Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego dnia Christel Petitcollin, autorka bestsellerowych książek o nadwydajności mentalnej, zadała swoim czytelnikom pytanie: „Gdyby ktoś mógł wam wyjaśnić, jak wygląda świat widziany oczami zwyczajnej, neurotypowej osoby, czego chcielibyście się o nim dowiedzieć i co pragnęlibyście w nim zobaczyć?”. Na podstawie ich odpowiedzi powstała ta książka. • Czujesz czasem przytłoczenie lub frustrację ludźmi wokół siebie? • Drażnią cię banalne rozmowy o niczym? • Wydaje ci się, że wszyscy wokół wiedzą, o co chodzi w danej sytuacji i tylko ty się w niej nie odnajdujesz? • Uważasz, że reguły, zgodnie z którymi zbudowany jest ten świat, są niesprawiedliwe, bezsensowne i zupełnie do ciebie nie pasują? • Nie mieścisz się w żadnych schematach, w których zwykli ludzie wydają się tak dobrze funkcjonować? Nic dziwnego! Wiele osób nadwydajnych mentalnie i wysoko wrażliwych zupełnie nie odnajduje się w neurotypowym świecie. Okazuje się jednak, że każdy z nas może w nim żyć szczęśliwie. Wystarczy nieco lepiej go poznać … Oto lektura wyjaśniająca schematy „normalnego” myślenia. Dzięki wytłumaczeniu subtelnych różnic między światem osób wysoko wrażliwych i nadwydajnych mentalnie a światem ludzi zwyczajnych pomoże ona odnaleźć się w świecie każdemu, kto myśli zbyt wiele i czuje się często niezrozumiany. Jeśli chcesz w końcu zrozumieć komunikaty wysyłane przez otoczenie, zdobyć kod do rzeczywistości i poczuć się dobrze w towarzystwie osób neurotypowych, koniecznie ją przeczytaj. "Często czuję się kompletnie niedopasowana do świata. W mojej głowie wciąż kłębi się tysiąc myśli i pytań. A w głowach innych? Jak myślą ci, którzy nie są nadwydajni mentalnie ani wysoko wrażliwi? Dzięki Christel Petitcollin wreszcie to zrozumiałam i dobrze się wśród nich poczułam. Co za ulga..." Maja, 22 lata "Wiem, że łatwo udzielają mi się nastroje innych i czasem wolałabym się od nich oddzielić, żeby nie brać tego bagażu na siebie. Jednocześnie czuję, że nikt mnie nie rozumie i trudno mi znaleźć prawdziwych przyjaciół. A przy tym wiem, że muszę się dostosować. To wszystko często odbiera mi radość z życia... Dlatego bardzo ucieszyła mnie ta książka. Stała się moim pasem bezpieczeństwa i przewodnikiem z dedykacją." Ania, 36 lat
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
Przedmowa
Drodzy czytelnicy,
jakiś czas temu poprosiłam was o pomoc, publikując w mediach społecznościowych post o następującej treści:
Kochani, na potrzeby mojej następnej książki chciałabym poznać waszą odpowiedź na pytanie: Gdyby ktoś mógł wam wyjaśnić, jak funkcjonuje świat ludzi normalnie myślących, co chcielibyście wreszcie zrozumieć? Piszcie na priv.
Odezwało się do mnie bardzo wiele osób, a wasze odpowiedzi były nad wyraz konstruktywne. Chcę wam za nie gorąco podziękować. Mam nadzieję, że ta książka z nawiązką spełni wasze oczekiwania, odpowie na wszystkie nurtujące was pytania i zaprowadzi w miejsca, w których nigdy nie spodziewalibyście się znaleźć.
Życzę wam udanej lektury.
Do amatorów wybiórczego czytania
Kolejne rozdziały niniejszej książki są ułożone w sposób logiczny i progresywny tak, żeby łatwiej wam było połączyć i przyswoić sobie poszczególne informacje. Stopniowe uświadamianie sobie pewnych spraw pozwoli wam je lepiej zrozumieć. Zachęcam zatem, aby czytać tekst w takim porządku, w jakim został napisany!
Wstęp
Czasami zderzam się z takim niezrozumieniem ze strony ludzi, że ogarniają mnie przeraźliwe wątpliwości: czy na pewno jestem z tej planety? A jeżeli tak, czy to nie dowód na to, że to ludzie są skąd indziej?1
Pierre Desproges
Mija piętnaście lat, odkąd dzięki wieloletniej obserwacji zgłaszających się do mnie po poradę zidentyfikowałam wśród nich kategorię osób skarżących się, że nie mogą „przestać myśleć”. Miały one ze sobą wiele wspólnego: były wysoko wrażliwe, twórcze, nietuzinkowe i nieporadne w relacjach społecznych. Uważały się za empatyczne, serdeczne i otwarte, ale często zarzucano im zbytnią wylewność, natręctwo czy prowokatorstwo. Jako że ich życzliwość uchodziła za naiwność, a nadwrażliwość za słabość, regularnie przypinano im łatkę „Troskliwych misiów”. Im lepiej poznawałam tych ludzi, tym bardziej stanowczo odrzucałam terminy „nadzdolność” i „wysoki potencjał intelektualny”, które zdążyły się upowszechnić w literaturze na ten temat. Uważałam, że zbyt mocno kojarzyły się z ponadprzeciętną inteligencją. Moi podopieczni nie rozpoznawali się w tych kategoriach. Inteligencja jest tylko jednym z aspektów tego rodzaju osobowości, która coraz częściej okazuje się po prostu wynikać z pewnych szczególnych cech neurologicznych: hiperestezji2 połączonej z kompleksowym myśleniem rozgałęzionym. Dzisiaj, dzięki wykluwającemu się w Kanadzie ruchowi promującemu neuroróżnorodność, pojawiły się terminy „neurotypowy” i „neuroatypowy”, które – mam nadzieję – wkrótce zastąpią określenia typu „ponadprzeciętnie inteligentny” i… No właśnie. „Poniżejprzeciętnie” inteligentny? Właśnie po to – aby uniknąć owej pułapki podprogowo zastawianej przez słowo „ponadprzeciętnie” – wymyśliłam terminy „nadwydajnie myślący” i „normalnie myślący”. Będę więc ich nadal używać, ponieważ nie są one moim zdaniem wartościujące. Nadwydajność oznacza, że mózg pracuje na pełnych obrotach. Zaś zwrot „normalnie myślący” wskazuje jedynie na to, że dana osoba myśli w sposób mieszczący się w normie. Nie ulega natomiast wątpliwości, że nadwydajni w tej normie się nie mieszczą. Wykraczają poza nią w każdym względzie!
Wszystkie osoby nadwydajne mentalnie mówią o problemie z opanowaniem norm społecznych i czytaniem między wierszami. W relacjach z innymi ludźmi niejednokrotnie czują się skrępowane, niedopasowane, nie na miejscu, jednak nie wiedzą, czemu tak się dzieje. Mają świadomość, że popełniają gafy, wprawiają innych w konsternację, budzą w nich zniecierpliwienie… To wyczerpujące i zniechęcające.
Kiedy wspomniałam, że planuję napisać poradnik funkcjonowania w świecie, który myśli normalnie, wielu z was przyklasnęło temu pomysłowi, zachęcając mnie do pracy. W miarę jak moje idee nabierały kształtu, wspominając o nich, widziałam w waszych oczach radość i zaciekawienie. Mówiliście: „Nie mogę się doczekać dalszego ciągu!”. Cóż, raz jeszcze to wasz entuzjazm zmotywował mnie do sięgnięcia po pióro.
Gdy pracowałam nad Jak mniej myśleć, moim celem było stworzenie prostej i konkretnej instrukcji obsługi złożonych, buzujących mózgów – przeznaczonej zarówno dla ich posiadaczy, jak i otoczenia. Pisałam więc, pamiętając zarówno o nadwydajnie, jak i normalnie myślących. Wydawało mi się, że dostarczając prostych i racjonalnych wyjaśnień tego nietypowego sposobu myślenia, zadowolę wszystkich. W swojej naiwności sądziłam, że neurotypowi tylko czekają na to, żeby nareszcie móc zrozumieć tych dziwnych, emocjonalnych ludzi i dostrzegłszy zalety ich osobowości, traktować ich jak pełnoprawnych partnerów. Szybko jednak musiałam zejść na ziemię.
Kilka dni po ukazaniu się książki otrzymałam pierwszą wiadomość sugerującą, że tak się nie stanie. Jeden z czytelników napisał do mnie, że gdy tylko podejmował temat nadwydajności, natychmiast spotykał się z niechęcią normalnie myślących. To nie był odosobniony przypadek. Wielu z was na próżno starało się skłonić swoich życiowych partnerów czy bliskich, żeby otworzyli moją książkę – zapomniana na stoliku nocnym pokrywała się warstwą kurzu. A gdy pytaliście: „I co, przeczytałeś?”, robili unik i zmieniali temat.
Niewielu normalnie myślących przeczytało Jak mniej myśleć. Zrobili to przede wszystkim z miłości do swojego dziecka lub partnera, odkrywając, że jego wrażliwość, emocjonalność, niepokój czy roztargnienie nie były objawem wyrachowania… Przekonali się zwłaszcza, że osoba nadwydajna mentalnie nie może się zasadniczo zmienić. Efektem – który w moim mniemaniu miał mieć zasięg globalny – było spotęgowanie wzajemnego zrozumienia i akceptacji, które złagodziły napięcia i wzmocniły więź, zażyłość oraz miłość łączące tych ludzi. W niektórych wstąpił wręcz nowy ogień, że wspomnę choćby parę, która zapałała do siebie miłością po trzydziestu latach burzliwego pożycia naznaczonego wzajemnym niezrozumieniem. Pięknie było odkryć, że mogą się uzupełniać! Te rzadkie przypadki dowodziły, że nie myliłam się co do roli, jaką hipotetycznie mogła odegrać tamta książka.
Moim błędem była wiara w to, że zrozumienie osób atypowych jest priorytetem dla normalnie myślących. Owo błędne przeświadczenie pokutuje u większości nadwydajnych. Marzą oni o tym, by świat neurotypowy wreszcie ich zrozumiał – w większości przypadków bezskutecznie. Wkładają całą swoją energię, żeby wyjaśnić innym, kim są i jak funkcjonują, a w zamian wylewa im się na głowę kubeł zimnej wody: „Przecież ta książka to zwykły chwyt marketingowy. Mówi to, co chcesz usłyszeć. Każdy może się w niej odnaleźć”. To kompletna bzdura, ale skutecznie zamyka pole do dyskusji i zasiewa ziarno wątpliwości w osobie nadwydajnej, która w rezultacie nie wie, co ma o tym wszystkim myśleć.
Właśnie w takim duchu był napisany mail, jaki niedawno otrzymałam od Simona:
Dzień dobry.
Pani książka Jak mniej myśleć bardzo pomogła mi zrozumieć moje problemy. Dziękuję Pani za tak dalece pozytywne podejście. Miałbym prośbę: chciałbym podsunąć moim znajomym taką samą książkę, ale napisaną dla „normalnie myślących”, coś w stylu „Gdy osoba naprzeciwko ciebie zbyt dużo myśli”… Oczywiście jej treść musiałaby być dla nich lekkostrawna (przecież nie chcemy, żeby rzucili ją w kąt po przeczytaniu dwóch pierwszych stron…), ale nie wątpię, że dałaby sobie Pani radę. Wiem, że to brzmi jak list do Świętego Mikołaja, mam nadzieję, że mi Pani wybaczy. Raz jeszcze dziękuję i życzę wszystkiego dobrego.
Simon
W mailu Simona wybrzmiewa większość problemów nurtujących osoby nadwydajne:
pragnienie, żeby inni was zrozumieli;
przeczucie, że osoby normalnie myślące nie zrobią tego z własnej woli;
świadomość, że istnieje spore ryzyko, iż rzucą książkę „po przeczytaniu dwóch pierwszych stron”;
łudzenie się, że wystarczy podsunąć im pod nos odpowiednie informacje;
i mimo tego wszystkiego intuicja podpowiadająca, że wasze nadzieje są tak samo utopijne jak wiara w Świętego Mikołaja.
Przytaczam moją odpowiedź do Simona, ponieważ odnosi się do was wszystkich:
Drogi Simonie,
Dziękuję za maila. Za naiwność, którą porównujesz do wiary w Świętego Mikoła, uważam jedynie wiarę w to, że ludzie normalnie myślący mogliby być jakkolwiek zainteresowani zrozumieniem osób nadwydajnych! Oni nie rzucą książki po przeczytaniu dwóch stron – po prostu jej nie otworzą. Ich motto brzmi: „To jednostka musi przystosować się do społeczeństwa, a nie społeczeństwo do jednostki. Nie wychodź przed szereg, a wszystko będzie dobrze”.
Dlatego wolę napisać książkę, która wyjaśni osobom nadwydajnym wartości i funkcjonowanie świata normalnie myślącego, a nie na odwrót. Ileż razy słyszałam „Nie mam odpowiedniego klucza” i „Ciągle popełniam gafy”! Praca nad tym poradnikiem sprawia mi niemałą frajdę. Nie jestem pewna, czy ucieszy ona również nadwydajnych, ale z pewnością okaże się dla nich pomocna!
Przez ostatnie lata za pośrednictwem kolejnych książek dzieliłam się z wami moimi refleksjami i odkryciami niemal na bieżąco. W miarę zapuszczania się na nieznane terytoria niczym zwiadowca przecierałam szlak i przekazywałam wam zdobyte informacje. Czytając moje poprzednie poradniki, mieliście więc okazję dowiedzieć się co nieco o świecie ludzi normalnie myślących. Przywykłam do tego, że mając odpowiednie dane, potraficie błyskawicznie łączyć fakty, i myślałam, że ta wiedza wystarczy, żebyście mogli się zaadaptować– zwłaszcza w sferze zawodowej. Sądziłam, że moi czytelnicy nauczą się dostrzegać różnice dzielące oba światy, co pomoże im przestać popełniać gafy. W praktyce okazało jednak, że nie – że zrozumienie, jak funkcjonuje drugi człowiek, nie jest łatwe nawet dla was. Okazuje się, że nadwydajni są zakładnikami swojego systemu myślenia w równym stopniu co osoby normalnie myślące, i popełniają dokładnie ten sam błąd: stosują własne kryteria do oceny ludzi, którzy myślą, czują i działają według innych paradygmatów.
Dzisiaj patrzę na to tak: książki próbujące wytłumaczyć normalnie myślącym funkcjonowanie nadwydajnych nie przyniosły niemal żadnego pozytywnego skutku, choć warto odnotować lekką poprawę w obszarze edukacji i biznesu. Wolę być ostrożna i czekam na rozwój wypadków: czy menedżerowie faktycznie dostrzegają w specyfice nadwydajności atuty, które można by wykorzystać dla dobra firmy, czy robią tylko dobry PR, żeby pokazać, jak bardzo są otwarci na zmiany? To się dopiero okaże. Ale czy jedynie normalnie myślący powinni wkładać wysiłek w zrozumienie was? List Simona i fachowa literatura wydają się skłaniać ku takiej tezie, w zasadzie nie pozostawiając alternatywy: zrozumieć osobę atypową, nadzdolną, wysoko wrażliwą… Programowanie neurolingwistyczne (neuro-linguistic programming, NLP) opiera się na zasadzie: „Jeżeli to, co robisz, nie działa, zrób coś innego”. Trudno zaprzeczyć, że upieranie się przy powtarzaniu czynności, która nie przynosi efektów, jest bez sensu.
Przyjęłam więc następujący punkt widzenia: obiektywnie rzecz biorąc, największymi poszkodowanymi tego obopólnego niezrozumienia są nadwydajni, którzy w dodatku stanowią mniejszość. To zatem oni, raz jeszcze, powinni podjąć wysiłek zrozumienia drugiej strony. Wystarczy zmienić nastawienie. Dlatego postanowiłam spojrzeć na problem z odwrotnej perspektywy i wyjaśnić wam – ponieważ nieustająco domagacie się rozwiązań – po pierwsze, na czym polegają wasze gafy, po drugie zaś, zakodowany język świata normalnie myślącego i ukryte przekazy, których nie wyłapujecie (i których normalnie myślący nigdy nie zwerbalizują, bo są to dla nich kwestie oczywiste).
Kultura świata normalnie myślącego ma swoje kody, ale także własną logikę i system wartości. Jak wszystkie kultury, tak i ona ma swoje mocne i słabe punkty, mity założycielskie (niemożliwe do obalenia!), pewną formę mądrości, jak również ograniczenia i absurdy. Nadwydajni są często skonsternowani, a niekiedy wręcz zszokowani światem normalnie myślących, a w każdym razie jego widzialną postacią, która jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Poznanie i zrozumienie jego reguł nie oznacza ich aprobaty czy konieczności stosowania, pozwala jednak roztropnie nawigować po świecie, bez ciągłego osiadania na mieliznach niezrozumienia. Poszerza także horyzonty, umożliwiając wykorzystanie tego, co najlepsze, i zbagatelizowanie reszty. Pewne aspekty świata normalnie myślących są na tyle interesujące, że warto przyjąć niektóre z obowiązujących w nim reguł. A jeżeli część z nich wam się nie spodoba, to przynajmniej przekonacie się, co chcielibyście zmienić w panującej rzeczywistości.
Jestem osobą nadwydajną mentalnie. Żałuję, że nie powiedziałam tego wprost, pisząc Jak mniej myśleć. Chciałam zachować neutralność i nie przypuszczałam, że będzie to miało tak daleko idące konsekwencje. Sądziłam, że dla moich czytelników było oczywiste, że skoro tak doskonale ich rozumiem, to siłą rzeczy mój mózg funkcjonuje podobnie. Kiedy napisałam: „Otóż lejka nie wciśniesz do rury”, wydawało mi się, że aluzja jest jasna: lejek da się wcisnąć tylko do lejka. Dla jednych nie ulegało wątpliwości, że ponieważ tak dobrze was rozumiem, stanowię część rodziny nadwydajnych; dla innych absolutnie nie było to oczywiste. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Pisaliście, że – „jak na normalnie myślącą” – odwaliłam kawał dobrej roboty. Wasze niezasłużone peany były dla mnie szalenie krępujące, ale tak naprawdę dopiero o wiele później zdałam sobie sprawę z rozmiaru szkód, jakie wyrządziłam swoim nieumyślnym oszustwem: zmyleni moją pseudoneutralnością uwierzyliście, jak Simon, że ktoś normalnie myślący mógł w pełni was zrozumieć. Gorzej, że studiowanie waszego przypadku mogłoby być dla niego pasjonujące. Niestety, dzisiaj już wiem, że to mrzonki. Czytając tę książkę, niejeden raz będziecie mieli okazję przekonać się dlaczego.
Jako osoba nadwydajna ja także na początku nie znałam kodów dostępu i niepisanych reguł, o których będzie tutaj mowa. Nie jestem zresztą pewna, czy sama wszystko zrozumiałam! Nie wydaje mi się jednak, aby normalnie myślący mogli lepiej wytłumaczyć coś, co jest dla nich zbyt oczywiste albo czego sobie nawet nie uświadamiają. Raz jeszcze wyruszyłam na zwiady. Owa podróż w poszukiwaniu zrozumienia była fantastyczną przygodą, podczas której niespodzianka goniła niespodziankę. Bawiła mnie myśl, że wkrótce będę mogła pokazać wam te same rzeczy, o których wcześniej nie miałam pojęcia, a które teraz objawiały mi się z całą wyrazistością. Wypełniłam swój koszyk smakowitymi informacjami. Dzisiaj, jak zwykle, dzielę się z wami tym wszystkim, co udało mi się zaobserwować, zrozumieć, wydedukować i zsyntetyzować. Zebrałam i uporządkowałam wszystkie poczynione przeze mnie odkrycia w formie spójnego przekazu, który wydaje mi się najtrafniej charakteryzować neurotypową logikę myślenia.
NLP wychodzi z założenia, że komunikowanie się to spotkanie drugiego człowieka w jego modelu rzeczywistości.
Właśnie to chciałabym wam teraz zaproponować: podróż na planetę normalnie myślących.
Rozdział 1
Small talk
Po przeprowadzeniu małego sondażu, w którym zapytałam was, co chcielibyście zrozumieć w normalnie myślącym świecie, okazało się, że jedna odpowiedź deklasuje konkurencję: pojąć wreszcie, dlaczego rozmowy grzecznościowe są tak okropnie nudne!
Stwierdziliście, że tym, co was najbardziej irytuje i czego kompletnie nie możecie zrozumieć, jest czas tracony na niestrawne pogaduszki, jałowe dyskusje i banalne wymiany zdań. Nie znosicie tych pustych i stereotypowych konwersacji o niczym. Mówicie: „Nie potrafię kłapać dziobem po próżnicy. Ta cała paplanina jest tak nużąca, że chce mi się wyć”. Uznałam zatem, że dobrze będzie rozpocząć naszą wizytę w świecie normalnie myślących od tego właśnie aspektu komunikacji.
Epitety, których używacie na opisanie tych bezproduktywnych rozmów, brzmią: nudne, żmudne, męczące, monotonne, czcze, płytkie i – zwłaszcza – nieznośne! Proponuję, żebyście nauczyli się postrzegać je jako: spokojne, wyważone, bezpieczne, kojące i – przede wszystkim będące źródłem informacji! Otóż rozmawianie o wszystkim i o niczym utrzymuje nas na powierzchni, sprawiając, że nie pakujemy się w kłopoty. Oto lista najważniejszych korzyści small talku.
Podczas kolacji u przyjaciół jeden z gości – zazwyczaj miły, lecz tego wieczoru lekko już podchmielony – ni z tego, ni z owego zaczął czepiać się popularnego piosenkarza, którego nowy, przesłodzony singiel miał zostać wypuszczony jakoby tylko „dla szmalu”, mimo że artysta pławił się już w luksusie. Nagranie tej ociekającej lukrem piosenki to zwykły oportunizm i plucie fanom w twarz, dowodził. Nieroztropnie, biorąc pod uwagę stan upojenia alkoholowego mojego rozmówcy, weszłam z nim w dyskusję, stwierdzając, że piosenki powinny wzbudzać pozytywne emocje. Ten jednak nie odpuszczał, upierając się, że to prymitywny chwyt marketingowy. Im więcej argumentów przytaczałam, tym bardziej mój oponent się denerwował. W pewnym momencie dyskretnie interweniował gospodarz. Rzucił jakiś żart i zręcznie przekierował rozmowę na inny temat. Podczas gdy moje uwagi tylko podsycały furię mojego dyskutanta, gospodarzowi udało się go uspokoić jednym dowcipem. Lekcja pierwsza: to, że masz rację, nie ma znaczenia.
Wyobraźcie sobie, że wchodzicie w dyskusję na ważny temat: edukacja, klimat, nierówności społeczne… Wiecie już, jak to się skończy? Wszyscy mamy własne zdanie, niejednokrotnie oparte bardziej na emocjach niż na racjonalnej argumentacji. Moja opinia jest dla mnie ważna, bo należy do mnie – to oczywiste. Ale inni będą obstawać przy swoim! To tłumaczy, dlaczego po wymianie kilku zdań powinniście spodziewać się jatki. Naprawdę sądzicie, że moglibyśmy wzajemnie przekonać się do swoich opinii? Jeżeli tak, to jesteście w błędzie: naukowcy dowiedli, że każda próba przeciągnięcia oponenta na swoją stronę umacnia go w jego przekonaniach3. Polemizowanie psuje atmosferę i nadweręża więzi międzyludzkie. Lepiej więc nie drążyć tematu i unikać kontrowersyjnych treści. Koniec końców wspomniany piosenkarz musiał rzeczywiście nieźle się obłowić na swoim cukierkowym przeboju!
Zauważcie, że jako pierwsi oburzacie się na brutalność toczonych w internecie dyskusji. Tymczasem publikowanie w sieci zdjęć kotków i innych słodziaków nie wzbudza żadnych kontrowersji i nikogo nie razi. Dokładnie na tym polega natura neutralnych konwersacji.
Ponieważ nadwydajni nie lubią jałowych dyskusji, mają tendencję do rzucania „poważnych” tematów jako wstępu do „szczerej” rozmowy o eutanazji, ekologii czy korupcji na najwyższych szczeblach władzy… Atmosfera szybko gęstnieje. Dla tych, którzy przyszli rozerwać się przy grillu, takie filozofowanie jest ostatnią rzeczą, na jaką mają ochotę.
Kiedy ktoś pyta, czym się zajmuję, mogę mieć pewność, że udzielając szczerej odpowiedzi, zepsuję imprezę: od tej pory będzie mowa tylko o manipulatorach i wyrządzanych przez nich szkodach. Spędzę wieczór, udzielając darmowych konsultacji wszystkim zaproszonym gościom, ponieważ każdy zna co najmniej jednego manipulatora zatruwającego mu życie – jeśli powiem prawdę, zamiast odpocząć poczuję się jak w swoim gabinecie! Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że coś jest nie tak. Teraz stosuję uniki: „Och, dziś wieczorem nie mam ochoty rozmawiać o pracy. Jesteśmy tu dla relaksu, prawda?”. Po czym pośpiesznie zmieniam temat… Moja przyjaciółka, która pracuje w księgowości, podsunęła mi pomysł: „Mów, że jesteś księgową! Zobaczysz, jak to skutecznie ucina rozmowę”. Jeszcze nie próbowałam.
Przez kilka lat byłam szkoleniowcem zatrudnionym przez związek pracodawców. Jeździłam po całej Francji, prowadząc warsztaty dla grup, których członkowie nie tylko dobrze się znali, ale także doskonale dogadywali się między sobą. Lubiłam atmosferę tamtych spotkań. Z pewnością uczestniczących w nich managerów łączyły wspólne idee – zwłaszcza zarządzania humanistycznego – zaś każdy z osobna był wartościowym człowiekiem, a jednak i tak siła więzi łączącej te grupy była nadzwyczajna. Ze szczególną uwagą przysłuchiwałam im się podczas przerw na kawę, mając nadzieję, że na bardziej nieformalnym gruncie w końcu uda mi się odkryć, co tak mocno cementuje ich relacje. Ich pogaduszki wydały mi się zwyczajne i banalne, co najwyżej koleżeńskie. Jak to wytłumaczyć? Pewnego dnia grupa, którą uważałam za wyjątkowo zintegrowaną, zapytała jedną z uczestniczek o efekty jej kampanii wyborczej. Poprzedniej niedzieli odbyły się bowiem wybory samorządowe, w których kobieta starała się o fotel mera swojego miasteczka. Oświadczyła im, że została pokonana, i zaczęła opowiadać o kampanii swojego rywala, opartej w głównej mierze na oczernianiu kontrkandydatki. Było oczywiste, że bardzo przeżywa swoją porażkę. Wciąż jeszcze nie mogła się otrząsnąć. Jednak grupa skomentowała całe wydarzenie z właściwą sobie beztroską, życząc jej powodzenia następnym razem i szybko zmieniając temat. Widziałam, z jakim trudem kobiecie przyszło zachować zimną krew, stłumić napływające do oczu łzy i stopniowo włączyć się do dyskusji bez roztkliwiania się nad sobą. W tamtym momencie uznałam, że grupa zachowała się okrutnie, zostawiając koleżankę samą z jej przegraną. Jestem pewna, że pomyślelibyście podobnie! Na miejscu uczestników wzięlibyście tę zranioną kobietę w ramiona, zachęcili ją do zwierzeń i do opowiedzenia o swoim bólu, pocieszylibyście ją i wsparli, a niektórzy z was bez ogródek skrytykowaliby jej grubiańskiego adwersarza… Później zrozumiałam jednak, że to nie był czas ani miejsce na takie zachowanie – zepsułoby to atmosferę na resztę dnia. O sile tych grup stanowił fakt nieobciążania ich członków osobistymi dylematami każdego z nich. Jeżeli ktoś miał problem natury zawodowej, poruszał go w specjalnie zorganizowanych przestrzeniach zwanych pracowniami rozwiązań. W efekcie wszyscy starali się utrzymać pogodny, radosny i luźny klimat.
W świetnej piosence La vie d’artiste [Życie artysty] Christophe Maé śpiewa:
Życie jest sceną, więc robię przedstawienie.
Mówię, że wszystko gra, chociaż wciąż się potykam.
Mama mówiła: Mały, nie użalaj się,
Kto nie płacze, ten ma takt.
Zatem uśmiech na twarz, żeby zakryć smutek.
Każdy może się przebrać, wszyscy jesteśmy artystami…
Na podobnej zasadzie działa pytanie: „Jak się masz?”. To jedna z kości niezgody między normalnie myślącymi a nadwydajnymi: nadwydajni zarzucają normalnie myślącym, że choć pytają: „Jak się masz?”, w rzeczywistości nie są gotowi, żeby usłyszeć odpowiedź, jeśli rozmówca ma się źle. Otóż należy zrozumieć, że – jak śpiewał Christophe Maé – mamy tutaj do czynienia nie z prawdziwym pytaniem, lecz z figurą stylistyczną. Służy ona tylko jako pretekst do nawiązania kontaktu, ponieważ przechodzenie od razu do rzeczy i zbytnia bezpośredniość nie są mile widziane. Nie, to nie hipokryzja, ale zwykła grzeczność. Zasady savoir-vivre’u nakazują odpowiedzieć „W porządku, dziękuję!”, a nie wykorzystywać okazję do recytowania litanii trosk – każdy bowiem ma swoje problemy i nie powinniśmy obciążać innych osobistymi bolączkami. Mama Christophe’a Maé ma rację: niewylewanie na innych swoich żali, powstrzymywanie łez to dowód taktu. Jeżeli zatem ktoś was zapyta „Jak się masz?”, wykorzystajcie to pytanie jako swoiste zaklęcie, które wywoła następującą reakcję: „To moment, żebym zebrał się w sobie, wziął głęboki oddech, odłożył na bok mój stan emocjonalny i podjął rozmowę, oferując rozmówcy życzliwą neutralność”.
Jednym z narzędzi stosowanych przez szkolone przeze mnie grupy menedżerów w celu oczyszczenia się z emocji było rozpoczynanie dnia od „prognozy pogody” naszego nastroju. Każdy miał możliwość stwierdzenia: „U mnie dzisiaj świeci słońce, chmurzy się, pada deszcz, bo…”; w kilku słowach określał swoje samopoczucie, by następnie móc przejść do innych zadań. Emocjonalna „prognoza pogody” jest szalenie skuteczna i może być stosowana nie tylko w pracy, ale już na etapie przedszkolnym. Zarażenie emocjonalne4 tłumu może wymknąć się spod kontroli zarówno w sensie negatywnym (apatia, strach albo nawet zbiorowa panika czy furia prowokująca zamieszki), jak i pozytywnym (euforia lub entuzjazm). Bywa, że prowadzi do tragicznych w skutkach wydarzeń: zawalenia się trybun czy stratowania osób zablokowanych w przestrzeni bez wyjścia. Jej skrajnym przypadkiem była histeria tłumów fanatycznie unoszących ramiona i skandujących „Heil!”. Postarajmy się zatem nie zarażać jedni drugich naszymi stanami ducha. Jak się masz? W porządku, dziękuję! A ty? Też.
Oto historia człowieka spadającego z wieżowca. Na wysokości 10. piętra mężczyzna stwierdza: „Uf! Jak dotąd wszystko idzie świetnie”. W każdym momencie naszego życia, stawiając sobie pytanie o to, jak się mamy, możemy obiektywnie uznać, że jest w porządku – jeżeli tylko skoncentrujemy się na pozytywnych aspektach rzeczywistości (zawsze jakieś się znajdą). Albo uznać, że jest fatalnie – jeżeli skupimy uwagę na swoich problemach i negatywnych emocjach, które w związku z nimi odczuwamy. Mam wrażenie, że ludzie neurotypowi wykazują się dostateczną mądrością i dystansem, żeby wiedzieć, że troski i radości są przelotne i że – nawet gdy akurat wszystko jest w porządku – nic nie trwa wiecznie. Słynna droga środka zalecana przez buddyzm polega na przyjmowaniu zarówno miłych, jak i przykrych doświadczeń z rezerwą i rozwagą. „Co z tego zostanie za sto pięćdziesiąt lat?”, śpiewał Raphaël. Czy to, co dzisiaj mnie oburza lub wzbudza mój entuzjazmem, jutro będzie równie ważne?
Umiejętność przemilczania swoich zmartwień na forum publicznym i mówienia o innych sprawach stanowi zatem słuszną filozofię. Zawsze pamiętajmy, że wszyscy mamy problemy i że nie warto przytłaczać swoimi drugiego człowieka. On także mierzy się z własnymi trudnościami i oddaje nam przysługę, nie obciążając nas nimi. W ten sposób każdy członek grupy bierze współodpowiedzialność za jej ogólny stan emocjonalny. Musicie zrozumieć, że uzewnętrzniając swoje emocje, narzucacie je również innym. To dlatego normalnie myślący postrzegają was jako osoby, które potrafią zepsuć najlepszą atmosferę. Podsumowując, gdy powstrzymujemy się od opowiadania o swoich problemach, oddajemy otoczeniu przysługę. Unikajcie zatem zarażania emocjonalnego, nawet jeśli akurat odczuwacie euforię.
Wiecie, że możemy zakochać się w zaledwie czterdzieści pięć minut, odpowiadając na nie więcej niż trzydzieści sześć pytań? Odkrył to w 1997 roku profesor Arthur Aron, doktor psychologii. W ramach swoich badań na jednym z amerykańskich uniwersytetów szukał odpowiedzi na pytanie, jak powstaje uczucie bliskości między dwojgiem nieznających się ludzi. W tym celu opracował eksperyment, którego rezultaty przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Niemal każda para uczestnicząca w doświadczeniu zakochiwała się w sobie. Och, oczywiście niektórzy będą podważać wiarygodność badania, twierdząc, że zakochiwali się tylko ci, którzy uprzednio już się wybrali – świadomie lub nie – a poza tym od zauroczenia do uczucia jest jeszcze kawałek drogi. Niech będzie. Niemniej skuteczność kwestionariusza wydaje się niezaprzeczalna. Pozwala on zbudować serdeczność między dwiema odpowiadającymi na pytania osobami, może też podsycić gasnący płomień miłości lub wzmocnić więzy starej przyjaźni. Na czym polega sztuczka? Kwestionariusz kreuje intymną przestrzeń, w której każdy może poczuć szczere zainteresowanie drugą osobą, a jednocześnie mówić całkowicie otwarcie o sobie. Pytania są ukierunkowane tak, że nie tylko każą nam opowiadać o swoim dzieciństwie, rodzicach, sukcesach, lękach, słabościach, wartościach, ale także wpływają na poprawę samooceny drugiej osoby: mówimy o tym, co nam się w niej podoba albo o naszych punktach wspólnych… Zainspirowana tym eksperymentem, Mandy Catron napisała książkę How to Fall in Love with Anyone [Jak zakochać się w kimkolwiek]5. Opowiada w niej, jak kwestionariusz doktora Arona pozwolił jej zakochać się w koledze, którego ledwo znała. Według niej najważniejsza nie jest treść pytań, ponieważ wiele z nich można by zastąpić innymi. Fundamentalny jest fakt, że umożliwiają one zainicjowanie procesu wzajemnego odkrywania siebie. Otóż ten sposób komunikacji, szczerego zainteresowania drugim człowiekiem oraz odkrywania siebie w relacji z nim, jest jedną ze specjalności osób nadwydajnych. To tłumaczy, dlaczego wprawiacie w zakłopotanie tak dużo osób. Musicie wiedzieć, że wielu waszych rozmówców jest przekonanych, że ich podrywacie. Wyobraźcie sobie, co by się działo, gdyby na każdym grillu z sąsiadami ludzie zakochiwali się w sobie po pierwszej lepszej pogawędce! Kończyłoby się to szarpaniną zdradzonych partnerów albo… gigantycznym sex party! Cóż, raz jeszcze rozmowy o pogodzie, ostatniej kolejce ekstraklasy, osiągach konkurencyjnych marek samochodów czy przepisie na placek z truskawkami (ale bez zdradzania wszystkich tajników, są jakieś granice!) mogą okazać się roztropniejsze.
Człowiek jest jedynym stworzeniem posługującym się mową. Korzystając z tego przywileju, nauczył się mówić po próżnicy. Milczy tylko w jednej okoliczności: w obliczu niesprawiedliwości6.
Frédéric Dard
Począwszy od rewolucji poznawczej, o której opowiem wam w dalszej części książki, homo sapiens w miarę jak zwiększała się jego zdolność myślenia abstrakcyjnego, zaczął wykształcać coraz bardziej zaawansowany język. Tym samym posiadł umiejętność ucinania sobie pogawędek i plotkowania, które stopniowo przejęły funkcję, jaką u małp odgrywało iskanie – mianowicie budowania więzi. Standardowe stado szympansów liczy od dwudziestu do pięćdziesięciu osobników. Bardzo rzadkie są przypadki, gdy ich liczba sięga stu. Nadmierny wzrost populacji skutkuje rozłamem; tworzy się oddzielny klan, który staje się autonomiczną grupą i opuszcza rodzime stado. Proste rozmowy pomogły homo sapiens stworzyć większe i stabilniejsze klany. Badania socjologiczne dowodzą, że plotkowanie może działać spajająco w obrębie grup liczących do około stu pięćdziesięciu osób. Powyżej tego pułapu plotka i pokrewieństwo nie są już dostatecznymi czynnikami umożliwiającymi utrzymanie jedności grupy. Będzie ona wówczas potrzebowała lidera, projektu, mitu… Ale sto pięćdziesiąt osób to już spory klan! Plotkowanie ma więc ogromy wpływ na wyjątkową umiejętność jednoczenia się i współpracy homo sapiens. Daniel Tammet, osoba ze spektrum autyzmu i zdiagnozowanym zespołem Aspergera, autor książki Embracing the Wide Sky [Obejmując ogrom nieba]7 zauważa, że tylko 10% plotek to oszczerstwa, podczas gdy pozostałe 90% polega po prostu na rozmawianiu o tym, co przytrafiło się innym: „Moja teściowa zoperowała sobie woreczek żółciowy” albo „Mój kuzyn kupił sobie samochód, jest tym bardzo podekscytowany”, albo „Syn mojej sąsiadki ma nową dziewczynę”… Owe pogaduszki, których tak bardzo nie znosicie, są jedynie pretekstem do nieszkodliwego i bezpiecznego zacieśniania więzi. Sztuczka polega na tym, aby nie skupiać się nadmiernie na żadnym z poruszanych tematów, lecz płynnie przechodzić od jednego do drugiego. Tak czy inaczej, jeżeli spojrzeć na to z bliska, w rzeczywistości wszyscy strzępimy język po próżnicy, nawet nadwydajni – amatorzy głębokich dysput lubujący się w ulepszaniu świata i żonglowaniu konceptami, uważanymi za zaawansowaną filozofię, lecz które w gruncie rzeczy są równie iluzyjne jak cała reszta. Bądźmy szczerzy, nawet jeżeli w naszych konwersacjach poruszamy „ważne kwestie życia i śmierci”, w istocie nie prowadzą nas one zbyt daleko. Co do bardziej intymnych zwierzeń, podczas których otwieramy swoje serca, musimy pamiętać, że wystawiają nas one na niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo zbliżenia się do kogoś bardziej, niżbyśmy chcieli – mówiliśmy o tym przed chwilą – ale także niebezpieczeństwo zbytniego odsłonięcia siebie w nieadekwatnej sytuacji, co może nam zaszkodzić. Ile razy mieliście wrażenie, że powiedzieliście o sobie o jedno słowo za wiele?
Amerykański psycholog Éric Berne, twórca analizy transakcyjnej, zatytułował jedną ze swoich książek: Dzień dobry… i co dalej?8. Rozwija w niej jedną z głównych idei tej metody, mianowicie pojęcie „stroków”, które w języku angielskim oznaczają kontakt fizyczny – szturchnięcie lub głaskanie – i które tłumaczy się na język polski jako znaki rozpoznania albo głaski. Znak rozpoznania można określić jako najmniejszą jednostkę kontaktu ludzkiego, którego wszyscy potrzebujemy, aby mieć poczucie istnienia. Badania potwierdzają: pozbawiony znaków rozpoznania człowiek więdnie, popada w szaleństwo lub pogrąża się w nicości, którą odczuwa jako gorszą niż śmierć9. To dlatego ludzie podświadomie tak organizują sobie każdy dzień, żeby zebrać wystarczającą liczbę głasków. Berne zdefiniował kolejne poziomy intensywności tych bodźców, od wycofania, poprzez pośrednie stadia oddziaływania, po intymność – tak jakby znaki rozpoznania były mniej lub bardziej krzepiące w zależności od kontekstu, w jakim są rejestrowane.
Wycofanie: Zaczynając zatem od najniższego poziomu, wycofanie pozwala uniknąć niechcianych gestów lub słów. To raczej rodzaj samotni, w której możemy posortować i „przetrawić” niedawno otrzymane głaski lub schronić się przed tymi negatywnym i destrukcyjnymi.
Rytuały: Rytuały to nasze drobne, indywidualne nawyki (moja żółta filiżanka na poranną kawę), które zapewniają nam minimum życiowe. Im bardziej jesteśmy samotni, tym bardziej wypełniamy życie rytuałami. Bywa to problematyczne: jeżeli musieliśmy stworzyć szereg rytuałów, by przeżyć, każde, nawet najbardziej wartościowe spotkanie z drugim człowiekiem będzie stanowić zagrożenie dla tej kruchej równowagi. Spytajcie fizjoterapeutów: niektórym samotnym emerytom szalenie trudno znaleźć czas na dodatkową godzinę terapii, ponieważ ich czas, choć pozornie wolny, wypełniają rytuały. Podobnie, rytualne zachowania zbiorowe (na przykład pozdrowienie) działają jako podstawowy sygnał wzajemnej uważności – komunikat brzmi: „Nie jesteś przeźroczysty, nie jesteś przedmiotem”. Nawet zwykłe pomachanie ręką z oddali wystarczy, żeby pozdrowiona osoba poczuła, że istnieje. Pozdrawiajcie innych tak często, jak to możliwe!
Rozrywki: Dochodzimy do naszych słynnych rozmów o wszystkim i o niczym. Berne pogrupował je w kategorie w zależności od tematyki: „Rodzice uczniów”, „Ciuchy”, „Piłka nożna”… W analizie transakcyjnej ich funkcją jest wymiana znaków rozpoznania, wprawdzie mało intensywnych, ale za to pozostających na bezpiecznym gruncie i w sposób umożliwiający stworzenie bufora, dzięki któremu będziemy mogli spokojnie wyselekcjonować potencjalnych partnerów do bardziej intensywnych wymian. Zatem, bez względu na to, co myślicie o small talku, jest on ludziom niezbędny.
Aktywności: Zamiast przeciwstawiać sobie pojęcia „robić” i „być”, moglibyśmy połączyć je pod wspólnym szyldem „robić, żeby być”. Działanie daje dużo satysfakcji i okazji do wymiany znaków rozpoznania. Kto pomagał kolegom w przeprowadzce, ten wie, jak wiele radości i energii dostarczają takie jednodniowe akcje (w przeciwnym razie zmieńcie kolegów!). Nawet zrobienie czegoś samemu bywa gratyfikujące, pozwala bowiem dostrzec wymierny efekt naszej pracy. Życie biurowe spełnia podobną – podstawową – funkcję: wykonujemy działania we wspólnej przestrzeni po to, żeby wymieniać się głaskami. Rezultat liczy się zatem mniej niż sam proces. Wymownym tego przykładem jest Penelopa, latami tkająca szatę w oczekiwaniu na Odyseusza.
Intymność: Według Taylor Jenkins Reid „[l]udziom wydaje się, że intymność dotyczy wyłącznie sfery seksu. Intymność to mówienie prawdy. Kiedy uświadamiasz sobie, że możesz powiedzieć komuś prawdę, kiedy możesz się przed tą osobą otworzyć, kiedy stajesz przed nią nago, a ona mówi: «Jesteś ze mną bezpieczna», to jest właśnie intymność”10. Intymność dostarcza najbardziej budujących znaków rozpoznania, ale niesie ze sobą również największe ryzyko. Bardzo lubię definicję Jenkins Reid, ale podoba mi się także ta Francka Farrelly’ego11: „Intymność to zbliżanie się do drugiego człowieka zupełnie nago z nadzieją, że obciął paznokcie”. To samo dotyczy sfery psychicznej. Relacja nie zawsze jest tak ciepła i budująca, na jaką się zapowiadała. Niektórzy utożsamiają bowiem intymność z zagrożeniem. W obawie przed zranieniami tak bardzo bronią się przed obnażeniem, że zamieniają każdą bliską relację w grę psychologiczną.
Gry psychologiczne: Gry psychologiczne to kolejne z kluczowych pojęć analizy transakcyjnej. Funkcjonują w obrębie zdefiniowanego przez Stephena Karpmana trójkąta dramatycznego, w którym można przyjąć jedną z trzech ról: ofiary, prześladowcy lub wybawiciela. Zaletą gier psychologicznych jest fakt, iż opierają się one na tak dalece skodyfikowanych schematach (dlatego nazywamy je grami), że w efekcie są przewidywalne, jednocześnie sprawiając wrażenie nieumyślnych. Jako że dostarczają bardzo intensywnych bodźców, stanowią dobrą alternatywę dla intymności. Wbrew nazwie nie są jednak zabawą12. Ponieważ sporo ludzi czuje się nieswojo z intymnością, wasze próby stworzenia klimatu bliskości często będą przez nich wykorzystywane do ich rozgrywek. Tutaj warto zadać sobie pytanie: dlaczego miałbym wchodzić w bliski kontakt ze wszystkimi? Dlaczego nie zarezerwować tej uprzywilejowanej relacji dla najbardziej wartościowych osób z mojego otoczenia? Niektóre z naszych transakcji nie wymagają wychodzenia poza jeden rytuał: dzień dobry, proszę, dziękuję.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
P. Desproges, Chroniques de la haine ordinaire, t. 2, Points, Paris 2017. [wróć]
Hiperestezja (przeczulica) objawia się nadzwyczajną wrażliwością na bodźce. [wróć]
J.-L. Beauvois, R.V. Joule, Gra w manipulacje. Postaw na swoim i nie daj się oszukać, tłum. E. Urscheler, GPW, Sopot 2019. [wróć]
Ch. Haag, La contagion émotionnelle, Albin Michel, Paris 2019. [wróć]
M. Catron, How to Fall in Love with Anyone: A Memoir in Essays, Simon & Schuster, New York 2017. [wróć]
F. Dard [San-Antonio], Réflexions poivrées sur la jactance, Fleuve Noir, Paris 1999. [wróć]
D. Tammet, Embracing the Wide Sky: A Tour Across the Horizons of the Mind, Atria Books, New York 2009. [wróć]
E. Berne, Dzień dobry… i co dalej?, tłum. M. Karpiński, Rebis, Poznań 2008. [wróć]
Więcej o znakach rozpoznania dowiecie się z Bajki o ciepłych futrzakach Claude’a Steinera (polski czytelnik znajdzie przekład tej bajki na stronie: http://www.analizatransakcyjna.pl/komponenty-teorii/wzmocnienia/bajka-o-cieplych-futrzakach-claude-steiner/). Choć opowieść wydaje się infantylna, doskonale wyjaśnia mechanizm działania głasków. [wróć]
T. Jenkins Reid, Siedmiu mężów Evelyn Hugo, tłum. A. Kalus, Czwarta Strona, Poznań 2019, s. 146–147. [wróć]
Franck Farrelly jest twórcą metody zwanej terapią prowokatywną i autorem książki o tym samym tytule (J. Brandsma, F. Farrelly, Terapia prowokatywna, tłum. T. Szokal-Egierd, METAmorfozy, Wrocław 2004). [wróć]
Więcej na ten temat: Ch. Petitcollin, Victime, bourreau, sauveur: comment sortir du piège?, Éditions Jouvence, Paris 2006. [wróć]