Jad - Daniel Karpiński - ebook + audiobook + książka

Jad ebook i audiobook

Daniel Karpiński

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy gorące hiszpańskie słońce zdoła rozświetlić drogę zagubionych mieszkańców Toledo?

Budujący ołtarz w toledańskiej katedrze architekt, Narcizo Tome, podczas ucieczki od swojej kochanki niechcący przyczynia się do śmierci prokuratora Toledo. W strachu przed inkwizycją wydostaje się z miasta balonem. Jego żona, Esperanza, postanawia pod przebraniem kontynuować prace w katedrze. Tymczasem Narcizo zostaje pastuchem i torreadorem w hodowli byków, wędruje przez Sierra Madre z bandą wyjątkowo wykształconych zbójców, zajmuje się wypasem owiec i produkcją serów, aż wreszcie po wielu latach powraca do miasta w dniu konsekracji ołtarza. Czy będzie mu dane odnaleźć spokój duszy i przebaczenie?
Ta wielowarstwowa powieść zabiera czytelnika do fascynującego świata pełnego kolorów, zapachów i smaków, od których nie sposób się uwolnić. Znajdziemy tu fikcyjną opowieść o losach Mai z obrazów Goyi, autentyczną historię skonstruowania pierwszego balonu, legendę o uzdrowieniu Giacomo Girolamo Casanovy i cudownych właściwościach ołtarza „Transparente”. To również opowieść o zdradzie, pokucie, zadośćuczynieniu, odkupieniu win, przebaczeniu i miłości. Pod maską romansu z gatunku „płaszcza i szpady”, kryje się w niej głęboka etyczna refleksja, jakże aktualna w naszych czasach.

Daniel Karpiński urodził się w Tarnowie, ale od 1989 mieszka z rodziną w Toronto. Jest autorem książek, które były nominowane do nagrody Nike I jak inni (WL, 1998) i /,Fikcja (WL, 2000). Został laureatem konkursu na słuchowisko - jego Czwarta osoba dramatu miała swoją premierę w krakowskiej rozgłośni w roku 1984 . Jego opowiadanie Junk było publikowane w „Outreach” w Toronto w 1994 roku. Pisze po polsku i angielsku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 0 min

Lektor: Tomasz Sobczak
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

 

 

 

W mieście, gdzie stawiamy scenę, ulice są ciasne i strome1. Łatwo potknąć się, schodząc nimi w dół albo utrudzić, idąc pod górę. W mieście, gdzie toczy się akcja, domy są wysokie i wąskie. Ściśnięte jeden obok drugiego powtarzają swym szeregiem dukt, kreują przepaści, do których słońce wpada tylko w południe, świecąc prawie pionowo. Domy wzdłuż ulicy mają kilka poziomów spiętrzonych jeden nad drugim, połączonych schodami, stromymi jak promienie słońca w zenicie.

Każda ulica jest jak los, każdy dom jak wiara. Chociaż to miasto, a nie metafora.

Wiosną, kiedy nastają gorące dni i rozpoczyna się sezon walki byków, nad ulicami rozwiesza się baldachimy. Białe, płócienne szarfy spłukane deszczem, wysuszone skwarem, jak obłoki szybujące na wysokości ostatniego piętra, naśladują kształt ulic dla ptaków.

Czy tylko?

Wieczorem… Pod zasłonami podniebnych chodników widać lampy zawieszone na sznurach pomiędzy domami. Zapala się je o zmierzchu, zamieniając ulice w tunele światła przeszywające ciemności, gasi – w porze snu. Gdy światło znika, baldachimy wypełniają się nocnym oddechem, żeglując ze śpiącymi po złote runo i do Itaki. Na ulicach spóźnieni przechodnie, niosąc latarnie przed sobą, nieliczni jak głębinowe ryby, nie zwracają uwagi na żagle ponad głowami, myląc je z Mleczną Drogą, której nikt nigdy nie zmierzy, której gwiezdnego pyłu nikt ze stóp nie strząśnie.

Czyżby?

Gdyby spojrzeć w górę, można by odczytać ślady kocich łap, ptasich piór, zobaczyć chudą kotkę żyjącą tylko miłością i pęcakiem2.

O!

Tam, wprost z otwartego okna wyskoczył prawie nagi młodzieniec! To lot triumfu? Młody jak Ikar, lecz sprawny jak Dedal, balansował chwilę na sprężystym batucie, po czym rzucił się w kierunku Katedry. Choć bosy, pokonywał odległość w siedmiomilowych butach. Każdy jego skok był niczym wniebowstąpienie, a księżyc lśnił spoconym torsem w otwartej koszuli. Wznosił się jak balon braci Montgolfier, jak pierwszy samolot braci Wright. Latanie to braterska rzecz. Skakanie też. I dalej, dalej, jak świerszcz, jak pasikonik, jak szarańcza…

Szarańcza? Nie należało użyć tego słowa. Nagle za plecami skaczącego pojawił się ktoś jeszcze. Biegł jak pies andaluzyjski, w pełni ubrany, w ciężkich butach, w surducie. Cóż to? To szpada z toledańskiej stali, zimna i ostra jak światło księżyca. Wyciągnięta w dłoni tamtego tuż, tuż za plecami młodzieńca:

– Odwróć się! Ty tchórzu! Zabrałeś mi…

I sztych! Szpada przeszyła tył koszuli i wyszła przodem. Krew z pleców powtórzona krwią z piersi. Dwie plamy. Przekłuty na wylot.

Ścigany nie upadł. Jakby nie zauważył ciosu i krwi, skakał przed siebie, przeskakując obwisłe fragmenty. Tylko nowa konstelacja złożona z samych Marsów znaczyła jego ślad na Mlecznej Drodze baldachimów.

Ścigający, po zadaniu ciosu, zaczepił butem o szew między płachtami. Rozległ się trzask pękającego materiału, który rozdarty na dwie części otwarł przepaść pod stopami gwałtownika i zrzucił go z siebie. Tamten uchwycił się brzegu jedną dłonią, w drugiej ściskając szpadę jak drogocenny skarb. Materiał wyślizgnął mu się z garści, a on runął na lampę poniżej, na sznur, którego uczepił się, tym razem oburącz. Wyrwał sznur z jednej ściany i frunąc na nim jak na wahadle zegara, wyrżnął w ścianę obok – a potem bezwładnie zwalił się na ulicę równocześnie z brzęczącą szpadą.

Cisza.

Nikt się nie zbudził, nikt nie widział jego upadku. Żagiel nad ulicą falował w rytm chrapania. Niebo zapłakało samotną gwiazdą, co groby przecieka3. Rudy cień wypełzł z zaułka, podniósł brzeszczot, błysnął nim w mroku i czmychnął w stronę juderii, miasta żydowskiego. A potem jeszcze jeden cień i jeszcze… Ten drugi porwał sakiewkę i klejnoty, a trzeci spojrzał w twarz ograbionego i – jak dobry Samarytanin – zaczął wyć:

– Pomocy!

Na ziemi, bez czucia leżał don Miguel de Juaclac, sędzia Toledo. Po skaczącym młodzieńcu nie został ślad, jeśli nie liczyć czerwonych gwiazd na płótnie podniebnej drogi.

Kim był i czyja to krew, nikt się nie dowie. Nikt poza Tobą i mną. Tylko my wiemy, że ów skaczący nazywał się Narcizo Tome. To jego historia. Zachowaj ją dla siebie jako przestrogę. Ja nie mam z nią nic wspólnego. Ja tylko opowiadam.

Ja jestem tą historią.

 

Narcizo to ja.

1 Czyje to słowa i kto je powiedział? To tylko echo, echo słów, które w oryginale brzmiały:

Two housholds, both alike in dignity,

In fair Verona, where we lay our scene,

From ancient grudge break to new mutiny,

Where civil blood makes civil hand unclean.

Willliam Szekspir, Romeo and Juliet

Słowa, które Józef Paszkowski przełożył:

Dwa wielkie domy w uroczej Weronie,

Równie słynące z bogactwa i chwały,

Co dzień odwieczną zawiść odnawiały,

Obywatelską krwią broczyły dłonie.

William Szekspir, Tragedie, PIW, Warszawa 1980.

U Paszkowskiego słowo „scena” z drugiego wiersza oryginału pojawia się w wierszu dwunastym:

Przed waszym okiem na scenie przeleci.

2 Haiku Matsuo Basho(zob. rozdział Sen 6).

3I

Nad Kapuletich i Montekich domem,

Spłukane deszczem, poruszone gromem,

Łagodne oko błękitu.

II

Patrzy na gruzy nieprzyjaznych grodów,

Na rozwalone bramy do ogrodów

I gwiazdę zrzuca ze szczytu;

III

Cyprysy mówią, że to dla Julietty,

Że dla Romea – ta łza znad planety

Spada… i groby przecieka;

IV

A ludzie mówią, i mówią uczenie,

Że to nie łzy są, ale że kamienie,

I – że nikt na nie… nie czeka!

Cyprian Norwid, W Weronie [w:]Vademecum, 1866.

ZMIERZCHAKT 1

 

 

 

Juan de la Cruz (Juan de Yepes)

 

NOCHE OSCURA

 

 

En una noche oscura,

con asians, en amores inflamada

ioh dichosa ventura!,

sali sin ser notada

stando ya mi casa sosegada.

 

A oscuras, y segura,

por la secreta escala, disfrazada,

ioh dichosa ventura!,

a oscuras y en celada,

estando ya mi casa sosegada.

 

En la noche dichosa,

en secreto, que nadie me veia,

ni yo miraba cosa,

sin otra luz y guia

sino la que en el corazon ardia.

 

Aquesta me guiaba

mas cierto que la luz del mediodia,

adonde me esperaba

quien yo bien me sabia,

en parte donde nadie parecia.

 

iOh noche que guiaste!

iOh noche amable mas que la alborada!

iOh noche que juntaste

Amado con amada,

amada en el Amado transformada!

 

El mi pecho florido,

que entero para el solo se guardaba,

alli quedo dormido,

y yo le ragalaba,

y el ventalle de cedros aire daba.

 

El aire de la almena,

cuando yo sus cabellos esparcia,

con su mano serena

en mi cuello heria,

y todos mis sentidos suspendia 1.

 

Stół

(Toro, prowincja Zamora, dziesięć lat wcześniej.

Na scenie cała rodzina Tome. W tej scenie dowiadujemy się jak Narcizo Tome znalazł się w Toledo).

 

W Wielki Czwartek nie jemy zwłaszcza kolacji. Nie tylko dlatego, że jest post. Któż śmiałby nawiązać zwykłą wieczerzą do tamtej, Ostatniej? Zebrałem ich jednak dzisiaj, żeby im przepowiedzieć przyszłość, powiedzieć, co ich czeka. Przyszli posłuszni jak Izaak żądaniu ojca2. Siedzą, czekają w milczeniu. Patrzą z pytaniem w oczach na postną rybę, co nie jak pokarm jest, lecz jak znak, hieroglif. Zgadują, że jej łuski kryją nie tylko zmartwychwstanie naszego Pana, cudowne rozmnożenie pokarmu, ale i posłanie do Niniwy3.

Moją Niniwą Toledo.

Praca tułała mnie po świecie, teraz da mi miejsce spoczynku. Jestem stary i wkrótce umrę. Oni skończą moje dzieło, moją ostatnią pracę, o którą modliłem się całe życie.

Moi synowie – strzały, którymi napełniłem swój kołczan4. I nie zawstydzę się.

Patrzę na nich i nadal nie wiem kim są, bo chociaż żyłem z nimi przez tyle lat, nie znam ich. Wiem tylko, że każdy jest inny.

Andres jest w wieku chrystusowym. Skryty, zamknięty, nieprzenikniony. Wystarczy zobaczyć jak siedzi. Pochylony nad stołem, zasłania twarz talerzem na sztorc, żebym nie widział uśmiechu zakłopotania. Talerz jak tarcza. Biała. Bez znaku.

Ile razy próbowałem zbliżyć się do niego? Uczyłem go mojej sztuki… Tak samo jak tamtych dwóch. On jeden pozostał wierny. Tylko on i ja wiemy, że ołtarz, wieża, Katedra muszą być wyciosane z tej samej skały. Każdy kamień musi mieć to samo miejsce w rzeźbie, jakie miał w łonie skały. Andres i ja wiemy, że nie wolno stawiać na górze ołtarza kamienia, który był na dole. Wszystko ma swoje miejsce, jakie mu wyznaczyła natura. Nie, nie natura – Pan.

Czy moje nauki uczyniły go szczęśliwszym, lepszym rzeźbiarzem niż inni? Czemu więc woli malować niż rzeźbić? Dnie całe zasłonięty rusztowaniem przenosi z imaginacji na ścianę postaci, których sam nie może zobaczyć tak długo, aż zdejmą rusztowanie. Potem zadziera głowę, mija godzina za godziną, a on patrzy i każe zakładać nowe rusztowanie i znika za nim, żeby po kilku dniach zejść na ziemię, patrzeć i zakładać nowe, i znowu, i znowu, i znowu.

Ta metoda nazywa się al fresco.

Żona Andresa, Estefania, potrafi znieść samotność z milczącym mężem. Dużo śpiewa. Urodziła mi zdrowe, piękne wnuki, które są chętne do pomocy i bliższe mnie niż swoim rodzicom.

Estefania… Moi trzej synowie wzięli sobie za żony kobiety o imionach zaczynających się tak samo: Estefania, Esperanza i Esmeralda. Przecież to nie przypadek. To zmowa przeciwko mnie. Wszystkie trzy są bardzo podobne do mnie. Niegdyś w mojej rodzinie ja wiedziałem wszystko najlepiej – teraz one wiedzą. I nie pozwolą się przekonać, że jest inaczej. Moje trzy Racje.

Dziwna rzecz imiona. Skąd nam przyszło do głowy, żeby dziecko nazwać Narcizo?

 

Sześć lat czekaliśmy na niego, aż przyszedł w dzień św. Antoniego i jego imię powinien nosić. Ktoś nam opowiedział o ojcu dominikaninie, prawie świętym już za życia garncarzu, co z tubylcami za morzem w Nowej Hiszpanii garnki lepił i nazwaliśmy nasze dziecko jego imieniem, żeby też był artystą i świętym, i może żeby dotarł do nowego świata.

Słyszałem kiedyś, ale to chyba wierutna bzdura, że dusza dziecka zanim wcieli się w ciało, szuka miejsca, rodziny, przeznaczenia, które pomogą jej stać się lepszą… Dlaczego Narcizo przyszedł do naszej rodziny? Nie bardzo do nas pasuje. Chorował całe dzieciństwo, kilka razy przenosił się na tamten świat, a kiedy dojrzał, stał się chciwy życia, nadmiernie ambitny, nienasycony. On jeden zrealizował moje marzenie – ja zostałem zwykłym kamieniarzem, on architektem. Tylko że on jest architektem, jakim ja nie chciałbym być. Jest jak kameleon – dzisiaj projektuje jak Herrera, jutro jak Churriguera5. Gdy marmur za drogi dla klienta, on zrobi dłonie świętego z alabastru, a szaty z granitu i żeby było taniej, postawi wszystko na piaskowcu. Horror! To jakby zszyć człowieka z różnych kawałków: serce cudze, ciało cudze, mózg cudzy. Kim byłby taki człowiek?

Może Narcizo ma rację. Gdyby wymienić serce, mózg i ciało i stać się innym człowiekiem, jeśli twarz się nie zmieni, ludzie i tak nie poznają zmiany.

Może tylko jego żona, Esperanza, byłaby w stanie poznać. Przyniosła dzisiaj podarunek od nich obojga: Lilię Wielkanocną.

 

Moj najmłodszy syn, Diego, jest prawdziwym Hiszpanem. Przystojny, pachnący. Mógłby zostać toreadorem, a idzie w moje ślady. Mieszka tam gdzie ja, rzeźbi jak ja. Nie tylko potrafi wyciosać figurę, ale i płaskorzeźbę przygotuje, jak nikt w rodzinie.

Co mam im powiedzieć?

Zrobiłem to dla nich? Raczej już dla rodziny. Dla siebie, żebym mógł się jeszcze trochę nimi nacieszyć, pracując z nimi w jednym miejscu. Wszyscy wielcy są zbyt zajęci w Madrycie. To była szansa – dotarłem przed innymi do miejscowego kardynała, Astrogi, który być może chce sobie wybudować po prostu miejsce spoczynku. Zresztą, kto wie. Astroga powiedział mi:

– Widzisz Tome, nasza Katedra jest najpiękniejsza w całej Hiszpanii. Drugiej takiej nie ma na świecie. Jest wielka… może nawet największa, i ludzie czasem gubią drogę, zapominają gdzie są. W obejściu, w ambulatorium za ołtarzem głównym, gdzie Najświętszy Sakrament za ścianą, urządzają sobie schadzki, wymieniają bileciki zasłonięci od wiernych. Trzeba przywrócić sens tej przestrzeni, przypomnieć głupcom, że choć oni nie widzą, Pan widzi. Potrzeba wybudować ołtarz na tyłach głównego ołtarza, zaznaczyć miejsce święte. Tam spocznę po śmierci…

– Poprosiłem was, żebyście przyszli celebrować razem ze mną i z matką pamiątkę Ostatniej Wieczerzy. I patrzcie, jest nas trzynaścioro! Ale zebrałem was, żeby już dzisiaj, przed nadejściem Dobrej Nowiny, podzielić się z wami moją dobrą nowiną. Dostałem zlecenie na wielki ołtarz w wielkiej Katedrze, w wielkim mieście niegdyś wielkim. Kiedyś było wystarczająco duże, żeby pomieścić trzy religie, teraz jest za małe na jedną…

Zanim skończyłem zdanie, Esperanza zapytała:

– Toledo?

A kiedy dodałem, że kiedyś było wystarczająco wielkie, żeby być stolicą, teraz jest prowincją, natychmiast rozwiązały się im języki. Jeden przez drugiego, jak uczniacy, zaczęli zadawać swoje głupie pytania, błaznować, żeby odreagować wcześniejszą ciszę, swoje i moje zakłopotanie.

– Jeden z was musi tam pojechać zaraz po Świętach. Do końca wiosny projekt ma być zaakceptowany przez arcybiskupstwo.

Andres rozłożył ręce, on nie pojedzie. Diego pogłaskał brzemienny brzuch Esmeraldy, oni też nie.

 

– Ależ Salamanca jeszcze nie skończona… – przypomniał Narcizo.

Wiedziałem już wtedy, że to on pojedzie.

– Narcizo, pojedźmy. Tam kiedyś mieszkała moja rodzina… – wtrąciła się Esperanza. – Jakiś prapradziadek pracował w Translatorni…

Znowu eksplodowali brodatymi żartami o dziadku. Uspokoiłem ich i pozwoliłem jej mówić.

– To było bardzo dawno, jakieś pięćset lat temu. W Toledo założono szkołę przekładów. Tłumaczono najpierw teksty chrześcijańskie, żydowskie i muzułmańskie tak, żeby każda religia mogła poznać inną. Wymyślono wtedy, że jest jeden Bóg w trzech religiach. Był też bardziej przyziemny cel. Tłumaczenia udostępniły wiele tekstów dotychczas obcych naszym kulturom. Przetłumaczono Ptolemeusza…

– Za to potem wyklęto i żydów, i muzułmanów albo ich przechrzczono, a nieustępliwych spalono. Przecież tam była stolica inkwizycji…

– Nadal jest.

– Musi być gorąco, co? I ja mam pojechać do tego pieca? – zapytał Narcizo.

Bracia pospieszyli mu na pomoc. Pierwszy zauważył:

– Nie tylko inkwizycja ma stolicę. Tam od wieków kuto najlepsze szpady. Stal z Toledo zawojowała Europę i Azję Mniejszą. Najpierw Hannibal używał jej do swoich podbojów, potem Legiony rzymskie, a później wszyscy, których było na nią stać.

– Jeśli szpada do ciebie nie przemawia Narcizo… – dodał Diego. – Pomyśl, że stamtąd pochodzi najlepszy marcepan. Zaraz, zaraz i taki owczy ser. Jak on się nazywa?

– Manchego.

Wiedziałem, że go przekonamy. Pomyślałem – Tome z Toro w Toledo. I te trzy T są jak krzyże na Golgocie. Środkowy dla naszego Pana, ten po lewej – dla mnie, a ten trzeci? Ten trzeci…

To ja postawię trzy krzyże w Toledo.

Toledo nie jest Niniwą, to Golgota.

Oto moja historia6.

 

2. Stół

(Toledo, prowincja La Mancha, jakieś dziewięć lat później. Poznajemy dwie kobiety: jedna to wysoko postawiona, bogata mieszczka Doña Nora ve Gaina de Pussiss, której nikt – poza Tobą i mną – nie będzie pamiętać; druga to biedna pomoc sklepowa, która nazywa się Maja. Do dzisiaj zna ją cały świat).

 

Stół, za którym siedzę ciągnie się przez cały sklep, aż na ulicę.

Właściwie nie, nie tak.

Mój stół zaczyna się na ulicy, w pełnym słońcu, którego nie zdoła zasłonić rozpięty baldachim. Tam, na samym końcu, leżą tanie kastaniety, koronki i żaboty, jest też kilka lnianych wachlarzy. Tamten koniec jest dla podróżnych, którzy szukają wspomnienia, taniej pamiątki, prezentu z podróży dla żony lub kochanki. Słońce pomaga dokonać szybkiego wyboru, podjąć decyzję, zachwycić się pożyczonym blaskiem.

Tu nikt nie kradnie, nawet jeśli ktoś ma taką pokusę, ciemne oko sklepu śledzi go. Jeśli wybierzesz coś z tamtego końca stołu i wejdziesz do chłodnego wnętrza, moja pomocnica Maja chętnie ci pomoże. Jeśli jednak szukasz czegoś więcej, czegoś specjalnego, możesz ją minąć, przejść dalej, bliżej mnie, gdzie znajdziesz rzeczy unikalne. Z prawej strony prawdziwe wachlarze, z lewej – nierealne koronki.

Zwykle jednak kupujący nie zapuszczają się dalej niż stanowisko Mai.

Patrzę przez okno. Jest małe. Widać przez nie opadające miasto, dachy juderii, dolinę za murami, łagodne wzgórza z drzewami rosnącymi na ich szczytach, jak na starych obrazach. Z mojego miejsca nie widać nieba. Widok z okna jest taki sam, odkąd pamiętam. W tym mieście nic się nie zmienia.

 

Siedzę i myślę, że ponad dachami, miastem, krajobrazem, za horyzontem jest inny horyzont. Gdzieś tam jest morze, piasek i fale wyznaczające granicę pomiędzy sypkimi ziarnkami rozsypującymi się w upale parzącym stopę a chłodnym skłonem brzegu wylizanym przez wodę.

Za morzem jest podobna plaża. Tylko że tam, za kolejnym horyzontem, nie ma takiego miasta jak to. Może nie ma żadnego miasta. Może tam za morzem już wszystko wypaliło słońce. Nie ma nic, co można kochać.

Mam dwie kocice. Jedna nazywa się Desperacja, a druga Samotność. Przy ludziach nazywam je: Do i Sol. Żartuję, że kiedyś będzie ich osiem. Moja Do jest gruba i niska. Drugie Do będzie chudą kotką żywiącą się miłością i pęcakiem… Zresztą, może kiedyś będzie ich dwanaście, nie osiem. To dopiero będzie kocia muzyka!

– Czy możesz mnie obsłużyć, pani?

Jednak ktoś przedarł się poza moją pomoc sklepową. Ma obcy wygląd, nie jest z Toledo, a jednak pamiętam jego twarz. Był tu wczoraj, obejrzał kilka wachlarzy na ulicy i odszedł z pustymi rękoma. Dziś wrócił.

– Obsłużyć cię, panie, nie mogę. Mogę ci asystować w twoim wyborze. Pozwól, że zgadnę, czego chcesz. Szukasz wachlarza, wyjątkowo pięknego. Wachlarza na prezent, prawda? I choć będzie to drogi prezent, jaki daje się pani swego serca, to ty chciałbyś kupić go na prezent dla swojej ukochanej… wnuczki. To, co wczoraj oglądałeś na ulicy, to były tanie wachlarze do flamenco. Dobre, ale w całej Hiszpanii możesz kupić podobne. Widziałeś, panie, setki takich wachlarzy. Widziałeś kobiety rozkładające je przed swoją twarzą do ćwiartki koła lub do półkola. Widziałeś, że niczego nie zasłaniały, służyły do kokietowania, maskowania ukradkowych spojrzeń, zasłaniania szepczących ust, do dotknięć pośrednich, skarceń na niby i suszenia łez. Cała ich uroda nie w formie, ale w dekoracji.

Inkrustacje, rzeźbienia, drogie kamienie, pióra strusie, pawie, nawet rajskich ptaków z Nowej Hiszpanii. Te frędzle przyczepione do nich, pętle ze złotych łańcuchów, ze sznurów pereł. Niby każdy inny, a wszystkie takie same. Dla znudzonych klientów sprowadzam wachlarze z Chin i Wschodnich Indii. Obce, dziwne, egzotyczne. Wachlarze jak koła z papieru ryżowego, obręcze z piór papug, latawce z pęcherzy ryb, smoki z wężowej skóry, słonie z elefantyny. Malowane w obce litery, symbole…

Jeśli twa miłość jest prawdziwa, wybierz coś prawdziwego. Coś z Toledo. To my wymyśliliśmy wachlarz. Tylko my wiemy, czym on jest.

 

Myślisz, że ty też wiesz? Wachlarz wzrusza powietrze, chłodzi. Ale to nie jest sklep z wachlarzami, które służą do studzenia. Nawet tam, na samym początku, na ulicy, leżą wachlarze do flamenco, nie do ochłody. Cała reszta, aż dotąd, raczej do flirtu. Jeśli odważysz się na jeszcze jeden krok… to pokażę ci wachlarz z Toledo.

Wachlarz zamyka się pomiędzy dwoma okładkami, które nazywamy skrzydłami. Skrzydła chronią wachlarz jak anioł stróż… Pomiędzy nimi anielskie loty. Każdy lot ma sztywną, płaską dolną część, czyli plato i lekką, zwiewną górną, nazywaną szczytem. Wszystkie plato łączą się w punkcie G, w zawiasie wachlarza, który zwie się grotą lub głową.

 

Wachlarz otwiera się głową do góry, jak cyrkiel, a następnie obraca nią w dół, aby zakryć korpus, tak, aby sięgał od twarzy do krocza. Nigdy nie trzyma się go jak kieliszka. Nigdy nie otwiera się go dalej niż do półkola… O ile ktoś potrafi go otworzyć.

Weź jeden i zamknij, a potem rozłóż go, proszę.

Cha, cha, cha! To nie takie proste! Punkt G jest mechanizmem, który rozchyli wachlarz tylko wtajemniczonym. Nie wystarczy naciskać lub siłą rozrywać skrzydła. Trzeba wyszeptać zaklęcie…

W każdej głowie wachlarza z Toledo jest mały otwór, jak dziurka od klucza. Żaden wachlarz nie ma klucza. Ma hasło, zaklęcie. Sezamie otwórz się!

Wachlarz, który trzymasz w dłoni, został zrobiony dla pewnej bogobojnej mieszczki. Zaklęcie musiało być religijne. Wybrałam dla niej „Ave Maria”. Wyszeptaj proszę…

Nie działa? Nadaj emfazę każdej sylabie:

– A!-ve!-Ma!-ri!-ja! Lub po prostu dmuchnij pięć razy.

 

Słyszysz za każdym dmuchnięciem w głowie wachlarza ciche kliknięcie? To prosty zamek zapadkowy, a kluczem do niego jest powiew – istota wachlarza.

Dlaczego głowę nazywamy także grotą? Dlaczego używamy nazwy plato? Myślisz pewnie, panie, że słońce wyżarło nam mózgi i podniecają nas erotyczne skojarzenia… Grota jest aluzją do Platońskich cieni jaskini. Jeśli rzeczywistość jest cieniem ideału, czyż składając wachlarz, nie usuwa się cienia, a zarazem odsłania ideę?

Śmiejesz się ze mnie. Myślisz, że filozofowie nie bawią się wachlarzami. Tam, w kącie sklepu, jest moje małe muzeum.

Pierwszy, bezbarwny i szary… Ten wachlarz zaprojektował sir Izaak Newton z Anglii. Podaj mi świecę, proszę. W głowę tego wachlarza wmontowano kryształowy pryzmat. Kiedy światło przecieka przez pryzmat, promień rozlewa się w tęczę na lotach wachlarza. Patrz, czy to nie cud?!

Drugi należał do pewnej doñi z Salamanki. Tamtejsze podziemie oferowało kobiety nago tańczące flamenco. Doña jednakże nigdy nie obnażała się przed swoimi klientami. Do tańca używała tego wachlarza. Jest zrobiony ze strusich piór na łososiowym jedwabiu, imitującym kolor naskórka doñi. Druga strona zrobiona jest z czarnej krepy, jak tło sceny. Po tańcu Doña odwracała wachlarz i wtapiała się w czarne tło sceny. Któregoś dnia zniknęła zupełnie7.

 

Następny jest świadkiem smutnej historii. To wachlarz korespondencyjny. Jedno plato, jeden wiersz. Ten tutaj jest o wachlarzu:

 

En mi pecho florido,

que entero para el solo se guardaba,

alli quedo dormido,

y yo le regalaba,

y el ventalle de cedros aire daba8.

 

Niestety, małżonek tej pani, aby przeczytać wiersz, odciął głowę wachlarzowi, a potem zrobił to samo z głową przyjaciela żony, którego posądzał o autorstwo. Nieoczytany idiota!

Zwróć uwagę na ten, czerwony jak krew, w której unurzany.

Pipin Lapa, najsławniejszy toreador naszych czasów, raz jeden został wypchnięty siłą na arenę. Miał wprawdzie szpadę, ale nie miał mulety. Wtedy jego wielbicielka rzuciła mu ten wachlarz, którym Pipin posłużył się jak muletą. Zaklęcie, jakim otworzył wachlarz, było przyznaniem się do zażyłych stosunków z właścicielką i wyrokiem na Pipina. Była to jego ostatnia walka w życiu, które stracił po zejściu z areny.

Ten ostatni wachlarz ma loty ostre niczym toledańska stal. Jest zrobiony z blachy cienkiej jak koronka. Kiedyś na spotkanie, na którym nie wolno było mieć broni, wniosła go służąca pewnego pana, dla żony, którego ktoś inny stracił głowę, którą następnie mu ścięto tym właśnie wachlarzem…

Przecież chciałeś panie coś wybrać dla swojej wnuczki!

*

Wyszedł, kupił coś… Skąd wiem, że nie chciał niczego kupować, że odwiedził mój sklep z jakiegoś innego powodu?

Gdy skończyłam pokazywać mu wachlarze, powiedział:

– Pani, jeszcze wczoraj, kiedy stałem przed twoim sklepem, wyglądał on tak samo jak wszystkie inne w mieście, które wyglądało tak samo jak wszystkie inne prowincjonalne miasta. Dzięki tobie zrozumiałem, jak bardzo się myliłem.

Od razu wydał mi się arogantem z Madrytu (poznałam jego pochodzenie po stroju, wiedziałam, co nosi się w stolicy), który przyjechał służbowo do tutejszej kurii (o czym świadczył charakterystyczny zapach kleru, jaki przynosił ze sobą, woń wosku i kadzidła, które wsiąkało w stare ławki kościelne przez wiele wieków).

 

– O nie, nie myliłeś się, panie, ani trochę. Jednak tam, gdzie życie nie lśni na wierzchu, skarby kryją się za siedmioma zasłonami.

– Jeśli pani zasłona była pierwszą, gdzie w tym mieście sześć pozostałych?

– Druga chroni wejścia na dole ulicy, wejścia w rzeczywistość z marcepana. Jeszcze niżej serowarowie udowodnią ci, panie, że niebo zaczyna się w ustach. Tam, skąd dochodzi ten rytmiczny dźwięk, przekonasz się, że żadna miłość i żadna wiara nie są tak niezłomne, jak stal z Toledo. Na południu miasta możesz skosztować drogich win rozlewanych do butelek kształtnych jak kobiety z Toledo. I choć na granicy juderii możesz zakosztować rozkoszy z kobietami z całego świata, to przecież tylko z toledanką możesz przeżyć prawdziwą pasję. Wiem, wiem, ty szukasz czegoś bardziej spirytualnego… Mieszkał w Toledo kiedyś grecki malarz i zostawił tu kilka niepokojących obrazów, dzikich, nieludzkich. Jeśli chcesz zobaczyć taki skarb, idź do kościoła Świętego Tome…

Przerwał mi:

– Czy to miejscowa rodzina?

– Kto? El Greco?

– Nie, Tome.

– To nie rodzina Tome, to Święty Tome…

– A rodzina Tome tu nie mieszka?

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to był cel jego wizyty, rodzina Tome. Nie znałam nikogo o tym nazwisku. Pracował wprawdzie jakiś Tome w Katedrze, ale nic mi o nim nie było wiadomo.

– Panie, jedyny Tome w naszym mieście, który nie jest jeszcze święty, buduje nagrobek czy ołtarz za głównym ołtarzem w Katedrze…

– Narcizo? Narcizo Tome?

– Chyba tak…

Poruszyło go to. Ożywił się, zaczął mówić szybko i gwałtownie:

– Mój Boże, to musi być ten sam Narcizo, z którym wiele lat temu… Pracowaliśmy razem, gdy uczył się zawodu architekta! W Katedrze, powiadasz pani? Nie zdążę, nie zdążę. Mam dyliżans za chwilę… Nie mogę się zatrzymać na następny dzień. Żeby choć jedno słowo z nim zamienić. Nie widziałem go wieki… Pani! Czyż mogę prosić cię o wielką przysługę?

 

Na stole położył bilecik mojego sklepu, którym się bawił od pewnego czasu. Mam zawsze pod ręką kilka biletów z wykaligrafowaną nazwą i adresem sklepu. Namawiam moich klientów, by wzięli ze sobą jeden i dali swoim znajomym. W ten sposób kilka dam z Madrytu dowiedziało się o moich wachlarzach. Wyjął zza rękawa ołówek i na rewersie napisał swój adres. Co za bezczelność!

– Pani, błagam! Gdybyś spotkała go kiedy w Katedrze, proszę, przekaż mu mój madrycki adres…

– O, mogę panie natychmiast posłać do niego moją dziewczynę z tym biletem.

Odwrócił się i spojrzał w kierunku jasnego wejścia do sklepu. Stała tam Maja, bokiem do nas, jak czarny profil z modnych portretów. Jakżeż była piękna! Mała głowa z gładko przyczesanymi włosami upiętymi w ciężki węzeł na szczycie głowy. Długa szyja łagodnie opadająca do ramion. Jej piersi spięte gorsetem sterczą wbrew wszelkiej logice, a brzuch i talia płasko opadają aż do fałd sukni. Za to z tyłu, pupa przeciwważyła jej biust. Młodość czyniła z niej nieprowincjonalną piękność.

Zwrócił się do mnie ściszonym głosem:

– Pani, Narcizo nigdy nie przyjąłby żadnego bileciku od niedojrzałej dziewczyny… Pani też nie powinienem był prosić. Pani, wybacz mój nietakt. Nie opanowałem się, kiedym usłyszał, że mój przyjaciel tak blisko, a ja nie mogę nawet go zobaczyć. Może znowu kiedyś przyjadę, zanim skończy… Wybacz, pani, jeszcze raz… Ten dzień pozostanie na zawsze w mojej pamięci.

Skłonił się, zabrał zapakowany przeze mnie zakup i zniknął. Minął Maję, nie patrząc w jej stronę. Na stole pozostał zapisany bilecik.

– Maja?

– Tak, pani?

– Co o nim myślisz?

– O kim, pani?

– O tym kliencie, co właśnie wyszedł.

– A… o tym. Stary, proszę pani.

– Maja! On może być trochę starszy ode mnie.

– Pani to co innego. Tamtego człowieka właściwie nawet nie zauważyłam. Może to duch był? Cha, cha, cha!

– Maja, skończymy na dzisiaj, co? I tak nikogo nie ma. Możesz pójść trochę wcześniej przecież. Zabaw się wieczorem, bo pewnie nudzisz się tu, zamknięta całymi dniami ze mną…

Już jej nie było.

 

Nikogo nie było przez cały dzień. Tylko ja, opowiadająca sobie samej anegdoty, z których sama się śmieję. Jak wariatka w pustym sklepie, powtarzająca do siebie: „Józefo sprzedawać, Józefo kupować!…”

Stoję przed lustrem. Jakże różna jestem od niej.

Mała głowa z przyczesanymi włosami upiętymi na szczycie w węzeł. Szyja opadająca do ramion. Nie lubię jak mężczyźni patrzą na moje piersi. Mam węższe biodra i mniejszą pupę niż Maja. I ja, w przeciwieństwie do niej, widzę duchy, cha, cha! Rozmawiam z nimi! Potrafię czytać ich pismo!

Ba, mogę nawet domyślić się, jaki był cel wizyty tego ostatniego. Sama wiem, czego mogę się domyślić, a czego nie.

Nazywam się Doña Nora ve Gaina de Pussiss. To jest też moja historia.

 

Sen

(Toledo, wkrótce potem. Na scenie żona Narcizo Tome, doña Esperanza Tome, która spostrzega, że choć każdy sen ma swój klucz, to przecież żaden klucz nie ma snów!).

 

W dziewiątym roku naszego pobytu w Toledo zdarzyły się dwa niepokojące zdarzenia.

Klucz, z którym przyjechałam do miasta, otworzył drzwi. Innymi słowy, po dziewięciu latach poszukiwań, znalazłam zamek do klucza, który rzekomo pochodził z XV wieku i od tego czasu przechowywany był w mojej rodzinie, jako pamiątka.

 

Odkąd pamiętam, opowiadało się u nas legendę o kimś, kto pracował nad tłumaczeniami w Toledo w XII wieku. Czym zajmowały się następne pokolenia, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że jakaś gałąź rodziny mieszkała w Toledo jeszcze w XV wieku. W czasach repulsji do Żydów wielu światłych ludzi na znak protestu opuściło miasto. W ten sposób stało się ono pustynią intelektualną, zanim jeszcze Filip II zdecydował się przenieść stolicę do Madrytu.

Ponieważ Żydom nie pozwalano zabrać dobytku, moi przodkowie też wyjeżdżali z pustymi rękoma. Tym, co zabrali ze sobą był klucz do bramy domu, w którym mieszkali od czasów owego przodka zajmującego się tłumaczeniami.

Jadąc do Toledo z moim kluczem, zdawałam sobie sprawę, że znalezienie domu i drzwi, które niegdyś otwierał ten klucz, jest praktycznie niemożliwe. Wiedziałam przecież, że przez trzysta lat wiele domów spłonęło, zostało zburzonych lub przebudowanych, zmieniono im bramę wejściową lub chociażby wymieniono archaiczny zamek na bardziej współczesny.

Po przyjeździe do Toledo przekonałam się, że samo szukanie zamka do klucza jest niemożliwe. W mieście żyła historia o uciekających Żydach, którzy nie chcieli przyjąć prawdziwej wiary i wywozili ze sobą prawdziwe skarby, a resztę zamykali w swych domach. Wierząc, że niebawem powrócą, zabierali ze sobą klucze. Można było zgadnąć, że domy wkrótce zostały splądrowane po sforsowaniu ich drzwi. Słowem, wszelkie poszukiwania zamków z tamtego czasu były stratą czasu we współczesności.

Tak mi się wydawało. Jednak od czasu do czasu w mieście pojawiał się ktoś ze starym kluczem i usiłował przy jego pomocy włamać się do pewnych domów. Tych kilka przypadków, które zostały ukarane w sposób, o jakim nie chcę nawet myśleć, wzmogły czujność nie tylko właścicieli domów, ale i gawiedzi. Szukanie zamka przez dopasowanie do niego starego i raczej dużego klucza, było czystym szaleństwem.

Jednak nie mogłam oprzeć się powabowi legendy rodzinnej. Kiedy byłam na ulicy, mój wzrok zawisał zawsze na tej samej wysokości dziurek od klucza, moja głowa rejestrowała domy ze starymi zamkami, mój spryt kazał schylać się po rzeczy, których nie upuściłam, żeby na moment spojrzeć w dziurkę i sprawdzić, czy jej kształt podobny jest do kształtu klucza. Często dziurki zasłonięte były zaślepkami, zapadkami, zasuwkami. Trzeba było czekać, wracać, sprawdzać, schylać się i wytrzymywać rozczarowanie.

Jakieś trzy lata temu straciłam zapał do szukania. Straciłam zapał do wszystkiego. Pamiętam, że któregoś dnia pisałam list i miałam wrażenie, że jakaś ciemna Obecność towarzyszy mi przez cały czas pisania, jakby czytała mi przez ramię słowo po słowie. A potem pochyliła się nade mną i ucałowała mnie. Uczułam, jak ciemne skrzydła otulają mnie doszczętnie i… zaczęłam płakać.

Kiedy zrozumiałam, że już płaczę kolejną godzinę, postanowiłam coś zrobić. Cokolwiek, byle opuścić ciemność nocy. Poszłam okryć dzieci w łóżkach. Szkoda, że mamy tylko dwoje dzieci. Okrywanie ich pomaga, choć trwa tak krótko.

Tak, dzieci i mój pies były mi osłodą w tamtych czasach.

Doktorzy nazwali moje cierpienie melancholią. Podobno w mieście cierpiało na nią wiele kobiet. Niektóre same decydowały się przestać cierpieć. Dla tych, które nie podjęły takiej decyzji, nie było ratunku. Ból, niczym nieuzasadniony ból duszy, upodabniał dni do nocy, noce jedne do drugich, a czas przestawał istnieć.

 

Czy można się dziwić, że straciłam zainteresowanie absurdalnym poszukiwaniem zamka do klucza z zamierzchłych czasów?

I wtedy znalazłam go.

Wracałam z targu z pełnymi koszami i tylko na moment zaszłam tam, gdzie sprzedają starzyznę. Czasem kupowałam dobre jeszcze ubrania i przerabiałam dla siebie, dla dzieci, dla niego. Czasem kupowałam coś do domu. Byłam z siebie dumna, że potrafię znaleźć niekiedy lekko używane rzeczy, za które gdzie indziej musiałabym zapłacić krocie.

Był tam jeden stragan z metalowymi okuciami, kratami, kłódkami – złomem zebranym z jakiejś ruiny. Wśród tego złomu leżał mój zamek. Po tylu latach poszukiwań byłam pewna, że to on.

Handlarz wskazał mi dom, który już od roku był w remoncie. Kiedy wystawiono go na rynek, kupiliśmy go. Mieszkamy w nim.

Pierwszym pomieszczeniem w moim nowym domu była sień. Piękne wnętrze. Może to była jego prostota, idealna czystość dwu ścian zaledwie. Dwu, bowiem trzecią ścianę sieni zajmowała w całości brama wejściowa, a czwartą – taka sama brama wyjściowa, prowadząca na małe podwórko z tyłu domu. Dwie ściany zaledwie składały się na to pomieszczenie, bo posadzka była taka sama jak na ulicy, wlewała się do sieni i poza nią, częściowo do podwórka, a sufit był tak naprawdę podłogą pierwszego piętra.

Kiedy otwierałam dla przyjemności obie bramy i patrzyłam przez nie na dom otwarty na przestarzał, wtedy owa sień wydawała mi się alegorią mojego życia: tunelem, przez który się rodzimy i tunelem ze światłem, jakie ponoć widzimy po śmierci. Otwierałam i patrzyłam, jak wiatr przewiewa cały dom na wylot, niesie opadłe liście na ulicę albo zmiata śmieci z miasta do podwórka. Wtedy wydawało mi się, że my też jesteśmy powiewem wiatru, niezatrzymującym się nigdzie, niezamieszkującym żadnego miejsca. Taka jest istota wiatru. Nie tylko nie zagrzeje miejsca, ale i na chłodne dmucha.

Czasami wydaje mi się, że mieszkamy z kimś jeszcze. Z kimś, kogo nie widzę, a kto zostawia czasem zapaloną lampę w nocy, mija niepostrzeżenie i tylko skrzyp podłogi wskazuje na jego obecność, ktoś, kto prawie wyczuwalnie patrzy na nas. Może już nie ma miejsca w zaświatach. Może niektórych już tutaj spotyka piekło, niebo lub purgatorium. Nie wiemy, że sami to wybieramy. Kiedy dowiadujemy się, jest już za późno na zmianę.

*

W dziewiątym roku naszego pobytu w Toledo, miałam sen, którego nie mogę zrozumieć. Zwykle to ja wyjaśniałam sny, swoje i moich bliskich, przyjaciółek i sąsiadek. Tym razem nie tylko nie mogłam, ale i nie chciałam. Dlatego chcę go opowiedzieć, może ktoś z Was mi go wytłumaczy.

Śniłam, że jestem w Katedrze w sobotni wieczór, gdzie mój Narcizo w ambulatorium, czyli obejściu za ołtarzem głównym, budował ołtarz-epitafium, a zarazem znak, przypomnienie, że za ścianą jest Najświętszy Sakrament.

Wiedziałam, że jest sobota, bo prawie w każdy sobotni wieczór mój Narcizo tłumaczył chętnym do dyskusji parafianom, co zostało wykonane w ciągu ostatniego tygodnia, wysłuchiwał uwag i popisywał się elokwencją, za pomocą której obalał argumenty krytyków. Takie wieczory ciągnęły się od czasu, kiedy ojciec zachorował i kuria zerwała z nami kontrakt, nie płacąc za dotychczasową pracę i czyniąc z nas bankrutów. Ojciec wprawdzie wskazał wtedy Narcizo, zapewnił, że to on skończy zlecenie w jego zastępstwie, ale kuria twierdziła, że tylko z ojcem zawierała umowę, a ponadto ołtarz, jaki wykonaliśmy nie podobał się ani kardynałowi, ani członkom kurii, ani parafianom. Narcizo uchwycił się wówczas tego argumentu, zapraszając wszystkich do dyskusji na placu budowy, czyli w absydzie Katedry.

 

Nie wiem jak to zrobił, ale przekonał wszystkich, że rodzina stworzyła niepowtarzalne dzieło i zatrzymał zlecenie. Kazano mu tylko wymienić kilka rzeźb na własny koszt i konsultować się z wszystkimi zainteresowanymi postępem prac. Zachowaliśmy wszystkie rzeźby, wierząc, że kiedyś, w jakimś innym projekcie mogą się przydać. Ukryliśmy je w szopie, gdzie rzeźbił Diego.

Od czasu tej pierwszej dyskusji Narcizo ma co tydzień swoją godzinę chwały, podczas której bezwstydnie zachwala talenty własne i swoich braci.

Ołtarz był już prawie skończony. Tego wieczoru krytyka skoncentrowała się na fakcie, że górna połowa ołtarza schowana była w mroku zarówno za dnia, jak i w nocy. Narcizo przekonywał:

– Ten ołtarz pulsuje swoim wewnętrznym światłem. On sam świeci i dlatego nie trzeba go oświetlać z zewnątrz. Trzeba pamiętać, że będzie wisieć przed nim wieczna światłość.

Kiedy dziewięć lat temu przedstawiałem kardynałowi Astrodze mój projekt, on zgodził się, że jest to najlepsza z możliwych kompozycja dedykowana Najświętszemu Sakramentowi, chlebowi, który stał się Ciałem Chrystusa, i Chrystusowi wreszcie. Proszę zobaczyć, jak światło, refleksy i odblaski prowadzić będą oczy wiernego przez kolejne poziomy, przez kolejne znaczenia w drodze do Pana. W centrum jest snop światła. Bije ono z miejsca, gdzie w nawie głównej zamknięty jest Sakrament. Przebija się przez mur, przez ciemność, tu, do nas…

Zawiesił głos i wziął pochodnię, bo świece dawały zbyt wątły blask. Odsunął się i wskazał wysoko na ołtarz:

– Widzicie, światło spływa do nas z nieba, z ciemnego nieba, jak to nad Toledo. Najwyżsi rangą archaniołowie strzegą tego światła. Zobaczcie, jak ich atrybuty lśnią w mroku: św. Rafael z połyskliwą rybą, św. Michał z błyszczącą tarczą, św. Gabriel z bukietem złotych lilii i św. Ariel rozsiewający złotą woń. A wyżej, czy widzicie? To Wielki Czwartek. W mrocznym wieczerniku wieczerzają apostołowie i Pan. Całun Wielkiej Nocy z nieba spływa.

Spójrzcie w górę, tam gdzie Słowo stało się Ciałem. Adoracja w stajence. To noc Bożego Narodzenia. Lśni w niej gwiazda nadziei, Gwiazda Betlejemska…

Podszedł gwałtownie do ołtarza i prawie uderzył weń pochodnią. Na wysokości głów zgromadzonych, po obu stronach Maryi z Dzieciątkiem, płaskorzeźby z brązu chlusnęły światłem jak lustra. Na jednej z nich Akimelek wręcza Dawidowi miecz Goliata, szpadę ze stali toledańskiej jak promień światła.

W głębi tłumu błysk ostrza odbił się jak głód w czyichś oczach.

I zdarzyła się rzecz niezwykła. Ja, doña Esperanza Tome, która opowiada tę historię, spojrzałam przez tamte oczy. Spojrzałam na mojego Narcizo, jak nigdy dotąd na niego nie patrzyłam. Nie jak na architekta, człowieka, ale jak na obcego, nieznanego mężczyznę. Patrzyłam na jego łukowate łydki i pośladki opięte spodniami, gdy podnosił pochodnię do góry. Patrzyłam na jego spodnie z przodu, poniżej paska i na jego ramiona, otwarte, na ręce gestykulujące i trzymające żagiew, dłonie wyczuwalnie delikatne i ciepłe. Kołysałam się w takt jego głosu, nie dbając, co pokazuje na ścianie, ale co ukazuje się pod jego kaftanem, w spodniach, w oczach. I myślałam sobie, że jest na co popatrzeć…

I czułam, że jestem kimś innym, nie sobą, a jakaś zanikająca resztka doñi Esperanzy we mnie błagała, żebym się obudziła, i nawet chciałam krzyczeć, żeby się obudzić, nie zważając na skandal, jaki wywołałby krzyk podczas spotkania w kościele. Czułam się uwięziona w cudzym ciele i nie mogłam zrozumieć, kim jestem, kiedy on uniósł wyżej światło i zobaczyłam swoje odbicie w szybie okna w obejściu!

Miałam małą głowę z włosami upiętymi na szczycie w węzeł, w który wpięty był grzebień w kształcie wachlarza, spod niego spływał ciemny woal ukrywający szyję, ramiona i piersi. Zobaczyłam swoją twarz, śniadą twarz Arabki lub Żydówki z południa. I jak chory, który wie, że coś mu jest, ale nie wie jeszcze co, zaczęłam badać swoje ciało…

O zgrozo! Dyszałam, oddychałam szybko, a mój biust – zupełnie inny niż mój – ściśnięty miękkim gorsetem, jakiego nigdy nie miałam, falował w rytm oddechu, napięty. Szczyty moich piersi zdawały się przebijać bieliznę, gorset, suknię jedwabną, delikatną i lekką, zdawały się przeszywać mój woal. A w brzuchu czułam zamkniętą klatkę, w której trzepotały się ćmy i jedwabniki.

Badałam to nie moje ciało, wiedząc, że nie jestem sobą, bo stopy stały się mniejsze i buty bardziej płaskie i nigdy dotąd nie miałam obsuniętych do kolan pończoch, a bielizna nigdy dotąd nie była tak luźna, jakby jej nie było.

I ja, doña Esperanza, poczułam resztką swego dawnego wstydu, że zaraz umrę, zapadnę się pod ziemię, spłonę, choć to niewiarygodna rzecz płonąć w kościele, ale krzykiem nie mogłam przywrócić się do innej rzeczywistości – poczułam, że płonę i topnieję zarazem.

Po wnętrzu mego uda powoli spływała kropla. W dół, w dół, aż do zrolowanej pod kolanem pończoszki. Moje ciało otwarło się jak usta, które pragną.

Umierałam ze wstydu, nie śmiąc się poruszyć, choć spotkanie skończyło się i tylko kilku ostatnich dyskutantów i księży klepało po plecach Narcizo. Podeszłam jak we śnie, śniłam przecież. I tak, żeby wszyscy widzieli moje czyste intencje, podałam mu bilecik, mówiąc głośno i wyraźnie:

– Panie, twój przyjaciel bardzo żałuje, że nie mógł cię dzisiaj spotkać. A ja dodam od siebie, iż powinien żałować, że nie mógł cię również usłyszeć, panie…

To było nie do zniesienia! Serce waliło mi jak rzeźbiarski młot, odkuwając głazy snu, aż wyszamotałam się do tej rzeczywistości.

 

Obok mnie spał mój Narcizo. Uśmiechał się przez sen. Nie wiem nawet, kiedy przyszedł do łóżka, kiedy zasnął. Przez otwarte drzwi z naszego pokoju widziałam schody w dół, poświatę lampy świecącej piętro wyżej, jakby ją ktoś dla nas zapalił. Słyszałam spokojne oddechy dzieci z pokoju obok. Lekka nocna bryza delikatnie szarpała baldachim nad ulicą.

Nie musiałam wiedzieć, czułam. Niepokój, że w moje życie coś wtargnęło przez sen. Przeczucie, że już więcej nie będę szczęśliwa.

Tak, dotąd byłam. Kochałam Narcizo i byłam przez niego kochana. Codzienność mogła być biedna i przygnębiająca, ale nasza miłość nadawała jej sens. To, co nas łączyło, było przecież wyjątkowe… Tak sądziłam wtedy, w czasach, o których piszę.

Nazajutrz przyszło ochłodzenie i noce nie były już takie upalne jak dotąd.

 

2. Sen

(Krótko po poprzedniej scenie doña Esperanza Tome niepokojona jest kolejnym snem).

 

Wkrótce potem miałam następny sen.

Może dlatego, myślałam, że zbyt rozpamiętywałam poprzedni. Całymi dniami rozbierałam obraz po obrazie, szukałam symboli, próbowałam zrozumieć, dlaczego we śnie stałam się kimś innym, aby pożądać mojego Narcizo. Byliśmy ze sobą długo. Może nasze uczucie nie było tak gorące jak kiedyś, ale przecież łączyła nas miłość.

Miłość, tak, miłość.

Nie