Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Znawczyni ludzkiej natury – Christel Petitcollin – powraca z kontynuacją bestsellerowego poradnika Jak mniej myśleć! Po lekturze książki Jak mniej myśleć zapewne wiesz już, że zaliczasz się do kręgu osób analizujących bez końca. Zdajesz też sobie sprawę, że nadwydajność mentalna jest twoim atutem, a fantastyczny umysł – narzędziem do samodoskonalenia. Tylko jak optymalnie wykorzystać to, co siedzi w twojej głowie? Nikt nie wie lepiej od ciebie, jak potężne jest to wyzwanie! Książka Jak lepiej myśleć, będąca rozwinięciem i uzupełnieniem pierwszej części poradnika, pozwala wreszcie rozwiać dręczące cię wątpliwości. Autorka napisała ją w reakcji na liczne prośby czytelników, którzy domagali się dodatkowych wyjaśnień i odpowiedzi na konkretne pytania. Dzięki temu czytelnik ma wrażenie, że bierze udział w prywatnej rozmowie z terapeutką. Jak lepiej myśleć to zbiór przydatnych wskazówek dla osób nadwydajnych mentalnie i analizujących bez końca dotyczących codziennego życia w społeczeństwie. Jeśli potrzebujesz porady, jak odnaleźć spokój na płaszczyźnie zawodowej, w relacjach z najbliższymi oraz w miłości, koniecznie sięgnij po tę książkę! Dzięki niej jeszcze lepiej zrozumiesz siebie i innych, rozwiniesz i pokochasz swoją niezwykłą osobowość, a także nauczysz się organizować otoczenie tak, aby czuć się w nim jak najbezpieczniej. W książce Jak mniej myśleć autorka pomaga czytelnikowi znaleźć jego miejsce w świecie, a w Jak lepiej myśleć wskazuje, jak odnaleźć w tym świecie szczęście i spełnienie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 207
Najmilsi czytelnicy!
Po raz pierwszy piszę książkę, która ma charakter listu czy dialogu, przeznaczoną jedynie dla tych spośród was, którzy znają treść poprzedniej, pisali mi o niej i oczekują dalszego ciągu. Temu pisarskiemu eksperymentowi towarzyszy dziwne, pełne entuzjazmu, ale też onieśmielające wrażenie: z jednej strony mam wam do przekazania wiele rzeczy i liczę, że okażą się przydatne, jednak z drugiej wiem, jak wielkie są wasze oczekiwania, jak nienasycona ciekawość i jak daleko idąca dociekliwość. Będziecie skanowali wszystkie rozwiązania, które zaproponuję. Mam nadzieję, że ta nowa książka przede wszystkim zaspokoi waszą potrzebę rozumienia, a w drugiej kolejności wywoła lawinę jeszcze bardziej wnikliwych pytań. Wiem również, że do głosu dojdzie wasza uczuciowość. A to nie lada wyzwanie!
Wydanie drukiem Jak mniej myśleć to była (i wciąż jest) niesamowita przygoda: nigdy wcześniej nie otrzymałam tylu elektronicznych i papierowych listów, postów i SMS-ów dotyczących jakiejkolwiek mojej książki. Od chwili publikacji dostaję przeciętnie dziesięć wiadomości tygodniowo. Wasze odpowiedzi, opinie i pytania już zajmują więcej miejsca niż sam tekst książki! Również za to wyrażam wdzięczność: dziękuję, że poświęciliście tyle czasu, by dzielić się ze mną waszymi odczuciami. Pragnę też przeprosić, że nie odpowiedziałam na tę całą korespondencję. Przyznaję, że przytłoczyła mnie ona: nachodzące maile spychały poprzednie na dalsze strony, coraz to dalej i dalej… Do tej pory nie opracowałam metody optymalnego zarządzania skrzynką odbiorczą. Przepraszam zatem wszystkich, którym nie odpowiedziałam. Napisałam inne książki, które także budzą żywy oddźwięk. Wprawdzie czytam każdy nadchodzący list, jednak nie mogę reagować na tasiemcową korespondencję. Jest to bardzo frustrujące i dla was, i dla mnie!
W swoich listach składaliście mi gorące, żarliwe, także czułe podziękowania: niektórzy zwracali się do mnie „droga Christel”, ściskali mnie, całowali… Wielu zwierzało mi się z doznawanych cierpień: „Po tylu latach udręki wreszcie dowiaduję się, kim jestem”. Wstrząsnęły mną niektóre maile, zwłaszcza tchnące rozpaczą; ich treść często sprowadzała się do konkluzji: „Ocaliła mnie Pani przed samobójstwem”. Dzieliliście się ze mną swoimi życiowymi doświadczeniami, swoimi przypuszczeniami, relacjonowaliście (nieraz na kilku stronach) swoje mentalne wędrówki, wreszcie zasypywaliście mnie pytaniami…
Podczas konsultacji w gabinecie mogliśmy razem znajdować oparcie w treści Jak mniej myśleć i korzystając ze zgromadzonej przez każdego wiedzy o sobie samym, czynić postępy w odkrywaniu waszych psychicznych mechanizmów. Mogliśmy stawiać hipotezy, a następnie potwierdzać je bądź odrzucać. A że wasza kreatywność jest niespożyta, zaskakiwaliście mnie, niekiedy nawet wprawiając w podziw, konstruktywnym sposobem, w jaki czyniliście użytek ze zdobytej wiedzy o waszej osobowości. Krótko mówiąc, muszę wyznać, że praca z wami i dalsze wspólne dociekanie, jak funkcjonują wasze umysły, sprawiają mi ogromną przyjemność!
Niektórzy spośród was pytali, jakie są moje kompetencje do zajmowania się tematem nadwydajności. Spodziewali się, że po przeprowadzeniu wielu sekcji mózgu wyizolowałam neuron, gen czy sekwencję DNA odpowiedzialne za tę cechę. Domagali się niezawodnego testu, który wykazałby bezapelacyjnie, że są nadwydajni. Niekiedy traktowali mnie podejrzliwie: skąd po jednej rozmowie, a nawet po kilku zdaniach, mogę wiedzieć, że nie są normalnie myślący? Niełatwo wyjaśnić, że małpio zwinna myśl, skacząca od jednego pomysłu do drugiego i odbijająca się od nich jak piłeczka pingpongowa, ujawnia się z reguły w pierwszym zdaniu! Często czułam się jak botanik z żołędziem w dłoni, stojący naprzeciw podejrzliwej osoby, której trzeba udowodnić, że spadł on z dębu.
Tak więc: jakie są moje kompetencje do zajmowania się tym tematem? Nie łamcie sobie głowy: żadne! I dzięki temu mogłam podejść do tych spraw w sposób nietuzinkowy. Moja specjalność to komunikacja międzyludzka i rozwój osobisty. Mogłam prowadzić swoje badania tylko w interakcji z wami, bez jakiegokolwiek „patologizowania”. W trakcie pracy, jaką wykonuję, w pierwszej kolejności słucha się, obserwuje i dokumentuje, następnie segreguje dane i zestawia je ze sobą, by wreszcie przejść do syntezy. Takie rozmowy, w których gromadzi się informacje, nie sugerując odpowiedzi, socjologowie określają mianem wywiadów jakościowych. Okazuje się, że już od dwudziestu lat całymi dniami robię tylko i wyłącznie wywiady jakościowe! Tak naprawdę to wy napisaliście Jak mniej myśleć i właśnie dlatego w tej książce od pierwszej do ostatniej strony rozpoznawaliście samych siebie.
Tym razem również słuchałam was, obserwowałam, wypytywałam. Na ile to było możliwe, zapoznałam się z waszą jakże obfitą korespondencją, starałam się zrozumieć, co was nurtuje, co niepokoi, i wraz z wami szukałam możliwych rozwiązań. Oczywiście zebrałam obszerną dokumentację. Książka, którą obecnie czytacie, jest w znacznej mierze waszym dziełem, gdyż powstała we współpracy z wami, dzięki waszej aktywności i zapałowi. Wszystkim serdecznie dziękuję za wydatne wzbogacenie tej publikacji.
Paradoksalnie, mimo że składa się ona w zasadzie z dostarczonych przez was treści, mam nadzieję, że nieraz was zaskoczę, przedstawiając nowatorskie sposoby rozumowania. Postanowiłam poprowadzić was ścieżkami innymi niż wskazywane przez autorów znanych mi książek i artykułów o nieprzeciętnych zdolnościach. Oferuję wam eksplorację wielokierunkową: autyzm, utraconego bliźniaka, szamanizm, fizykę kwantową, szympansy… Radzę wam przeczytać książki wymienione w mojej bibliografii: znajdziecie w nich następne wskazówki i pogłębicie wiedzę o proponowanych przeze mnie sposobach postępowania. Ze swojej strony odpowiem na niektóre z zadawanych mi pytań: o hiperemocjonalność, o stosunki ze światem pracy, o miłość… a także na takie, które zapominacie zadać sami sobie: o pieniądze, o nieuniknione obowiązki społeczno-towarzyskie, o wzajemność niezbędną w kontaktach między ludźmi… Zgodnie ze swoim zwyczajem opracowałam, strona po stronie, spójną metodę rozumowania, proszę więc, byście podążali za mną krok po kroku. Choć zdaję sobie sprawę, że niektórzy z was zdecydują się na wyrywkowe czytanie tych stronic!
Przede wszystkim jednak jeszcze raz chciałabym z całego serca podziękować za okazywane mi zaufanie wszystkim tym, którzy trzymają w rękach tę nową książkę. Tak wiele mam wam do powiedzenia, nie traćmy więc czasu. W drogę!
Rozdział 1
Analiza waszej korespondencji
Szanowna Pani,
pisać do Pani osobiście to dla mnie zaszczyt. Przypuszczałam, że do Pani trudno dotrzeć, ale w trakcie swoich poszukiwań z przyjemnością stwierdziłam, że wcale tak nie jest.
Latem 2012 roku za namową znanej księgarni wysyłkowej zajrzałam do rozprowadzanego przez nią katalogu, gdzie zauważyłam Jak mniej myśleć Pani autorstwa. Mam dwadzieścia cztery lata i już od wczesnego dzieciństwa nieustannie słyszę to zdanie: „Za dużo myślisz”1, które za każdym razem potęguje we mnie poczucie niezrozumienia, a także wątpliwość, czy jestem przy zdrowych zmysłach.
Pani książkę, którą kupiłam raczej dla rozrywki, zaciekawiona jej tematyką, pochłonęłam w tydzień! Dla mnie to była rewelacja… Czytając na kolejnych stronach analizy psychiki Pani pacjentów, stopniowo nabierałam przekonania, że te wszystkie słowa są skierowane do mnie. Nie do wiary. Rozreklamowałam dzieło w swoim otoczeniu, szczęśliwa, że temu „analizowaniu bez końca” można wreszcie przypisać używane przez Panią pojęcie: „nadwydajność mentalna”. Moja kampania czytelnicza wśród bliskich odniosła wielki sukces w przypadku osób, których umysł ma skłonność do autoanalizy, czyli uprawiających selfthinking, natomiast odpowiedź tych bardziej przyziemnych była z reguły taka sama: „Takie książki są jak horoskopy. Ich treść jest tak sformułowana, żebyś mogła się z nią identyfikować i od razu poczuć zrozumiana. Jesteś pewna, że nie stoi za tym jakaś sekta?”. Wyobrażam sobie, jaki uśmiech wywołuje to na Pani twarzy…
Tak więc całymi miesiącami mówiłam sobie, że to jest to. W końcu mogłam jakoś zaszufladkować tę cechę charakteru, którą od pewnego czasu usiłowałam tłumić, zwłaszcza stwierdziwszy znikomą reakcję na moją odmienność tych, z którymi się stykałam. Teraz miałam wrażenie, że naprawdę jestem z innej planety i że właśnie znalazłam bratnią duszę.
Jednak oceniając to z dzisiejszej perspektywy, zastanawiam się, czy trochę nie przebrałam miary. Gdy o tym mówię, niektórzy mi odpowiadają: „Och, tak, ja też bez przerwy myślę. Czasem tak bardzo pragnę, żeby to się skończyło!”.
W takich przypadkach skłaniam się ku trzem hipotezom:
– źle wyjaśniłam swoją teorię,
– ci ludzie są rzeczywiście nadwydajni mentalnie (w co jednak wątpię, bo w takim razie byłoby ich na świecie mnóstwo…),
– a może ja wcale nie jestem nadwydajna i tylko wskutek złej interpretacji rozpoznałam siebie w Pani książce…
Chciałabym jeszcze napisać o czymś innym. Odkąd uznałam siebie za nadwydajną mentalnie, najpierw odczułam ulgę, że wreszcie ktoś mnie rozumie i że w tej sytuacji nie jestem sama, a następnie zaczęłam przeceniać swoje zdolności intelektualne, co mnie naraża na niemiłe niespodzianki. I tak, mam lekką skłonność do traktowania ludzi z góry, więc codziennie pracuję nad zmianą tej postawy (choć odkrycie mojej nadwydajności nie skłoniło mnie do większej rozwagi). Niech Pani jednak nie myśli, że woda sodowa uderzyła mi do głowy. Przeciwnie, jestem osobą hojną, altruistką, troszczącą się (może nawet zbytnio?) o szczęście innych. Ale skoro napomykam o wywyższaniu się, ta wada przejawia się wykluczaniem z mojego życia osób nieinteligentnych. Otaczam się wyłącznie ludźmi o żywym umyśle (niezależnie od poziomu wykształcenia). Podtrzymywanie przyjaźni z pozostałymi to, moim zdaniem, strata czasu, bo oni nigdy nie zrozumieją tego, co chciałabym im przekazać (proszę mi uwierzyć: próbowałam!). Zresztą świat roi się od ludzi interesujących i mających jakąś pasję, jest tyle spraw, którymi można się dzielić…
A moi rozumujący po kartezjańsku bliscy na samo napomknienie, że zamierzam nawiązać z Panią kontakt, stwierdzają: „Ojojoj! Chyba ci odbiło. Pewnie jako nastolatka za dużo imprezowałaś. Ta twoja teoria jest jakaś hipisowska. Aleś się zagalopowała!”.
Dziękuję, kochani!
Czyli uznali mnie za wariatkę, a ja powoli zamykałam się jak ostryga, święcie przekonana, że mają rację. Ale tak było, zanim przeczytałam Pani książkę. Teraz czuję, że wyprzedzam zwykłych zjadaczy chleba o kilka długości.
Mówiła Pani, co to znaczy być nadzwyczajnie uzdolnionym, mieć wysokie IQ. Właściwie to chciałabym zrobić sobie ten test. Bo odkąd byłam małą dziewczynką, niektóre osoby mówiły, że jestem „specyficzna”, „bardzo inteligentna” i że to się wyczuwa. Zresztą któregoś dnia zajrzałam do kwestionariusza IQ, ale szybko się zniechęciłam: jakbym waliła głową o mur. Byłam pewna, że nie dam sobie z tym rady!
Jak Pani doskonale wie, test składa się z logicznych, kartezjańskich pytań, jak ja to nazywam – z różnych „zadań z matmy”! A na mnie logika, rozumowanie, liczby działają jak płachta na byka, do tego stopnia, że jeszcze dziś mam trudności w życiu codziennym: po prostu nie potrafię liczyć. Widząc, na czym polega ten renomowany test IQ, natychmiast pomyślałam sobie: „A więc to jest definicja człowieka inteligentnego??? No to ja na pewno nim nie jestem…”.
Poczułam się sfrustrowana, bo w głębi ducha zawsze wiedziałam, że mam w sobie coś szczególnego.
Za tym, że należę do opisanej przez Panią kategorii ludzi, przemawiają następujące argumenty:
– Naprawdę myślę bez przerwy, za dużo. Jednocześnie zadaję sobie pytania o różnego rodzaju sprawy, od rana do wieczora. Tak, jakbym w tym samym czasie miała otwartych kilka niepowiązanych ze sobą stron internetowych. Bywa, że upajam się tymi myślami.
– Odczuwam głęboką empatię wobec innych. Kiedy ktoś opowiada mi o swoich nieszczęściach, natychmiast czuję ucisk w dołku, jakby to był mój problem. Czasem po powrocie do domu godzinami rozmyślam, jak go rozwiązać. Co gorsza, niekiedy on obchodzi bardziej mnie niż tego, kto się nim ze mną podzielił. Wtedy zyskuję pewność, że ja, i tylko ja, mogę znaleźć rozwiązanie. A jeśli nawet nie spróbuję pomóc tej osobie, wpadnę w zły nastrój, będę miała poczucie winy. Skrajny egocentryzm?
– Gdy pierwszy raz (a często i później) kogoś spotykam, lustruję go od stóp do głów: przechodzę w tryb skanowania i pytam sama siebie o głupstwa, na przykład: „Proszę, choć jest opalona, ma jasną obwódkę wokół palca: gdzie była na wakacjach? Teraz jednak jest marzec, za wcześnie na opalanie! Pewnie może sobie pozwolić na wyjazd do ciepłych krajów… A może ma w firmie operatywną radę zakładową? Poza tym skąd ten ślad po pierścionku? Czemu już go nie nosi? To był pierścionek noszony dla ozdoby czy obrączka? Jeśli to ostatnie, dlaczego się rozwiodła? Zresztą może owdowiała… Ale jeśli nie, to kto porzucił kogo? I dlaczego? Jak ona przeżyła to rozstanie?”. I to wszystko trwa minutę, gdy przedstawiając się, uprzejmie ściskam wyciągniętą dłoń.
Rzecz jasna, to jest tylko jeden z wielu przykładów. Czasami te analityczne pytania tak mnie przytłaczają, że mam ochotę krzyknąć do swojego drugiego ja, żeby przestało, że dość już tego, że jestem tym wykończona! Odkąd przeczytałam Pani książkę, poczyniłam spore postępy! Udaje mi się częściowo kanalizować swoje emocje; inaczej całkiem bym zwariowała.
(…)
Szanowna Pani, jestem ogromnie wdzięczna, że przeczytała Pani moją opowieść. Miałam okazję się wywnętrzyć przed kimś, kto potrafi mi pomóc, a to przyniosło mi szaloną ulgę. Życzę powodzenia i jeszcze raz dziękuję za poświęcenie mi czasu.
Serdecznie pozdrawiam Amélie
Ten mail Amélie, reprezentatywny dla całej waszej korespondencji, w zasadzie streszcza wszystko, z czego mi się zwierzacie. Przecież każdy z was mógłby napisać to samo. Także objętość tekstu nie wykracza poza średnią waszych listów. Może teraz zrozumiecie, że trudno mi było nadążyć za nadchodzącą pocztą! Czasem piszecie z całą naiwnością: Zdaje sobie Pani sprawę, że przy tak poważnym temacie nie mogę się ograniczyć do pięciu linijek albo: Zamiast mniej myśleć, więcej mówię… Tysiąckrotnie przepraszam, założyłam sobie, że nie będę się rozpisywać, bo wiem, że i tak musi Pani tyle czytać… więc na tym poprzestanę. Ale zdarzają się maile kilkunastostronicowe i wtedy naprawdę to już lekka przesada, zwłaszcza gdy autor kończy słowami: Nie wiem, czy Pani na ten mail odpowie ani czy go Pani nawet przeczyta, ale tak przyjemnie było ubrać w słowa swoje odczucia.
Niejednokrotnie mnie wkurzaliście: na przykład wtedy, gdy z niepohamowanym zapałem pisaliście do mnie już po przeczytaniu pierwszych stron, zadając mnóstwo pytań, na które odpowiadam w dalszej części książki. Rekord należy tu do Sébastiena: po godzinnej lekturze przysłał mi swoje uwagi i zapowiedział następne na końcowym etapie czytania! Wydaje mi się, że niektórzy przeczytali książkę za szybko, prawdopodobnie na wyrywki, jak to macie w zwyczaju, mimo mojej usilnej prośby o podążanie krok po kroku ścieżką rozumowania, którą dla was wytyczyłam. Może o tym świadczyć choćby niepełne rozumienie pojęcia „nadwydajność”. Odkryłam też u niektórych, zwłaszcza przy okazji kontaktów na Facebooku, pewne cechy osobowości paranoicznej. Doszło nawet do zgrzytów, które dziś by mnie rozśmieszyły, gdybym nie wiedziała, jaką przykrość wam sprawiły przy waszej ogromnej wrażliwości. Byli i tacy, którzy najpierw mnie idealizowali, by potem w oszałamiającym tempie znienawidzić! W sumie jednak uważam nasze stosunki za serdeczne i konstruktywne. Jakaż to przyjemność czytać, co piszecie, słuchać was, poznawać was na spotkaniach autorskich! Dziękuję za okazaną mi uprzejmość, hojność, za waszą pogodę ducha i radość życia. To szczęście mieć takich czytelników!
Dobrą syntezę waszych odczuć po przeczytaniu Jak mniej myśleć stanowi poniższy SMS:
Christel, mam nadzieję, że u Pani wszystko w porządku. Chciałabym zacytować SMS, który właśnie otrzymałam: „Bardzo Ci jestem wdzięczny i… jednocześnie na Ciebie wściekły [!] za to, że poradziłaś mi przeczytać Jak mniej myśleć. Właśnie dotarłem do końca; to doświadczenie okazało się zarazem cenne i wstrząsające: przy wielu fragmentach łzy napływały mi do oczu. W sumie bilans jednak jest pozytywny, a więc DZIĘKUJĘ ”. Życzę Pani przyjemnego lata!
Alexandra
Przeważnie trafialiście na moją książkę z dwóch powodów:
– ktoś ją wam polecił bądź podarował w geście przyjaźni;
– wpadła wam w ręce zupełnie przypadkowo, w sytuacji, którą mi potem długo i szczegółowo opisywaliście, a ten dziwny zbieg okoliczności następował akurat wtedy, gdy lektura okazywała się dla was szczególnie pożyteczna. Przepadam za tego rodzaju synchronizacją!
Od pewnego czasu piszecie, że to lekarz lub terapeuta doradził czy nawet polecił wam przeczytanie mojej książki. Chciałabym podziękować tym profesjonalistom za otwartość umysłu i okazane mi zaufanie. Jestem szczęśliwa i dumna z tego, że moje dziełko uważa się za jedno z narzędzi terapeutycznych.
Poza tym, podobnie jak przyjaciel Alexandry, twierdzicie, że książka zrobiła na was ogromne wrażenie. Wszyscy często śmialiście się i płakaliście, cierpienie mieszało się z uczuciem ulgi, a radość z gniewem. Dla wielu ta lektura była wstrząsem, na szczęście pozytywnym; dla niektórych kołem ratunkowym, złapanym w chwili, gdy już mieli iść na dno. Pewne osoby pisały nawet, że uratowałam im życie czy ocaliłam przed popadnięciem w obłęd. Jakie to szczęście, że można w ten sposób komuś pomóc! Wasza wdzięczność wzrusza mnie do głębi. Większość z was rozpoznawała w mojej książce siebie, od pierwszej do ostatniej linijki. Ta prawidłowość jest zaskakująca. Albo to, co piszę, podoba się wam, albo nie. Piszecie, że jeszcze nigdy żaden autor tak was nie zrozumiał, nie scharakteryzował. Niektórych krępowało to, że zostali tak dogłębnie prześwietleni, większość jednak doceniła, że nareszcie ktoś wyszedł im naprzeciw. Czasem jakaś osoba z zażenowaniem przyznaje, że rozpoznała u siebie pewne opisywane cechy, ale nie wszystkie… Wtedy ja, udając zdziwienie, pytam: „Ach tak? A których pan(i) u siebie nie rozpoznał(a)?”. Odpowiedź jest zawsze taka sama i niezmiennie mnie bawi: osoba ta rozpoznała u siebie właściwie wszystkie cechy opisane w przeczytanej od deski do deski książce, oprócz inteligencji! Widocznie fragment dotyczący tego tematu stwarza jakiś problem. Będziemy zatem musieli nieco pogłębić ten aspekt nadwydajności.
Wykorzystując przestrzeń swobodnej wymiany myśli, z ogromnym wyczuciem relacjonowaliście swoje doświadczenia ponadzmysłowe. Podobnie jak wielu z was, Carole pisze:
Chciałabym zwrócić uwagę, że na stronie 502 pisze Pani o doświadczeniach mistycznych, zaznaczając, że nie chciałaby zbytnio się na ten temat rozwodzić, ja jednak zapewniam, że jestem tym żywo zainteresowana: jasnowidztwo, jedność z naturą, przeczucia, postrzeganie aury, energetyczność powietrza (przy szarym czy błękitnym niebie), fizyczne odczuwanie czyjejś obecności, wspominanie poprzednich egzystencji (zwłaszcza w związku z Egiptem i mumifikacją). Dziękuję więc za to, że Pani te kwestie przynajmniej poruszyła. Ja w znacznej mierze żyję nimi: składają się na moją rzeczywistość. Pomogły mi osoby mediumiczne, podczas gdy psychologowie i psychiatrzy tłumaczyli, że mam halucynacje albo osobowość narcystyczną. Dla mnie wszystko to jest zależne od funkcjonowania mózgu. (Wcześniej zapoznałam się z treścią prelekcji Jill Bolte Taylor).
Oczywiście zareagowała pani spontanicznie na hiperestezję, opowiadając, jak różnorodnie przejawia się w pani życiu. Dzięki pozytywnemu nastawieniu wspaniale wyraziła pani swoją wrażliwość, zmysłowość, zdolność doznawania przyjemności. Negatywne aspekty hiperestezji przysparzają wam wszystkim stresu i pogarszają samopoczucie, czego nie może zrozumieć otoczenie, które sądzi, że po prostu marudzicie. Opisywaliście mi w poetycki sposób swoją synestezję. Niektórzy mówili o zdolności do wykrywania w powietrzu elektryczności statycznej i o uldze, jaką odczuwają, gdy po deszczu koncentrują się w atmosferze jony ujemne. Kilka osób pytało mnie, czy hiperestezja może być przyczyną nadwrażliwości na pole czy fale elektromagnetyczne, na Wi-Fi albo na telefony komórkowe. Sądzę, że tak, ale nie potrafię tego uzasadnić, używając naukowych argumentów.
W dalszej części książki bardziej szczegółowo zajmiemy się waszym brakiem poczucia własnej wartości, trudnościami, jakie musicie pokonywać w miłości, w pracy, w społeczeństwie. Zadaliście mi wiele pytań, a ja mogę zaproponować odpowiedzi przynajmniej na niektóre.
W waszych reakcjach wśród tylu pozytywów można zauważyć dwa mroczne obszary: odnoszenie się do was normalnie myślących i stosunki z manipulatorami.
Co do tych pierwszych, wielu z was wyraziło zadowolenie, że nareszcie mogą zrozumieć, jak funkcjonują te osoby. To bardzo ułatwiło wam relację z nimi. Niektórzy stwierdzili, że są zaszokowani, bo w sposobie, w jaki przedstawiam normalnie myślących, dopatrzyli się próby ich dyskredytowania. Dziwi mnie to. Nie miałam najmniejszego zamiaru kogokolwiek zdyskredytować. Mianem „normalnie myślących” określam po prostu ludzi, którzy myślą normalnie, a więc standardowo. Takie osoby specjaliści od autyzmu nazywają „neurotypowymi”. Jeżeli termin „ludzie normalnie myślący” wydaje się wam pejoratywny, używajcie innego: „ludzie neurotypowi”. Dla mnie obydwa określenia się uzupełniają. Dałam wam klucze do zrozumienia samych siebie oraz normalnie myślących. Sądziłam, że i oni ucieszą się z otrzymanego schematu interpretacji ludzi nadwydajnych. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu tak się jednak nie stało.
Amélie pisze: Moja kampania czytelnicza wśród bliskich odniosła wielki sukces w przypadku osób, których umysł ma skłonność do autoanalizy, czyli uprawiających self thinking, natomiast odpowiedź tych bardziej przyziemnych była w zasadzie taka sama: „Nie, takie książki są jak horoskopy. Ich treść jest tak sformułowana, żebyś się mogła z nią identyfikować i od razu poczuć zrozumiana. Jesteś pewna, że nie stoi za tym jakaś sekta?”. Wyobrażam sobie, jaki uśmiech wywołuje to na Pani twarzy… Nie, Amélie, nie uśmiechnęłam się! Podobnie jak ta korespondentka, Xavier zauważa, jak bardzo rozczarowało go przyjęcie książki przez normalnie myślących: Od razu wiem, kiedy mam z kimś takim do czynienia. Wystarczy, że coś komuś powiem o Pani książce. Jeśli to nadwydajny, zasypuje mnie pytaniami. Widać, że temat go pasjonuje. Jeśli normalnie myślący, najpierw zapada lodowate milczenie, a potem rozmówca pod byle pretekstem zmienia temat. Niektóre spośród matek i żon, przyznających się do przeczytania książki, w jej treści rozpoznały swoje dzieci lub mężów. Prosiły, abym doradziła, jak z nimi postępować. Lektura sprawiła natomiast przykrość dwom normalnie myślącym mężom zakochanym w swoich nadwydajnych żonach. Każdy, zachwycony aparycją, uprzejmością, żywiołowością i inteligencją swojej małżonki, po stoicku znosił jej wysoką emocjonalność, wątpliwości, wahania nastrojów. Dowiedziawszy się z mojej książki, że osoba nadwydajna naraża się na nudę, żyjąc z normalnie myślącym partnerem, popadli w przygnębienie. Zasmuciło mnie, że moje stwierdzenie okazało się dla nich krzywdzące. Wysiłek, jaki uczynili, czytając Jak mniej myśleć, by lepiej rozumieć swoje nadwydajne panie, dowodzi, że odznaczają się otwartością umysłu. Ich uczucia są jednak tak wysokiej próby, że jak sądzę, ich normalność powinna dla partnerek stanowić raczej źródło stabilizacji i ukojenia, niż wywoływać nudę. Mam nadzieję, że konstruktywna dyskusja po tej lekturze przyczyni się do poprawy relacji, a nie do ich zerwania!
Podsumowując, z waszych opisów reakcji normalnie myślących wynika, że niewielu z nich przeczytało moją książkę. Bardzo nieliczni przyznali, że znaleźli w niej klucz do zrozumienia nadwydajności bliskiej im osoby. Większość jednak okazuje obojętność lub lekceważenie. Horoskop, sekta, demagogia, wreszcie miażdżący argument: moda. Równocześnie coraz częściej stawiane są diagnozy: choroba dwubiegunowa, hiperaktywność, zaburzenia uwagi. Gdy jednak termin „nadwydajność” jest nadużywany, bo odmienia się go przez wszystkie przypadki, może z niego wyparować treść. O ludziach nieprzeciętnie zdolnych, nadwrażliwych, wysoko emocjonalnych mnożą się nafaszerowane banałami artykuły, których autorzy, wyważając otwarte drzwi, wywołują u czytelników przesyt i niesmak.
Temat jest już na tyle niewygodny, że się go dyskredytuje: po prostu byłby przejawem mody. Jeśli chodzi o funkcjonowanie mózgu, podobno neurologicznie niczego nie udowodniono, a pojęcia lewej i prawej półkuli uznaje się za anachroniczne. Tymczasem między osobami „dys-” (np. dyslektykami), autystykami a ludźmi o ponadprzeciętnych zdolnościach nadal istnieje pewne niedookreślone terytorium, a nadwydajni nie mogą uzyskać spójnego obrazu tego, kim są. Przeciwnie: wciąż przybywa określeń patologizujących. Co gorsza, w obszernych pojęciach w rodzaju „ADHD” czy „dwubiegunowość” mieszczą się zarówno niezrozumiani nadwydajni, jak i oportunistyczni manipulatorzy, którzy dzięki zaliczeniu ich do jednej z tych kategorii znajdują nowe pole do bezkarnego uprawiania swojej dręczycielskiej działalności. Tak więc znów stoicie przed popękanym lustrem, w którym widzicie swoje kalejdoskopowe odbicie. Na zwierciadło ukazujące was w całości jeszcze przyjdzie czas! Na tym polega główny problem skrajnej specjalizacji lewej półkuli mózgu w dziedzinach naukowych.
Najbardziej dramatyczny aspekt waszej korespondencji zawiera jeszcze nieprzytoczony fragment listu Amélie:
Wobec powyższego sądzę, że na ten temat można by dyskutować całymi godzinami, tak wiele jest możliwych niuansów i specyficznych cech. Najbardziej wstrząsnęły mną fragmenty książki dotyczące narcystycznych dręczycieli. Uparcie twierdzi Pani i powtarza, że są oni z gruntu źli i nie rokują nadziei na poprawę. Odnoszę wrażenie, że rozpętała Pani istne polowanie na czarownice, nie rozumiem jednak tak gorliwego piętnowania tych ludzi. Wszyscy jesteśmy przecież skonstruowani według tego samego wzoru, a – jak mówi Jill Bolte Taylor – w każdej chwili może w nas zajść jakaś zmiana, radykalnie modyfikująca nasze postrzeganie świata i zwyczaje. Nie pojmuję, dlaczego te osoby miałyby być z natury okrutne i niebezpieczne. Mogłabym zrozumieć, że rozkoszują się poczuciem wszechmocy i że okazywanie wyższości sprawia im radość, ale nie sądzę, by w tym stanie były szczęśliwe czy choćby świadome tego, co robią. Moim zdaniem więc żadna istota nie stała się zła dlatego, że tak sobie postanowiła. Codziennie spotykam ludzi, których postępowanie martwi mnie, przygnębia, frustruje… Ale należałoby uwzględnić tak wiele, wręcz miliardy parametrów (w tym takie, o których nie mamy najmniejszego pojęcia): wykształcenie, kulturę, przeżyte traumy (!!!), genetykę, żywione obawy, percepcję rzeczywistości, relacje z innymi i stosunek do siebie, zakres niewiedzy, odczuwane pragnienia, postrzeganie spraw złożonych i nieznanych, więc nie widzę możliwości takich uogólnień! Mówię z całą odpowiedzialnością: to Pani jest „zła” (daję cudzysłów, bo naprawdę nie mogę w to uwierzyć), skoro sugeruje, że istnieją ludzie aż tak źli; szczególnie trudno mi zrozumieć, jak można tak pochopnie oceniać innych i okazywać im tak mało wyrozumiałości. Używam tu, przyznaję, dość ostrych słów, ale czuję się zupełnie bezradna wobec uproszczeń oraz infantylizującego tonu przybieranego przez Panią choćby w zdaniach: „Nadwydajny byłby ogromnie nieszczęśliwy, gdyby musiał stać się człowiekiem złym, ale nawet będąc bardzo nieszczęśliwym, złym nigdy by nie został. Natomiast manipulatorzy są źli, a nawet okrutni, ale cieszy ich to i wcale nie są z tego powodu nieszczęśliwi”3. Tak więc, rekapitulując, nadwydajni to miłe kruche istotki, które należy chronić przed napadami niegodziwych narcystycznych dręczycieli? Nie podzielam tego sposobu rozumowania, a Pani argumenty zupełnie wytrącają mnie z równowagi. Sama nieraz uważam siebie za „złą”, oschłą i opryskliwą. Doskonale potrafię zmierzać po trupach do celu, ale szybko zdaję sobie sprawę ze swojego postępowania i gorzko go żałuję. Dzięki temu zrozumiałam, że to tylko sposób obrony, coś w rodzaju tarczy. Nie wydaje mi się jednak, żeby wszyscy umieli tak jak ja analizować swoje zachowanie…
I to by było na tyle. Niemniej jednak dziękuję Pani za całą pracę, jaką Pani wykonuje.
Serdecznie pozdrawiam…
Jak już napisałam, moją specjalnością jest komunikacja międzyludzka. Dlatego też w odróżnieniu od naukowców, w tym psychologów zajmujących się zazwyczaj poszczególnymi osobami, mogłam badać interakcje między nimi. I właśnie we wzajemnym oddziaływaniu ujawnia się tak wyraźnie profil nadwydajnych, skonfrontowanych z manipulatorami: tyle życzliwości, uprzejmości, chęci zrozumienia, wytrwałości… na takie przymioty nie trafia się często! Ale jeśli przy tych wszystkich cechach umysł wykazuje takie ograniczenia, cóż powiedzieć? Moja korespondentka jest jeszcze młoda: ma dwadzieścia cztery lata i na tyle długie życie przed sobą, by zorientować się, która z nas ma rację. Droga Amélie, jeśli tak „łatwo” potępiam manipulatorów, to dlatego, że od dwudziestu lat (prawie od tylu, ile Pani sobie liczy) pracuję na rzecz ich ofiar. Znam prześladowców jak zły szeląg. I proszę, znów trzymam w ręce żołądź, Amélie zaś twierdzi, że jestem złośliwa, skoro mówię, że spadł z dębu. Nie zareagowałam na to, bo nie wiedziałam, co odpowiedzieć, ale prawdę mówiąc, martwię się o nią. Ma wszelkie dane, by stać się ofiarą jednego z tych drapieżców, jeśli nie kilku naraz.
Na szczęście żadne mankamenty nie przesłonią waszych zalet. Drodzy czytelnicy, wasza radość, uprzejmość i entuzjazm towarzyszyły Jak mniej myśleć od momentu publikacji. Wasze tak liczne maile skłoniły mnie, by kontynuować badania, więc książka, którą trzymacie w rękach, wiele zawdzięcza waszej inteligencji i kreatywności. Dziękuję wam za to, kim jesteście. Przyjrzyjmy się wspólnie rozwiązaniom, które mogę wam zaproponować.
Książka Jak mniej myśleć (przeł. Krystyna Arustowicz, Feeria, Łódź 2019) nosi w oryginale tytuł Je pense trop (Za dużo myślę) (przyp. tłum.). [wróć]
Jak mniej myśleć, s. 50. [wróć]
Tamże, s. 138. [wróć]
Rozdział 2
Pielęgnuj swoją hiperestezję
Zamówiłem Château Figeac rocznik 1971, swojego ulubionego saint-émiliona. Trudnego do znalezienia. Szlachetnego. Czerwonozłotego, jak rzadko który zachód słońca. Głębokiego jak tonacja a-mol w utworze na kontrabas. Upojnego jak orgazm w pełnym słońcu. O smaku dłużej utrzymującym się w ustach, niż trwa finał opery Verdiego. Wina tak doskonałego, że na jego widok sam Bóg nabiera wiary w siebie. Ona dolała do kieliszka wody. Od razu przestałem ją kochać.
Pierre Desproges1
Już w Jak mniej myśleć wspominałam wam na początku o hiperestezji, która jest neurologicznym punktem wyjścia wielu waszych działań – tu chciałabym rozwinąć nieco temat. W mailach w gruncie rzeczy raczej niewiele mówiliście mi o swoich czujnych pięciu zmysłach, które bez przerwy wychwytują wszelkie informacje. Poruszaliście ten temat zazwyczaj jedynie po to, by podkreślić trafność moich słów o waszej nadwrażliwości i podać parę jej przykładów, zresztą bardziej pozytywnych niż negatywnych. Niewielu z was skarżyło się na swoją wysoką wrażliwość. Tylko ludzie odznaczający się bolesną nadwrażliwością na prąd i fale elektromagnetyczne szukają – na próżno – kogoś, kto by ich wysłuchał, a zwłaszcza potrafił rozwiązać ich problem. Chociaż mówiłam wam o uciążliwościach, z jakimi wiąże się tak bardzo rozwinięty układ zmysłowy, często odnosiłam wrażenie, że nie uświadamiacie sobie, do jakiego stopnia może to być dla was źródłem stresu i zmęczenia. Wydaje mi się, że przyczynia się do tego rezygnacja: „Co robić?”. I niewątpliwie również podświadomie wdrażacie zachowania unikowe: odruchowo wystrzegacie się sytuacji, które obciążałyby wasz układ sensoryczny. Dzisiaj myślę, że to naprawdę podstawowy aspekt waszej nadwydajności i najważniejsza cecha, jaką należy brać pod uwagę. W poprzedniej książce nie poświęciłam dość miejsca temu zagadnieniu. Każdy zmysłowy bodziec może zamienić się w mikroagresję. Jestem przekonana, że gdy wam „puszczają nerwy”, niejednokrotnie wynika to z nie do końca uświadomionego przeciążenia zmysłów.
Pierre Desproges (1939–1988) – pisarz i humorysta (przyp. tłum.). [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki