Jerzy Dziewulski o terrorystach w Polsce - Jerzy Dziewulski, Krzysztof Pyzia - ebook

Jerzy Dziewulski o terrorystach w Polsce ebook

Jerzy Dziewulski, Krzysztof Pyzia

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najsłynniejszy polski antyterrorysta w szczerej rozmowie.

Najgroźniejsi zamachowcy goszczący w Polsce. Biznesy polityków z siatką terrorystyczną. Ukrywanie się w Polsce Abu Nidala, nazywanego poprzednikiem Bin Ladenem. Porwania samolotów i pertraktacje z porywaczami. Przemilczana prawda o spotkaniu najgroźniejszych terrorystów w Polsce w 2002 roku. Zamach w Warszawie na Abu Dauda, palestyńskiego ekstremistę. Bombowy zamach na lotnisku Okęcie w dniu wyboru Lecha Wałęsy na prezydenta. I niewygodna prawda o systemie ochrony polskich lotnisk.
Szokująca opowieść, po której dużo baczniej uważniej będziesz rozglądać się na ulicy, w metrze i w samolocie …

Strach, uległość, panika – to jest to, na czym najbardziej zależy terrorystom. Walczmy z nimi poprzez pokazywanie zagrożeń, uczenie ludzi, jak reagować w określonych sytuacjach. Odrzućmy tezę, że pokazywać rzeczywistość to znaczy straszyć społeczeństwo. Im mniej wiedzy, tym więcej strachu. I po to napisaliśmy tę książkę.
Jerzy Dziewulski

Jerzy Dziewulski – były gliniarz, antyterrorysta, poseł na Sejm I, II, III i IV kadencji. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę zaczynał w Milicji Obywatelskiej w wydziale służby wywiadowczej na Żoliborzu. Później był m.in. dowódcą jednostki antyterrorystycznej na lotnisku Okęcie w Warszawie. Szef osobistej ochrony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, jego osobisty sekretarz oraz doradca do spraw bezpieczeństwa. Szkolony w USA, w Izraelu i we Francji. Twórca Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Ranny na służbie. Jako jedyny policjant w Polsce został trzykrotnie odznaczony Medalem Za Ofiarność i Odwagę. Odznaczony również Krzyżem Oficerskim i Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Krzysztof Pyzia – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Autor bestsellerów – książki "Jerzy Dziewulski o polskiej policji" i wywiadu-rzeki z Wojciechem Pokorą "Z Pokorą przez życie". Producent „Poranka w Radiu ZET”, dziennikarz tygodnika "Angora" i "Playboya". Interesuje się historią i tematyką dotyczącą służb specjalnych i terroryzmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 445

Oceny
3,9 (46 ocen)
17
14
10
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Jerzy Dziewulski & Krzysztof Pyzia, 2018

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

Zdjęcie na okładce

© Łukasz Kowalski

Zdjęcia na wkładce

© Prywatne archiwum Jerzego Dziewulskiego;

East News; Forum; Getty Images; BE&W

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Bohdan Sławiński

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8123-596-9

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

DEDYKACJA

Książkę tę dedykuję wszystkim kolegom ze wspólnego pola walki, polskim milicyjnym/policyjnym antyterrorystom, z którymi kiedykolwiek się zetknąłem, podczas szkolenia, w robocie czy poza nią. Wszyscy mieliśmy serce do walki i często płaciliśmy za to własnym zdrowiem i życiem. Chylę czoło przed tymi, którzy zginęli podczas wykonywania swoich obowiązków, byli ranni, a także tymi, którzy zmarli zbyt wcześnie, będąc już na emeryturze. Pamięć o Was jest trwała.

Jerzy Dziewulski

JERZY DZIEWULSKI. SŁÓW KILKA

Informacje, zdarzenia i opisy zawarte w tej książce są prawdziwe. Żadnej fikcji, podbarwiania sytuacji czy lukrowania dialogów. TAK BYŁO! Doświadczyłem tego ja albo moi koledzy po fachu. Zdobycie tej wiedzy to 40 lat teorii i praktyki antyterroryzmu. To setki informatorów, kontaktów, czasem kompletnie niespodziewanych i okazjonalnych. Co nieco z rewelacji zawartych w tej książce wypłynęło swego czasu w prasie codziennej, ale zapewniam, występowałem tam jako rozmówca anonimowy ze służb, nigdy pod nazwiskiem. W tej książce opisuję wszystko, co wiem, jednak uprzedzam, że prawda o kilku operacjach nie może być wciąż odtajniona. Na razie! W sprawach handlu bronią ujawniłem kiedyś kilka nazwisk powiązanych ze spółkami tworzonymi przez polskie służby specjalne, co zresztą zostało opublikowane. Dziś nie powielam tych informacji, mając na uwadze wyłącznie wiek ludzi zamieszanych w te operacje, część z nich zresztą już nie żyje.

Eksperci z Izraela twierdzą, że współczesny terroryzm rozpoczął się 22 lipca 1968 roku, wraz z porwaniem samolotu linii lotniczych El Al, boeinga 707, lecącego z Rzymu do Aten. Porywa go kilku terrorystów Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP), a konkretnie z komanda Czarny Wrzesień, czyli z terrorystycznej jednostki wykonawczej OWP. Po pięciu dniach negocjacji z rządem Izraela porywacze uwalniają cudzoziemców, a także kobiety i dzieci. Dwunastu Żydów przetrzymują 39 dni, aż do chwili, kiedy rząd Izraela zdecyduje się na spełnienie ich żądań, czyli wypuszczenie 15 bojowników Czarnego Września, więzionych w Izraelu. To był pierwszy, a zarazem jedyny akt poddania się rządu Izraela oczekiwaniom terrorystów. Nigdy więcej żadna organizacja terrorystyczna nie uzyskała przewagi w negocjacjach z Izraelem. Nigdy potem nie ugięto się przed oczekiwaniami terrorystów. Dlatego właśnie ten zamach stanowił przełom w wojnie Izraela z terrorystami.

Proszę się nie obawiać, nie będzie o historii terroryzmu, nie będzie o powstawaniu gatunków teorii ani o pierdoletach definicji, słowem, nie będzie o dzieleniu włosa na czworo, na biel i czerń, dobro i zło, żadnych pseudoetycznych wywodów o tym, czy antyterroryści to czasem nie kontrterroryści! Będzie zaś o tym, co się naprawdę zdarzyło, o walce, strachu, bólu, odwadze, determinacji i słabościach.

To będzie moja wizja walki z terroryzmem, także kawałek rzetelnej historii o tym, co na tym froncie działo się w Polsce przed zmianą ustroju w roku 1989. Bez przeszłości nie ma teraźniejszości i myślę, że warto młodszemu czytelnikowi, który nie znał tych zdarzeń z autopsji, naszkicować, jak to naprawdę u nas było i dlaczego jest, jak jest. Ważne, by sobie uzmysłowić, że w Polsce, w której podobno nigdy nie było terrorystów i zamachów terrorystycznych, rzeczywistość była diametralnie inna. Terroryści tu żyli, leczyli się i ginęli. Kiedy często podczas dyskusji słyszę, że w Polsce nigdy nie było terroryzmu, no może poza pewnym incydentem… zamachem bombowym na aulę Uniwersytetu Wrocławskiego, zastanawiam się, czy ci, którzy to mówią, nie znają przeszłości, czy też świadomie fałszują rzeczywistość.

Weźmy taki terroryzm lotniczy, czyli tak zwany hijacking, we wszystkich dokumentach Międzynarodowej Organizacji Przewoźników Lotniczych ICAO oraz kilku międzynarodowych konwencjach przestępcze uprowadzenia samolotów, bez względu na motywy sprawców, określane są mianem TERRORYZMU LOTNICZEGO. Powszechnie przyjmuje się, że pojęcie „terroryzmu lotniczego” to wszelkie akty terroru skierowane przeciwko żegludze powietrznej oraz innym obiektom lotnictwa i zagrażające bezpieczeństwu. Ale w Polsce długo usiłowano wyłączyć z tego określenia takie zdarzenia jak na przykład zamach na samolot w celu dokonania ucieczki za granicę. Rzekomo z tej przyczyny, że motywy i cele, którymi kierują się sprawcy zamachu, muszą mieć charakter stricte polityczny, a nie na przykład kryminalny czy wręcz osobisty. Jest to widzenie problemu bardzo naiwne, więcej! – przestarzałe. Taka definicja terroryzmu może i miała jakiś sens w okolicach transformacji ustrojowej, dziś trąci myszką.

Obecnie uznaje się terroryzm za… – to w pełni oddająca cele działania terrorystów i najkrótsza definicja na świecie, opracowana przez ekspertów z Departamentu Stanu USA – cytuję: „PERMANENTNĄ PRZEMOC”. Koniec i kropka! Ta definicja nie określa, jakie są cele, czym kierują się terroryści, bowiem już dawno zatarły się różnice wynikające ze starej definicji. Według starej nomenklatury, aby być terrorystą, trzeba mieć polityczny cel, przedstawiać go i głosić publicznie. No to spójrzcie na sytuację dnia dzisiejszego. Terrorysta, który idzie ulicą w Londynie, wyjmuje nóż czy brzytwę i chlasta pierwszego lepszego Bogu ducha winnego człowieka. Często wypowiada przy tym magiczną formułkę Allah Akbar. I zdarzenie nazywamy dziś zamachem terrorystycznym lub incydentem terrorystycznym. A gdzie tu było tło polityczne, pytam? Słysząc przecież wyraźnie zawołanie religijne, bez głoszenia celów politycznych, zastanawiam się, gdzie tu, do licha, polityka?

A sprawa podłożenia bomby szybkowarowej we wrocławskim autobusie, sprawca żąda okupu i dziennikarze, policja i prokuratorzy mówią o zamachu mającym cechy zamachu terrorystycznego. Oczywiście można snuć wnioski, że religijne zawołanie terrorysty w Anglii zawiera pewien kontekst polityczny. A zamach na samolot w PRL-u jest tego kontekstu pozbawiony? Oczywiście, że nie, nawet jeśli zamachowiec nie definiuje jasno swojego celu, nie wygłasza magicznych czy religijnych formuł, ale bierze zakładników, czyli niewinnych ludzi, grozi im śmiercią lub nawet usiłuje zabijać w celu ucieczki z kraju, którego ustrój mu nie pasuje. Niemcy oskarżają zamachowca o terroryzm, bo przestępstwo to w istocie nosi znamiona zamachu terrorystycznego, a my w Polsce, kurczowo uczepieni starej doktryny terroryzmu, wciąż się upieramy: „Nie, to tylko uprowadzenie”. Więc pozostaje sobie postawić pytanie, w co grają panowie eksperci od terroryzmu z naszego narodowego poletka. Tak samo ten, kto podcina gardło w Anglii człowiekowi niewinnemu, jak i zamachowiec na samolot mają wspólny osobisty cel. Ten pierwszy składa ofiary ku chwale Allaha, a ten drugi także nie zawaha się zabijać niewinnych ludzi, bo taki akt terroru jest środkiem do celu – on za wszelką cenę i po trupach usiłuje opuścić kraj, który dał mu schronienie.

Ciekawe jest jednak to, że często tłumaczono fakt dokonania zamachu terrorystycznego na samolot tym, że zamachowiec nie mógł dostać paszportu na legalny wyjazd. Tym, którzy tak mówią, zarzucam świadome kłamstwo, bowiem jestem jedynym człowiekiem w Polsce, który zbadał praktycznie wszystkie dokonane zamachy na samoloty. Wnioski? Tylko w jednym przypadku (nazwisko znam) terrorysta nie otrzymał paszportu. W pozostałych zaś NIGDY porywacze nie zwracali się do wydziału paszportów o wyrobienie tego dokumentu. Mam na to pisemne bezdyskusyjne dowody. Ktoś pewnie powie, że nie zwracali się, bo podejrzewali, że nie dostaną. Jeżeli jednak mamy rozmawiać o podejrzeniach, a nie o faktach, którymi dysponuję, to ten ktoś nie zasługuje, by siadać do poważnej dyskusji o tej przeszłości.

Amerykanie, mając na uwadze właśnie takie zdarzenia, akty przemocy, które są systematyczne, powtarzalne, destabilizują i paraliżują kraj, odbierają ludziom poczucie bezpieczeństwa, nazywają PERMANENTNĄ PRZEMOCĄ i w ten sposób definiują wszystkie formy działań terrorystycznych. I nie jest to moja teoria. Mam certyfikat wydany przez Departament Stanu USA z 1990 roku o ukończeniu Anti-Terrorism Asistance Program, gdzie ta definicja już obowiązywała, zastępując już wtedy nieaktualną definicję z zakreślonymi celami politycznymi, które podobno muszą deklarować terroryści. Cele w wielu przypadkach są drugorzędne, istotna jest częstotliwość zamachów i ich oddziaływanie na społeczeństwo. Ten stan zastraszenia społeczeństwa w wyniku serii zamachów to właśnie permanentna przemoc. Strach u Francuzów czy Brytyjczyków jest powszechny, nikt nie może być pewien, czy w ogóle dojedzie do pracy metrem… A więc by posiać terror, istotne jest to, że co kilka dni wybuchają bomby lub morduje się ludzi, ale ważniejsze jest to, że przez ten cały czas działa rozległy efekt fali inercyjnej, czyli strachu przed kolejnymi zabójstwami. Zresztą dokładnie tę samą definicję przyjęły służby Izraela. Tam, zabijając nożem Izraelczyka, zamachowiec jest określany terrorystą, mimo że nic nie krzyczał, nie mówił, jedynie stosował przemoc, ale częstotliwość tych zamachów była elementem podstawowym.

Terroryści osiągnęli wprost niezwykły sukces. Stosując właśnie systematyczną przemoc, doprowadzili do takiego poziomu strachu, którego nie da się już nikomu kontrolować. I to bez wątpienia jest ich sukcesem. Dokładnie 11 listopada 2017 roku na Florydzie na lotnisku w Orlando w jednym z bagaży wybuchła bateria zamontowana w aparacie fotograficznym. Skutek przerażający. Ludzie oczekujący na odprawę pasażerską rzucają się w panice do ucieczki, tratują się, stają się oszalałym tłumem. Cel wielu zamachów, masakr, demonstracji ciał i krwi oraz psychologicznej prowokacji ze strony terrorystów zaowocowały tym, że już boimy się wszystkiego, co się kojarzy z aktem terroru. Wybuchów, strzałów, burek, głośnych okrzyków… Pozostaje postawić pytanie: Czy jeszcze panujemy nad zachowaniami ludzkimi w publicznej przestrzeni? Wątpię…

Kiedyś miałem okazję brać udział w pewnym programie, bodajże w TV Polsat. Była to połowa lat dziewięćdziesiątych, i tam właśnie usłyszałem od Bronisława Komorowskiego i Donalda Tuska, którzy byli wtedy ze mną w studio, że porwania samolotów to nie zamachy terrorystyczne, tylko takie… ucieczki do lepszego świata. Dobre sobie, ucieczka przy pomocy morderstw, bomb, płonących samolotów, zakładników, krwi i strachu! Z moich prywatnych statystyk wynika, że w Polsce dokonano zamachów na kilkadziesiąt samolotów przy pomocy broni maszynowej, granatów, bomb własnoręcznie skonstruowanych, pistoletów, wreszcie noży i brzytew. Gdyby dziś ktoś zdecydował się na dokonanie takiego zamachu w Polsce, bo coś mu nie pasuje w polityce obecnego rządu, to okrzyknięto by go terrorystą. Z tego wynika, że zmieniają się czasy i ujednolicają definicje terroryzmu, na które ma wpływ geopolityka, wspólnota problemu.

Ale wróćmy do tych rzekomych ucieczek czy – po mojemu i według światowych ekspertów – zamachów. Otóż tych kilkadziesiąt aktów terroru wyprowadza Polskę na pierwsze miejsce na świecie w liczbie porywanych samolotów! Czy można mieć jeszcze wątpliwości? Duża częstotliwość ataków, permanentna przemoc, przerażenie pasażerów, głęboka dezorganizacja firm takich jak LOT i Polskie Porty Lotnicze, a także lotnisk docelowych w Wiedniu, Berlinie czy nieczynnym już porcie Berlin-Tempelhof… Co więcej, ataki zagroziły całej międzynarodowej komunikacji lotniczej, bowiem samoloty z zamachowcami dostawały awaryjne korytarze przelotu. Dodajmy do tego bandyckie wręcz zachowanie radzieckich dowódców wysyłających do uprowadzonych maszyn myśliwce przechwytujące, mające zmusić pilota, pod groźbą zestrzelenia, do zmiany miejsca lądowania. Zatem nie dość, że terrorysta dokonuje zamachu, dokonuje go także pośrednio inne państwo, czyli mamy do czynienia już z terroryzmem państwowym! – te wszystkie składowe… dla mnie to dokładna, wręcz książkowa realizacja dzisiejszej definicji terroryzmu!

Pytam, po co tworzyć prawne zawijasy o rzekomych ucieczkach, jakby to była jakaś zagraniczna majówka, a nie akt terroru… w celu uzasadnienia, że jak ktoś dokonywał zamachu na samolot w PRL-u, to nie był terrorystą, tylko tęsknił za krainami dobrobytu, skoro KAŻDY – powtarzam KAŻDY, kto wylądował na przykład na berlińskim lotnisku Tempelhof, był skazywany przez sądy w Niemczech za dokonanie hijackingu z odpowiedniego artykułu Kodeksu karnego. NIKT nie uniknął kary! A w przypadku uprowadzenia samolotu przez pilota, kapitana K. z PLL LOT, prócz prawomocnego wyroku Amerykanie odebrali mu do końca życia uprawnienia pilota. Czyli traktowano tych rzekomych wycieczkowiczów jak terrorystów, bo też byli nimi w istocie! Chociaż w niektórych przypadkach wlepiano im nieco mniejsze wyroki.

Żeby nie być gołosłownym… Otóż Niemcy Zachodnie, które od lat walczyły z terroryzmem, skazywały Polaków dokonujących zamachów na samoloty cywilne na wieloletnie więzienia z artykułu Kodeksu karnego mówiącego o stosowaniu terroryzmu. Raz jeszcze powtórzę, dla niemieckich władz był to terroryzm, chociaż nie dotykał ich bezpośrednio. Dla nas, chociaż godził w bezpieczeństwo narodowe – był tylko uprowadzeniem… A oto krótka lista „wybranych” zamachów:

20 listopada 1968. Romuald Z. i Wiesław S. uprowadzają samolot PLL LOT lecący z Wrocławia do Warszawy. Terroryzują załogę dwoma granatami i lądują w Wiedniu. Zostają oskarżeni i skazani na cztery lata więzienia za terroryzm.5 czerwca 1970. Zbigniew J. i Cezary Z. uprowadzają samolot PLL LOT lecący z Gdańska do Warszawy. Terroryzują załogę bronią i lądują w Berlinie. Zostają oskarżeni i skazani na trzy i pół roku więzienia za terroryzm.7 sierpnia 1970. Waldemar F. i Stanisław K. uprowadzają samolot PLL LOT lecący ze Szczecina do Warszawy. Terroryzują załogę prawdziwymi granatami i lądują w Berlinie. Zostają oskarżeni i skazani na cztery i pół roku więzienia za terroryzm.22 sierpnia 1981. Jerzy D. uprowadza samolot lecący z Wrocławia do Warszawy. Terroryzuje granatem załogę i ląduje na Tempelhof. Zostaje oskarżony o terroryzm i skazany na pięć i pół roku więzienia.

Tych kilka przykładów pokazuje jasno, że cały świat czyny związane z zamachami na cywilne statki powietrzne uznawał za akty terrorystyczne, u nas zaś zaciemniliśmy problem, dodając do faktu, jakim jest zamach, etyczną osnowę… Oczywiście pobudki można mieć różne, ale fakt pozostaje faktem. I jeszcze jedno, dla tych, co myślą, że odkąd skończył się zły komunizm, można w kraju nad Wisłą spać spokojnie, żyć beztrosko… Otóż praktycznie nikt nie wie o tym, że 25 listopada 1991 roku w dniu wyboru Lecha Wałęsy na prezydenta kraju na Dworcu Lotniczym Warszawa-Okęcie rozbrajaliśmy bombę zegarową, skonstruowaną profesjonalnie i podłożoną pod jeden ze słupów nośnych budynku Dworca Lotniczego. Jak wymowny dzień, jak pięknie wkomponowana bomba z ładunkiem trotylu i plastycznego materiału wybuchowego w dzień wyborów pierwszego demokratycznego prezydenta! Dlaczego nikt o tym nie pisnął słowa? Bo to był ZAMACH TERRORYSTYCZNY pierwszy w wolnym kraju. To źle się komponowało, to była zła informacja, burzyła świąteczny nastrój transformacyjnego karnawału. Coś mi to niestety przypomina… przeszłość niestety socjalistyczną, kiedy – jak to mówi poeta: ktoś ciągał symbole za sznurek. Kto nie pojmuje tego, co było, nie zrozumie tego, co dziś jest, i niech raczej zaniecha tworzenia fałszywej historii o tym, że u nas zamachów nie było.

Mam w tej sprawie końcowy wniosek… Wyznaje się takie mętne poglądy na terroryzm w PRL-u, bo wszystkie zamachy na samoloty wymierzone były w pośredni sposób w ówczesne władze i ustrój, co wpływa na pozytywne wartościowanie. Oczywiście nie zamierzam negować wywalczonej po latach wolności, trzeba o nią walczyć dostępnymi sposobami, ale przecież zamachowiec mógł – nie ryzykując życia innych – próbować przekroczyć chociażby zieloną granicę, starać się o azyl. Tyle tylko, że on nie chciał być zwykłym przestępcą granicznym, ale politycznym bohaterem. Inna sprawa, że gdyby go złapano podczas nielegalnego przekraczania zielonej granicy – po prostu dostałby kopa w tyłek z nakazem powrotu do Polski, natomiast spektakularne porwanie samolotu uruchamiało całą maszynerię mediów, czyniąc zamachowca świętym bojownikiem za sprawę. Dlatego nawet jeżeli jakimś teoretykom terroryzmu odpowiada definicja „sprawa” – to proszę bardzo, oto mają tło polityczne. Ja ludzi, którzy używają bomb, granatów czy karabinów, by wywołać określony efekt, idąc do celu po trupach, nazywam po imieniu… Dla mnie to są właśnie terroryści. Zawsze mówiłem jasno i otwarcie, że my, to znaczy gliniarze, antyterroryści, żołnierze, rozwiązujemy problemy, a politycy, a także niektórzy teoretycy terroryzmu je komplikują.

W moich wspomnieniach opisanych w tej książce będzie o takich właśnie trudnych sprawach. Ale też dużo więcej, będzie o legalnie zainstalowanych w Polsce terrorystach. O Palestyńczykach i ich wrogach oraz o ich dwuznacznych kontaktach; o „znanych” terrorystach usiłujących w Polsce prowadzić szemrane interesy w powiązaniu z polityką realizowaną przez ówczesne władze. W tym wywiadzie rzece nie usiłuję uciekać od trudnych pytań, nie boję się opisywać zdarzeń takimi, jakimi były, choćby były niewygodne dla ówczesnej czy obecnej władzy. Przedstawiam swoje opinie, nie łagodzę, nie cukruję, odpowiadam prosto z mostu. Jak choćby w trudnym temacie tak zwanych „więzień CIA w Polsce” – moja opinia jest jednoznaczna, dobitnie wyjaśniam, jakie dylematy i problemy stoją za walką z terroryzmem. Jestem przeciwnikiem mieszania etyki i moralności do spraw bezpieczeństwa i obronności, jak by chcieli niektórzy „eksperci” bloku państw demokratycznych… Walka z terroryzmem musi być totalna i bezwzględna – możecie się ze mną nie zgodzić, ale dajcie lepsze argumenty niż moje.

Powiadam wam: STOSUJĄC MORALNIE USPRAWIEDLIWIONĄ PRZEMOC, DEMOKRATYCZNA LUDZKOŚĆ PRZEŻYJE. Stosując bezwzględnie ślepą polityczną moralność, ta sama demokratyczna ludzkość w obliczu bezwzględnego terrorysty… MOŻE LICZYĆ NA ZAGŁADĘ.

Jerzy Dziewulski

WSTĘP

Dożyliśmy czasów, w których każdego dnia możemy zginąć z rąk terrorysty. Niezależnie od tego, gdzie będziemy. Na wczasach w Egipcie, na wycieczce w Paryżu, a może po prostu na koncercie nastoletniej gwiazdy pop. Tak, wiem, te ataki są dla nas niegroźne, ale tylko do momentu, w którym nie staniemy się ich ofiarą. Trzeba powiedzieć sobie jasno – terroryzm żyje, jego puls jest wyczuwalny i nikt nie zna dnia i godziny, kiedy uderzy. Ciągle pocieszamy się tym, że w Polsce dotąd nie było zamachu terrorystycznego. A czy czasem wydarzenia, które opisujemy, nie były zamachami? W wielu zamachach poza granicami kraju zginęli także Polacy. Zresztą czy to ważne, kto ginie? Giną ludzie. Dla terrorysty każdy może stać się celem. Pozostaje pytanie – jak długo to jeszcze będzie trwało i czy w ogóle jest szansa na szczęśliwe zakończenie?

Kto w tej sytuacji może się wypowiadać na ten temat, jeśli nie najsłynniejszy polski antyterrorysta – Jerzy Dziewulski. Gliniarz, który jako żołnierz i dowódca specjednostki likwidował 13 zamachów terrorystycznych, ratując życie 765 pasażerom? To właśnie on, szkolony do walki z terrorystami przez najlepsze zagraniczne służby – między innymi izraelskie i amerykańskie – tworzył w naszym kraju podwaliny pod walkę z terroryzmem.

W trakcie lektury mogą Państwo zadać sobie pytanie: dlaczego tak często skupiamy się w książce na lotniskach? Odpowiedź jest banalna. Ponieważ póki nie było metra w Polsce ani setek galerii handlowych, najlepszym miejscem do przeprowadzenia zamachu terrorystycznego było właśnie lotnisko, między innymi warszawskie Okęcie, na którym pracował Jerzy Dziewulski.

Trzymacie Państwo w rękach książkę, w której po raz pierwszy Jerzy Dziewulski zdradza nieznane dotąd informacje o współpracy przedstawicieli naszego rządu z największymi światowymi terrorystami. Opowiada o strzelaninach, które władza chciała uciszyć. Uchyla rąbka tajemnicy tajnych szkoleń pod okiem izraelskiego Mosadu. Wyjawia, jak wyglądał przemyt narkotyków do naszego kraju. A przede wszystkim sypie anegdotami, okraszonymi barw­nym językiem, z którego jest dobrze znany. Zatem zaczynamy.

Krzysztof Pyzia

[email protected]

BEZRADNI. DZIEWULSKI PO RAZ PIERWSZY ODBIJA SAMOLOT

– Zacznijmy od czegoś mocnego. Od historii, która idealnie nadaje się na tragikomedię. Pierwszy porwany samolot, który odbijałeś z rąk terrorysty.

– Mamy 1976 rok. Z tego co pamiętam, jest jesień. Pracuję na Okęciu od zaledwie kilku miesięcy. Organizacja naszej formacji – mającej walczyć z terrorystami, kontrolować pasażerów, wykrywać niedozwolone do przewozu środki, identyfikować zagrożenia, eliminować ludzi objętych zastrzeżeniem do korzystania z linii lotniczych – dopiero raczkuje. Współpraca z LOT-em przebiega bardzo dobrze. Dostajemy od nich meble, na tamte czasy prima sort, których pozazdrościłby nam niejeden komendant wojewódzki. Mimo to, mówiąc jednym słowem, nie jesteśmy poukładani. I właśnie w tym momencie ma się wydarzyć coś, co zdecyduje o dalszych losach całej jednostki. O sposobie myślenia, życia, kierowania jednostką i w ogóle o tym, czy będziemy dalej żyć… Oto pełniąc służbę, dostaję informację, że w ciągu pół godziny wyląduje samolot hiszpańskich linii lotniczych Iberia, na terenie lotniska Warszawa-Okęcie, na pokładzie którego znajduje się porywacz. Uściślając – terrorysta, który z bronią, z karabinem dokładnie, szantażuje pasażerów. Wszyscy jesteśmy w panice. „Terrorysta na lotnisku? Na Okęciu? Samolot Iberii? Kurwa, co robić?!”. No to, oczywiście, pierwsza czynność – zwołuję alarm dla jednostki, który jest bez sensu. Samolot wyląduje za pół godziny, a moi ludzie gotowość bojową mogą osiągnąć za trzy godziny! No ale procedury… Nie mam wyboru, będę działał z tymi, których mam na miejscu.

– A kogo masz?

– Tego jeszcze nie wiem. Co gorsza, nie wiem, co potrafią. Ba! Nie mam nawet pojęcia, co sam potrafię i jak się zachowam, gdy przyjdzie nam się zmierzyć z terrorystą, że tak powiem, rozpoznać bojem. Ale dobrze wiem, do czego są zdolni… Detonacje, śmierć czy morderstwa w innych częściach Europy to dla nich chleb powszedni, normalność. Wtedy jeszcze nie zdaję sobie sprawy, że terroryzm jest w fazie rozwoju, że ewoluuje. Dopiero zaczyna powoli dotykać także lotnictwo. Wzywam do siebie garstkę ludzi, którą mam do dyspozycji. Ma też do nas dojechać pomoc Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej. To antyterroryści, którzy także byli bez doświadczenia bojowego. Panuje ogromny harmider. Nikt nie ma pojęcia, co robić, a czas ucieka. Samolot ląduje, a wsparcia wydziału nie ma. Maszyna, zamiast trzymać się w bezpiecznej odległości od innych samolotów, zatrzymuje się pośród nich, w niedozwolonym miejscu.

– Nikt nie wydał takiej dyspozycji?

– Mało tego, że nie wydał! Nikt nie wiedział, co z tym zrobić. Pierwsza taka sytuacja! Teraz możemy się mądrzyć, wtedy nie mieliśmy zielonego pojęcia, co robić. Ledwo opadł kurz po lądowaniu samolotu, a już mam telefon. „Kto to jest?” – słyszę w słuchawce. „No kurwa, skąd ja mam wiedzieć, kto to jest?!”. Jakiś generał do mnie dzwoni i mówi: „Powiedz, kto to jest?”. Odwracam się do chłopaków i mówię: „Kurwa, oni żądają ode mnie, żebym powiedział, kto to jest, kiedy się urodził i gdzie mieszka. Pewnie jeszcze powinienem się dowiedzieć, jakie jest jego wyznanie! Skąd ja mam wiedzieć, skoro on siedzi w środku?!”. Dalej on do mnie mówi: „No to ustalcie, towarzyszu!”. No jak ja mam to, kurwa, ustalić?! Wejść, powiedzieć: „Dzień dobry! Przepraszam, ale jak się pan nazywa?”?!

– Co za cyrk!

– Cyrk totalny! Nikt nic nie wie! W związku z tym mówię do chłopaków: „Słuchajcie. Musimy coś zrobić. Czego żąda porywacz?”. Tłumaczą mi: „On żąda czegoś tam z dwojgiem dzieci. Jakaś niejasna sytuacja, jego rodzina coś tam… On mówi, że będzie zabijał pasażerów, jeżeli jego żona i dzieci nie zostaną gdzieś tam przewiezieni i on nie zostanie do nich dopuszczony. A poza tym nie podoba mu się także hiszpański ustrój”. Słowem, sytuacja jest niepewna. Ale skąd my to wiemy? Od wieży kontrolnej, która nawiązuje kontakt z pilotem, a pilot rozmawia z zamachowcem, a potem z powrotem do wieży kontrolnej, a wieża do mnie. Szlag by to! I teraz tak: jak ja mam rozmawiać z wieżą kontrolną? Siedzę na telefonie, bo nie mam ich radiostacji. Siedzę na telefonie i rozmawiam. Tu trzeba wydawać polecenia, a ja rozmawiam i pytam, jakie on żądania przedstawia. Ludzie mnie atakują, pytają: „Co ja mam robić?”. Ja z kolei na jednym telefonie, a na drugim znowu wisi generał i mówi: „Kurwa, jak on się nazywa?”. No istny dramat! Zaczynam to przeżywać już bardzo osobiście. Co gorsza, jeszcze Wydział Zabezpieczenia nie dojeżdża, bo się przebija przez zatłoczone miasto… W tym czasie terrorysta z odbezpieczonym karabinem chodzi po pokładzie samolotu i wydaje komendy: „Nie podnosić się, nie reagować, bo będę strzelał!”.

– Czyli hiszpańska kontrola dała ciała, skoro on wszedł z karabinem na pokład.

– Ależ oczywiście, że u nich nie było lepiej! Tylko problem polegał na jednej, podstawowej sprawie: może u nich nie było lepiej, ale myśmy byli na dnie! Powiedzmy sobie jasno: zamiast pistoletów w kaburze zaczęliśmy nosić kanapki… Zaczynała się nowa faza. I nagle pytam tego mądrego generała: „Co ja mam robić?”, a w odpowiedzi słyszę: „Ustalcie chociaż, towarzyszu, jak on wygląda!”.

– Ale po cholerę?!

– Nie wiem! Pewnie generał i spółka mieli ze swoimi decydentami gorącą linię – ten problem dotykał mnie do końca moich dni na lotnisku. Jeden generał chciał się wykazać górze, a góra chciała się wykazać przed Komitetem Centralnym. I to się ciągnęło! Wciąż pytali mnie: „Kto to jest? Jak on wygląda? Kogo on tam trzyma? Co to za ludzie są w tym samolocie?”. Jakaś farsa, skąd miałbym znać ich życiorysy… Wracam do akcji. Rodzi się kolejne pytanie. Jak podejść do tego samolotu? Zatem co robimy? Żeby nie straszyć zamachowca, wołamy mechanika, który tankuje ten samolot, i mówimy tak: „Słuchaj, podejdź tam i zobacz, jak on wygląda”. Po czym sam się w myślach opierniczam: „Kurwa, co ja robię?! Jakie ja polecenia wydaję?!”. Za chwilę sytuacja jest następująca: Porywacz coś tam krzyczy, bo chce wyjść. Mówię do faceta, który jeździ schodami: „Ty, słuchaj! Jak tam podjedziesz, to weź pofiluj, w którym on oknie siedzi! Zobacz, jak on wygląda. Czy on ma krótki pistolet, długi czy karabin?”. A ten mi mówi: „Nie, ja nie podejdę! W życiu! Ja mam to w dupie! Ja nie muszę!”. Mówię: „Ja pierdolę, gdzie ja jestem?! Kim, czym dowodzę? Czy w ogóle dowodzę?”. Nic nie wiem! Moi ludzie obserwują płytę lotniska, zdobyli jakieś lornetki, co już samo w sobie było cudem. Skombinowanie lornetek do łatwych spraw nie należało. Wszystko było w fazie organizacji. Lornetka? Jaka lornetka?! A po co wam lornetka, towarzyszu? Musisz wiedzieć, że to był taki czas! W końcu sam podchodzę pod samolot po cywilnemu. Jestem niedaleko, nie pokazuję się porywaczowi. I kiedy już jestem pod samolotem, nagle wzywają mnie z powrotem do jednostki. Wracam do mojego gabinetu. Zapierdalam. Mam ważny telefon. „Towarzyszu, czy wy wiecie, jakie są jego żądania?”. A ja mówię: „No takie, że on chce, by jego żona i dzieci, a ustrój…”. A pan generał mówi: „A nie. Podobno zmienił”. Ja mówię: „Jak to zmienił?”. „No zmienił. My mamy informację, że zmienił swoje żądania, ma konkretne żądania”. Ja mówię: „Jakie, panie generale?”. „A to wy mi powiedzcie! Ja wiem tylko, że zmienił żądania”. No to dzwonię na tę wieżę kontrolną i pytam: „Jakie są nowe żądania?”. A kontroler mi mówi: „Tak jest! Tak jest! Ma nowe żądania! Wie pan, czego on żąda?” – i wyjaśnia mi. Ja się obsunąłem… Lotu do Moskwy! Jak Boga kocham! To już łatwiej by go chyba było do nieba czy piekła wysłać! Mówi: „Rozpierdolę pasażerów, jeżeli w tej chwili nie uruchomicie silników i nie polecimy do Moskwy!”. Co tu robić? Sytuacja jest dramatyczna. Co robić?! Dzwonię do wspomnianego generała i przekazuję informację, że chodzi o odlot do Moskwy. Cisza w słuchawce. „Do Moskwy?! Po co on do Moskwy chce lecieć?” – w końcu duka generał. W ciągu pięciu kolejnych minut o porwaniu dowiaduje się ambasada rosyjska.

– Dowiaduje się, ale od kogo?

– Od bezpieki, która w tamtym czasie trzymała Okęcie w garści. Tym bardziej że oni mieli swoich przedstawicieli w MSW. Całe MSW już siedziało na telefonach i zastanawiało się, co to będzie. Nagle okazuje się, że ten porywacz mówi, że jest komunistą i że on chce lecieć do Moskwy. Mija jakieś dziesięć minut. Dzwoni telefon. To MSW, jeden z wiceministrów. Nawiasem mówiąc, miałem rządową linię – to był jeden z priorytetów, który wdrożono w naszej jednostce, zakładając linię rządową, czyli „erkę”. Mogłem bezpośrednio rozmawiać ze wszystkimi ministrami, członkami rządu. Niewiele osób tak miało, w ogóle niewiele jednostek milicyjnych czy wojskowych posiadało telefon rządowy. Wyobraź sobie, że na tym telefonie rządowym centralka mi mówi, że za chwilę będzie telefon i prosi o pilny odbiór. To była specjalna linia. Dzwoni wiceminister spraw wewnętrznych i mówi: „Słuchajcie, mam na linii szefa Układu Warszawskiego”. „Kurwa, słucham?!”. „Jego polecenie jest jednoznaczne. Nie dopuścić do odlotu tego samolotu do Moskwy”. Na co ja mówię tak: „Panie ministrze, a jak ja mam nie dopuścić do odlotu tego samolotu? Czy mam przed nim stanąć i własnym honorem i własną osobą na płycie zabezpieczyć ten odlot?”. A on tak słucha i mówi: „Słuchajcie, wy tak nie kombinujcie! Wy pomyślcie, co zrobić, żeby nie pozwolić mu na odlot do Moskwy!”. Ja mówię: „No dobrze, ale jeżeli on nawet powie, że chce lecieć do Sztokholmu, to kto mi zagwarantuje, że w ciągu minuty nie zmieni kierunku na Moskwę?”. Cisza w telefonie. W końcu mówi: „Nie wiem. Myślcie, co zrobić”. „No to myślę. Nie mam wyjścia”. Generał: „Za 15 minut proszę o informację”. Dzwonię do swojego przełożonego i mówię: „Proszę pana, nie da rady. Nie jestem w stanie tego zrobić. Nie jestem w stanie nic zrobić. Możemy ewentualnie podjąć bezpośrednie natarcie na ten samolot”. „Wykluczone! Nie możemy tego zrobić” – słyszę. Mówię: „To co mam zrobić?”. „Poczekajcie!”. Za chwilę znowu jest kontakt z wiceministrem: „Trzeba zablokować pas startowy”. Ja mówię: „Ale przecież wtedy on nigdzie nie poleci!”. A on mówi tak: „Ale on nie może polecieć do Moskwy! Moskwa zdecydowanie mówi »niet«! Nie przyjmie go!”. Pytam: „A czym mam zablokować pas startowy?”. Nie upływa parę minut, odzywa się znowu wiceminister. „Na lotnisku jest budowa kolektora wodnego. I jak mówią towarzysze z SB, tam są takie duże kręgi betonowe…”.

– „…zastawcie nimi pas startowy”?!

– Tak, właśnie tak! „Przesuńcie je, towarzyszu, na pas startowy”. Ale czym? Przecież tu potrzeba dźwigów czy buldożerów! O to on już się nie martwił. „Tymi kręgami na pasie zabronicie mu odlotu”. Ja mówię: „Obywatelu ministrze, ale zablokujemy mu w ogóle możliwość realizacji tej jego idee fix. Mało tego! Postawimy go pod ścianą i wtedy może zacząć zabijać, bo nie ma wyjścia!” – i to były moje pierwsze mądre słowa w tej całej gadaninie, bo do tej pory gadałem same głupoty. I zastanowiłem się: „Jak ja na to wpadłem? Przecież on rzeczywiście może zabijać!”. W tamtej chwili zorientowałem się, że nic nie wiem o psychice tych ludzi, nic nie wiem o efektach ich działań, nie mam możliwości ich wyprzedzenia – jestem po prostu niekompetentny. Po pięciu godzinach tych pseudonegocjacji zostaje podjęta „jedynie słuszna” decyzja, że z uwagi na to, że to jest komunista, trzeba dać mu zgodę na wylot.

– On wytrzymał aż pięć godzin negocjacji, nikogo przy tym nie zabijając?

– Tak. Ale jakie to były negocjacje? To było gadanie głupot z jednej i z drugiej strony. On mówił, co chce i czego oczekuje, a nasi mówią, że nie dadzą i nie mogą. I znowu to samo. „No poddajcie się!”. Najlepiej by było dodać „towarzyszu” – jesteśmy z partii, to sobie tak mówmy, może by to coś dało? Jest decyzja od ministra spraw wewnętrznych, żeby puścić samolot pod warunkiem, że nie poleci do Moskwy. Dobra, dzwonię na wieżę kontrolną. Porywacz przystaje na te warunki, piloci przygotowani, samolot zatankowany – można lecieć. Wystartował! Dopiero w powietrzu decyduje, co dalej. I gdzie leci? Do Szwajcarii, do Berna. Ledwie co wylądował i już naszego prawowiernego zamachowca-komunistę załatwili, choć nie do końca. Policjanci tylko go ranili. Z perspektywy czasu przyznaję, to był dzień straszliwego przełomu w mojej psychice, przełomu w robocie milicyjnej, w ogóle przełomu w sposobie myślenia o terroryzmie. Zobaczyłem, że właściwie nic nie potrafię, poza tym, że umiem od czasu do czasu lać po mordzie i dobrze strzelać. Ale chciałem to jakoś naprawić, dać sobie drugą szansę… W związku z zaistniałą, gorącą sytuacją zwróciłem się do komendanta stołecznego. Akurat pojawił się nowy komendant stołeczny, generał Ć. Według mnie rozsądny facet z punktu widzenia decyzji służbowych. Jeżeli chodzi o kwestie polityczne, to niewiele wiem, poza tym, że paru osobom podpadał. Napisałem do niego wniosek, że wobec kompletnej niemożliwości rozpoznania sytuacji i wobec braku doświadczenia i wyposażenia, wiedzy, środków technicznych, oczekuję, że otrzymam: karabiny/lornetki, noktowizory itd. Po prostu wypisałem cały sprzęt.

– Naprawdę wierzyłeś, że w tamtych czasach dadzą ci te noktowizory i wszystkie inne zabawki?

– To nie były zabawki, tylko rzeczy, które mogły uratować ludzkie życie. Służby miały wszystko.

– Co się stało z twoim wnioskiem?

– Moje pismo przesłano do Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej, która zgodziła się, cytuję: „…powołać specjalistyczną grupę ludzi w wydziale, która będzie wyszkolona i będzie bezpośrednio zajmować się wyłącznie techniką i taktyką opanowania pokładów samolotów”. Wówczas już szef Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej Milicji Edward Misztal bardzo mi pomógł. To on, widząc moją determinację oraz faktyczną potrzebę utworzenia specjalnego pododdziału, którego zadaniem będzie podjęcie pierwszego kontaktu z ewentualnymi terrorystami, wsparł moje zamiary. Tu trzeba było prawdziwych specjalistów od opanowywania pokładów samolotów różnych marek i obsługi sprzętu, którzy potrafiliby się poruszać w tak gorącym i wrażliwym terenie, jakim jest port lotniczy, podczas ataku terrorystycznego. Tylko to gwarantowało, że ewentualny zamach byłby prawie natychmiast kontrolowany. Dostałem akceptację wszystkich. Mam zgodę i od tego momentu powołujemy ludzi do antyterrorystycznej formacji. Miała ona zajmować się antyterroryzmem w zakresie kontroli, dokumentowania, wychwytywania sytuacji niebezpiecznych, niejasnych. Na początku było ciężko, bo ludzie niewiele wiedzieli. Na przykład podczas pierwszej odprawy zapytałem: „Czego wy szukacie?”. „Niebezpiecznych narzędzi, pistoletów…” – odpowiedzieli. „A materiały wybuchowe?”. „No też, szukamy materiałów wybuchowych”. Zatem pokazałem im dwie kulki. Jedna zrobiona była z ciasta – nawiasem mówiąc, obok był bar Wars – tak, dobrze słyszałeś, na lotnisku był kolejowy bar. Poprosiłem ich, żeby mi zrobili taką kulkę. Wyjmuję z jednej kieszeni kulkę, kładę, z drugiej kieszeni kulkę, kładę, pytam: „Co to jest?”. „Obywatelu poruczniku – ugniatacie, więc pewnie ciasto” – odpowiadają. Ja mówię: „Pewnie ciasto. Tylko czego wy szukacie, chłopcy? Jeżeli dla was to jest tylko ciasto, to co mi powiecie, jeśli się okaże, że w tym cieście jest zapalnik?” – i dodaję: „Nic mi nie powiecie, bo nie żyjecie. Bo nie tylko wam urwie rękę. To jest plastyczny materiał wybuchowy”. A oni, kurwa, tak: „Jak to?” – dziwią się. Klaruję im: „Ten plastyczny materiał wybuchowy jest podobny do struktury ciasta. Te dwie kulki, jedna to ciasto, a druga materiał wybuchowy, odróżnicie je?”. Kładę następnie zapalnik, któremu odciąłem przewody. Ma kilka centymetrów. Aluminiowy. Kładę na stole. I pytam: „Co to jest?”. „Wkład do długopisu” – jakiś orzeł się odzywa… Prostuję: „Nie, chłopcy, to jest zapalnik”. „Ale obywatelu poruczniku, powinny być przewody”. „Specjalnie odciąłem. Wy myślicie, że muszą być przewody? Wcale nie! Przewody mogą być tak krótkie, by móc zdetonować ładunek w każdej chwili. Jeżeli na przykład terrorysta popełnia samobójstwo, może to połączyć bezpośrednio. Nie ma żadnego problemu. A widzieliście granat?”. Miałem dwa, jeden ćwiczebny, a drugi prawdziwy. „Który jest prawdziwy?”. „Ten”. „A ten?”. „Nie”. „Panowie, a jak na podstawie zewnętrznych cech można określić, że on jest nieprawdziwy?”. „Obywatelu poruczniku, trzeba odkręcić zapalnik i zajrzeć do środka, czy jest materiał wybuchowy”. Litości… No więc mówię moim orłom: „Panowie, nie wiecie, czego szukacie. Nie wiecie, jaki macie cel. Bo cel macie, w gruncie rzeczy, określony, ale nie wiecie, jak go realizować. Czego wy szukacie? Szukacie broni? A noże? A skalpele? A jakieś inne narzędzia, które mogą pomóc w dokonaniu zamachu na samolot?”. Chłopaki nie mieli o tym pojęcia.

– Przed przyjściem do twojej grupy ludzie mieli jakiekolwiek szkolenia w tym zakresie?

– A skąd! To był zwykły milicjant, który terrorystów znał tylko z kina nocnego. Ale później to się zmieniło, przeszli swój chrzest bojowy, doskonalili się. Mieliśmy naprawdę dobre wyniki, nie było na przykład ani jednego skutecznego uprowadzenia z Warszawy. Była jedna próba, która skończyła się strzelaniną i lądowaniem w stolicy. Zmusiliśmy pilota, żeby lądował. Powiedzieliśmy sobie: „Kurwa, u nas uprowadzony? Wraca z powrotem”. Uprowadzano samolot z Koszalina, Wrocławia, z Poznania, Krakowa, Katowic, ale nie u nas, nie u mnie. Wiedzieli, że wpierdol dostaną. Bez względu na sytuację. Spójrz: Katowice, Gdańsk, Poznań. Zaczęliśmy stawiać formację na pewnym poziomie. Wszystko dzięki szkoleniom antyterrorystycznym, dniom i godzinom na strzelnicy, taktyce walki. To trwało miesiącami. Nie mogliśmy tego robić sami, tu trzeba było całego sztabu ludzi. Jak można sobie wyobrazić sytuację, w której ja sam opracowuję taktykę walki? Nie. Ja musiałem taktykę walki opracować z możliwościami technicznymi. Co to oznacza?

– Proste! Nie wystarczy pokazać przyszłym antyterrorystom samolot. Trzeba na nim ćwiczyć.

– A skąd wziąć samolot? Przecież sam go nie kupię! Na szczęście jest dyrektor, bardzo przyzwoity człowiek, już nie pamiętam jego nazwiska, bardzo ceniony w Locie. Zwracam się do niego z pismem, żeby umożliwił mi ćwiczenie opanowania pokładu samolotu przez moją jednostkę, kiedy samolot znajduje się w hangarze, z powodu przeglądu albo kiedy jest nieczynny. Na co ten dyrektor odpowiada mi, że prosi o rozmowę. W związku z tym zgłaszam się do niego. „Jakiego rodzaju ćwiczenia?” – pyta przede wszystkim o bezpieczeństwo. Ja mówię: „Żadnej strzelaniny, proszę się nie denerwować. Tu nie będzie strzelaniny. Tu będzie tylko próba wchodzenia i badania samolotu, wiecie, pod kątem zdobywania praktycznych informacji: czyli jak wejść do samolotu? jak go ominąć? jak zrobić to niepostrzeżenie?” – bo każdy samolot miał inną technikę, że tak powiem, wchodzenia. Mało tego, niektóre maszyny były tak zbudowane, że można było dostać się na pokład od bagażnika, ale trzeba było wiedzieć jak. Później zresztą ci o tym opowiem. Trzeba było to opanować, bo każda jednostka, która przyjeżdżała na moje wsparcie, musiała być szkolona tylko pod tym kątem. Tu chodziło wyłącznie o szkolenie w zakresie arcyspecjalistycznym. Podkreślam, szkolenie absolutnie EKSKLUZYWNE. Centralna jednostka, czyli Wydział Zabezpieczenia, nie miała żadnych szans na prowadzenie systematycznych – a więc codziennych – szkoleń w zakresie specjalistycznej obsługi sprzętu lotniskowego, w tym samolotów różnych marek, rodzimej, radzieckiej czy zachodniej myśli technicznej, schodów ruchomych, wózków akumulatorowych transportujących bagaż, pojazdów holujących samoloty na drążkach sztywnych oraz cystern samochodowych z paliwem lotniczym. Nie wystarczy zapoznać się ze sprzętem jednorazowo. Trzeba na nim ćwiczyć codziennie. Jeżeli w trakcie odbijania samolotu mieliśmy wiarygodnie udawać prawdziwą obsługę, to musieliśmy to robić profesjonalnie, bowiem ewentualna wpadka mogła zagrozić życiu zakładników, czyli niewinnych pasażerów. Słowem, żeby wcielić się bezbłędnie w role, musieliśmy być stale obecni na lotnisku. I pomimo oczywistych niedogodności przyniosło to owoce, jednostka zaczęła działać jak dobrze nasmarowany mechanizm. Ale trzeba powiedzieć jasno – żeby poruszać się tymi różnorakimi urządzeniami portu lotniczego zgodnie z prawem, należało zdobyć odpowiednie licencje. Przecież można sobie wyobrazić sytuację, w której trenujemy z takim sprzętem i nagle zdarza się jakiś drobny wypadek. I oczywiście zniszczenie mienia i prokurator, który z miejsca pyta, czy mamy na to urządzenie stosowne uprawnienia. Nikt wówczas dupy nie uratuje. I takie licencje mieliśmy! Zresztą nie tylko takie, ale o tym jeszcze kiedyś opowiem. A poza tym, jak mówiłem, ćwiczyć trzeba systematycznie. W konsekwencji mój dyrektor z LOT-u mówi: „Dobra, panie Jerzy, ćwiczcie w hangarze pod okiem szefów hangaru”. Myśmy wchodzili, rozpoznawali samoloty, ich budowę, dostawaliśmy schematy tych maszyn. Opanowywaliśmy także to, co było elementem bardzo trudnym, a mianowicie wejście na pokład samolotu i skok z niego. Powód? Na przykład zdarzały się sytuacje, że jakiś cwaniak wyskoczył z samolotu i trzeba było go gonić po płycie lotniska. Myśmy to przewidzieli.

– Wyskoczył?

– Tak, przestępca. To było w Gdańsku. Samolot był już na ziemi, a on wyskoczył. Bo jeżeli komandos, antyterrorysta nie jest przyzwyczajony do skakania z wysokości czterech metrów, to wiesz, co to oznacza? Po kilkunastu takich skokach twoje stawy wołają dość i pobierasz druk L4. Choć co prawda myśmy mieli specjalne buty, szyte na zamówienie.

– Kto je szył?

– Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, choć to była nowa konstrukcja, nowy model… oni dopiero zaczęli je szyć według naszych wskazań. Buty miały specjalne amortyzatory w podeszwie, które minimalizowały takie uderzenie o ziemię. Bardzo dobrze obejmowały kostkę. To były sznurowane buty komandosa. Nawet spadochroniarze nie mieli takich. To Wydział Zabezpieczenia Komendy Stołecznej wpadł na ten pomysł, żeby skupiać się na tego typu innowacjach. Myśmy na przykład chodzili w mundurach 6. Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej. To są mundury komandosów, zielone, ale nasze były szaroniebieskie, nadto kurtki i spodnie były szyte całkowicie pod nas. Myśmy żądali określonego szycia. Bez guzików. Guziki musiały być kryte. Podczas skakania można się guzikiem o coś zaczepić i zawisnąć jak przerośnięty nietoperz…

– Przy skakaniu z samolotu?

– Przy wskakiwaniu do samolotu. Raz pamiętam, zaczepiłem guzikiem i nie mogłem się oderwać. Cyrk straszny. Ale wyciągaliśmy wnioski. To były nasze pomysły. Wszystko trzeba było zacząć od początku. Od nauki strzelania z noktowizorem po strzelanie wyborowe.

– Zaraz, zaraz. Ale jak wy się tego uczyliście, skoro wcześniej nie mieliście o tym pojęcia?

– Wojsko nas nie mogło tego nauczyć, oni nie mieli zielonego pojęcia, z czym będziemy się mierzyć. Dochodziło do takich absurdów, zdaje mi się gdzieś w latach osiemdziesiątych, jedziemy na poligon do Wędrzyna, czyli na tak zwany teren zurbanizowany, i rozpoczynaliśmy walkę w mieście, czyli strzelcy wyborowi – różne warianty, na przykład taki zakładający obecność terrorystów w mieście. Wojsko strzelało ślepakami, co było jednym wielkim cyrkiem. Pamiętam z tamtego okresu pewną sytuację, właśnie z tym związaną. Przychodzi dowódca ośrodka, a my zaczynamy, wiesz, taktykę. Walka: Wydział Zabezpieczenia i my. Strzelanie do celu, snajperzy napierdalają z ostrej amunicji, bazooka, jeb z granatnika przeciwpancernego – nie ma całego piętra! Przylatuje dowódca i mówi: „Czy wyście ochujeli? Myśmy to budowali 20 lat, a wy to rozpierdolicie w ciągu jednego dnia!”. Chodziło o to, że oni budowali to 20 lat do taktyki pokazowej. A myśmy szli na żywioł. Wszędzie były ustawione tarcze. Myśmy już technikę mieli opracowaną, byliśmy formacją doświadczoną. Zwróć uwagę, jaka była mentalność wojska: „Myśmy to budowali 20 lat, a wy to chcecie rozpierdolić w ciągu jednego dnia? Co to za ćwiczenia?!”. Wiesz, myśmy się nie bawili w „pif-paf” kapiszonami, tylko na ostro. Taki był czas. Wojsko nas nie mogło niczego nauczyć. Jak myśmy przychodzili do tych wszystkich pododdziałów szturmowych, z którymi żeśmy skakali, ćwiczyli, to oni gały wywalali. Byliśmy jedyną formacją – to znaczy Wydział Zabezpieczenia Edka Misztala i moi ludzie – która w latach osiemdziesiątych wykonywała skoki z elitarnymi formacjami radzieckimi. Na przykład w zdobywaniu specjalizacji w zakresie skoków spadochronowych z niskiej wysokości. Zaprosili nas Rosjanie z jednej z jednostek desantowych szybkiego reagowania stacjonujących w Oławie. Oczywiście ktoś może zapytać, po co wam takie skoki. Równie dobrze można by zapytać, po jakie licho nam broń snajperska, transportery opancerzone albo śmigłowce. Tu chodziło o wyrobienie szczególnego rodzaju umiejętności, które zawsze mogą się przydać. A poza tym ten niebezpieczny trening wyrabiał po prostu odwagę, bez której robota w tej jednostce była bezsensowna. Poza tym co to znaczy z niskich wysokości? Jak by ci to wytłumaczyć… To znaczy, że już gorzej być nie mogło! W mojej ocenie Rosjanie są chyba najlepsi na świecie, jeżeli chodzi o wykonywanie tego typu desantu. Bo po pierwsze, ten desant ma na celu szybkie dotarcie z samolotu na ziemię, po drugie, uniknięcie strat w powietrzu, a po trzecie, szybkość reakcji. A więc samolot – skok – ułamek sekundy – bach o ziemię! I już jest się w boju.

– Nie ma czasu na myślenie.

– Absolutnie nie. To czysty automatyzm. Tam nic nie jesteś w stanie zrobić. Możesz się tylko modlić, żeby było o te 10 metrów wyżej. Skoki z niskich wysokości to obłędne 100–150 metrów! Normalnie skacze się z 800. Są faceci z GROM-u, którzy chwalą się, że skakali z ośmiu czy dziesięciu tysięcy. Pomyśl. Już i tak jesteś na górze. Skaczesz i masz czas się pomodlić, napisać testament, przypomnieć sobie, jakie dziewczyny miałeś w życiu, co cię złego i dobrego spotkało – zanim pierdolniesz o ziemię, a masz jeszcze ratunkowy spadochron zapasowy. A tu, podczas skoku z naprawdę niskiej wysokości, nie masz zapasu, bo i po co, skoro nie zdążysz go użyć? Tak to wygląda. Gdy jesteś na górze, gdzieś około 800 metrów nad ziemią, to żadna filozofia, po prostu lecisz. A tu nawet nie lecisz, bo nie zdążysz.

– Lubiłeś skakać?

– Mam odznakę spadochronową, mam legitymację. Normalnych skoków miałem 50. Skoki spadochronowe nigdy nie były moją pasją. Ale na przykład koledzy mieli po 2,5–3 tysiące skoków! Chociażby Edek Misztal, fanatyk skoków spadochronowych! Ma ich na swoim koncie kilka tysięcy. Kompletny odlot. Gdybyście mu kazali skakać na rozłożonym ręczniku, wmawiając, że to jest spadochron, też by to zrobił, a po wylądowaniu pewnie zapytałby, czy nie mieliśmy mniejszego ręcznika czy nawet kuchennej ścierki, bo za długo leciał. Ja takiego serca do skoków nie miałem. Dorobiłem się ich około 50, w tym część oddałem jeszcze w wojsku. A ci fanatycy jak Edek Misztal? Oni całe życie nic nie robili, tylko lecieli na górę i jak wiewiórka-polatucha spadali na zbity pysk. Ale dość już tego wstępu, przyjechaliśmy do tej jednostki radzieckiej i oni ogłaszają alarm. Co znaczy skok z niskiej wysokości? To znaczy, że zdobywasz specjalną odznakę, na której jest napisane „100”. To nie jest liczba skoków, to jest wysokość. Czy to było 100 metrów? Było albo i nie było… Problem polegał na tym, że skakaliśmy ze śmigłowców, a jak wiadomo, one pracują w osi góra – dół. Śmigłowiec nie utrzymuje dokładnie zadanej wysokości, niech mi nikt kitu nie wciska. Wznosi się lub opada w zależności od tego, jakie jest ciśnienie i jaka temperatura. Czyli powietrze, które śmigło zabiera do góry, jeżeli jest cieplejsze lub zimniejsze, to jest spadek albo wzrost. Nagle samolot leci pięć metrów w górę albo dziesięć metrów w dół. Wyobraź sobie, oni robią alarm. Co to znaczy w rosyjskiej jednostce? To jest alarm dla wszystkich. Kucharze i markietanki… dosłownie wszyscy ładują się do śmigłowca. To jest coś, co jest niewyobrażalne dla innych armii. To, co teraz mówię, to nie jest gloryfikacja armii Związku Radzieckiego – to są fakty. Mają już wypracowaną technikę. Ale wcześniej, zanim odbyliśmy ten pamiętny skok, oni zaproponowali gościnną saunę. Wiadomo, czy to w radzieckiej, czy rosyjskiej armii, musi być wóda i bania. Ale ponieważ ja nie piję, odstałem trochę. Z bani też zrezygnowałem, to był – jak to się dzisiaj mówi – hardcore, zrobili ją z beczek na paliwo lotnicze! Śmierdziało w tej bani-wędzarni paliwem jak cholera, szczęście, że opary nie były palne! Żołnierz stał na zewnątrz i wrzucał – tam był taki komin doprowadzony – szczapy drewna, żeby się w beczce buzowało. Podlewał to ciągle wodą. Oczywiście były tam witki brzozowe, wszyscy siedzieli nago i się klepali. Smród paliwska niemożliwy! Ale oni w takich warunkach potrafili przeżyć.

– Jeszcze wódę tam pewnie pili.

– A jak! Chlali wódę do bólu. Oczywiście następnego dnia alarm, cała jednostka jest poderwana, połowa na kacu. Powtarzam: od kucharza i markietanki po legalną żonę – wszyscy. Idą. I nie ma znaczenia, kto to jest, wszyscy dostają sprzęt, i odlatujemy. Oni pokazują, jak to robić. Kiedy wyskakujesz ze śmigłowca, to można liczyć źdźbła trawy. Tak, kurwa, nisko jest. Otwarcie mówię, byłem przerażony. Wysokość jest nieprawdopodobna. Wydaje się człowiekowi, że każą mu chodzić po wierzchołkach niebotycznej topoli. Jaki jest skutek takiego skoku? Przerażający. Kiedy wylatuję na zewnątrz, nie jestem w stanie o niczym myśleć. O niczym, bo trwa to dosłownie mgnienie oka. Skok z szarpnięciem – w ułamku sekundy jest szarpnięcie. Lecę do przodu i jeb o ziemię! To jest tylko tyle. Od momentu, kiedy wyskoczyłem, kiedy otworzył się spadochron, słyszę huk. Jest jedno bujnięcie, a drugie jest o ziemię. Na 10–15 metrach otworzył się spadochron. O, to była kozacka zabawa! Nawet order dali… Ile razy mnie pytano, co to za odznaka. Odpowiadałem, że to za skoki z niskiej wysokości. Nikt nigdy nie wiedział, co to są te skoki z niskiej wysokości. No dobra, po wylądowaniu jest uroczystość, odznaki, przemowy, rozmawiamy. W pewnym momencie podchodzi pilot tego śmigłowca i mówi: „Wiecie, z jakiej wysokości skakaliście? Nie przekroczyliś­my 90 metrów”. Co to jest?! A tu jeden za drugim leci…

– Miałeś miękkie nogi?

– Ja powiedziałem, że mogę ten skok powtórzyć, ale nigdy 50 czy 100 skoków – to nie wchodzi w rachubę. Wcześniej czy później można się rozpierdolić – to dyskusji nie podlega. Niech będzie wyższa górka albo strumień zimnego powietrza, śmigłowiec opadnie… I z Rosjanami miałem w zasadzie tylko ten kontakt. Żadnych innych ćwiczeń, żadnych działań poza tymi ekstremalnymi skokami. Oni byli w tym światowymi specjalistami.

– Jak się przed nimi wytłumaczyłeś z tego, że unikasz alkoholu?

– Trudno było, ale ratowali mnie chłopaki. Mówili: „To jest taki dziwny facet, on nie pije…”. I Rosjanie to, o dziwo, rozumieli. Ale dajmy spokój wódce, jeszcze słowo o skokach, bo to chyba lepsza używka… I na przykład, jeżeli ktoś z GROM-u powie ci, że skoczył aż z 10 kilometrów, to też mi wyzwanie. Zakładam maskę i skaczę! Ale niech ktoś ci powie, że skakał ze spadochronem z 80 metrów. Ze świecą takiego szukać! Problem polega na tym, że czy skaczesz z kilometra czy z 10 tysięcy metrów – to nie ma żadnego znaczenia.

– Technika ta sama.

– Tak. Tylko maskę tlenową tam zakładasz. U nas cała dywizja rosyjska tak skakała. Taką mieli fantazję. I problem polegał na jednej rzeczy: nikt na świecie tak nie skakał. To była pierwsza dywizja, która skakała z tak niewyobrażalnie niskiej wysokości. I sobie teraz wyobraź śmigłowiec, który leci na 100 metrach i oni mówią: „Skaczemy!”, ale w międzyczasie śmigłowiec opadł te 20 metrów. To normalna sprawa. I skaczesz albo z 80, albo ze 100, potrafisz to poznać? I wiesz, jak to wygląda? Czasza od razu łup! I siedzisz na ziemi, żywy albo nieżywy…

– A jak się spadochron zatnie?

– Ratunku już nie ma, wbijasz się w ziemię jak gwóźdź, a kości goleni penetrują ci czaszkę… Dlatego dla mnie to jest szczególny rodzaj skakania. Tu nie ma żadnego zabezpieczenia. Możesz liczyć tylko na to, że się spadochron otworzy. A jak jest spierdolony, to już nie żyjesz. Ale przecież nie chodzi o to, by pokazowo umrzeć, tylko by się doskonalić i przeżyć… Więc myśmy się uczyli wielu rzeczy. Wtedy nawiązałem kontakty – bardzo ciekawe, jeżeli chodzi o taktykę i technikę walki – z Niemcami. Poprzez między innymi naszych przedstawicieli, LOT-owskich, którzy wskazywali mi różne formacje, z którymi można było nawiązywać kontakty. Ja zdobywałem tę wiedzę, dostając od nich szereg informacji. Bardzo ciekawych, przyswajałem sobie różnorakie sztuki walki. A jednocześnie to był sposób na tak zwane wymyślanie. Co to oznacza? Jeżeli chcesz opanować samolot, trzeba to sobie zwizualizować. Nastąpił wtedy u mnie przełom w sposobie myślenia. Myśl, kombinuj, organizuj, byleby opanować każdą dostępną technikę i taktykę walki. Żebyś był szybszy, lepszy, sprawniejszy, żebyś reagował, w dobrym tego słowa znaczeniu, jak automat. Według opracowanego profilu, tak zwanej charakterystyki osobowości, starałem się przekonać ludzi, żeby zwracali uwagę na potencjalnych terrorystów, jakie wykonują czynności, jak się zachowują. Żebyśmy od początku do końca kontrolowali zachowanie ludzi, czyli robili to, co jest pewną prewencją. Na przykład: przylatuje facet z Wrocławia, moi wywiadowcy go obserwują i widzą, jak wchodzi do sali przylotowej, by zaraz udać się do sali odlotowej. Pytanie: po co on przyleciał do Warszawy? Po to, żeby zaraz wrócić? Pewnie coś rozpoznaje. Zaległ w poczekalni i nie wybrał najbliższego samolotu do Wrocławia. Może chciał się tylko przelecieć, ale on siedzi trzy godziny. Wybrał następny samolot. Po co? Siedzi na ławce i obserwuje, co się dzieje. Moi ludzie go kontrolują, to znaczy obserwują, robią mu zdjęcia. W pewnym momencie mówię: „Stop, panowie! Faceta do puszki. Zobaczymy, co dalej”. To były lata osiemdziesiąte, byliśmy już na naprawdę wysokim poziomie. Oni przychodzą i mówią: „Obywatelu majorze, to jest naukowiec z Wrocławia. Docent doktor habilitowany. Jemu odpierdala”. Chory psychicznie, ale wyłapali go.

– No i co? Puściliście go?

– Tak.

– Przecież kiedy taki szaleniec wejdzie na pokład, to też może zrobić coś niebezpiecznego.

– Ale wtedy latały NASZE ANTYTERRORYSTYCZNE patrole. To już zupełnie inna para kaloszy. Nie można było nawet wstać z fotela. Jak chciało ci się sikać, mogłeś co najwyżej zlać się w gacie. O tym, czy pójdziesz do toalety, decydował patrol, a nie stewardesa. To był taki Pan Bóg na pokładzie. Nie kapitan samolotu, ale NASZ patrol. Tak było w latach siedemdziesiątych. Wówczas jeszcze nie zajmowałem się ochroną Okęcia. Za to wiem, że to trwało osiem miesięcy. Później się z tego wycofali. Doszli do wniosku, że to nie jest potrzebne, skoro uprowadzenia są incydentalne. W myśl zasady, że jak nie ma przestępstw, to likwidujemy kontrole.

– Później wróciły te latające patrole.

– Po moim przyjściu do komendy na Okęciu. To byli moi ludzie i Wydziału Zabezpieczenia. Miałem wtedy dodatkowo, ponad planem, prawie 200 ludzi z różnych jednostek antyterrorystycznych z Polski, z różnych formacji, którzy ze mną pracowali, dokonywali przelotów samolotami. Były trzy takie okresy, dodatkowego monitoringu lotu, kiedy latały patrole… najpierw w latach 1971–1972, później w latach 1977–1978…

– Kiedy ty już byłeś.

– Kiedy ja już byłem. I po raz ostatni – w latach 1980–1981 – w sumie przez cztery lata trwała ta dodatkowa ochrona lotów. Później znowu się z tego wycofali, definitywnie. Jeszcze wrócimy do tego tematu…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY, W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

DEDYKACJA

JERZY DZIEWULSKI. SŁÓW KILKA

WSTĘP

BEZRADNI. DZIEWULSKI PO RAZ PIERWSZY ODBIJA SAMOLOT

ZAMACH TERRORYSTYCZNY W POLSCE. CZY MAMY SIĘ BAĆ?

ZAMACH W WARSZAWIE NA SŁYNNEGO TERRORYSTĘ

GWIAZDOR CHRONI JANA PAWŁA II

JAK KIEDYŚ PRZEMYCAŁO SIĘ NARKOTYKI I PORNOGRAFIĘ?

ŻEGNAJCIE, GINIEMY! ŚMIERĆ ANNY JANTAR

PIERWSZE PORWANIE SAMOLOTU

OCHRONA PRZED TERRORYSTAMI NA LOTNISKU. KONTROLE KSIĘŻY I POLITYKÓW

GLINIARZE PORYWAJĄ SAMOLOT, POWODUJĄC POWAŻNY KONFLIKT MIĘDZYNARODOWY

POLSKI ŻOŁNIERZ PORYWA SAMOLOT MALEVA

KOMAR, OSA I SZERSZEŃ

JAK WYGLĄDA TRENING ANTYTERRORYSTÓW?

JAK NA LOTNISKU POZNAĆ TERRORYSTĘ?

AFERA BRYLANTOWA

NAJGROŹNIEJSI TERRORYŚCI NA TAJNYM ZLOCIE W POLSCE

ZWIĄZKI POLAKÓW Z TERRORYSTAMI

BIN LADEN LAT OSIEMDZIESIĄTYCH. ABU NIDAL

SZAKAL. NAJBARDZIEJ POSZUKIWANY TERRORYSTA. SZKOLENIA W POLSCE

JAK ZOSTAJE SIĘ (ANTY)TERRORYSTĄ?

JAK ICH POWSTRZYMAĆ?

OSTATNIA MOJA OPERACJA ANTYTERRORYSTYCZNA. A PODOBNO W POLSCE ICH NIE BYŁO

ZAKOŃCZENIE NIEKONIECZNIE Z HAPPY ENDEM

PODZIĘKOWANIA