Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przenieśmy się do roku 1670. Przed ołtarzem stoją najgorszy król w historii Polski Michał Korybut Wiśniowiecki i jego małżonka Eleonora Habsburżanka. Lada moment po ceremonii rozpocznie się największa popijawa w historii Polski….
Tymczasem władcę odwiedzają dwaj szlachcice - jego wyborcy, bo w Rzeczypospolitej to szlachta obiera królów - a przy tym wielcy pijanice. Opowiadają o czasach, w których przyszło im żyć i pić. Alkohol sprawia, że rozmowa jest wyjątkowo szczera, a uczestnicy nie gryzą się w język... Dowiadujemy się, że do pracy szlachetnie urodzeni mieli sługi i chłopów. Sami zaś skupiali się na hucznych biesiadach, na których wódka, piwo, wino i miód pitny lały się strumieniami. Czasami wyjeżdżali też na sejmy i sejmiki i przy okazji spotykali się z prostytutkami. Gdy te „podstawowe” potrzeby były zaspokojone, sądzili się - z każdym o wszystko - albo wszczynali burdy lub pojedynkowali się. Byleby tylko ich racja i honor zatriumfowały.
Jaka była naprawdę polska szlachta? Dlaczego ichmościowie uderzali głową o posadzkę? Ile potrafili wypić i czemu na biesiadę zabierali ze sobą testament? I jak na to wszystko zapatrywał się król? Niski, gruby, kochający jeść, a do tego skrywający łysinę pod niezliczoną kolekcją peruk? Niech ten dialog będzie dowodem, że najlepsze skecze pisze życie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
Kołobrzeg. Jedno z najpiękniejszych miast na Pomorzu Zachodnim. Jest środek lata. Spaceruję po molo, wdychając świeże powietrze z jodem i podziwiając rozbijające się o brzeg, agresywne tego dnia fale morskie. Schodzę na plażę i wkrótce docieram do okolic lokalnego amfiteatru. Miejsce to jest ulokowane pośród przyjemnego parku. Otaczają je drzewa. W pobliżu jest też sporo kawiarenek. Nieco zmarznięty wchodzę do jednej z nich i zamawiam podwójne espresso. Dopiero gdy dopijam już nieco letni napój, dostrzegam, że od dobrego kwadransa wpatruje się we mnie jakiś starszy mężczyzna. Siedzi w kącie sali i nawet nie próbuje ukrywać, że mnie obserwuje. Dość szybko nawiązujemy kontakt wzrokowy. On, widząc to, podchodzi do mnie i bez żadnego słowa wstępu pyta:
– Czy pan to pan?!
– Słucham? – wyraźnie zaskoczony odpowiadam pytaniem.
– Powtarzam. Czy pan to pan?
Sytuacja zdaje się nieco groteskowa. Ten jednak uparcie powtarza to samo pytanie. Słysząc to, postanawiam przerwać ten komediowy dialog…
– Tak. Ja to ja! – odpowiadam z nutą sarkazmu w głosie, co wyraźnie cieszy nieznajomego.
– Tak właśnie myślałem! – na jego twarzy pojawia się uśmiech. Dopiero teraz dostrzegam, że ta twarz jest nadgryziona zębem upływającego czasu, a na głowie intruza ostała się tylko resztka siwych włosów. Mężczyzna przechodzi do meritum.
– Uwielbiam pana książki. I jestem zdania, że to, co przez wiele lat przekazywano w mej rodzinie z pokolenia na pokolenie, w końcu powinno trafić do odpowiedniej osoby. I to pan jest właściwą osobą!
– Słucham?! – odruchowo pytam, kompletnie nie mając pojęcia, co tu się dzieje.
– Nieznane zapiski. Rozmowy dwóch szlachciców z najgorszym królem Polski. Relacja, którą w końcu powinni przeczytać Polacy! Proszę o nią zadbać! I już więcej o nic nie pytać.
Nieznajomy obiecał mi, że lada moment wróci, a ja mam się stąd nie ruszać. Mieszkał w pobliżu i chciał przynieść mi obiecane zapiski. Po dłuższej chwili pojawia się z powrotem i kładzie na szklanym stoliku, tuż obok filiżanki po espresso, obrzydliwie zniszczoną kopertę zaklejoną szarą taśmą. Po czym kłania się i wychodzi…
Otrzymany w tych niespodziewanych okolicznościach rękopis okazał się arcyciekawy, choć mało chlubny dla naszych przodków, zwłaszcza dla jednego z naszych władców. Najwyższy czas go opublikować…
PS. Współautorem książki jest Krzysztof Pyzia, dzięki któremu udało mi się opracować rękopis w nieco innym tonie. Tym razem bardziej żartobliwie, choć nie ujmuje to walorów informacyjnych i historycznych. Mam nadzieję, że nam się to udało. Przy postaci najgorszego króla Polski nie dało się inaczej…
#król samochwała, #niespodziewani goście, #jaka to melodia?, #szlachecka propozycja, czyli „Wiśnioksięga”
– Proszę wstać! Król idzie!
Lud pokornie powstał z kolan, by powitać swego jaśnie wielmożnego pana.
– Wasza wysokość! Witamy! – zagrzmiał tłum.
– Jaka tam wysokość! Czy on taki wysoki, sam spójrz, Kaźmirz? – ktoś szeptał po kątach.
– Patrzaj, no patrzaj, amant to on raczej nie jest. Nic dziwnego, że nadal kawaler. Która by go chciała? Chyba jedynie niewidoma niewiasta, taka o wielkim sercu.
– No wiesz, Jadwiga. Najważniejsze, co masz wewnątrz, a nie jak wygląda twe lico.
– Wiadomo. Każdy jest urodziwy. Trzeba tylko odpowiednią liczbę butelek wina, by to zadziałało.
– Wracając do naszego króla. Podobno Jan III Sobieski w listach swych pisał o nim „małpa”.
– Małpy na żywo nigdy żem nie widział…
– To patrzaj. Masz namiastkę!
Jak słychać, lud nie był szczególnie przychylny swemu władcy. A ten z kolei robił wiele, by ukryć swe niedoskonałości. Ku nieszczęściu, mając lat ledwie naście, wyłysiał. I chcąc jako tako wyglądać, zaczął nosić perukę z bujnymi włosami. Nie wyglądało to dobrze. Przy niskim wzroście, wielkim nosie i niezbyt zgrabnej figurze, rzeczywiście zapewniała mu ona mało podniosłą prezencję.
Godzinę później władca znalazł się w swych komnatach…
Dzień dobry. Nazywam się Michał Korybut Wiśniowiecki. Jestem królem Polski. Nie będę ukrywał, że zostałem nim zupełnie przez przypadek. Właściwie to tę fuchę załatwił mi mój ojciec. Wiadomo, nepotyzm trzeba pielęgnować od małego. Jak widać, program „Rodzina na swoim” ma się dobrze. Może kiedyś opowiem o tym więcej. Na razie spieszę się na ważne spotkanie, z moją służbą. A konkretnie spieszę się na obiad. Ale jeszcze mam chwilkę, więc skromnie poświęcę ją na opis mej własnej wybitnej osoby.
Mam wiele pasji. Moja największa to jedzenie. Poza tym znam sporo języków, również obcych. Łacinę, włoski, hiszpański, francuski, tatarski, turecki, niemiecki, czeski. Ponadto lubię się powtarzać. No i kocham jeść. Wszystko. Prosiaki z jabłkiem, sarnina, wino, miód pitny, ogórki kiszone, pomarańcze, jednym słowem – wszystko. To świadoma polityka. Dzięki temu zapiszę się w historii jako Wielki Władca. Sami domyślcie się, dlaczego. Dobre, co?! Wybaczcie, muszę kończyć. Sami wiecie, co mam za ważne spotkanie…
– Zapisałeś? – spytał podniosłym tonem król.
– Tak, jaśnie panie!
– No i bardzo dobrze. To odczytaj mi to wszystko.
Służący ukłonił się w pas i powoli zaczął czytać to, co chwilę wcześniej podyktował mu król… Dzień dobry. Nazywam się Michał Korybut Wiśniowiecki. Jestem królem Polski. Nie będę ukrywał…
W trakcie odczytu król ciągle przytakiwał i mówił pod nosem:
– Doskonałe! Świetne! Boskie!
Gdy służący skończył, Korybut Wiśniowiecki stwierdził:
– Co za genialny tekst. Ktoś naprawdę wybitny musiał to napisać. Ewidentnie to jakiś król pióra.
Władca poklepał się po swoim sadle.
– Ciężka praca wykonana, czas na jadło! Orkiestra, grajcie! Świniaka na stół podajcie! O kurde… Nie dość, że ze mnie literat, to jeszcze rymujący poeta. No patrz… Nie mogę wyjść z podziwu. Ta Polska to ma szczęście. Mieć takiego władcę. Zazdroszczę…
Po skończonym obiedzie król miał już iść na drzemkę, gdy tymczasem w progach wielkiej sali zwanej jadalnią pojawiło się dwóch jegomości. Byli ubrani w tradycyjny strój polskiego szlachcica. Jasnobiały, bujnie obszyty kontusz, przepasany krwiście czerwonym pasem. Pod spodem skrywał się żupan – obcisła suknia, zapinana z przodu na małe pętle, z niezbyt wysokim stojącym kołnierzem. Elementem obowiązkowym była także szabla. I tak właśnie ubrani jegomoście powitali władcę.
– Na ogon zajęca, a co wy tu, waszmościowie, porabiacie?
– Nooo. Przyszliśmy do króla.
– Tego się akurat domyśliłem… Ale po co?
– No, żeby z królem się widzieć.
– Tego też się domyśliłem.
– No widzisz, Zygmunt. Mówiłem ci, że nasz król jest domyślny! – wyszeptał jeden szlachcic do drugiego.
– Jaśnie panie. Chcielibyśmy z panem pomówić.
– A w jakim to temacie?
– Król się tego nie domyślił?
– No tego akurat nie. Ale poczekajcie…
Wiśniowiecki zaczął na swym sadle żwawo wyklepywać pierwszą zwrotkę „Bogurodzicy”.
– Co wyklepuję?
– A można prosić jeszcze jedno klepnięcie?
– No wiecie co! Myślałem, że po jednej nutce poznacie. To „Bogurodzica”!
– Tak myśleliśmy, ale przy królu czujemy się zbyt onieśmieleni.
– Nie dziwię się. Taki wybitny władca. Do tego, jak słychać, utalentowany muzycznie. Może jeszcze chcielibyście mnie uraczyć jakimś komplementem?
– No to może już sobie pójdziemy?
Szlachcice powolnym krokiem zaczęli się oddalać od króla…
– Ej, zaraz, czekajcie. Przecież to wy do mnie przyszliście!
– No racja. Ma król rację.
– Jak zawsze – dodał Wiśniowiecki.
– No racja!
– No to w jakiej sprawie tu przybywacie?
– W sprawie króla – zaczął jeden szlachcic, dość nieśmiało.
– No masz! Tego też się domyśliłem!
– Domyślny król.
– Już gdzieś to słyszałem. Mam świetną pamięć, nieprawdaż!?
– Absolutnie się zgadzamy z królem!
– No widzicie. Ja też. No dobrze, to o czym chcecie pomówić?
– O królu!
– Jaśnie mili, czcigodni imbecyle!
– Panie. Ty nas chwalisz, czy obrażasz?
– Dwa w jednym, jak powiada młodzież.
– No tak, no tak – szlachcice przytakująco kiwali głowami. Jak te dwa pieski umieszczone na tylnej szybce w niejednej królewskie karocy…
Król przerwał tę niezręczną, trwającą raptem trzy sekundy, ciszę.
– Wiem przecie, że chcecie pomówić o mnie. Lecz nie mam wystarczającego pojęcia, o czym dokładnie.
– No bo myśmy… – zaczął mówić, niezmiernie się rumieniąc, szlachcic Zygmunt. – No bo my byśmy… Weź, Stanisław, dokończ!
Drugi szlachcic był, mówiąc najdelikatniej, nieco podpity. A mówiąc dosadniej, konkretnie spity. Na słowa swojego kolegi zareagował krótko:
– Zgadzam się z nim! Polać mu!
– Dobra, już dobra. Stanisław, wstydu oszczędź! Chodzi o to, że król jest taki wybitny, oczytany, po prostu chodząca encyklopedia z peruką na czele.
– Słucham?!
– Znaczy się… Przepraszam… Nieco mnie poniosła elokwencja. Otóż chodzi o to, że razem ze Stanisławem chcielibyśmy o coś króla prosić.
– Prosić to se możecie, jak mawia polski lud. Zresztą… Wiecie, kto się prosi?
– Kto? – szlachcice odparli zgodnym głosem.
– No jak to kto?! Świnia!
Stanisława wyjątkowo mocno to rozbawiło. Do tego stopnia, że zaczął chrumkać niczym młode prosię. Zygmunt, nieco zawstydzony, szturchnął go, po czym wyszeptał:
– Stanisław, zachowuj się! Nie rób chlewu!
– No co, przecież kogo jak kogo, ale akurat króla od koryta nie tak łatwo oderwać!
– Słucham?! – władca poczerwieniał ze złości na twarzy. – Jak śmiecie do mnie przychodzić i mi coś mówić jak o świni!? No jak?
– Ale jaśnie panie… – zaczął Zygmunt. – Przecież to jaśnie pan zaczął z tą świnią!
Władca znowu podrapał się po sadle i powoli zbierał się do tego, by wyklepywać kolejny utwór. Ewidentnie kilka kielichów czerwonego wina powoli zaczęło mu uderzać do głowy! Jednak zanim zdążył cokolwiek zagrać, Stanisław, nieco mamrocząc, wypalił:
– Wiem! To „Bogurodzica”!
Król był wyraźnie zaskoczony.
– Skąd wy to, mości szlachcicu, wiecie? Przecież ja jeszcze nie dąłem w róg, a właściwie w sadło i nie zacząłem wyklepywać.
– Że tak powiem, zacytuję króla… Domyśliłem się!
– Jestem pod ogromnym wrażeniem. Przyznałbym wam, jaśnie Stanisławie, tytuł szlachecki, ale ten już przecież posiadacie.
– Ten tytuł chętnie przepiszę na żonę, niczym pewien król, który przepisał wszystkie swoje nieruchomości na białogłowę. Dlatego nowy herb przyjmę z ogromną przyjemnością!
– Skoro tak, no to mamy to!
Stanisław nie był w stanie opanować swojego podniecenia. Z radości zaczął podskakiwać i krzyczeć:
– Mamy to! Mamy kolejną okazję, którą trzeba opić!
Król przerwał ten wybuch euforii.
– Wybaczcie, Stanisławie, że przerywam wam to szczęście, ale mam teraz zaplanowaną bardzo ważną drzemkę. Szalenie się na nią spieszę. Co więc was do mnie sprowadza?
– Skoro dostałem drugi tytuł szlachecki, to mnie już właściwie nic… – stwierdził gość z pełną szczerością…
– Stanisław! Czyś ty zwariował? – Zygmunt złapał swego kompana za fraki i zaczął nim potrząsać.
Potem przemówił do króla:
– Najdroższy władco. Tak się składa, że król podpisuje wszystko, co mu podsuną. Wiem, że słudzy nie nadążają z wymianą kałamarza do pióra. Dlatego chcielibyśmy poprosić, by najjaśniejszy władca podpisał nam pewną książkę.
– No cóż takiego? Chciałbym rzec: – Co za zaszczyt! Ale nie będę kłamał. Zaszczyt to macie wy, że możecie podziwiać mój zamek i mój wybitny ubiór. Co prawda nieco ubabrany sosem grzybowym. O tym jednak nikt nie musi wspominać. W każdym bądź razie! Owszem, lubię podpisywać dokumenty, które mi podsuwają. Raz tylko sparzyłem się, gdy pewien urzędnik państwowy podsunął mi pewne pismo i ja, bez czytania, postawiłem tam parafkę. To był błąd. Okazało się, że to była zgoda na zaciągnięcie pożyczki w mym imieniu i przekazanie jej pewnemu duchownemu. Co prawda ten urzędnik został później poddany torturom i rozciągnięty niczym skakanka z prosiego pęcherza. Jednak jak pewnie rozumiecie, niesmak pozostał.
– Ma władca rację! – kiwali głową szlachcie.
– No wiem.
– A czy… – zaczął nieśmiało Zygmunt. – A czy władca chciałby otrzymać książkę?
Na licu króla pojawił się grymas wątpliwości.
– Szczerze? To dziękuję. Książkę już mam!
– A gdyby to była książka o władcy, to czy by król nam ją podpisał?
– No sam nie wiem. No sam nie wiem… – Korybut Wiśniowiecki droczył się sam ze sobą.
– Najjaśniejszy jaśnie panie. Jesteś postacią wybitną. Kto wie, czy nie królem „naj” w historii ludu Polan. Żal byłoby, gdyby nie ukazała się o tobie jaka księga.
– Racja. O ludziach wybitnych powinny powstawać opasłe księgi. Im więcej, tym lepiej. Zgadzam się z wami, tak jak i wy zgadzacie się ze mną. O mej wielkiej postaci winna powstać księga wielkich rozmiarów. Z uwagi na mą wielką tuszę, wielkie ego i wielkie, choć nieco wyimaginowane zasługi. Macie taką księgę?
– No właśnie… Możemy mieć. Musimy tylko nieco z królem porozmawiać. Nasze pachołki wszystko spiszą i powstanie z tego wybitna księga.
Na twarzy króla pojawiła się drobna oznaka refleksji. Chyba jakaś myśl przebiegła przez jego umysł.
– A macie już jakąś nazwę tej książki o mnie, o wielkim królu Michale Wiśniowieckim?
– Ja mam! – wypalił mocno już wstawiony Stanisław.
– Jaką, mości Stanisławie?
– „Wiśnioksięga”…
– Słucham? – na twarzy władcy zagościło nieukrywane zdziwienie.
– Wiśnia kojarzy się z wiśniówką. To się dobrze sprzeda!
– Zaraz, zaraz! Mości panowie, już za wami nie nadążam.
– Ja też! – wypalił prawie półprzytomny Stanisław.
– Czego wy ode mnie chcecie?
– No… – zagaił tym razem Zygmunt. – Chcieliśmy waszą wysokość prosić na słówko. Byśmy chwilkę porozmawiali. I stworzyli z tego księgę o was, panie.
– Słucham?! – Korybut był szczerze zdezorientowany. – Jakże to tak!? Mam porzucić swe obowiązki i z wami rozmawiać? Przecież mam już mocno zapełniony kalendarz. Mam zaplanowane śniadanie, drugie śniadanie, drzemkę, obiad, popołudniową drzemkę, wypad do teatru, kolację i nocne gry w karty i rozbieranego. Naprawdę uważacie, że mam odpuścić te szalenie istotne obowiązki królewskie, aby spędzić z wami nieco czasu?! Przecież w tej sytuacji będzie zagrożone bezpieczeństwo państwa! Jeśli nie dojem obiadu i dobrze się nie zdrzemnę, to będę zmęczony. Nie słyszeliście o tym, że głodny Polak to zły Polak?! O, głodny i niewyspany Polak, to za przeproszeniem Polak wkurwiony?!
– Czyli władco. Nic z tego?
– No niezupełnie. Powiedziałem wam to wszystko, żebyście wiedzieli, jak wielką łaskę wam okazuję. Pomówię z wami!
Zygmunt poczuł, jak spadł mu kamień z serca. Stanisław nic już nie poczuł. Był tak znieczulony, że jedyne co czuł, to to, że nic nie czuje…
– Doskonale, przednio wręcz – jak mawia młodzież! Waszmościowie, to kiedy zaczynamy?
– A kiedy jaśnie władca by mógł?
– Musicie wiedzieć, że jako król Polski jestem strasznie zajętym człowiekiem. Ciężko będzie znaleźć jakiś wolny termin.
– Królu, czyli kiedy konkretnie? – Zygmunt nie był w stanie ukryć swego zniecierpliwienia.
– No nie wiem. Może nawet teraz? Macie czas?
– Hmm. Żupany mam niespocone, jak mawia mój medyk, nie widzę przeciwskazań!
– No dobrze… – rzekł król z miną nader zamyśloną. Po czym kontynuował:
– Muszę teraz udać się na krótkie, aczkolwiek szalenie ważne spotkanie. Kiedy tylko wrócę, będziemy mogli zasiąść do rozmów. Poczekajcie chwilę!
– Ooooo, chyba król idzie na „dwójeczkę”, na ważne spotkanie na tronie… – wybełkotał Stanisław, któremu alkohol coraz bardziej szumiał w głowie.
Zygmunt się wściekł.
– Stachu, morda w kubeł! Z królem rozmawiasz.
– Ale tu nie ma kubła… – wymamrotał Stanisław.
Władca ze znaną sobie subtelnością udał, iż to zapytanie, i w jego następstwie kłótnia, zupełnie przypadkiem nie dotarły do jego uszów. Nakazał obu szlachcicom pozostać w jednej z kolosalnych sal zamkowych, po czym sam ich opuścił. Pospieszył do swojej sypialni. A tam czekało na niego naprawdę sporych rozmiarów lustro. Na oko było dwa razy większe niż sylwetka władcy, co mogło stanowić gwarant, że zmieści się w nim całe ego króla.
– Sługo, zostaw mnie samym! – rozkazał swemu podwładnemu.
Służący niemal w podskokach zniknął z pola widzenia władcy. Gdy tylko Korybut Wiśniowiecki upewnił się, że jest sam, ściągnął swe królewskie szaty. Choć perukę z bujnymi lokami pozostawił.
– O żesz kurwa! – zakrzyknął zaniepokojony. Służba pewnie by do niego naprędce przybyła, gdyby nie to, że król, gdy był zaskoczony, wykrzykiwał te słowa każdego dnia.
Władca napawał się widokiem swego ciała. Lecz gdyby spojrzeć zupełnie obiektywnie, to nie byłoby czego podziwiać. Brzuch przypominał jeden wielki zwis. Ot, taki poturbowany worek z kartoflami. Mięśni nie było widać, może akurat miały coś do załatwienia i wyskoczyły. Z kolei tłuszcz, jak to tłuszcz, nigdzie nie chciał się ruszać i pozostał w ciele naszego władcy. Mimo to król stał przed lustrem i prawił sobie kolejne komplementy.
– Matko, ale ten facet jest świetnie zbudowany!
– No nie wierzę! To posąg czy prawdziwa postać ludzka?
– O matko, co za dorodne jądra! I jeszcze ten malutki, aczkolwiek waleczny, penis!
Gdyby ktoś stał z boku, to pewnie by pomyślał, że to jakiś czub. Tymczasem to nie mógł być żaden wariat. To nie do pomyślenia, by polskim krajem rządził jakiś wykolejeniec? To nigdy się nie zdarzyło, nieprawdaż?! Dobra, stop! To był żart!
– Panie, czy wszystko w porządku? – z podniecenia wyrwał króla głos jego sługi.
– A co wy się tak martwicie? – zapytał Korybut Wiśniowiecki.
– No bo… No bo minęła godzina, odkąd wasza wysokość weszła do swej komnaty. A… mówiliście, panie, że idziecie jedynie na pięć minut.
– No tak, no tak… – Korybut Wiśniowiecki zaczął naprędce kłamać. – Pochłonęły mnie państwowe obowiązki i nie miałem pojęcia, że czas upływa tak szybko…
#co podnieca króla?, #sprawy łóżkowe, #sarmacka antykoncepcja, #bezdzietny król i męskie fetysze, #prawda o sarmatach, #wybitnie dobry czy wybitnie słaby?, #wielkie obżarstwo, #abdykacja?
Władca teatralnym gestem otrzepał swe szaty i ruszył w kierunku gabinetu, w którym oczekiwali na niego szlacheccy goście: Zygmunt i nieco ospały Stanisław.
– Już jestem. Wybaczcie, zatrzymały mnie ważne sprawy! – zaczął bez słowa powitania król.
– Nie ma sprawy, wasza wysokość. Jest dopiero jedenasta rano. My jesteśmy szlachta. Król pewnie wie, że szlachta pracuje dopiero od dwunastej!
– Taaak. Słyszałem o waszej pracowito…, znaczy się… Słyszałem o was, o szlachcie.
– Wasza wysokość. Pomówmy o czasach, w których przyszło nam żyć.
– Czyli o mnie! To mi się podoba! – trudno było nie zauważyć infantylności w zachowaniu władcy. – Pytajcie, o co chcecie! Jaki jest mój przepis na sukces? Co robię, by być tak bardzo lubianym przez dosłownie wszystkich? Na jakiej diecie osiągnąłem sukces w postaci tak świetnej sylwetki? No, proszę, śmiało!
Szlachcice byli nieco zaskoczeni. Nie sądzili, że rozmowa wywoła w królu tak wielkie pokłady energii. To efekt popełnionego przez nich błędu. Panowie pominęli istotny fakt, że Michał Korybut Wiśniowiecki był największym narcyzem, jakiego znała Rzeczpospolita Obojga Narodów.
– Możemy z grubej rury, za przeproszeniem panie? – zapytał szlachcic Zygmunt.
– Śmiało. Ma odwaga sprawia, że nie boję się żadnych pytań. Zresztą, jeśli jakieś mi nie podpasuje, to zawsze mogę was zamknąć w lochach.
– Ale jaśnie królu!
– Żadne „ale”! No już dobrze, dobrze. Czekamy na pytania.
– To może ja zacznę… – głos Stanisława wyraźnie dawał znać, że w jego krwi nadal krążą solidne promile. – Woli władca spędzać wieczory i „ten teges” z żonką, czy woli brać sprawy, że tak powiem, w swoje ręce?
– Stanisław! – jego szlachecki kolega poczuł, jak rumienieje na twarzy. – Stanisław, takich pytań się nie zadaje! Chcesz trafić do lochu, nietęgi łbie?!
– Oj tam, oj tam! Dlaczego się nie zadaje? No masz ci, król mi się znalazł! A nie czekaj… – do nieco przytępionego umysłu Stanisława zaczęło docierać, o co chciał spytać króla.
– Spokojnie, jaśnie panowie. Jak powiedziałem, tak też uczynię! Najbardziej podnieca mnie mój własny widok przed lustrem. A później to już wiadomo, co z tym robię!
– To bardzo ciekawe… – szlachcic Zygmunt pospiesznie chciał zmienić temat, gdy tymczasem król wręcz przeciwnie. Nie zważając na konsternację szlachcica, kontynuował wątek.
– Otóż musicie wiedzieć panowie, że mimo świadomości, jak cenny dla państwa jest mój czas, zdarza mi się czynić miłość z mą żoną, Eleonorą. Chcecie poznać szczegóły?
– Wie król co… Może innym razem?
– Doskonale. W takim razie chętnie opowiem. Wiem, że wy, sarmaci, już na samą myśl o potomstwie potraficie puścić pawia.
– My? Nie, dlaczego?!
– Już mnie nie oszukujcie. Znam swój lud doskonale, w tym was, sarmatów. Świetnie zdajecie sobie sprawę, że im więcej posiada się potomstwa, tym trudniej później podzielić włości w spadku.
– Ma król rację. W dzisiejszych czasach niemile widziane pośród braci szlacheckiej jest posiadanie licznego potomstwa.
– No właśnie. Im więcej dzieci, tym mniej do podziału, a to oznacza ryzyko obniżenia poziomu życia. Im więcej wydatków na dzieci, tym może się okazać, że nie sposób będzie je równo wykształcić, obdzielić chłopstwem pańszczyźnianym. Nie mówiąc już o tym, że z każdym kolejnym potomkiem wzrasta ryzyko, że pośród własnych dzieci trafi się owca, która zhańbi nazwisko rodu. Czyż nie?
– Jak zawsze król ma rację! Może byśmy się napili z tej okazji? – wzrok Stanisława zdawał się być mocno zamglony.
– Chętnie, ale innym razem. Dopiero co obiad jadłem. A wracając do rodzicielstwa… Wy naprawdę myślicie, że ja nie wiem, co sarmaci robią po kątach?
– Yyyy… – twarz szlachcica Zygmunta przypominała kolorytem purpurę kardynalską…
– Podpowiem. Wielka setka. Z czerwoną różą na czele. Mam to powiedzieć jaśniej?!
– Nie, jaśnie panie. Chodzi ci o to, że sarmaci stosują różne metody, by uciec od ciąży. Ta tak zwana „wielka setka” obejmuje różne rośliny, z różą na czele, które pomagają poronić dziecię.
– No właśnie. I to ma się nijak do teorii mówiącej, że w naszym kraju kobieta rodząca dzieci jest bardziej podziwiana niż ta bezpłodna. A wy, sarmaci, po kątach korzystacie z pomocy różnych magów i aptekarzy. Wiem, że jeździcie też do szpitali, gdzie w tajemnicy usuwacie swe ciąże. No i te jądra!
– Panie, jakie znowu jądra?
– No co, nie udawajcie, że nie wiecie. Wiem dobrze, że żony sarmatów często sprawiają sobie łasice, a następnie proszą swego pazia, by obciął samcowi łasicy – co za rym! – jądra i jeszcze ciepłe te narządy kobiety kładą sobie na brzuchu, tuż pod piersiami. To ma podobno chronić je przed niechcianym potomstwem.
– Panie… Jeśli wolno spytać. Do czego właściwie zmierzasz? Co prawda zaczęliśmy naszą rozmowę od czerpania pytania o życie miłosne, gdy ty, wasza wysokość, nagle zacząłeś opowiadać o rozmnażaniu.
– No tak, no tak!
Mówiąc te słowa, król zaczął milczeć, jednocześnie głupio się uśmiechając. Szlachcice spojrzeli po sobie. Czekali, aż władca przerwie tę niezręczną ciszę. On jednak nadal tylko się uśmiechał. W tej sytuacji, chcąc przełamać ten impas, przemówił Zygmunt:
– To prawda. Szlacheckie kobiety unikają ciąż. Nie jest to nam jakoś szczególnie potrzebne. Porodzą potomka i starczy! Wolimy skupiać się na zabawach i życiu towarzyskim. To jest o wiele przyjemniejsze niż drący się dzieciak.
– Ale dziecko jest cudem narodzin! Jest szczęściem, które przepełnia życie na każdym kroku. Problem jest tylko taki, że najpierw trzeba to dziecię najpierw spłodzić, a później białogłowa musi ciążę donosić.
– Phi! – w Stanisławie nastąpiło ponowne przebudzenie mocy. – Ja mam trójkę potomstwa. Prace nad nimi były przyjemne. Robota miła, do tego się nie kurzy. A i żaden problem ciążę donosić. Moja stara zrobiła to, zachowując się tak, jak by w ciąży nie była. No, może z wyjątkiem końca ciąży, gdy już musieliśmy przerwać nasze swawole.
– Bo?
– Bo gdy ona miała wielki brzuch i ja tak samo, to – że tak powiem – trudno było się styknąć, bym swym fallusem dotarł w głąb jej oazy szczęścia. Ale… – Stanisław zrobił przerwę na głośny bek.– O, przyjęło się! W każdym razie donosić ciążę to żaden problem. Tak samo jak trzasnąć żonce dziecko. Łupu cupu i po sprawie. Tylko ciamajda nie byłby w stanie tego zrobić, zapewniam króla!
– Dość tego! – król ze wściekłości aż powstał z własnego tronu. – Nie pozwolę, by obrażano imię najwyższego majestatu! Straże!
– Ale zaraz, w czym rzecz, najmilszy panie? – odparł zaskoczony Stanisław.
Trzeźwiejszy Zygmunt wycedził cicho przez zaciśnięte zęby:
– Durniu, on nie ma dzieci. Powtórzę… On nie ma dzieci! Zgadnij dlaczego, ty zakuty imbecylu!
– Panie! Wybacz! Jam nie miał pojęcia, żeś ty bezdzietny.
– Milcz, szlachcicu Stanisławie! Tak jak Ignorantia iuris nocet1, tak samo Ignorantia regis nocet2.
– Król wybaczy. Pierwszą zasadę znam doskonale. O drugiej nigdy jednak nie słyszałem.
– I to błąd!
– A cóż to za zasada?
– Wymyśliłem ją przed momentem. Co nie zmienia faktu, że jaśnie panowie powinniście ją znać.
– Racja.
– No właśnie. Znowu punkt dla mnie! – władca wyraźnie zaczął się rozchmurzać. – A co się tyczy mego potomstwa, to mam z tym problem. Moja małżonka Eleonora Habsburżanka co prawda dwa razy była w stanie błogosławionym…
– No to gratulacje!
– Ale obie ciąże nie zostały przez nią donoszone! W pierwszej był to syn. W drugiej… – nie chcę już nawet rozpamiętywać.
– No to wybacz, miłościwy panie, cofamy gratulacje! – błyskawicznie zareagował Zygmunt.
– Dlatego nie ma wasza wysokość potomka? – Stanisław wypowiedział to w takim tonie, jak by co najmniej odkrył Amerykę niczym Krzysztof Kolumb.
– Tak… – sucha odpowiedź króla mówiła jasno, by nie kontynuować tego tematu.
– Czyli jednak nie jest prawdą, co mówili ludzie? – Stanisław był nadal szczery do bólu.
– Stanisławie, mówże, co masz na myśli!
– No, że królowa wkłada pod suknię poduszkę i jedynie udaje te ciąże!
– Lud tak właśnie twierdził? – zdziwienie króla zdawało się być nieudawane.
– No tak! Ludzie też powiadają, że król tak naprawdę woli w łóżku chłopców, dlatego z królową Eleonorą nigdy nic nie wypali!
Król pobladł.
– Stanisławie, kto tak powiada?
– No ludzie!
– Nazwiska, mości panie Stanisławie!
– Nie pamiętam. Piłem z nimi ostatnio. Jeden był wysoki, drugi niski. Pierwszy miał długie włosy, drugi nie miał ich prawie wcale. Może król kojarzy?
Korybut Wiśniowiecki szczerze się zaśmiał.
– Rzeczywiście, opis szczegółowy, niestety nikogo takiego sobie nie przypominam.
– No ja też! – wypalił Stanisław, po czym dodał: – Czyli jednak król nie lubi męskich amorów?
– Stanisławie… To są sprawy prywatne… – na licu Korybuta Wiśniowieckiego dało się zauważyć rumieniec wstydu, który tam zagościł. – A zmieniając temat. Może jesteście głodni? Bo ja, przyznam, bardzo!
– Panie! Ale pan przecież jadł równe czterdzieści minut temu! – wypalił Zygmunt, wskazując na wielki zegar ze złotym obramowaniem.
– Drodzy panowie bracia. Zapamiętajcie sobie jedno. Słów powiedzieliśmy wiele, ale jak mówi polskie przysłowie – „brzucha słowami się nie nakarmi”! Może zjecie nieco żuru?
– Panie, a dlaczego akurat żuru?
– Zostało mi co nieco z obiadu. Nie chce tego świniom dawać. Poza tym – i tu znowu posłużę się przysłowiem, naturalnie aby udowodnić swoją elokwencję, inteligencję i maniery – „Kto je żur, ten chłop jak tur”!
– Panie, co nam dasz, zjemy z wielką przyjemnością. Choć waszych świń pewnie to zbytnio nie ucieszy.
– Sługa! Trzy misy żuru prosimy! Na szybko, czyli na sap, sap, sap3, jak to mawia dzisiejsza młodzież!
Chwilę później na wielki stół, wyścielony śnieżnobiałym obrusem wjechała złota taca z brytfanną i trzema bogato zdobionymi talerzami. Panowie zjedli posiłek w milczeniu, po czym powrócili do rozmów.
Wszyscy wielcy tego świata piszą dzienniki. Wiem coś o tym. Sam kiedyś z takim jednym uczonym pomówiłem. Było to akurat, gdy stałem przed lustrem, a on pojawił się naprzeciwko mnie… W każdym razie jakiś czas temu zdecydowałem się na podobny ruch. Tak! Postanowiłem pisać pamiętnik. Przyznam, że początkowo nie chciałem tego czynić. Byłem zdania, że skoro wszyscy piszą, to ja się wyróżnię i czynić tego nie będę. Jednak po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że w przyszłych czasach nikt się o tym nie dowie, gdyż nie będzie to zapisane. I tak postanowiłem pisać. Choć z pewnym oporem.
Otóż moje wrodzone lenistwo toczyło solidne boje, bym jednak tego nie czynił. Przepraszam, przejęzyczyłem się. Nie sposób tego nazywać lenistwem, to jest co najwyżej wrodzony szacunek do własnej osoby. I poczucie wolności. Robię to, co chcę. Zresztą często powtarzam swoim poddanym, gdy chłopi pytają mnie jak żyć, że są wolnymi ludźmi. Muszą tylko odrabiać pańszczyznę i oddawać królowi, Kościołowi i swym panom to, co im się należy. A tak poza tym to zupełnie nic nie muszą. Czyż to nie jest piękne? Są wolni jak ptaki. Te daniny to przecież sama przyjemność. Któż nie chciałby dzielić się efektami swej ciężkiej pracy ze swym królem, właścicielem dóbr, w których żyje czy księdzem dobrodziejem, który prowadzi go wprost do Boga? To wasz ogromny przywilej. Tak im mówię, a oni mi tylko przytakują, dając kolejne powody do tego, bym był przekonany o swej wybitności.
Nie ukrywajmy, mam także poza inteligencją ogromne poczucie humoru. Co prawda na mym dworze straciłem już ośmiu błaznów. Żartowali ze mnie… Ale zapewniam, poczucie humoru i dystans do siebie mam kolosalne. Tak wielkie, że gdybym mógł dzisiaj wybrać sobie imię, to pewnie nazwałbym się Diastema, co z łaciny znaczy właśnie „dystans”.
Czy mam na co narzekać w życiu? Oczywiście, w końcu jestem Polakiem. Zawsze znajdzie się jakiś powód. Jak nie brzydka pogoda, to coś innego. Słyszałem kiedyś o władcy, który przebierał się w łachmany swoich poddanych i ruszał pośród nich, by pomówić o tym, jak oceniają swego panującego. Na koniec tej dysputy ściągał kaptur i pytał tych narzekających, czy chcą by to, na co narzekali, miało swój kres. A gdy ci się zgadzali, to nakazywał ich ściąć. Od razu ich problemy znikały, choć nie do końca jestem przekonany, czy rozwiązanie przypadało im do gustu?
Zaraz, a o czym to ja konkretnie miałem napisać? Nie mogę sobie przypomnieć. I to tak właśnie jest z tymi pamiętnikami. Pisze się, co ślina na język przyniesie, bo pisać wypada, a później się okazuje, że nie ma tam nic konkretnego. U mnie będzie inaczej. Dlatego na koniec podam konkret – otóż udaję się teraz na strawę. Dopadł mnie niemiłosierny głód. Ech… Niepotrzebnie po obiedzie odchodziłem od stołu, by zacząć to pisać!
– Panie! Zacznijmy najzupełniej od początku. Kiedy żeś się urodził?
– Mości panowie! Nie chcę wam się wtrącać, lecz zdaje mi się, w jedynie słusznej sprawie, że winniście być zacząć od wymiany komplementów z waszym ulubionym władcą…
– Świetnie wasza wysokość wygląda. Z kimś takim chętnie bym się napił! – wypalił Stanisław.
– Dziękuję – odparł wyraźnie zadowolony król.
– Panie… – zaczął nieśmiało Zygmunt. – Zdaje mi się, że to miała być wymiana komplementów. My już swój powiedzieliśmy. Teraz czas na króla…
– Dajcie spokój. Nie bądźmy tacy małostkowi! Zaraz, zaraz… O czym to my mówiliśmy? A, już wiem. O mym miejscu urodzenia. Przyszedłem na świat dnia 31 maja 1640 roku w Białym Kamieniu4.
– Jest wasza wysokość z pochodzenia Polakiem?
– Czy ja wiem? A jak będzie lepiej?
– Noooo. Lepiej gdy król będzie Polakiem. Skoro król Polski. No tak się nam wydaje.
– No to napisz, żem Polak.
– Zaraz, zaraz. A to nie jest prawda?
– Może nie do końca. W rzeczywistości płynie we mnie ruska krew. Do tego mołdawska i węgierska.
– Jednym słowem, Polak z krwi i kości! – Stanisław zaczął rechotać, będąc wyraźnie rozbawiony z tego, co sam powiedział.
– Pisz, żem Polak! Nikt tego za kilkadziesiąt czy nawet kilkaset lat nie sprawdzi!
– Ale królu… Tak nie wypada! Król powinien świecić przykładem.
– I świecę. Jak to mawiają Polacy, „kto kombinuje, ten żyje!”. No już, już. Maczaj pióro w kałamarzu i pisz. Polak!
– Panie. Ale to będzie wierutne kłamstwo!
– A wy, niby sarmaci, to co macie wspólnego z tymi prawdziwymi Sarmatami sprzed wieków? Nic! Albo rozmawiamy szczerze, albo nieszczerze. Jak wolicie? Mam rozpowiadać o tym, ile polska szlachta ma wspólnego z Sarmatami?!
– Szczerze? To panie chyba lepiej skupmy się na waszej wysokości. Przy całej naszej skromności, chcemy jedynie przypomnieć, że to ma być księga nie o polskiej szlachcie, a o waszej wysokości.
– No dobrze, już dobrze. Narodziny mamy odhaczone. Teraz jeszcze zapytajcie o mą wybitność i mamy to zrobione, mogę iść odpoczywać i coś zjeść.
– Coś zjeść? Jaśnie panie, przecież jeszcze nie dokończyłeś tej zupy! – trzeźwo zauważył nietrzeźwy Stanisław.
– Milcz, niepoczciwy szlachcicu! Tylko król jeden wie, kiedy jego kiszki grają marsza. I komu jak komu, ale mi korona z głowy nie spadnie, jeśli zaraz sobie jeszcze co nieco podjem! Muszę dbać o swą masę, a właściwie – wielkość. To dla dobra państwa, ogółu i szczegółu. Jednym słowem, wszystko w trosce o dobro narodu, Białogrodu, korowodu, epizodu, wschodu i chłodu!
– Słucham?!
– Milcz, chłopie, i podziwiaj, jak twój władca zgrabnie włada słowem. To jest sztuka, której nigdy nie będzie ci dane posiąść!
– Zgadzam się, wasza wysokość, choć muszę przyznać, że powoli honor nie daje mi spokoju, bowiem król zdaje się nas traktować nie jak szlachtę, a jak co najwyżej jakichś pachołków.
Po tych słowach władca zauważył, jak bardzo uszy szlachcica Zygmunta płonęły. Ich czerwona barwa była co najmniej tak intensywna jak tło dla Orła Białego na państwowej chorągwi. Władca zachował spokój. Zamiast reagować na zaczepkę, w myśl zasady „najlepszą obroną jest atak”, stwierdził:
– Skoro już wywlekliście temat pochodzenia Sarmatów i ich związków z polską szlachtą, to przystaję na to, by o tym pomówić.
– My niczego takiego nie wywlekaliśmy! – oponowali na dwa głosy obaj szlachcice.
– Ja wiem swoje.
– Co, panie? – zapytał Stanisław.
– Prawda jest taka, że Sarmaci nie mają nic wspólnego z polską szlachtą. To bujda na resorach. Tak samo wiarygodna, jak te wszystkie bajki o tym, że Polacy będą kiedyś przyjaciółmi z Niemcami. To nie może się udać. Tak samo powiązania związków Sarmatów z polską szlachtą można włożyć sobie między bajki.
– Wasza wysokość… To ma być księga o władcy, nie o nas.
– A co, boicie się pomówić o waszych bajeczkach?! Niech kolejne pokolenia wiedzą, jaka była prawda!
– Ja cię szanuję, Michał! Znaczy się, najjaśniejszy panie! – szlachcic Stanisław znów miał przebłysk trzeźwości.
– Skoro mnie szanujesz, to niech twój serdeczny kolega, szlachcic Zygmunt z Krakowa, opowie o Sarmatach.
– Panie… – Zygmunt zaczął nerwowo szukać wyjścia z tej kłopotliwej sytuacji. – Pomówmy wpierw o panu! Niech przyszłe pokolenia wiedzą, jakim pan był władcą.
– Proszę bardzo!
– Niech władca udowodni swą wybitność. Prosimy o wymienienie swoich największych dokonań!
Michał Korybut Wiśniowiecki zdawał się być zbity z pantałyku. Choć robił wiele, by ukryć to pod swą rozdmuchaną peruką.
– Bez najmniejszego kłopotu. Ile chcecie tych osiągnięć? Sto, dwieście, trzysta?
– Trzy wystarczą.
– Co? Tak mało?!
– W rzeczy samej królu!
– No wiecie wy co… Wiecie wy… Wiecie wy co. Nie będę was zanudzał. Już samo to, że jestem władcą, to wielkie osiągnięcie. Choć to akurat sprawka mego ojca…
– A co z tymi trzema osiągnięciami?
– No wymieniłem. Co?! Nie słuchaliście mnie i nie usłyszeliście?! No wiecie, wy co! To jest skandal!
– Ale królu…
– Żadne „ale”! Jak będziesz w moim wieku, to pogadamy. Ja jestem rocznik 1640, a wy?
– Stanisław – 1633, ja – 1638. Z tego wynika, żeśmy nieco starsi od władcy.
– No tak, no tak. Czyli już w moim wieku byliście! No nieważne. W każdym razie żeście sobie ubzdurali, że jesteście z pochodzenia Sarmatami, wy, polska szlachta. Zgadza się to?
– No, bo jesteśmy.
– A skąd takie wnioski?
– No bo tak powiadali nam ojcowie, tak pisali i piszą w księgach, które aprobuje nasz Kościół święty.
– Panowie. Ustalmy jedno. Polscy szlachcice nie mają nic wspólnego z Sarmatami.
– Jaśnie panie, nie czepiajmy się szczegółów!
– Polska szlachta przykleiła się do Sarmatów, czyli plemienia z Azji. Ale żadnych związków przecież z nimi nie macie…
– Ale wasza wysokość! To tylko detale!
– Ale taka jest prawda. Polska szlachta wymyśliła sobie sarmackie korzenie, by wytworzyć wokół siebie mit. Chcieliście być lepsi od innych nacji. I tak powstał „mit założycielski”. O Lechu, legendarnym założycielu państwa Polan. To właśnie on miał „ucywilizować” Sarmatów, a później stąd wzięła się polska szlachta. Sami sarmaci, według tych legend, byli walecznym ludem. A Polacy dzięki temu mają być narodem lepszym od innych. Bądźmy szczerzy, przecież to wszystko wymysły.
– Panie! Dobrze wiesz, że polska szlachta chciała znaleźć swoją tożsamość w przeszłości. W Biblii nic nie napisano o Polakach. Trzeba więc było się ratować innymi źródłami. Polska szlachta uwierzyła w sarmackie korzenie. I tego nikt nam nie zabroni.
– Mości panie Zygmuncie. Dobrze wiecie, że ta ideologia jest jedną wielką groteską. Bajki, bajki i jeszcze raz bajki. Przecież Sarmaci to nic innego jak koczownicze plemiona. A wy wmawiacie sobie, że są starożytnymi przodkami polskiej szlachty.
– Panie! Sarmaci nad wszystko kochali wolność. Tak samo jak polska szlachta.
– Co z tego, skoro żadna z kronik nie pisze o Polakach i ich kontaktach z Sarmatami. Wskażcie mi choć jednego kronikarza, który by rozpisywał się o was i Sarmatach. No, proszę!
– Wasza wysokość! Każdy wierzy w to, co chce. My tam wierzymy, że jesteśmy wybitni. I to nas z królem łączy! Jesteśmy wyjątkowi. Wybitni. Naród polski jest ponad inne narody. A wasza wysokość stoi na czele tych wybitnych jednostek. Wasza wysokość jako wybitny przywódca.
– No… Z tym stwierdzeniem o wybitnym przywódcy trudno się nie zgodzić! Akurat tutaj macie rację. I do tego nie są potrzebni żadni kronikarze. Ale przyznajcie, że kronikarze nie pisali o korzeniach polskiej szlachty i ich powiązaniach z Sarmatami…
– Oj tam, oj tam. Panie pewnie to byli niedouczeni ludzie. Jak można wierzyć kronikarzowi, który tak się wstydził tego, co pisze, że nie ujawnił swego imienia i nazwiska i nazwał się Gallem Anonimem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Pol. „Nieznajomość prawa szkodzi”. [wróć]
2. Pol. „Nieznajomość króla szkodzi”. [wróć]
3. Nawiązanie do skrótu ASAP, oznaczającego „Tak szybko, jak to tylko możliwe” (ang. as soon as possible). [wróć]
4. Obecnie jest to wieś w obwodzie lwowskim w granicach Ukrainy, liczy około ośmiuset mieszkańców. [wróć]