysłuchiwali się dyskusji.

Paleolog zacytował słowa papieża Leona, których już zapomniałem, jeślim je nawet kiedykolwiek słyszał, które jednak, o ile dobrze rozumiem, miały mniej więcej taki sens: że Chrystus nie jest tylko Bogiem, jak twierdzą ci szaleńcy akuanici; nie jest również tylko człowiekiem wedle poglądów bezbożnych plotynianów; nie jest człowiekiem w tym sensie, że mu brakuje tej czy innej cechy boskiej, jak utrzymują ci głupcy apolinaryści, lecz ma dwie połączone natury, ludzką i boską, stosownie do tekstów: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”, oraz: „Ojciec większy jest niźli Ja”, przy czym natura ludzka, przez którą syn jest niższy od ojca, nie umniejsza natury boskiej, przez którą Syn jest równy Ojcu.

Kapadokowie urządzili owację, kiedy Paleolog recytował ten werdykt, brzęcząc kubkami i tłukąc w stół miskami z brzozowego drzewa. Nie zauważyli, że Belizariusz pod stołem związuje im razem nogi długim mocnym sznurkiem — nie tak ciasno, żeby nie mogli nimi dla wygody poruszać, ale dość ciasno, by mocno im zaszkodzić, gdyby wszyscy naraz chcieli wstać, albowiem związywał ich w małe kółko.

Szymon wyśmiał Paleologa i powiedział, że odrzucanie fałszywych doktryn akuanitów, apolinarystów czy plotynianów nie jest bynajmniej jednoznaczne z odkryciem prawdziwej doktryny; że jeśli ksiądz zostanie wybrany papieżem rzymskim, to nie daje mu to prawa ostatecznego ustanawiania zasad chrześcijańskich; że papież z politycznych względów może mówić i robić różne rzeczy, które obrażają zarówno Boga, jak cesarza. Szymon dodał również, że natury Syna Bożego nie można rozciąć na dwoje, jak się rozcina drewno siekierą. Działania i cierpienia Chrystusa nie były ani całkowicie ludzkie, ani całkowicie boskie, ale mieszane: bosko-ludzkie. A więc, na przykład, Chrystus spacerował po Jeziorze Galilejskim, co było aktem dokonanym przez ciało, ale przekraczającym prawa natury ciała.

Do tego miejsca zebrane przeze mnie informacje zgadzają się co do porządku wydarzeń, lecz teraz występuje rozbieżność. Najpierw po-zwólde mi przytoczyć relację, jaką słyszałem wiele lat później od pewnego mieszkańca Adrianopola, a który podobno słyszał ją od najstarszego syna Szymona.

Według jego wersji Szymon zakończył swe wystąpienie następującymi słowami:

— Ale papież Leon powiedział coś jeszcze na ten temat. Mogę zacytować jego własne słowa: „Ardescat in foco ferrum. Sunt vincula mea salvenda. Mox etiam pugionibus et pipere pugnandum est. Tace!” Jak możecie słuchać takich bzdur, mężowie z Kapadocji?

Sierżant Kapadoków, udając, że rozumie po łacinie, wrzasnął z przekonaniem:

— Ojciec święty Leon powiedział bardzo mądrze. Miał rację co do joty. Sam się potępiłeś jego słowami! — Bowiem żaden z nich nie wiedział, że Szymon ukrył tajną wiadomość dla Belizariusza, by rozgrzał rożen na węglach, rozciął jego więzy i był gotów do walki sztyletami i pieprzem.

Ale, wedle wersji, jaką słyszałem od Andrzeja niewiele lat temu, to właśnie Belizariusz wypowiedział łacińskie słowa, udając, że chce skonfundować Szymona, i wykrzyknął:

— Ardescit in foco ferrum manibus tuis propinquum. Vincula sol-vam. Mox etiam pugionibus et pipere pugnabitur — na co (powiadał Andrzej) ciemni Kapadokowie zrobili owację chłopcu, jako dumnemu wojownikowi o prawdziwą wiarę. Te słowa Belizariusza, jeśli istotnie je wypowiedział, kryły wiadomość dla Szymona, że rożen już rozgrzewa się w ogniu, niedaleko jego rąk, że jego więzy zostaną przecięte i niebawem rozpocznie się walka sztyletami i pieprzem.

Przeciwko przyjęciu informacji Andrzeja przemawia często spotykana u starców skłonność do przesady i przekręcania przeżyć swej młodości, szczególnie gdy opowiadają o człowieku, który później stał się sławny. Tak, na przykład, święty Mateusz dowiedział się od jakichś starych plotkarzy, że Jezus, jako dziecko, dla ich przyjemności przywrócił do życia martwą jaskółkę, kiedy się razem bawili. Tenże święty Mateusz oprócz innych przesadnych anegdot opowiada w swej drugiej ewangelii, iż Jezus mówił z łona swej matki i czynił wyrzuty swemu przybranemu ojcu, Józefowi. Ale na korzyść wersji Andrzeja mogę stwierdzić, że nie przyszła ona do mnie z trzeciej, lecz z pierwszej ręki, i że znam Andrzeja jako człowieka godnego zaufania. Nie można czynić zarzutu, że będąc tak małym dzieckiem, Belizariusz nie mógł mówić dobrą łaciną, łaciną rzymską — albowiem dobra łacina stanowiła ojczysty język jego matki. Jego ojciec był rzymskim senatorem i wraz z rodziną opuścił Italię pięćdziesiąt lat przed najazdem barbarzyńskiego Wandala, króla Geisericha, który splądrował świątynie i szlacheckie domy Rzymu. Ojciec Belizariusza przybył do wschodniej części imperium rzymskiego ze względu na bezpieczeństwo i rodzina dochowała wiary dobrej łacinie. Tak więc Belizariusz mówił już trzema językami: trackim narzeczem swego rodzinnego folwarku, łaciną, w której matka i jej kapelan zawsze z nim rozmawiali, oraz językiem greckim — powszechnym językiem wschodniego imperium — przy czym po grecku, jak dotychczas, nie wysławiał się płynnie.

Zresztą ktokolwiek działał jako dowódca przy tej okazji, mogę przynajmniej opowiedzieć wam przebieg bitwy. Najpierw Belizariusz potajemnie przeciął sztyletem powrozy Szymona. Kapadokowie, którzy teraz już zjedli kolację, ale nadal siedzieli przy stole i pili, nie dostrzegli tego. Następnie — dając znak Janowi Armeńczykowi, żeby był gotów — wziął dużą garść zmielonego pieprzu, podszedł do stołu i sypnął nim w twarze pachołków, oślepiając wszystkich sześciu. Szymon zerwał się z rykiem i chwycił rozpalony do czerwoności rożen, który Belizariusz wsadził do ogniska. Trakowie — Andrzej i tragarz — porwali za broń, która leżała w pobliżu.

Kapadokowie ryczeli jak byki z bólu i bezradnej wściekłości. Byli zamroczeni winem, spętani sznurkiem, oślepieni pieprzem i sparaliżowani od ustawicznego kichania. Szymon w pierwszym ataku zadał dwóm z nich straszliwe ciosy w głowę rozpalonym do czerwoności rożnem. Jeśli nawet Paleolog nie brał udziału w walce, Kapadokowie byli teraz w mniejszości, w stosunku czterech do pięciu. Wyrwano spod nich stołki, tak że runęli na podłogę. Chłopcy i niewolnicy stali teraz nad nimi z obnażonymi mieczami i wzniesionymi sztyletami.

Szymon szybko przyniósł różne części uprzęży ze stajni i po kolei skrępował Kapadoków — był siodlarzem z zawodu i potrafił biegle robić węzły. Ponadto wiązanie każdego supła kończył monofizycznym argumentem, dodając przy tym:

— Udeknij od tej logicznej przesłanki, panie, jeśli możesz — albo: — Ta konkluzja jest najzupełniej właśdwa dla twych przekonań, prawda?

Odpowiadali żałośnie:

— Na miłość Chrystusa, najlepszy z ludzi, przynieś gąbkę i wodę, bo oślepniemy od tego ognistego pyłu.

Lecz on zaczął potężnym głosem śpiewać Hymn serafinów, z tymi monofizyckimi wstawkami, które powodowały awantury, bunty i krwawe rzezie w wielu chrześcijańskich kościołach. Kiedy wszyscy byli już unieruchomieni, Szymon oświadczył, że Chrystus polecił mu przebaczyć nieprzyjadołom, i delikatnie przemył im gąbką zaognione oczy, mówiąc:

— W imieniu Chrystusa o jednej naturze. — Mimo to podziękowali mu.

Gdy Szymon dowiedział się, jak Belizariusz opracował plan bitwy, zwródł się do Paleologa i powiedział:

— Myślałem, że to zwykły cud, i dlatego nie zdziwiłem się zbytnio, podobnie, jak sądzę, prorok Balaam nie był szczególnie zdziwiony, gdy jego oślica nagle przemówiła w imię Boga. Albowiem dla Boga wszystko jest możliwe i człowiek nie powinien się dziwić tak oczywistym niekonsekwencjom, jak mówiące osły, czy jedzenie dla dwunastu ludzi, pomnożone w cudowny sposób dla wykarmienia pięciu tysięcy (a nawet pozostawiające resztki), bardziej niż naturalnemu rykowi osłów i obywatelom zwyczajnie konającym z głodu, ponieważ w ich mieście nie ma żywności. W jednym mianowicie przypadku mamy Boga, którego funkcją jest przekraczanie niemożliwości, a w drugim — naturę, której funkcją jest posłuszeństwo prawom, jakie Bóg ustanowił dla zwierząt i ludzi.

Ale usprawiedliwione zdumienie budzi się w przypadkach takich jak ten, którego byliśmy świadkami, kiedy natura przewyższa samą siebie bez pomocy Boga czy demonów. Jeśli to dziecko doczeka wieku męskiego, zostanie doskonałym generałem, posiada bowiem sześć przymiotów, które czynią doskonałego dowódcę: cierpliwość, odwagę, pomysłowość, umiejętność oceny swoich sił i połączenia różnych broni w ataku oraz wyboru właściwej chwili na decydujący cios. Byłem na polach bitew podczas wojen perskich i spotykałem się zarówno z dobrymi generałami, jak i złymi, więc wiem, co mówię.

Paleolog powiedział:

— Lecz jeśli do tych przymiotów nie doda cnoty skromności, będzie niczym. — Była to w swoim rodzaju mądra uwaga i siódmy przymiot uwieńczył poprzednie.

Kapadokowie zjedli już zająca i większą część świeżego chleba, lecz nasi podróżni mieli w jukach suchary i trochę wędlin, tak że nie musieli przymierać głodem. Doszli do wniosku, że nierozsądną rzeczą byłoby pozostawanie w karczmie na noc, gdyż ktoś mógłby zaalarmować zamek Jana. Przywiązali więc Kapadoków do koni, a Szymon i niewolnicy pilnowali każdy, po dwóch jeńców, wiążąc razem głowy wierzchowców. Gdy zaczęła się bijatyka, stara kobieta uciekła z domu; kiedy wróciła i ujrzała, że dzikich drabów uspokojono, rozpływała się w podziękowaniach, jakby stało się to tylko ze względu na nią. Mimo wszystko zapłacili jej dobrze.

Belizariusz wraz z Paleologiem jechali na czele, a Jan Armeńczyk stanowił straż tylną. O szarówce odpoczęli w lesie, gdzie jeden z Kapadoków zmarł wskutek odniesionych ran w głowę. Pozostali klęli bez przerwy, lecz nie czynili żadnej próby, żeby się uwolnić. Później, już za dnia, kawalkada dotarła bez żadnych dalszych przeszkód do Adriano-pola, gdzie Szymon przekazał Kapadoków sędziemu. Współobywatele Szymona powitali go z radością i zdumieniem, gdyż policja doniosła już, że dostał się do niewoli.

Pachołków zamknięto w więzieniu, póki Jan ich nie wykupi. Nie można ich było oskarżyć o morderstwo ani w ogóle o nic poważniejszego niż kradzież gotowanego zająca, gdyż brakło wyraźnych dowodów, że zamierzali wykonać mordercze rozkazy Jana. Jan przysłał pismo stwierdzające, że miał prawo związać i wywieźć Szymona, który w sposób obraźliwy przekroczył granice jego posiadłości.

Sędzia nie mógł pozwolić na oskarżenie Jana o jakąkolwiek zbrodnię ze strachu, żeby się nie narazić innym potężnym właścicielom ziemskim. Wiedział również, że honor Jana nie pozwala mu się zgodzić na ukaranie jego sług i rodaków. Mimo wszystko istniały silne poszlaki przeciwko panu i służącym. Tak więc zawarto polubowne porozumienie, w myśl którego pachołków wypuszczono na wolność, ale Jan zapłacił w tajemnicy więcej niż połowę swego długu, wynoszącą prawie dwieście funtów, czyli ponad szesnaście tysięcy sztuk złota. W ten sposób honor Jana został ocalony, a mieszczanie uniknęli ruiny. Ten Jan z Kapadocji, którego skąpstwo, niechęć do sąsiadów i dewocja religijna zaznaczały się już w tak młodym człowieku, został potem dowódcą gwardii cesarskiej i kwatermistrzem generalnym i na tym stanowisku wyrządził Belizariuszowi wiele krzywd w późniejszym życiu.

Belizariusz, Jan Armeńczyk i Paleolog oraz niewolnicy udali się teraz do willi wuja Belizariusza — Modesta, prowadzeni przez Szymona, który go znał. Willa leżała poza miastem w pobliżu potoku pełnego pstrągów, w pięknie zadrzewionym parku. Belizariusz pozdrowił wuja, który był wysokim, chudym i łagodnym mężczyzną o zamiłowaniach literackich. Wuj powitał siostrzeńca, a wraz z nim Jana Armeńczyka i Paleologa. Rozmawiali razem po łacinie. Modest, wysłuchawszy historii bitwy wygłosił następujący komentarz:

— Doskonale, chłopcze, doskonale! Dokonałeś tego w jak najbardziej rzymski sposób, sposób Mariusza, Metellusa i Mummiusza. Lecz twoja łacina zawiera wiele barbarzyńskich słów i fraz, które brzmią, jakby wyszły z chrapliwej paszczęki afrykańskiego nosorożca, i kłują mi uszy. Musimy je wyskrobać, krzewiąc na ich miejscu elegancki język Cycerona i Cezara. Mój przyjaciel Maltus, do którego szkoły będziesz uczęszczał, jest na szczęście człowiekiem o pewnym smaku i kulturze. On ci wytłumaczy różnicę między dobrą łaciną szlachetnych pogan a podłą łaciną ciemnych mnichów.

Taki mniej więcej sens miała jego wypowiedź, gdyby ją przełożono na zwykły język. Ale Modestus nigdy nie mógł pozwolić sobie na wygłoszenie najdrobniejszej uwagi bez owijania jej w stosowną literacką aluzję, paradoks czy kalambur albo wszystkie trzy na raz; toteż Belizariusz miał duże trudności ze zrozumieniem go. Ja sam wzdrygam się przed powtarzaniem przesadnych zwrotów, które strzelały z ust Modesta, ponieważ żaden nonsens nie będzie brzmiał dość absurdalnie, by oddać im sprawiedliwość — jeśli istotnie zasługują na sprawiedliwość. Niewątpliwie greka jest giętkim językiem, odpowiednim do dwuznacznych i aluzyjnych metafor i dowcipnych komedii, łacina natomiast jest sztywna i niezbyt łatwo nagina się do tego użytku. Słusznie też mówiono o łacińskiej retoryce: „Falset mężczyzny naśladującego kobietę”.

Szkoła Maltusa, mieszcząca się w centrum Adrianopola, nie należała do tych zakonnych szkół, gdzie naukę ogranicza się tylko do chle-18

ba i wody Pisma Świętego. Chleb jest dobry i woda dobra, ale obserwowano objawy cielesnego niedożywienia u więźniów i biednych chłopców, którzy musieli się stosować do tej diety, mającej swój odpowiednik w duchowym niedożywieniu pewnych duchownych. Potrafią oni bezbłędnie recytować genealogię żydowskiego króla Dawida aż do czasów potopu i od potopu do Adama, umieją powtarzać z pamięci całe rozdziały listów świętego Pawła tak płynnie, jakby to były poematy pisane wierszem, ale w innych dziedzinach nie wiedzą nic, zupełnie jak ryby lub ptaki. Niegdyś, przebywając z moją panią w Rawennie w Italii, spotkałem biskupa, który nie potrafił pojąć uczynionej w rozmowie aluzji do pobożnego Eneasza, bohatera trojańskiego, i jego zdrady wobec królowej kartagińskiej, Dydony. Niech Bóg broni, żebym się uważał za uczonego, jestem bowiem zwykłym niewolnikiem domowym, którego jedyna edukacja polegała na przysłuchiwaniu się rozmowom inteligentnych ludzi. Mimo to wstydziłbym się przyznać do ignorancji tego biskupa. Nie miał pojęcia, o czym mówi moja pani.

— Eneasz? — powtórzył jak echo — Eneasz? Znam dobrze tekst Dziejów Apostolskich, ale zapewniam cię, moja siostro w Chrystusie, że nie znajdziesz tam twierdzenia ani nawet głosu dobrze poinformowanego komentatora, aby pobożny Eneasz z Liddy, którego apostoł Piotr wyleczył z paraliżu (aczkolwiek cierpiał nań od ośmiu lat), odwiedził później jakąkolwiek królowę Dydonę w Kartaginie, a tym bardziej ją zdradził.

W szkole Maltusa, która była pod nadzorem cesarskim, dawano nieco wiadomości o Piśmie Świętym, jako rzecz oczywistą, tak jak chleb i woda znajdują się na stole nawet podczas uczty. Ale głównym pokarmem była łacińska i grecka literatura dobrych autorów. Takie książki zachęcają dzieci do właściwego wysławiania się, a w ten sposób — do jasnego myślenia. Poza tym dają im obszerną znajomość historii, geografii i obyczajów obcych ludów. Słyszałem poglądy, że żołnierzy nie powinno się kształcić, na tej podstawie, że wśród najdzielniejszych barbarzyńskich narodów, takich jak Goci i Frankowie, których naczelnicy są żołnierzami z profesji, pogardza się wykształceniem. Jednak przysłowie: „Jeden uczony więcej, jeden żołnierz mniej”, odnosi się, moim zdaniem, jedynie do szeregowych żołnierzy, a nie do oficerów jakiegokolwiek rodzaju. W każdym razie, według mojej wiedzy, nigdy, w żadnym narodzie świata nie było znaczniejszego generała, który albo nie byłby w pewnym stopniu wykształcony, albo, gdy miał małe wykształcenie, nie żałował tego.

W późniejszym życiu Belizariusz mówił swoim przyjaciołom, że czytając relację Tucydydesa z długiej wojny między Atenami i Spartą czy sprawozdania Ksenofonta o walkach w Persji (obie książki czytano i komentowano w szkole Maltusa w Adrianopolu) dowiedział się więcej o zasadach wojen, niż się kiedykolwiek nauczył w akademii wojskowej w Konstantynopolu. W akademii wojskowej nauczanie ogranicza do musztry i prostej taktyki, użycia machin oblężniczych, obowiązków oficera sztabu, ceremoniału wojskowego — drobniejszych raczej zagadnień sztuki wojennej. Większymi sztukami są: strategia, podporządkowanie sił cywilnych i polityki celom militarnym, a szczególnie umiejętność, w której Belizariusz nauczył się celować — umiejętność wzbudzania miłości, zaufania i posłuszeństwa w swych oddziałach i tworzenia w ten sposób dobrych żołnierzy z niesfornego tłumu. Belizariusz uważał strategię za rodzaj stosowanej geografii, a w późniejszych latach wydał dużo pieniędzy, aby zaopatrzyć się w dokładne mapy; miał zawodowego kartografa, Egipcjanina, stale przydzielonego do sztabu.

Belizariusz zwykł powiadać, że wykształcenie w rachunkach, retoryce i prawie, jakie otrzymał w szkole Maltusa, było dla niego jak najbardziej użyteczne; albowiem urzędnicy państwowi, którzy celują w tych cywilnych sztukach i popierają się nawzajem, lubią robić durniów z barbarzyńskich przywódców wojskowych, których głównymi kwalifikacjami są odwaga, jazda konna i zręczność w użyciu włóczni czy hiku. Pokazał im, że nie jest barbarzyńcą mimo swego imienia i mimo swej umiejętności walki wręcz, do której szczupłość albo tchórzostwo dowodzonych przez niego oddziałów niekiedy mimo woli go zmuszały. Często kazał sobie przedstawiać do wglądu książeczki obrachunkowe dowodzonych przez niego ludzi i jeśli gdziekolwiek znalazł nieprawidłowość, wytykał ją surowo jak nauczyciel. Również w zwykłych sprawach prawnych, takich jak zasady postępowania cywilnego i prawa różnych klas obywateli i sprzymierzeńców, niełatwo byłoby go oszukać zawodowym adwokatom. Z drugiej strony, wystarczająco znał retorykę, by umieć przedstawić sprawę prosto i dobitnie i nie dać się zbić z tropu wymyślnymi argumentami. Zawsze przyznawał się do poważnego długu wobec Maltusa, który mało się troszczył o skomplikowane aluzje i wymyślne przenośnie, ateńskie zasadzki i’•kategorie. Maltus powiadał, że niewiele dobrze uzbrojonych słów w zdyscyplinowanym szyku zawsze zwycięża słowa tłoczące się entuzjastycznie w niezorganizowanych masach.

Pierwszego dnia Belizariusz nie przybył do szkoły wczesnym rankiem o godzinie siódmej, kiedy zaczynały się lekcje, lecz zaraz po południu podczas rekreacji. Chłopcy jedli wtedy swe posiłki na podwórku szkolnym — przynajmniej ci z nich, którzy nie mieszkali dość blisko, by mogli iść szybko do domu, zjeść i wrócić. W Adrianopolu nie było takiego zwyczaju jak w Konstantynopolu, Rzymie, Atenach i wielkich miastach Azji Mniejszej, żeby chłopiec przychodził do szkoły w towarzystwie preceptora oraz niewolnika niosącego węzełek z książkami. Nawet niewolników do noszenia książek rzadko się spotykało w tej szkole. Tak więc chłopcy omyłkowo pomyśleli, że Belizariusz musi być rozpieszczonym synem jakiegoś bogacza, skoro wyszedł na podwórko szkolne z Paleologiem, Janem Armeńczykiem, idącym pół kroku z tyłu, oraz Andrzejem, który niósł torbę z książkami.

Pewien tęgi chłopak, imieniem Uliaris, wskazując na Paleologa wykrzyknął:

— Powiedzcie mi, koledzy, czy to dziadek prowadzi swe wnuczęta do naszej szkoły, żeby się uczyły jego hic, haec, hoc, czy też odwrotnie?

Gdy wszyscy tłoczyli się wokoło, zajadając chleb, owoce i jaja na twardo, jakiś chłopiec, który stał z tyłu, cisnął figą w Uliarisa, by go rozdrażnić. Figa była miękka, skwaśniała od gorąca i w sam raz nadawała się do wyrzucenia. Chybiła Uliarisa o włos, lecz pękła na ramieniu Paleologa, plamiąc mu nowiutką togę ze szczególnie delikatnej wełny. Wtedy wybuchnął jeszcze głośniejszy śmiech, ale natychmiast Belizariusz skoczył gniewnie w tłum chłopców, podniósł jeden z dużych okrągłych kamieni, które uczniowie taczali zwykle po gładkich płytach podwórka, i zanim chłopiec, który rzucił figę, zrozumiał, co się dzieje, Belizariusz popędził ku ławce i uderzył go kamieniem w głowę, tak że tamten upadł ogłuszony. Belizariusz, nie mówiąc ani słowa, z kamieniem w ręku wrócił do boku swego nauczyciela.

Paleolog drżał, spodziewając się, że inni uczniowie zechcą pomścić swego kolegę, i istotnie niektórzy z nich napierali z groźnymi krzykami i gestami.

Belizariusz nie cofnął się jednak ani nie usprawiedliwiał. Powiedział tylko:

— Jeśli którykolwiek z was ośmieli się obrażać tego starca, mojego preceptora, zrobię znowu to samo.

Ponieważ wykazał odwagę, część chłopców z Uliarisem na czele skupiła się wokół niego. Uliaris zapytał:

— Do jakiej barwy należysz, kolego? My jesteśmy błękitni. Chłopak, którego uderzyłeś, Rufinus, jest dowódcą zielonych.

Oczekiwali, że w obronie własnej również ogłosi się błękitnym i stanie się użyteczny dla ich stronnictwa w późniejszym czasie. Ale, choć może się to wydawać bardzo dziwne, Belizariusza wychowano w Czernienie w tak nieświecki sposób, że nigdy nawet nie słyszał o rywalizacji stronnictw błękitnych i zielonych na wyścigach rydwanów, co było równie niesamowite, jakby nigdy nie słyszał o apostołach Piotrze i Pawle. Bowiem w obu połowach imperium rzymskiego bez przerwy mówiono o stronnictwach, a przy tym nie były one nowym wynalazkiem, ale datowały się przynajmniej od czasów panowania cesarza Ty-beriusza, który był współczesnym Jezusa Chrystusa.

Belizariusz odpowiedział Uliarisowi:

— Ja należę do białych, a oto mój porucznik. — Wskazał na Jana Armeńczyka. Belizariusz w swoim chłopięcym wojsku na folwarku używał białego sztandaru, dobierając tę barwę do swego imienia, oddział nazywał się więc „Białą Armią”.

Wytłumaczyli, zaskoczeni jego słowami, że każdy chłopiec musi być błękitny albo zielony, albo jest zdrajcą lub oportunistą. Istotnie, niegdyś istniały na hipodromie stronnictwa czerwonych i białych, kolory lata i zimy, tak jak zieleń przedstawia wiosnę, a błękit lato. Lecz teraz w wyścigach rydwanów występują po dwa rydwany z dwóch stronnictw, a nie po jednym z czterech stronnictw, jak było kiedyś. Tak więc czerwoni i biali nie istnieli już dalej jako niezależne frakcje, od dawna już połączyli się z błękitnymi albo zielonymi i zniknęli.

Belizariusz uświadomił sobie, że to, co powiedział, brzmi głupio, jednak mimo wszystko zdecydował trwać przy swoich słowach. Odparł:

— Jeśli w szkole nie ma białych, Jan Armeńczyk i ja zrobimy początek.

Wtedy zarówno błękitni, jak i zieloni rozgniewali się i powiedzieli mu, że na szkolnym dziedzińcu obowiązuje surowa zasada, aby w bójkach nie używać noży, kamieni czy innych niebezpiecznych narzędzi, lecz tylko rąk i nóg i miękkich pocisków z błota czy śniegu.

Belizariusz wyśmiał ich i zawołał:

— I to wy przezywaliście mnie dziewczyną!

Obrażeni uczniowie rzucili się z hałasem na Belizariusza i Jana Armeńczyka. Ale Andrzej postawił torbę z książkami i przybiegł na pomoc, a tymczasem Paleolog poszedł, żeby sprowadzić odsiecz. Szybko zjawił się zastępca nauczyciela i zapobiegł dalszej awanturze, każąc Rufinusowi pogodzić się z Belizariuszem.

Rufinus oprzytomniał po zadanym mu ciosie, a będąc chłopcem o szlachetnym usposobieniu, powiedział, że podziwia Belizariusza za pomszczenie tego, co wydało mu się zniewagą wobec jego preceptora. Zaproponował Belizariuszowi:

— Gdybyś ze swoim kolegą chciał wstąpić do stronnictwa zielonych, przyjmiemy cię bardzo chętnie.

Uliaris krzyknął:

— Nie, oni przyłączą się do nas. Myśmy pierwsi zaproponowali!

Było rzeczą niesłychaną, by dwaj przywódcy stronnictw, tacy jak Uliaris i Rufinus, współzawodniczyli o zjednanie sobie nowego chłopca. Zazwyczaj jedynie z wielkimi trudnościami i z pomocą łapówek można było otrzymać pełne członkostwo. Zwykle kandydat musiał czekać przez wiele miesięcy jako tak zwany sympatyk stronnictwa, które wybrał.

Belizariusz podziękował Rufinusowi za zaproszenie, ale wytłumaczył, że jest biały. Jan Armeńczyk uczynił to samo. Rufinus roześmiał się. Nie wyglądał na obrażonego, lecz powiedział:

— Jeśli wasza ogromna biała armia potrzebuje pomocy przeciwko błękitnym, pamiętajcie, jacy sprzymierzeńcy mogą wam pomóc.

Awantura skończyła się bardziej pokojowo, niż się zaczęła, a gdy chłopcy usłyszeli, że Belizariusz i Jan Armeńczyk walczyli przeciwko Kapadokom, dorosłym mężczyznom, zaczęli traktować ich z szacunkiem. Belizariusz zaprzyjaźnił się zarówno z Uliarisem, jak i Rufinu-sem, a nawet udało mu się ich nakłonić, by działali razem, gdy był przywódcą w jakiejś awanturze. Odegrali ważną rolę w słynnej bitwie na śnieżki rozegranej pod dowódctwem Belizariusza przeciwko chłopcom z pobliskiej szkoły klasztornej.

Historia ta, chociaż dziecinna, wydaje się interesująca. Uczniowie zakonnej szkoły byli oblatami — to znaczy dziećmi przeznaczonymi przez rodziców do zakonnego życia. W murze klasztornym znajdował się wyłom, z którego zwykle oblaci, uzbrojeni w kije jak egipscy zakonnicy z pustyni Synaj, wyskakiwali na chłopców cesarskiej szkoły wracających z domowych obiadów i bili ich złośliwie. Pewnego śnieżnego dnia Belizariusz, wysławszy Jana Armeńczyka i Uliarisa na przynętę, ściągnął znaczną ilość oblatów w zasadzkę do składu drzewa należącego do ojca Rufinusa. Tu zarówno błękitni, jak i zieloni, pojednawszy się na tę okazję, prawie zmiażdżyli wszystkich śniegiem i wzięli do niewoli dwudziestu chłopców, zamykając ich w szopie zapaśniczej na dziedzińcu szkoły cesarskiej. Lecz nieszczęśliwym trafem Uliarisa złapano w pobliżu wyłomu w murze.

Wśród uczniów, którzy owego dnia walczyli pod wodzą Belizariusza, znajdował się mały oddział „sprzymierzeńców”, mianowicie: czterech czy pięciu niewolników (między nimi Andrzej) i kilku biednych chłopców zwanych „serwitorami”. Nie byli to pełnoprawni uczniowie, lecz pozwalano im siedzieć w głębi klasy i słuchać lekcji za darmo. W zamian za to wykonywali różne grubsze roboty, takie, jak: czyszczenie ustępów szkolnych, sprzątanie w klasie, kiedy lekcje się skończyły, i dolewanie atramentu w miarę potrzeby. Wygładzali również wosk na tabliczkach uczniów, a w zimie pilnowali paleniska, które ogrzewało rury z wodą pod podłogą szkoły. Na tych serwitorów normalni uczniowie patrzyli z góry i traktowali ich jak intruzów. Lecz Belizariusz obiecał im, że jeśli będą walczyli dzielnie i słuchali rozkazów, postara się o poprawę ich warunków.

Teraz stanął na czele „sprzymierzeńców” i poprowadził ich biegiem ku klasztorowi, do tylnej bramy za kuchnią. Było to o tej godzinie, kiedy małej gromadce biednych w różnym wieku pozwalano wchodzić do klasztoru na charytatywny posiłek, składający się z zupy, spleśniałego chleba i odpadków mięsa. Belizariusz i jego grupa weszli spokojnie, udając żebraków, a potem otoczyli kuchnię, przeczesali klasztorny ogród warzywny, gdzie nie spotkali nikogo, i dotarli do budynku szkolnego po drugiej stronie. Tu znaleźli w szopie Uliarisa ze związanymi rękami i nogami i zakrwawioną głową. Nie pilnowano go, albowiem nieprzyjaciel trwożnie zgromadził się przy wyłomie w murze, zastanawiając się, co robić, by odzyskać złapanych do niewoli kolegów. Uliaris domagał się natychmiastowego zaatakowania oblatów od tyłu. Ale Belizariusz uznał tę propozycję za niewłaściwą, ponieważ, mając odcięty odwrót, oblaci zawołaliby na pomoc mnichów i świeckich braci. Był za natychmiastowym wycofaniem się tą samą drogą, którą przybyli.

Tak więc uciekli, zabierając ze sobą jako legalny łup jabłka, orzechy, pierniki i ciastka z tornistrów wiszących w szopie. Działo się to w zapusty, kiedy oblatom dawano porcje słodyczy, by pogodzić ich z przyszłymi wyrzeczeniami wielkiego postu. Śpiewając hymn zwycięstwa wrócili do szkoły i tam dokonali sprawiedliwego podziału łupu wśród uczniów. Ale Belizariusz nie pozwolił, by dano cokolwiek tym nielicznym chłopcom, którzy uchylali się od walki, wskutek czego jeden z nich, mały Apion, najbardziej pilny uczeń Maltusa, powziął trwałą niechęć do Belizariusza. Jeśli chodzi o dwudziestu wziętych do niewoli oblatów, wypuszczono ich na polecenie Maltusa, lecz zostali ekskomunikowani przez swego opata.

Belizariusz (którego matka w tym czasie umarła) wyrósł na wysokiego, silnego młodzieńca o szerokich barach. Rysy miał szlachetne i regularne, włosy czarne, gęste i kędzierzawe, uśmiechał się szczerze, a śmiał serdecznie. Jedynie po nieco wystających kościach policzkowych można by odgadnąć jego barbarzyńskie pochodzenie. Nauczyciele chwalili go za żywą uwagę, z jaką poświęcał się nauce, a kolegom imponowała jego odwaga i zręczność w zapasach i piłce nożnej. Był również doskonałym pływakiem. Ze starszych uczniów uformował mały oddziałek kawalerii, wypożyczając im konie ze swego majątku, jeśli sami nie mogli sobie sprawić wierzchowców, i szkolił ich w parku swego wuja. Ćwiczyli się głównie w strzelaniu z łuków i władaniu włócznią na wypchanych workach, zwisających z gałęzi dębu. Ale urządzali również turnieje i potyczki na tępą broń, a nawet miniaturowe bitwy morskie w łodziach na rzece Hebrus, która przepływa koło Ad-rianopola. W ten sposób stali się doskonałymi żołnierzami, zanim jak jeden mąż wstąpili do szkoły kadetów w Konstantynopolu, pogardzając służbą urzędniczą. Niektórzy z nich — synowie kupców — pozbawieni prawnie możliwości opuszczenia dziedzicznego zawodu, musieli najpierw zdobyć sobie wyjątkowe zezwolenie, dając łapówki urzędnikom w pałacu cesarskim.

UCZTA MODESTA

Pisałem już o wuju Belizariusza, Modeście, o jego rzymskich obyczajach i sztucznym, retorycznym sposobie wysławiania się, pełnym kalamburów i ukrytych aluzji. Spotkałem go tylko raz, prawie sześćdziesiąt lat temu, ale potem Belizariusz często odnawiał moje wspomnienia, gdyż jedną z jego ulubionych rozrywek było naśladowanie Modesta dla rozśmieszenia mojej pani Antoniny. Ponadto odziedziczyłem tom poematów Modesta oraz tom w pocie czoła skomponowanych listów w stylu Pliniusza, oba dedykowane Belizariuszowi. A kiedy byłem w Rzymie podczas oblężenia, spotykałem wielu szlachetnych Rzymian, którzy mówili i zachowywali się w bardzo podobny sposób, tak że dobrze znam ten typ ludzi.

Sceną opisywanych wydarzeń jest jadalnia w willi Modesta. Obecni: sam Modestus, obywatel Szymon, dyrektor szkoły Maltus, trzech innych miejscowych dygnitarzy, Bessasz (potężny, dzielny oficer goc-kiej jazdy zakwaterowanej w mieście), Symmachus (ateński profesor filozofii), Belizariusz, kończący teraz czternasty rok życia, wraz z Rufi-nusem, Janem Armeńczykiem, Uliarisem i preceptorem Paleologiem. Wszystko jest urządzone dokładnie w starym rzymskim stylu, albowiem Modestus, jako znawca starożytności, nie popełnia omyłek: potrafi usprawiedliwić wszystko, cytując tego czy innego łacińskiego autora ze złotego wieku. Goście czują się odrobinę niepewnie, szczególnie wierzący chrześcijanin Szymon: są nieco zgorszeni lubieżnością fryzu wymalowanego między oknami a sufitem — jego tematem jest bóg Bachus i jego pijacki powrót z Indii. Stosownie do życzenia, które Modest wyraził w swoim zaproszeniu, większość gości ubrała się według rzymskiej mody w białe tuniki o krótkich rękawach. Lecz obywatel Szymon dochowuje wierności szarej, wełnianej bluzie i luźnym spodniom, jakie nosi każdy zwykły świecki mieszkaniec Tracji, a Bessasz ma na sobie lnianą tunikę w szerokie poprzeczne pasy, żółte i zielone, oraz spodnie skórzane, albowiem jest Gotem. Bessasz ma również brą-zowożółty płaszcz wojskowy, spięty wielką ametystową broszką, która iskrzy wspaniale, gdy padnie na nią światło. Spoczywają na sofach wokół okrągłego stołu ze starożytnego sumaku, co Bessasz uważa za niewygodne, będąc przyzwyczajony do siedzenia na twardej ławce przy wojskowych posiłkach. Zazdrości chłopcom, których jako małoletnich umieszczono na krzesłach, a nie na sofach, przy bocznym stoliku. Mija właśnie godzina czwarta na wodnym zegarze Modesta, z którego jest tak bardzo dumny, a który bardzo kiepsko wskazuje czas, i greccy służący wnoszą przekąski: oliwki, siekane pory, młode cebule, tuńczyki w occie, krewetki, pokrajaną kiełbasę, pietruszkę, małże. Maltusa mianowano podczaszym, lecz Bessasz ze względu na wysoki stopień wojskowy zajmuje konsularne miejsce na samym rogu półksiężyca, w jaki ustawione są sofy. Symmachus, filozof, czuje się dotknięty, że tego rodzaju zaszczyt przypadł brązowożółtemu płaszczowi barbarzyńcy Bes-sasza, a nie szaremu płaszczowi profesorskiemu, lecz nie śmie otwarcie okazywać swych uczuć.

Do obowiązków Maltusa należy pilnowanie, żeby czara każdego z ucztujących była pełna, oraz regulowanie proporcji wina i wody. Można mu zaufać, że szepnie służącemu z dzbanem wina i garnkiem wody: „Więcej wina”, gdy rozmowa toczy się sztywno i chłodno, lub: „Więcej wody”, jeśli rozmowa staje się zbyt swobodna albo kłótliwa i umysły potrzebują ochłody. Tancerka z konstantynopolitańskiego teatru w różanym wieńcu na głowie, z gołymi nogami i w bardzo krótkiej tunice, roznosi puchary, żartując przy tym dowcipnie.

Teraz obywatel Szymon mówi coś półgłosem do Paleologa (który spoczywa po jego lewej stronie) i wskazuje fryz krytycznym ruchem głowy. Paleolog odpowiada ostrzegawczym grymasem, a Modestus wykrzykuje:

— Hej, panowie, czy tak się przejawia koleżeństwo na uczcie? Czyż Petroniusz, arbiter elegantiarum, nie stwierdził przed setkami lat w swej sławnej satyrycznej powieści, że przy wytwornym stole wszystkie obrażliwe komentarze należy wypowiadać głośno? A więc proszę, śmiało! Uważacie, że czegoś brak mojemu fryzowi? Jest to reprodukcja dokonana przez utalentowanego współczesnego kopistę z większego dzieła Gorgasa, malarza fresków. Oryginał znajdował się w Koryncie, lecz teraz uległ zniszczeniu, przez co ta kopia jest podwójnie cenna dla mnie i dla wszystkich znawców.

Kontynuuje śpiewnym głosem:

— Zwróćcie uwagę, jak Bachus, spustoszywszy Indie, kraj, gdzie mędrcy zwani fakirami, nadzy z wyjątkiem przepaski na biodrach, śpią (modląc się do swych bogów) bez żadnego podparcia w powietrzu, trzy stopy nad spieczoną ziemią, po której pełzają węże... jak wielki Bachus, wiecznie młody, zaprzęga tygrysy do swego triumfalnego rydwanu, uwieńczony liśćmi wina, trzymając w dłoniach lejce z winorośli! Z jego kędzierzawej głowy wyrastają złote rogi, symbol męstwa, w kształcie piorunu — tego samego piorunu, w postaci którego Jowisz posiadł zdumioną Semele, matkę Bachusa. Zwróćcie uwagę, że gładkie skronie boga uwieńczone są makiem...

— Przepraszam, że przerywam w sposób tak grubiański twe zachwycające i wymowne wyjaśnienia — wtrąca Maltus (widzi, że goście, wypiwszy dotychczas niewiele, zaczynają się niecierpliwić wobec perspektywy straszliwie rozwlekłego klasycznego wykładu, i wie, jak uciszyć Modesta) — to nie mak, lecz asfodele artysta zamierzał przedstawić. Makówki są właściwe dla Morfeusza, Cerery i Persefony, lecz asfodel jest kwiatem Bachusa. Gorgasus był zbyt wykształconym artystą, by popełnić taką omyłkę w atrybutach kwiatowych. — Po czym woła szybko do służącego: — Chłopcze, nalej jeszcze, ale samego wina!

Modestus usprawiedliwia się: oczywiście myślał o asfodelu — po prostu język mu się zaplątał, cha, cha! Ale jego pewność siebie została podważona, nie ośmiela się skończyć swego przemówienia.

Szymon robi uwagę, że półnagie kobiety w orszaku Bachusa nie są właściwą ozdobą dla chrześcijańskiej jadalni. Człowiek, patrząc na nie, może sobie wyobrazić, iż znajduje się w burdelu w Tyrze czy Sydonie, czy którejkolwiek innej pogańskiej miejscowości.

— Nigdy nie byłem klientem takich spelunek — mówi Modestus ostro — ale może ty znasz je lepiej. Jednocześnie pozwól mi powiedzieć, że stosunek do nagości uważam za jeden ze sprawdzianów cywilizacji. Barbarzyńcy nienawidzą widoku własnych nie ubranych dał, zupełnie tak samo jak śpiewające, niepiśmienne, dzikie bractwa mnichów.

Nikt nie podejmuje wyzwania w sprawie mnichów, nawet Szymon, lecz Bessasz odpowiada sztywno:

— My, God, uważamy widok nie ubranego człowieka za śmieszny, tak jak ty, Modeśde, śmiejesz się z ludzi, którzy nie potrafią napisać własnego imienia... jak wielu szlachetnych Gotów, a ja między nimi.

Modestus mimo swych dziwactw jest człowiekiem dobrodusznym i nie chce zaczynać sporu z gośdem. Zapewnia Bessasza, iż jest zaskoczony, że człowiek o tak szlachetnym imieniu nie potrafi skreślić go na papierze czy pergaminie.

— A po co zostali stworzeni greccy sekretarze? — śmieje się Bessasz, gotów do zgody.

Następnie Modestus mówi swoim trackim gośdom, że jest dumny z tego, że będąc wprawdzie Rzymianinem wysokiego stanu, mieszka jednak w Tracji — niegdyś ojczyźnie muzyka Orfeusza i kolebce szlachetnego kultu Bachusa.

— Te nagie kobiety, Szymonie, to twoje prababki, trackie kobiety, które nabożnie rozszarpały króla Penteusza, ponieważ pogardził boskim darem wina.

— Moje prababki nosiły długie, grube, przyzwoite suknie! — wykrzykuje Szymon, a jego oburzenie wzbudza powszechny śmiech. Po sprzątnięciu zakąsek tancerka daje ciekawy pokaz akrobatycznego tańca. Po mnóstwie skoków i łamańców nagle staje i idzie na rękach, a następnie, wyginając ciało w łuk i przerzucając nogi nad głową, podnosi stopami jabłko z podłogi. Idąc dalej na rękach, a nawet stukając dłońmi do taktu pieśni o jabłku, którą śpiewa — udaje, że zastanawia się, komu ofiarować owoc. Ale w głębi serca dawno już się zdecydowała: kładzie jabłko na stole koło młodego Belizariusza, który czerwieni się i chowa jabłko za tunikę.

Szymon cytuje werset z Genesis, w którym Adam mówi: „Niewiasta dała mi z drzewa, i jadłem”, a Modestus wiersz Horacego: „Gala-tea, rozpustna dziewczyna, rzuca we mnie jabłkiem”, i wszyscy dziwią się tej zgodności świętej i świeckiej literatury. Ale tancerkę (jest nią moja pani Antonina) zdumiewa nagła sympatia, jaką czuje do tego wysokiego, przystojnego młodzieńca, który patrzy na nią z takim niewinnym podziwem, jak podobno Adam patrzył pierwszy raz na Ewę.

A ta sympatia, myślę, jest bardzo bliska miłości — uczucia, przed którym zawsze ostrzegała matka mojej pani, uważając je za przeszkodę w jej zawodzie. Antonina miała wtedy prawie piętnaście lat, była o rok starsza od Belizariusza, a od trzech lat wiodła już bujne życie seksualne, czego nie mogą uniknąć tancerki. Będąc zdrową, żywą dziewczyną doskonale się bawiła i nie cierpiała na żadne złe skutki takiego trybu życia. Ale przyjemność z mężczyznami jest zupełnie inną sprawą niż miłość do mężczyzny, a po spojrzeniu, jakie jej rzucił Belizariusz, poczuła nie tyle żal z powodu życia, które dotychczas prowadziła — skrucha jest uznaniem winy, a Antonina nigdy nie doznawała czegoś podobnego — lecz nagłą nieśmiałość, jak gdyby odpowiadającą nieśmiałości Belizariusza, a jednocześnie dumę z samej siebie.

Przez cały czas siedziałem z dala na podłodze, by w razie potrzeby pomóc mej pani, podając jej, gdy klasnęła w ręce, stroje czy inne potrzebne przedmioty.

Modestus podsumował swój ogromnie nieścisły opis fryzu:

— ...A tam, zwróćcie uwagę, idzie jeniec wesołego boga wina, bóg rzeki Ganges o zielonych, wodnistych oczach, jego policzki są zroszone łzami, które ogromnie wpływają na przybór wyschłej z gorąca rzeki. Za nim orszak czarnych więźniów niosących tace wyładowane różnymi skarbami, jak kość słoniowa, mahoń, złoto i błyszczące klejnoty, szafiry, sardoniksy zdarte z czarnych jak kruki piersi...

Moja pani Antonina zdobyła sobie wdzięczność wszystkich obecnych, wołając, by jej podać flet.

Z powolnym, uroczystym akompaniamentem śpiewała pieśń miłosną, dzieło syryjskiego poety Meleagra. Pod koniec, nie obracając się do Belizariusza, rzuciła mu tylko wymowne spojrzenie, a on poczerwieniał na twarzy i karku, a potem zbladł. Sądzę, że nigdy w życiu nie śpiewała lepiej, i na jej cześć rozległo się wielkie pobrzękiwanie pucharami. Nawet Szymon zawołał: „Brawo!”, choć nie dbał zbytnio o pogańską muzykę i próbował zachowywać obojętny wygląd, kiedy dziewczyna tańczyła. Filozof Symmachus gratulował Modestowi, wołając:

— Zaprawdę, pokazałeś nam rzadkie zjawisko — śpiewaczkę, która potrafi utrzymać zarówno instrument, jak i głos we właściwej tonacji, prawidłowo akcentuje słowa, przekłada Meleagra nad nonsensowne ballady uliczne i jest piękna. Nie słyszałem ani nie widziałem lepszej nawet w Atenach. Chodź, dziewczyno, pozwól, by wdzięczny starzec cię uścisnął!

Gdyby to Belizariusz wystąpił z takim zaproszeniem, moja pani znalazłaby się jednym skokiem na jego kolanach i oplotłaby go ramionami. Ale nie miała łask dla chudego, zasapanego, pedantycznego starego Symmachusa; spuściła tylko oczy. Do końca uczty, chociaż śpiewała, tańczyła i żartowała jak nigdy dotychczas, nie pozwalała nikomu na żadne poufałości — nawet Bessaszowi, choć był mężczyzną światowym, przystojnym i silnym i bez wątpienia w innym przypadku chętnie spędziłaby z nim noc. Zachowywała się skromnie i nie było to żadne udawanie, albowiem nie czuła swej zwykłej śmiałości.

Kiedy służący wnoszą na półmiskach ze starożytnego srebra główne dania — pieczoną baraninę, gęś, szynkę, kotlety z ryby — Modestus promienieje z zadowolenia. Zaczyna długą, zawikłaną mowę, polecając Bessaszowi swego siostrzeńca Belizariusza jako młodego człowieka, który zamierza poświęcić się orężnym sprawom i który, jak ma nadzieję, przywróci dawny blask wojskowej chwale Rzymian.

— Minęło wiele lat od czasu, jak żołnierz z krwi i kości dowodził armiami cesarza. Obecnie wszystkie wyższe stanowiska wojskowe jakimś sposobem dostały się w ręce wynajętych barbarzyńskich Gotów, Wandalów, Gepidów, Hunów, Arabów — a rezultat jest taki, że stary rzymski system wojskowy, dzięki któremu ongiś zbudowano największe imperium świata, ostatnio zdegenerował się nie do poznania.

Paleolog, który leży obok Bessasza, dochodzi do wniosku, że musi go pociągnąć za pasiastą tunikę i szepnąć:

— Najszlachetniejszy z ludzi, nie zwracaj, proszę, uwagi na to, co mówi nasz gospodarz. Jest pijany, pomylony i tak staromodny w swoim sposobie myślenia, że prawie można by go nazwać wariatem. Nie obraża cię świadomie.

Bessasz chichocze:

— Nie bój się, stary. Jestem jego gościem, wino jest dobre, a baranina świetna. My, barbarzyńcy, możemy pozwolić Rzymianom, by trochę ponarzekali na nasze sukcesy. Nie rozumiem jednej czwartej z jego żargonu, ale przynajmniej tyle rozumiem, że narzeka.

Modestus niekonsekwentnie przerzuca się na inny temat, wskazując na bliskie podobieństwo jego willi — czy Maltus to zauważył? — do ulubionej willi słynnego pisarza Pliniusza.

— Sień wejściowa skromna, ale nie uboga, prowadzi do ukształtowanego w formie litery D portyku z takimi samymi oszklonymi oknami i wystającymi okapami jak u Pliniusza, skąd wchodzi się do wewnętrznego hallu i jadalni. W trzech ścianach znajdują się okna i dwuskrzydłowe drzwi. Ten sam zalesiony pagórek na południowym wschodzie; lecz na południowy zachód, zamiast widoku na morze jak u Pliniusza — podczas niepogody grzywacze podchodziły do samej jadalni, co musiało być zarówno niepokojące, jak i niedogodne — dolina rzeki Hebrus i żyzna tracka równina, ulubiona przez pijane wielbicielki Bachusa, które biegały z odkrytymi piersiami i rozwianym włosem, niosąc w namiętnych dłoniach różdżki przybrane bluszczem i szyszkami. Zwróćcie uwagę, tak są przedstawione na fryzie tuż pod oknem; tę równinę ukochał również Orfeusz, opiewała ją jego lutnia, której dźwięki zmuszały do tańca nieruchome skały i zatrzymywały roztańczone wody... wody tego właśnie Hebrusa, co płynie w dole. Tego rodzaju uspokojenie wód nie udało się nikomu ani przedtem, ani potem...

— A kto rozdzielił Morze Czerwone? — wtrąca z oburzeniem Szymon. — A kto w późniejszych czasach przeszedł suchą nogą przez Jordan? A jeśli chodzi o tańczące skały, to czyż psalmista Dawid nie pisał: „Góry, wyskoczyłyście jako barani, a pagórki jako jagnięta”, zdumiony siłą swej świętej pieśni?

— Tracka równina — kontynuuje Modestus z grymasem pogardy — najpierw bezkrwawo anektowana dla Rzymu przez tego uczonego cezara, który zdobył mglistą Brytanię i przyłączył do imperium Maroko — nazywał się Klaudiusz — ach, wy mówiący po grecku mieszkańcy wschodniej połowy naszego cesarstwa, wy, mieszany tłumie, nie zapominajcie, że to my, Rzymianie, a nie wy, półkrwi Grecy, zdobyliśmy dla was posiadłości, którymi się teraz chlubicie. To nasi rodacy, Mummiusz, Paulus, Pompejusz, Agrypa, Tytus, Trajan...

— Najbardziej ofiarny zespół szlachetnych ludzi, jestem pewny — wtrąca bardzo sucho obywatel tracki, Milo. On również uważa za swój obowiązek ułagodzić Bessasza, do którego mruczy coś, zasłaniając usta dłonią.

— Pijmy, panowie — woła Maltus. — Musimy zacząć nową kolejkę. Na cześć Rzymu, naszej wspólnej matki!

Szymon zgadza się bezwzględnie:

— Jestem gotów, mistrzu. Wino, które płynęło podczas ślubu w Kanie Galilejskiej, nie ustępowało co do ilości i jakości temu winu, a jeśli chodzi o te ryby, no, to cudowny połów ryb nie mógłby nigdy...

Tak więc jeszcze raz uniknięto nieprzyjemnego starcia, lecz Modestus nie mógł się powstrzymać od rozwijania dalej tematu niezwyciężonej rzymskiej armii.

— A teraz powiedzcie mi, moi uczeni przyjaciele z tego końca stołu i moi mężni przyjaciele z tamtego końca, na czym polegała taje-30

mnica niespotykanych sukcesów rzymskich żołnierzy? Powiedzcie! Dlaczego wygrywali bitwę po bitwie w południowych piaskach i północnych śniegach przeciwko malowanym Brytyjczykom i kapiącym od złota Persom? Dlaczego Rzym, stolica świata, nie potrzebował murów obronnych, a prawie jedynymi twierdzami w całym cesarstwie były strażnice na odległych rubieżach? Dlaczego? Pozwólcie, że wam powiem, moi mężni i uczeni przyjaciele. Istniały trzy przyczyny. Przyczyna pierwsza: Rzymianie wierzyli swym widomym, opiekuńczym bogom, złotym orłom legionów, które ich chroniły i których oni chronili, a nie żadnemu hipotetycznemu bóstwu w niebie nad chmurami. Przyczyna druga: miotanie pocisków — ostrych oszczepów — poruczali swym potężnym prawicom, nie zaś zawodnej cięciwie łuku. A w tych prawicach dzierżyli krótkie, przeznaczone do pchnięcia miecze, broń odważnego cywilizowanego mężczyzny, nie jakieś tchórzliwe włócznie czy tępy barbarzyński topór. Przyczyna trzecia: wierzyli swym własnym, pewnym nogom, a nie bojaźliwym nogom koni.

— Ho, ho, ho — śmieje się Bessasz. — Mój drogi gospodarzu, dostojny panie Modeście, czy przebaczysz mi mą szczerość, jeśli ci powiem, że gadasz głupstwa? Pozostawię bardziej nabożnym z towarzystwa rozważnia nad tym twierdzeniem o potędze orłów jako bogów, które na pewno, ,choć nie uważam się za specjalistę w takich sprawach, jest nie tylko bluźniercze, lecz i przesadne. Jednak zupełnie nie zgadzam się z tobą w innych punktach. Po pierwsze, o ile zrozumiałem, pogardzasz hikiem jako bronią bez znaczenia...