Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak to jest zapuszczać włosy, które nigdy nie rosną tak szybko, jak by się chciało?
Co to znaczy, że ma się jedyną w mieście koszulkę Obituary, cudem zdobytą w lumpeksie?
Jak bardzo boli fanga w nos od łysego prześladowcy?
Co się robi, gdy walkman wciągnie ulubioną kasetę?
I czego się nie robi, by pójść na koncert ukochanego zespołu black metalowego?
O tym wszystkim opowiada Jānis, który tuż po śmierci Kurta Cobaina zaczyna interesować się grunge’em. Wkrótce potem trafia na miłość swojego nastoletniego życia – metal.
Jełgawa ʼ94 to powieść o fascynacji muzyką, która pozwoliła bohaterowi przetrwać niełatwy czas dorastania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W środę byłem na nartach, zjeżdżałem z górki. Górka była duża, ale niezbyt długa. Nie wywaliłem się. Zjeżdżałem z niej kilka razy. Chciałbym następnym razem choć raz się wywalić.
Pamiętnik Guntariņša. Czwarta klasa.
Wszystko w tej opowieści oparte jest na prawdziwych wydarzeniach.
Wystrzał
Jest tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty rok. Faceci idą w kraciastych flanelowych koszulach. Jełgawa cicho syczy. Stojąc wciąż w drzwiach biblioteki, czekam, aż mężczyźni mnie miną.
Trochę się ich bałem, podobnie jak wszystkiego innego. Przeczekałem i wyszedłem na zewnątrz; zobaczyłem, że niebo jaśnieje.
Był dokładnie piąty kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku.
Po postawieniu kilku pewnych kroków zauważyłem, że zatrzymali się przy sklepie spożywczym, zajmując cały chodnik. Nie, nie byłem strachliwy, po prostu nie chciałem ich urazić, demonstracyjnie przechodząc na drugą stronę ulicy. Dlatego zdecydowałem skręcić w lewo i pójść do domu najkrótszą drogą, przez kilka połączonych podwórzy. Zazwyczaj wracałem ulicami, pozostawiając ukryte podwórka budynków grającym w piłkę i podobnego rodzaju zdeklasowanym próżniakom. Ale tym razem odważnie skręciłem w tę stronę.
Na tyłach biblioteki, na skraju podwórza, znajdował się dziwny obiekt – niewielki murowany sześcian o niezrozumiałym przeznaczeniu. Być może był to szyb wentylacyjny piekielnej przebieralni lub coś podobnego. I w tym właśnie miejscu siedzieli inni oni: parę lat starszy ode mnie szkolny chuligan Ugo (to nie było jego imię, ale ksywa, jak to na bandytę przystało) i dwóch innych w tym samym typie, których nie znałem. Cała trójka paliła.
Próbowałem myśleć o czymś innym i niepostrzeżenie przejść obok. Nic z tego.
Ugo pierwszy się odezwał:
– Pa jakie okulary!
A drugi spokojnie dorzucił:
– Nie biegnij, nie biegnij, musimy pogadać.
Zatrzymałem się i obróciłem w ich kierunku, a książki w moich rękach musiały się czuć żałośnie, bezbronnie, wręcz prowokująco.
Ugo to spostrzegł i spytał:
– Co tam piszą?
A drugi warknął:
– Szybko opowiadaj, co piszą!
Do głowy wpadło mi dużo błyskotliwych odpowiedzi, ale wybrałem spokojną:
– O różnych rzeczach.
Dwaj przesłuchujący zwrócili się w kierunku trzeciego. Zmierzył mnie wzrokiem, który chyba tylko mi wydał się dziwnie nerwowy, i powiedział:
– Daj papierosy.
W tym samym czasie, daleko, tysiące kilometrów stąd, za oceanem, na innym kontynencie, czyjaś dłoń prześlizgnęła się po dwudziestokalibrowym rewolwerze remingtona, wyciągnęła magazynek, ktoś się upewnił – tak, załadowany.
Ale tutaj potrząsnąłem głową, nie ze skąpstwa czy złości – po prostu nie miałem papierosów. Trzeci za bardzo się nie stropił i powiedział:
– Daj łata.
Odpowiedziałem:
– Nie mam.
Swój żal wynikający z zaistniałej sytuacji potwierdziłem, rozkładając ręce i upuszczając w ten sposób książki na ziemię. Chłopak gestem zatrzymał mnie, gdy próbowałem się po nie schylić i tym samym pozostawił zwróconego twarzą w kierunku jełgawskiej ziemi tego, który kiedyś wierzył, że będzie rządził światem; kontynuował:
– Daj pięćdziesiąt santimów.
Ponownie rozłożyłem szeroko ręce. Jego wymagania zupełnie sczezły:
– Daj dwadzieścia santimów.
Znów zaprzeczając, po raz pierwszy skłamałem, na co trzeci powiedział:
– No teraz to pozwalasz sobie na zbyt wiele.
Wstał.
Gdzieś tam, daleko stąd, dokładnie w tej samej chwili dwudziestokalibrowy remington zatrzeszczał, jakby to był film, gotowy do strzału. Lufa została przyłożona do skroni.
Tutaj trzeci zrobił ten jedyny krok, który nas dzielił, widziałem całkiem wyraźnie jego podbródek, a w mojej głowie zabrzmiał alarm, tak bardzo chciałem być gdzieś indziej.
Tam, gdzieś indziej, kula trafiła perfekcyjnie, roztrzaskała czaszkę, rozdarła tkanki. Dźwięk wystrzału bardzo delikatnie zatrząsnął powierzchnią wody w nieodległym basenie, ale nie dosłyszeli go ani sąsiedzi, ani ludzie znajdujący się na ulicy nieopodal.
Ale ja coś poczułem. Alarm ucichł i rozbrzmiał dźwięk przypominający muzykę. Zdawało się, że coś się wydarzyło, ale nie wiadomo było co. I że jeszcze się coś wydarzy, ale i to nie było pewne. Nawet zachciałem, żeby mnie pobili, no, żeby przynajmniej raz uderzyli, bo to być może da początek Wydarzeniu. Odchylając się krzywo, spojrzałem obok nich i zacząłem drapać się po czole, tak jakbym próbował sobie coś przypomnieć.
Ugo gwałtownie skoczył na nogi i rozpaczliwymi gestami zwracał na siebie uwagę, jakby chciał coś powiedzieć. Później opowiadał, że wyraźnie usłyszał dźwięk wystrzału.
Drugi, siedzący obok Ugo, usłyszał z kolei dziwną kombinację trzech akordów i poczuł się tak szczęśliwy, tak szczęśliwy, że prawie zaczął płakać. Papieros wypadł mu z dłoni i przypalił koszulę, a na jego twarzy pojawił się głupi uśmiech.
Jedynie trzeci, ten, który stał naprzeciwko mnie, niczego nie usłyszał. Tak później uparcie twierdził. Ogłupił go mój z nagła medytacyjny wyraz twarzy, obrócił się w kierunku swojej bandy, żeby wskazać na moją głupotę, ale zobaczył Ugo z podniesionymi rękami w kształt litery Y i Drugiego – uśmiechającego się, w dymiącej koszuli. Do ostatecznej frustracji Trzeciego doprowadziło to, że dwaj pozostali pomagali mi zebrać książki z ziemi, a ja podniosłem niedopałek i ze smakiem się nim zaciągnąłem po raz pierwszy w życiu.
Nikt z nas nic nie zrozumiał.
Wróciłem do domu jakby pijany, nawet książki mnie nie kusiły. Odłożyłem je na stół, z nikim nie porozmawiałem, nie obejrzałem Byle do dzwonka, a tylko patrzyłem przez okno na Jełgawę i wystukiwałem knykciami jakiś rytm. Było jasne, że prac domowych już się nie chce i nie należy odrabiać, ale to, czego się chce i co by należało robić, nie było jeszcze jasne. Wieczorem długo siedziałem przy stole bez włączonego światła. Nie miałem własnego pokoju, dlatego mogłem tylko nie włączyć lampki biurkowej.
Po paru dniach w radiu SWH poinformowano o tym, że znaleziono ciało Kurta jakiegoś tam, lidera grupy Nirvana. Pierwsza wersja to oczywiście samobójstwo. Prowadzący złożył wyrazy współczucia i szacunku, od razu wyrażając nadzieję, że to smutne wydarzenie nie wywoła sztucznego napływu fanów, jak to się stało na przykład po śmierci Freddiego Mercury’ego.
Ha, ha, ha, ha, ha, ha.
Jaki tam Mercury, panie didżej. Strzel sobie lepiej naszego taniego, dobrego merkurego.
Nadzieje prowadzącego nie spełniły się. Mógł je zachować do listopada tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku, gdy po szarmancko pikantnej śmierci Michaela Hutchence’a grupa fanów INXS rzeczywiście nie wzrosła. Ale wtedy, w kwietniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku, rozstrzygały się nasze losy.
Musiało minąć kilka dni, żebym to zrozumiał. Żeby swoje uzasadnienie znalazły intuicyjnie zbierane wycinki z gazet opisujące nieznanych muzyków o miernie pociągającej aparycji oraz teoretyczne i samopotępiające zainteresowanie środkami odurzającymi, przeczucia depresyjnego estetyzmu i planowanie włóczęgowskich tras. Póki co, po prostu dziwnie się czułem. Inaczej.
Przedtem byłem przecież dobrym dzieckiem. Słuchałem się rodziców z pokorą, nauczycieli także, dobrze się uczyłem i myślałem o świetlanej przyszłości, zawodzie adwokata lub prezydenta, który uporządkuje świat i będzie zwalczał niegodziwych ludzi. Najchętniej zostałbym kimś mądrym, bogatym i sławnym. To było jedno i to samo – jeśli ktoś jest mądry, to niesie wspólne dobro, a świat – co jest zrozumiałe samo przez się – wynagradza go pieniędzmi, sławą i szczęściem. Zapewne także pięknymi dziewczynami, z którymi do tej pory zupełnie mi się nie wiodło. Nie wierzyłem tym mądrym, ale biednym; dobrym, lecz nieszczęśliwym i samotnym. Świat powinien być słuszny, a ja chciałem być słusznym w słusznym świecie.
Nagle znalazłem się po drugiej strony barykady. Tak jakbym przez te czternaście lat zbierał nie wiedzę o życiu, lecz siły do smutku i tęsknoty za czymś niezrozumiałym i bezsensownym. Dlaczego, dlaczego ktoś chciałby być Kurtem, cały czas zasmucać siebie i innych, ożenić się z brzydką dziwką i się zastrzelić? Czy nie lepiej być którymś z Take That: uśmiechać się, podobać pięknym dziewczynom i jeszcze zgarniać hajs? Ale nagle staliśmy się grupą (nie, nie grupą, my byliśmy tymi nielicznymi spoza grupy), która nienawidziła tych, którym się powodzi, a zachwycała się tymi złymi.
Siedziałem w przyszkolnych krzakach naprzeciwko domu Cyganów, długiego drewnianego budynku ze sztucznymi, namalowanymi oknami (tam naprawdę całymi rodzinami mieszkali Cyganie; w dzieciństwie inne dzieciaki mówiły mi, że nie możemy im pokazywać zębów). Dalej rysował się też park Alunānsa i jeszcze barwna kępka drzew, w lokalnej topografii nazywana Sralnią. Siedziałem z Ugo i innymi bandytami i paliłem. Były tam też inne nieprzyzwoite, okryte smutną sławą postaci. Wśród nich Duszek, jeden z trzech lub pięciu braci, którzy wybrali alternatywne podejście do życia. I Nochal, jego brat, który w ogóle nie chodził do naszej szkoły, tylko przyłaził posiedzieć w krzakach. Oraz Didżej, piękny i niebezpieczny człowiek. Miał w zwyczaju jeździć po mnie. Bardzo się go bałem, dlatego zawsze zachowywałem się wobec niego w sposób obojętno-arogancki. I jeszcze jakichś trzech, których imion nie znałem, wszyscy z półdługimi włosami (takich naprawdę długich w tamtym czasie nie miał prawie nikt): jeden miał włosy jasne, drugi bardzo jasne, a trzeci tłuste.
Nochal mówił. Był stary, co najmniej dwa lata starszy od nas, dlatego w tym, co mówił, czuło się życiowe doświadczenie, a w intonacji – wesoły smutek.
Jakiś smarkacz w Stanach wziął strzelbę, wsadził lufę do buzi i powiedział: „Mogę być jak Cobain!”. I strzelba od razu sama wystrzeliła.
– I co z nim?
– Zdechł.
– Strzelby są przecież bardzo czułe.
Nochal spojrzał smutno na autora zbędnego komentarza.
– Specjalista od obrzynów się znalazł!
Ten podrapał się po tłustej głowie.
– Jakich olbrzymów?!
Wszyscy na chwilę się zamyślili. U mnie też pojawiło się pytanie:
– Jak on mógł cokolwiek powiedzieć z lufą w ustach?
I sam się zawstydziłem. Nie mogłem przezwyciężyć w sobie logiki, a trzeba było ją pokonać. Didżej uśmiechnął się gorzko i oznajmił:
– Cobain całe życie śpiewał ze spluwą w ustach. Wy tego nie zrozumiecie.
I wskazał w stronę szkoły, wykrzykując:
– Fuck you!
Wszyscy zamilkli na chwilę. Słyszałem jak w Sralni Eos gra Something in the Way.
Ten w jasnych włosach (widziałem go kiedyś poza szkołą) zapalił połówkę papierosa i powiedział:
– Cobain żył w kartonowym pudle. Zawsze bardzo bolał go brzuch. Dlatego ćpał.
Didżej znów się wzburzył. Machnął rękami w górę i ostro, z wściekłością, odparł:
– I dobrze zrobił! Wszyscy powinniśmy tak postąpić. Bo ci tutaj – rzucił, wskazując palcem w stronę szkoły – mówią, że tak nie wolno. Ale my jesteśmy za Cobainem. W każdym razie ja.
Ten z tłustymi włosami zastanawiał się na głos:
– Skąd by tu wziąć?
Didżej tajemniczo-pogardliwie machnął ręką i subtelnie wskazał dom Cyganów.
Nochal uspokajał:
– Można też się napić. Wódki.
Didżej machnął głową na potwierdzenie, ale brat Nochala przykładnie sprzeciwił się:
– Strasznie ciężko tę wódę lać w siebie.
Naraz wszyscy odżyli i zaczęli rzucać poradami:
– Można zagryźć wódkę papierosem!
– Można też wymieszać z yuppi – dodał nieznajomy w jasnych włosach.
W głowie zapisałem sobie te przepisy. Yuppi, tak przy okazji, to taki popularny w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych proszek, którym barwiono wodę, zamieniając ją w lemoniadę. Ze swojej strony dorzuciłem:
– Wódka jest super, gdy się ją pije przez słomkę. Wsadzasz sobie do wewnętrznej kieszeni marynarki, słomka w usta i tylko ssiesz. Nienormalnie, to znaczy idealnie, można się narąbać.
Mówiłem nienaturalnie naturalnym głosem o rzeczach, których nie doświadczyłem. Zapach wódki znałem do tej pory tylko z oparów ojca. Historia ze słomką to był żart opowiedziany przez moją siostrę jej klasowym kolegom. Gdy to mówiłem, wyobraziłem sobie: co to za słomka, która sięga z wewnętrznej kieszeni marynarki do ust? Przecież to kłamstwo, więc zaraz moi nowi, nieznajomi przyjaciele, wrogowie kłamstwa i dwulicowości, zdemaskują mnie i wyślą do prymusów, na pożegnanie tłukąc mi okulary na twarzy.
– Jakiej marynarki? – krzyknął kpiarsko Didżej, podniósł ręce i zademonstrował swoją dziurawą dżinsową kurtkę, pokrytą zdobieniami zrobionymi długopisem: „Hate”, „Incesticide” i „Fuck”.
Moi rodzice nigdy by się na coś takiego nie zgodzili.
Duszek się odezwał:
– Mnie się zdaje, że piwo jest jednak smaczniejsze. Pewnego razu wypiłem… – Coś przykuło jego wzrok od strony domu Cyganów i kontynuował głośniej: – Pewnego razu wypiłem bardzo dużo piwa…
Stała tam dziewczyna, patrzyła w naszą stronę: długie włosy, krótka spódnica, ciężkie buty. Didżej skoczył na nogi, podbiegł do niej, a ona go pocałowała, tak na serio cmoknęła i oboje poszli, a fe!, trzymając się za dłonie. Miała mały plecak, takie były wtedy w modzie.
Ciszę przerwał Ugo, gdy niespodziewanie oznajmił, że wino także jest dobre. Przypomniałem historię obiadu u starego kardynała Richelieu, gdy królowi Szwecji incognito podano tokaj, napój mienił się w lampce niczym płynny rubin.
– Przecież wino jest drogie!
Tak mi się wymsknęło. Ugo uśmiechnął się jeden raz, potem drugi i wyciągnął z kieszeni butelkę. Zdmuchnął kurz, pokazał etykietę, na której niewątpliwie widniał napis: „Wino Zagadka”. Wszyscy powiedzieli:
– Mmm! Ooo! No, dajesz!
Ugo zaproponował wypicie butelki na spółę. Wszyscy się zgodziliśmy. Ale moje serduszko zaczęło walić. Zaraz przecież zacznie się lekcja. A uczniowie powinni chodzić na lekcje. Byłem buntownikiem duszą i ciałem, paliłem – czy naprawdę muszę coś jeszcze robić? Pozwólcie mi chodzić na lekcje, porządnie się ubierać, słuchać się rodziców, tak naprawdę jestem z wami w moim sercu, które teraz nerwowo kołacze.
Ale w butelce był alkohol, który od zawsze skrycie mnie interesował, tak samo jak interesowały mnie opowieści o maniakach, despotach i katastrofach. Przed kilkoma laty koleżanki z klasy wypisały z książki do historii opisy tortur i czytały pozostałym na głos. Rozumiałem zainteresowanie bólem i spotęgowanymi uczuciami – gdzieś przecież było to życie, które w końcu musi się rozpocząć. Tak też było z alkoholem, błyszczał w butelce niczym płynne nieszczęście.
A dziewczynom pijacy ponoć się podobają (tak mawiał Blaumanis). Dziewczynom o smukłych nogach w ciężkich butach zwłaszcza. Dziewczynom ze świata Kurta. Wyciągnąłem rękę. Ugo spytał:
– Ktoś ma korkociąg?
Tak jak wszyscy, ja też obmacałem kieszenie, jakby mógł się tam magicznie pojawić korkociąg. Wszyscy rozłożyli ręce – ech, no jak to tak, bez sensu, no nic, co robić, trzeba wracać do szkoły, no bo co? Tu wtrącił się Nochal z radą, że wino równie dobrze da się otworzyć w drugą stronę. Potrzeba jedynie dobrego korkopchacza, za który może posłużyć klucz, solidna gałąź lub długopis. Naraz wszyscy zabraliśmy się za szukanie długopisów po krzakach, wtem odezwał się tłustowłosy nieznajomy:
– Eureka! Pobiegnę do stołówki. W kredensie musi coś być.
I prędko pobiegł do szkoły. Patrzyłem za nim i pomyślałem, że przecież w szkolnej stołówce może wcale nie być korkociągu, a nawet jeśli, to wątpliwe, aby taki rzadki egzemplarz przekazano utytłanemu uczniowi; on zwyczajnie uciekł, uciekł od przestępstwa, degradacji, zagadki, która pozostała między nami. Trochę zazdrościłem uciekinierowi, ale miałem wobec niego także miłe myśli – to on wyrobił przewidzianą dla mnie normę strachu i zdrady. Już otwierał ciężkie szkolne drzwi, słyszeliśmy, jak zabrzmiał dzwonek, a po nim drzwi – trzask! – zamknęły się i dźwięk ucichł.
Po dłuższym czasie, po wieczności, niedługo po wydaniu tej książki we Francji, otrzymałem list:
„Przeczytałem Pana książkę, tak, pamiętam to wydarzenie, gdy w krzakach pod szkołą piliśmy wino i chciałbym trochę naprostować to, o czym Pan napisał. Naprawdę było tak: to ja wtedy pobiegłem po korkociąg i wcale nigdzie nie uciekałem. W szkolnej stołówce miałem dobre znajomości, sypiałem ze wszystkimi kucharkami i dyżurnymi, często razem piliśmy. Nie wszyscy w szkole o tym wiedzieli, tylko ci najfajniejsi. Teraz piszę z Nancy, gdzie pracuję w koncernie kosmetycznym i każdego dnia wypijam po dwie butelki bordeaux chardonnay, jeśli Pan rozumie, co to znaczy”.
Po pewnym czasie trzeba było jednak wrócić do szkoły. Śmierdziało w niej woskiem do podłóg i kredowymi ścierkami. I jeszcze mówili ci, jak masz żyć. Dostać w twarz – to też nie był problem. Wszyscy biegali i krzyczeli.
Uczyłem się dobrze, tylko z wuefu mi nie szło. Krótko mówiąc – kujon. W szkole zasady były jasno wyłożone. Kujony mają dobre oceny, ale wszystkiego muszą się bać; bandyci są silni i wysportowani, ale głupi. Dziewczyny są albo ładne, albo nie ma ich wcale.
Jurģis i ja należeliśmy do kujonów. Mieszkaliśmy w tym samym bloku, chodziliśmy razem do przedszkola, od pierwszej klasy siedzieliśmy w jednej ławce. Odwiedzaliśmy się nawzajem, budowaliśmy statki z krzeseł, urządzaliśmy bitwy na dywanie, a później próbowaliśmy przetrwać w szkole.
I nagle coś się zmieniło.
Pewnego razu siedzieliśmy z Jurģisem na szkolnym korytarzu za palmą, o czymś fantazjując. Przed nami leżała kartka papieru, na której rysowaliśmy jakieś plany. I, jak zwykle, podszedł któryś bandyta, wyrwał nasz plan i zgniótł go.
Tym razem bandytą był Ugo.
Gdy mnie zauważył, odłożył pomiętą kartkę i zagaił:
– Cześć!
– Cześć! – odpowiedziałem.
Ugo skinął dłonią, której póki co nie dane mi było uścisnąć, i poszedł, nawet nie nazywając nas debilami.
Byłem przepełniony dumą. Okazało się, że szkołę można złamać! Oto świat się zmienia! Niech żyje Kurt. On nas chroni. Chronią nas precyzyjny akord i wystrzał.
Spojrzałem na Jurģisa, żeby podzielić się radością. A on do mnie:
– Ty co, teraz z nimi trzymasz?
I zmierzył mnie urażonym, zdradzonym wzrokiem. Powiedziałem do niego:
– No co? Przecież wszystko poszło dobrze!
– Wolisz być z nimi? Może jeszcze pijecie razem alpagę i palicie w krzakach?
Naprawdę? Wolałby dostać od Ugo w czapę? Zazdrości mi zwycięstwa?
I dalej ględził:
– Oszalałeś.
A sam jaki ostatnio był? Odparłem normalnie:
– Tak, koniec z planowaniem, nadszedł czas, żeby realnie zacząć podbijać świat.
Ale on odpowiedział:
– Przecież to była tylko gra.
Nie, dla mnie to nigdy nie była tylko gra. Spytałem go po prostu:
– Ty co, nie słuchasz Nirvany?
A on mi odpowiedział:
– Nie lubię. Za dużo wrzasków.
No proszę. Życie rozpadło się na dwie części. Czy znalazłem się po drugiej stronie?
Choć nie brzmiało to wcale źle – szalony ja. Czyż nie jest to coś, za czym każdy tęskni? Wyrwać się z przyziemności, zwyczajności i otrzymać potwierdzenie swojej egzystencji. A czy Kurt nie zwariował? To ja też mogę. Mogę być jak Cobain.
W ten sposób straciłem przyjaciela. Oraz nauczycielkę.
Napisałem na ławce: „Kurt Cobain 1967–1994”. Pani Raudupīte zauważyła to i krzyknęła:
– Jānis! Nie! Tylko nie ty. Jesteś przecież dobrym uczniem.
Chciała zatrzymać mnie po tej stronie, do tej pory byłem jakby jej pupilem. Stawiałem przecinki dla całej klasy. Wyglądało to tak: Raudupīte czytała dyktando; recytowała zdanie raz, potem drugi raz, tak, żeby wszyscy załapali. W trakcie powtórnego czytania przy każdym przecinku stukałem długopisem w ławkę. Ostrym, precyzyjnym uderzeniem jak Dave Grohl, o którego grze nic wówczas nie wiedziałem. I cała klasa po każdym takim dźwięku stawiała przecinek. Na koniec Raudupīte czytała całe dyktando od początku, a ja znowu wystukiwałem przecinki. Ze średnikami i wielokropkami musieli sobie radzić sami. W jej obecności czułem potajemną radość zdrajcy.
Nauczycielki wcale nie powinny być zbyt dobre. Pamiętam wychowawczynię z pierwszej klasy – panią Lielkalne. Słynęła z dobrego serca i matkowania. Rodzice mówili:
– Ale się wam poszczęściło! No, jeśli takiej nauczycielki nie będziecie słuchać, to…
Klątwa. Lielkalne naprawdę postrzegano jak wyjętą z bajek dla dzieci. Gdy ktoś coś przeskrobał, to siedziała z twarzą schowaną w dłoniach. Czuliśmy się wtedy źle. I, sądząc po smutnych opowieściach nauczycielki, byliśmy najgorszymi uczniami, jakich kiedykolwiek miała.
Człowiek musi mieć prawo do bycia złym. Zasady popełniania przestępstw i kar za nie powinny być sformułowane prosto, jak w sklepie – morderstwo kosztuje karę śmierci, a uświniona toaleta kosztuje uwagę w dzienniku. Uczciwa transakcja i żadnego płaczu.
W czasach Kurta nie byłoby przyzwolenia na taką sytuację. I, och, wielka mądrości życiowa, naszą klasę przejęła Burkova. Żona prokuratora o ostrym głosie i chłopięcej sylwetce. Co najlepsze – krnąbrna, niesprawiedliwa i obrażalska, przejęta nawet najgłupszym przewinieniem. Prawa zostały odzyskane.
Nie, już nigdy nie będę dobrym uczniem. Całkowicie zatracić się jednak nie mogłem – co by w domu powiedzieli?
Dobra, co tam Burkova. W tej chwili jojczyła Raudupīte. Choć sam tego nie słyszałem, bo byłem zajęty walkmanem, który wędrował od ławki do ławki i teraz znalazł się w moich rękach. W środku tkwiła kaseta, też nie moja. Coś nowego: Pearl Jam, Ten.
Dotarłem do najważniejszej piosenki. Posłuchałem, zatrzymałem, wyjąłem kasetę i długopisem przewinąłem do tyłu, wszak nie przystoi marnować baterii. Posłuchałem jeszcze raz. To przecież o mnie! Też jestem cichy i smutny, spędzam czas at home drawing pictures – pasuje każdy szczegół, tylko nie mam jeszcze piętnastu lat. Nieważne, poczekam. Skoro nikt nie może mnie odgadnąć, to rozkwaszę mózg na oczach wszystkich, niech widzą. Do tego byłby to piękny hołd dla piosenki. Wtedy ludzie zrozumieją, że to naprawdę się dla mnie liczyło. Cała klasa zrozumie.
– Jeremy spoke in class today.
Chcę, żeby ta piosenka cicho leciała w tle. Jest dobra. Tylko czy nie zbyt piękna?
Poczułem szturchnięcie w ramię, bez patrzenia wiedziałem, że ktoś chce odzyskać walkmana. Spadaj, ucz się lepiej przecinków. Szturchanie nie ustawało, zatem cicho wyraziłem swoje zdanie przy użyciu nieparlamentarnego słownictwa. Lecz ciche słowa mogą się okazać głośnymi, zwłaszcza gdy w uszach na full dudni Jeremy.
Przede mną, tuż przy mojej nieszczęsnej ławce, stała Raudupīte. Ze smutnymi oczami. Robiła mi wielki wykład, którego nie słyszałem. Po mojej odpowiedzi cała klasa była zachwycona. Wszyscy prócz Jurģisa.
Nauczycielka wyrzuciła mnie z sali i kazała wrócić z rodzicami. Za taki drobiazg! Prawie każdy z klasy robił wcześniej bardziej gówniane akcje. A mnie się zdarzyło po raz pierwszy.
Stałem sam na korytarzu. Nagle obok przebiegł jakiś mały dzieciak i się poślizgnął – podłogi woskowano tutaj nie tylko po to, żeby śmierdziały; szybko wstał, spojrzał, czy się z niego nie śmieję, i zniknął w toalecie.
Straciłem przyjaciela i nauczycielkę, jednak wcale nie było mi żal. Na bardzo bliskim horyzoncie widniała całkiem nowa grupa przyjaciół i nauczycieli, szalonych i samotnych. Tak myślałem, podczas gdy dzieciak sobie srał.
Włączyłem lampkę na biurku. Była dość stara, wcześniej oświetlała drogę mojej siostrze, która oblepiła klosz naklejkami z bananów z napisami: „Ecuador”, „Colombia”, „Costa Rica”. To zupełnie nie pasowało, ale zrywać było szkoda. Żadnych bardziej aktualnych nalepek nie miałem. Napisałem na skrawku papieru: I feel stupid and contageous i śliną przykleiłem cytat do lampy.
Otworzyłem kieszeń w czarnym magnetofonie crown. Tata przywiózł go z Finlandii kilka lat temu. Przez jakiś czas działał jak nowy, ale nagle się postarzał w ciągu paru miesięcy. Włożyłem kasetę, zamknąłem, wcisnąłem play. Nie działało. Otworzyłem ponownie, wyjąłem kasetę (już z trudem, bo się blokowała) i zobaczyłem, że jeden z wałków kręcących taśmą wyskoczył na zewnątrz. Wcisnąłem ją na miejsce, ale ona znowu wyleciała. Zdjąłem z głowicy plastikową osłonkę i odkryłem, że winna jest ukryta pod nią sprężyna. Rzuciłem ją w kąt, założyłem zaślepkę z powrotem, włożyłem kasetę, zamknąłem, play. Teraz grało. Miałem wówczas złote ręce.
Brzmiał Incesticide, enigmatyczny album Nirvany z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Siedziałem i słuchałem uważnie. Sliver wydawała się dziwaczna, tak bardzo nienirvanowa. I o czym ona mówiła, o jakimś straconym dzieciństwie czy o czym? Potem Molly’s Lips, aż mi było strach ją pokochać, tak bardzo popowa się zdawała. Polly brzmiała żwawo i młodzieńczo w porównaniu z wersją z Nevermind. Wtedy zdawało mi się, że numer jest o papudze albo kocie: Polly wants a cracker. Nie wiedziałem, że opowiada o tragicznym wydarzeniu, myślałem – jakie to oryginalne, śpiewa o kocie. Najpiękniejsza wydała mi się jednak ostatnia piosenka, Aneurysm. Love you so much, makes me sick to jedyne słowa, które udało mi się wyłowić, ale to było dokładnie tyle, ile potrzebowałem, by zrozumieć, jak piękni są ci niezrozumiani. Nie mogłem się powstrzymać i podkręciłem głośniej.
Z pokoju obok weszła siostra.
– Czego słuchasz?
– Nirvany.
– Znowu? Weź posłuchaj czegoś innego. I ciszej.
Nie mogłem zadzierać z siostrą, miała przecież iść do szkoły porozmawiać z Raudupīte. Ostatnia piosenka i tak się skończyła, więc wyjąłem kasetę. Co teraz? Kārlis dał mi płytę Therapy? Troublegum. No to do przodu.
To nie była Nirvana, w żadnym wypadku. Ale musiałem posłuchać. My girlfriend says that I need a help – nie mam żadnej dziewczyny, co za kłamstwa, dalej, coś innego! My boyfriend says I’d be better off dead – już lepiej. Fuck you, I gonna get drunk – o wiele lepiej. Cholera, dalej nic z tych słów nie łapię. All people are shit! – to dosyć głęboko powiedziane. A przede wszystkim ponuro i bezkompromisowo.
Wszedł tata, włączył telewizor, usiadł na kanapie. Była już trochę rozwalona, swego czasu często z siostrą po niej skakaliśmy, ale od dawna tego nie robimy. Podkręciłem muzykę o jeden poziom głośniej, w telewizji wrzeszczeli jacyś sportowcy. Gdybyśmy mieli w domu pilota, tata też by pogłośnił, ale on po prostu powiedział:
– Ścisz to swoje wariactwo.
W sumie – Therapy? to nie był jakiś szał. Żadne wariactwo. Wyjąłem kasetę. Włożyłem Nine Inch Nails. Tak! The Downward Spiral. To jest to. Czytałem o tym zespole w czasopiśmie plotkarskim. Trent Reznor opowiadał, że wszyscy jego przyjaciele odbierają sobie życie i tak dalej. Kasetę wypatrzyłem na targu i z wielką radością pobiegłem do domu, aby posłuchać, jak prawidłowo pozbawić się życia.
To było coś innego, bardzo w porządku. Brzmiały różnego rodzaju brzdęki, trzaski – jakże pięknie. Taka jest muzyka industrialna. Black and blue and broken bones you left me. Kiedy mnie jakaś zostawi? Nothing can stop me now ‘cause I don’t care. Racja. Nikt mnie nie powstrzyma.
– Ćśśś. Albo po prostu wyłącz. I tak ci się to nie podoba. Co tu jest do lubienia.
Coś strasznego! Czułem się jak ostatni obrońca kruchej, prawdziwej sztuki. Oczywiście nie wyłączyłem. Jeszcze kilka miesięcy temu bym to zrobił, ale wtedy była inna muzyka. Za to teraz: I wanna know everything, I wanna be everywhere, I wanna do something that matters. Właśnie tak, tato. Chcę coś zrobić. I właśnie teraz to robię, tu, przy kaseciaku. Walczę z ojcem.
Następnie Hurt. Tak piękna, że momentalnie wybaczyłem światu i pogłośniłem, żeby inni też mogli poczuć jej wyjątkowość. Coś takiego nie może się nie podobać. Wszyscy usłyszą i zrozumieją: And we can have it all, my empire of dirt.
Tata nic nie powiedział, czułem, że piękno bólu go ogarnęło i uczyniło szczęśliwym.
Koniec kasety. Co dalej? Moja kolekcja nie była zbyt bogata. Stone Temple Pilots. Kaseta domowej roboty. Play.
Tata zawiercił się niespokojnie.
– No to już przesada!
Nie miał pojęcia, że to wcale nie była przesada, a i ja sam wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dobra, dobra, ściszyłem. Pochyliłem się bliżej magnetofonu, zanurzyłem się.
Do pokoju weszła przepasana fartuchem mama.
– Chodźcie coś zjeść.
Nic nie odpowiedzieliśmy, co było dość niegrzeczne, muszę przyznać. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że grzeczność to być może najcenniejsza rzecz, jaką dysponujemy.
Wszedł kot, rozejrzał się i wrócił do kuchni.
– Nawet kot nie może znieść tej twojej tak zwanej muzyki.
Wstałem i poszedłem do kuchni na placki ziemniaczane. Kładłem je na talerz jeden po drugim, ale mama co chwilę się skradała i nakładała mi cały stos. Wielokrotnie zwracałem jej uwagę, że tego nie lubię. Wszystkie zjadłem, ale emocjonalna równowaga została utracona. I na dodatek mama próbowała mnie namówić, żebym placki jadł z konfiturą z borówek – biadoliła, że niczego nie rozumiem i pęka jej serce, gdy widzi, jak pozwalam na to, żeby omijały mnie dobroci życia.
Nie, nie chcę waszych dobroci życia, nie zmusicie mnie do jedzenia borówkowej konfitury! Tej bitwy już nie zatrzymasz.
I wtedy do mnie dotarło – muszę posłuchać Ministry! Szybko wróciłem do pokoju. Co za genialny pomysł – nadać zespołowi nazwę Ministry. W telewizji RBS widziałem ich teledysk, w którym przewracali samochody. Słuchanie tej muzyki jest jak przewracanie samochodów. Podszedłem do magnetofonu i wsadziłem kasetę do środka.
– Dość tego. Idziemy spać.
– Jeszcze tylko ostatnią.
Musiałem podkręcić. O matko, ale miazga! Jak tłuką w gary! Jak walą na gicie! Czy może istnieć coś tak pięknego?!
– Jānis, masz przecież powiedziane, że już dość.
Cała rodzina mnie obskoczyła.
– Jānis, pomyśl o innych, nie jesteś tu sam.
Ale Ministry krzyczało:
– What about us?!
Co z nami, którzy nie chcą iść spać?
Siostra dorzuciła do pieca:
– Wy mu powiedzcie, on mnie nie słucha. Dociera do niego tylko ta sieczka i przez nią jest coraz dziwniejszy.
Wszyscy byli na mnie źli – na mnie, dobre dziecko. Tata z najgłębszego, najpiękniejszego zakątka Łatgalii, braciszek umarł w jękach, lekarz był daleko, Niemcy ustawili armatę na podwórzu i częstowali okrągłymi cukierkami, później służba za kołem polarnym, gdzie lądowiska wynurzały się spod ziemi, potem praca, praca, tylko uczciwa praca; mama, nadal ślicznotka, jak wtedy, gdy nie posłuchała polecenia nauczycielki, aby płakać nad śmiercią Stalina, gdy szła na barykady i zabrała ze sobą ojca; siostra, moja święta siostra, która niedługo nie będzie się do nikogo odzywać, zacznie żyć w swoim cichym świecie marzeń i będzie pisała poezję – dziwaczną, ale wielu się spodoba.
Jednak: What about us.
Wyłączyłem, wyłączyłem. Ukrywając skwaszoną minę, wczołgałem się na łóżko pod koc.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Jelgava ’94
Copyright © by Jānis Joņevs 2013. First published by Mansards in Riga, Latvia
Copyright © for Polish translation by Daniel Łubiński
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2022
Projekt współfinansowany w ramach programu Unii Europejskiej „Kreatywna Europa”
This book was published with the support of the Latvian Literature platform together with the Ministry of Culture of the Republic of Latvia
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Fotografie na okładce: archiwum prywatne (Jānis Joņevs)
Dawid Majewski (Daniel Łubiński)
Projekt okładki: Zuzanna Leśniak
Konsultacja językowa: Alena Susłowa-Musielak
Redakcja: Urszula Obara
Korekta: Hanna Trubicka
Redaktorka prowadząca: Urszula Obara
Redaktor naczelny: Fabian Cieślik
Wydanie I
Gdańsk 2022
ISBN 978-83-7528-299-3
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.
ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk
tel. 58 303 1878, [email protected]
www.marpress.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek