Spowiedź szlachciców 1670 - Christopher Macht, Krzysztof Pyzia - ebook + książka

Spowiedź szlachciców 1670 ebook

Christopher Macht, Krzysztof Pyzia

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przenieśmy się do roku 1670. Przed ołtarzem stoją najgorszy król w historii Polski Michał Korybut Wiśniowiecki i jego małżonka Eleonora Habsburżanka. Lada moment po ceremonii rozpocznie się największa popijawa w historii Polski….

Tymczasem władcę odwiedzają dwaj szlachcice - jego wyborcy, bo w Rzeczypospolitej to szlachta obiera królów - a przy tym wielcy pijanice. Opowiadają o czasach, w których przyszło im żyć i pić. Alkohol sprawia, że rozmowa jest wyjątkowo szczera, a uczestnicy nie gryzą się w język... Dowiadujemy się, że do pracy szlachetnie urodzeni mieli sługi i chłopów. Sami zaś skupiali się na hucznych biesiadach, na których wódka, piwo, wino i miód pitny lały się strumieniami. Czasami wyjeżdżali też na sejmy i sejmiki i przy okazji spotykali się z prostytutkami. Gdy te „podstawowe” potrzeby były zaspokojone, sądzili się - z każdym o wszystko - albo wszczynali burdy lub pojedynkowali się. Byleby tylko ich racja i honor zatriumfowały.

Jaka była naprawdę polska szlachta? Dlaczego ichmościowie uderzali głową o posadzkę? Ile potrafili wypić i czemu na biesiadę zabierali ze sobą testament? I jak na to wszystko zapatrywał się król? Niski, gruby, kochający jeść, a do tego skrywający łysinę pod niezliczoną kolekcją peruk? Niech ten dialog będzie dowodem, że najlepsze skecze pisze życie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 320

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Skąd rękopis?

Koło­brzeg. Jedno z naj­pięk­niej­szych miast na Pomo­rzu Zachod­nim. Jest śro­dek lata. Spa­ce­ruję po molo, wdy­cha­jąc świeże powie­trze z jodem i podzi­wia­jąc roz­bi­ja­jące się o brzeg, agre­sywne tego dnia fale mor­skie. Scho­dzę na plażę i wkrótce docie­ram do oko­lic lokal­nego amfi­te­atru. Miej­sce to jest ulo­ko­wane pośród przy­jem­nego parku. Ota­czają je drzewa. W pobliżu jest też sporo kawia­re­nek. Nieco zmar­z­nięty wcho­dzę do jed­nej z nich i zama­wiam podwójne espresso. Dopiero gdy dopi­jam już nieco letni napój, dostrze­gam, że od dobrego kwa­dransa wpa­truje się we mnie jakiś star­szy męż­czy­zna. Sie­dzi w kącie sali i nawet nie pró­buje ukry­wać, że mnie obser­wuje. Dość szybko nawią­zu­jemy kon­takt wzro­kowy. On, widząc to, pod­cho­dzi do mnie i bez żad­nego słowa wstępu pyta:

– Czy pan to pan?!

– Słu­cham? – wyraź­nie zasko­czony odpo­wia­dam pyta­niem.

– Powta­rzam. Czy pan to pan?

Sytu­acja zdaje się nieco gro­te­skowa. Ten jed­nak upar­cie powta­rza to samo pyta­nie. Sły­sząc to, posta­na­wiam prze­rwać ten kome­diowy dia­log…

– Tak. Ja to ja! – odpo­wia­dam z nutą sar­ka­zmu w gło­sie, co wyraź­nie cie­szy nie­zna­jo­mego.

– Tak wła­śnie myśla­łem! – na jego twa­rzy poja­wia się uśmiech. Dopiero teraz dostrze­gam, że ta twarz jest nad­gry­ziona zębem upły­wa­ją­cego czasu, a na gło­wie intruza ostała się tylko resztka siwych wło­sów. Męż­czy­zna prze­cho­dzi do meri­tum.

– Uwiel­biam pana książki. I jestem zda­nia, że to, co przez wiele lat prze­ka­zy­wano w mej rodzi­nie z poko­le­nia na poko­le­nie, w końcu powinno tra­fić do odpo­wied­niej osoby. I to pan jest wła­ściwą osobą!

– Słu­cham?! – odru­chowo pytam, kom­plet­nie nie mając poję­cia, co tu się dzieje.

– Nie­znane zapi­ski. Roz­mowy dwóch szlach­ci­ców z naj­gor­szym kró­lem Pol­ski. Rela­cja, którą w końcu powinni prze­czy­tać Polacy! Pro­szę o nią zadbać! I już wię­cej o nic nie pytać.

Nie­zna­jomy obie­cał mi, że lada moment wróci, a ja mam się stąd nie ruszać. Miesz­kał w pobliżu i chciał przy­nieść mi obie­cane zapi­ski. Po dłuż­szej chwili poja­wia się z powro­tem i kła­dzie na szkla­nym sto­liku, tuż obok fili­żanki po espresso, obrzy­dli­wie znisz­czoną kopertę zakle­joną szarą taśmą. Po czym kła­nia się i wycho­dzi…

Otrzy­many w tych nie­spo­dzie­wa­nych oko­licz­no­ściach ręko­pis oka­zał się arcy­cie­kawy, choć mało chlubny dla naszych przod­ków, zwłasz­cza dla jed­nego z naszych wład­ców. Naj­wyż­szy czas go opu­bli­ko­wać…

PS. Współ­au­to­rem książki jest Krzysz­tof Pyzia, dzięki któ­remu udało mi się opra­co­wać ręko­pis w nieco innym tonie. Tym razem bar­dziej żar­to­bli­wie, choć nie ujmuje to walo­rów infor­ma­cyj­nych i histo­rycz­nych. Mam nadzieję, że nam się to udało. Przy postaci naj­gor­szego króla Pol­ski nie dało się ina­czej…

Król Michał Kory­but Wiśnio­wiecki spor­tre­to­wany przez Jana Matejkę w XIX wieku. Naj­wy­bit­niej­szy pol­ski malarz histo­ryczny przed­sta­wił go zgod­nie z opi­sami źró­dło­wymi jako potęż­nego, oty­łego męż­czy­znę w peruce, która zakry­wała łysinę

Pomysł na opasłą księgę o opasłym królu

#król samo­chwała, #nie­spo­dzie­wani goście, #jaka to melo­dia?, #szla­checka pro­po­zy­cja, czyli „Wiśniok­sięga”

– Pro­szę wstać! Król idzie!

Lud pokor­nie powstał z kolan, by powi­tać swego jaśnie wiel­moż­nego pana.

– Wasza wyso­kość! Witamy! – zagrzmiał tłum.

– Jaka tam wyso­kość! Czy on taki wysoki, sam spójrz, Kaź­mirz? – ktoś szep­tał po kątach.

– Patrzaj, no patrzaj, amant to on raczej nie jest. Nic dziw­nego, że na­dal kawa­ler. Która by go chciała? Chyba jedy­nie nie­wi­doma nie­wia­sta, taka o wiel­kim sercu.

– No wiesz, Jadwiga. Naj­waż­niej­sze, co masz wewnątrz, a nie jak wygląda twe lico.

– Wia­domo. Każdy jest uro­dziwy. Trzeba tylko odpo­wied­nią liczbę bute­lek wina, by to zadzia­łało.

– Wra­ca­jąc do naszego króla. Podobno Jan III Sobie­ski w listach swych pisał o nim „małpa”.

– Małpy na żywo ni­gdy żem nie widział…

– To patrzaj. Masz namiastkę!

Jak sły­chać, lud nie był szcze­gól­nie przy­chylny swemu władcy. A ten z kolei robił wiele, by ukryć swe nie­do­sko­na­ło­ści. Ku nie­szczę­ściu, mając lat led­wie naście, wyły­siał. I chcąc jako tako wyglą­dać, zaczął nosić perukę z buj­nymi wło­sami. Nie wyglą­dało to dobrze. Przy niskim wzro­ście, wiel­kim nosie i nie­zbyt zgrab­nej figu­rze, rze­czy­wi­ście zapew­niała mu ona mało pod­nio­słą pre­zen­cję.

Godzinę póź­niej władca zna­lazł się w swych kom­na­tach…

Dzień dobry. Nazy­wam się Michał Kory­but Wiśnio­wiecki. Jestem kró­lem Pol­ski. Nie będę ukry­wał, że zosta­łem nim zupeł­nie przez przy­pa­dek. Wła­ści­wie to tę fuchę zała­twił mi mój ojciec. Wia­domo, nepo­tyzm trzeba pie­lę­gno­wać od małego. Jak widać, pro­gram „Rodzina na swoim” ma się dobrze. Może kie­dyś opo­wiem o tym wię­cej. Na razie spie­szę się na ważne spo­tka­nie, z moją służbą. A kon­kret­nie spie­szę się na obiad. Ale jesz­cze mam chwilkę, więc skrom­nie poświęcę ją na opis mej wła­snej wybit­nej osoby.

Mam wiele pasji. Moja naj­więk­sza to jedze­nie. Poza tym znam sporo języ­ków, rów­nież obcych. Łacinę, wło­ski, hisz­pań­ski, fran­cu­ski, tatar­ski, turecki, nie­miecki, cze­ski. Ponadto lubię się powta­rzać. No i kocham jeść. Wszystko. Pro­siaki z jabł­kiem, sar­nina, wino, miód pitny, ogórki kiszone, poma­rań­cze, jed­nym sło­wem – wszystko. To świa­doma poli­tyka. Dzięki temu zapi­szę się w histo­rii jako Wielki Władca. Sami domy­śl­cie się, dla­czego. Dobre, co?! Wybacz­cie, muszę koń­czyć. Sami wie­cie, co mam za ważne spo­tka­nie…

– Zapi­sa­łeś? – spy­tał pod­nio­słym tonem król.

– Tak, jaśnie panie!

– No i bar­dzo dobrze. To odczy­taj mi to wszystko.

Słu­żący ukło­nił się w pas i powoli zaczął czy­tać to, co chwilę wcze­śniej podyk­to­wał mu król… Dzień dobry. Nazy­wam się Michał Kory­but Wiśnio­wiecki. Jestem kró­lem Pol­ski. Nie będę ukry­wał…

W trak­cie odczytu król cią­gle przy­ta­ki­wał i mówił pod nosem:

– Dosko­nałe! Świetne! Boskie!

Gdy słu­żący skoń­czył, Kory­but Wiśnio­wiecki stwier­dził:

– Co za genialny tekst. Ktoś naprawdę wybitny musiał to napi­sać. Ewi­dent­nie to jakiś król pióra.

Władca pokle­pał się po swoim sadle.

– Ciężka praca wyko­nana, czas na jadło! Orkie­stra, graj­cie! Świ­niaka na stół podaj­cie! O kurde… Nie dość, że ze mnie lite­rat, to jesz­cze rymu­jący poeta. No patrz… Nie mogę wyjść z podziwu. Ta Pol­ska to ma szczę­ście. Mieć takiego władcę. Zazdrosz­czę…

Dwaj szlach­cice w kon­tu­szach i szu­bach na rysunku Juliu­sza Kos­saka z XIX wieku

Po skoń­czo­nym obie­dzie król miał już iść na drzemkę, gdy tym­cza­sem w pro­gach wiel­kiej sali zwa­nej jadal­nią poja­wiło się dwóch jego­mo­ści. Byli ubrani w tra­dy­cyjny strój pol­skiego szlach­cica. Jasno­biały, buj­nie obszyty kon­tusz, prze­pa­sany krwi­ście czer­wo­nym pasem. Pod spodem skry­wał się żupan – obci­sła suk­nia, zapi­nana z przodu na małe pętle, z nie­zbyt wyso­kim sto­ją­cym koł­nie­rzem. Ele­men­tem obo­wiąz­ko­wym była także sza­bla. I tak wła­śnie ubrani jego­mo­ście powi­tali władcę.

– Na ogon zajęca, a co wy tu, wasz­mo­ścio­wie, pora­bia­cie?

– Nooo. Przy­szli­śmy do króla.

– Tego się aku­rat domy­śli­łem… Ale po co?

– No, żeby z kró­lem się widzieć.

– Tego też się domy­śli­łem.

– No widzisz, Zyg­munt. Mówi­łem ci, że nasz król jest domyślny! – wyszep­tał jeden szlach­cic do dru­giego.

– Jaśnie panie. Chcie­li­by­śmy z panem pomó­wić.

– A w jakim to tema­cie?

– Król się tego nie domy­ślił?

– No tego aku­rat nie. Ale pocze­kaj­cie…

Wiśnio­wiecki zaczął na swym sadle żwawo wykle­py­wać pierw­szą zwrotkę „Bogu­ro­dzicy”.

– Co wykle­puję?

– A można pro­sić jesz­cze jedno klep­nię­cie?

– No wie­cie co! Myśla­łem, że po jed­nej nutce pozna­cie. To „Bogu­ro­dzica”!

– Tak myśle­li­śmy, ale przy królu czu­jemy się zbyt onie­śmie­leni.

– Nie dzi­wię się. Taki wybitny władca. Do tego, jak sły­chać, uta­len­to­wany muzycz­nie. Może jesz­cze chcie­li­by­ście mnie ura­czyć jakimś kom­ple­men­tem?

– No to może już sobie pój­dziemy?

Szlach­cice powol­nym kro­kiem zaczęli się odda­lać od króla…

– Ej, zaraz, cze­kaj­cie. Prze­cież to wy do mnie przy­szli­ście!

– No racja. Ma król rację.

– Jak zawsze – dodał Wiśnio­wiecki.

– No racja!

– No to w jakiej spra­wie tu przy­by­wa­cie?

– W spra­wie króla – zaczął jeden szlach­cic, dość nie­śmiało.

– No masz! Tego też się domy­śli­łem!

– Domyślny król.

– Już gdzieś to sły­sza­łem. Mam świetną pamięć, nie­praw­daż!?

– Abso­lut­nie się zga­dzamy z kró­lem!

– No widzi­cie. Ja też. No dobrze, to o czym chce­cie pomó­wić?

– O królu!

– Jaśnie mili, czci­godni imbe­cyle!

– Panie. Ty nas chwa­lisz, czy obra­żasz?

– Dwa w jed­nym, jak powiada mło­dzież.

– No tak, no tak – szlach­cice przy­ta­ku­jąco kiwali gło­wami. Jak te dwa pie­ski umiesz­czone na tyl­nej szybce w nie­jed­nej kró­lew­skie karocy…

Król prze­rwał tę nie­zręczną, trwa­jącą rap­tem trzy sekundy, ciszę.

– Wiem prze­cie, że chce­cie pomó­wić o mnie. Lecz nie mam wystar­cza­ją­cego poję­cia, o czym dokład­nie.

– No bo myśmy… – zaczął mówić, nie­zmier­nie się rumie­niąc, szlach­cic Zyg­munt. – No bo my byśmy… Weź, Sta­ni­sław, dokończ!

Drugi szlach­cic był, mówiąc naj­de­li­kat­niej, nieco pod­pity. A mówiąc dosad­niej, kon­kret­nie spity. Na słowa swo­jego kolegi zare­ago­wał krótko:

– Zga­dzam się z nim! Polać mu!

– Dobra, już dobra. Sta­ni­sław, wstydu oszczędź! Cho­dzi o to, że król jest taki wybitny, oczy­tany, po pro­stu cho­dząca ency­klo­pe­dia z peruką na czele.

– Słu­cham?!

– Zna­czy się… Prze­pra­szam… Nieco mnie ponio­sła elo­kwen­cja. Otóż cho­dzi o to, że razem ze Sta­ni­sła­wem chcie­li­by­śmy o coś króla pro­sić.

– Pro­sić to se może­cie, jak mawia pol­ski lud. Zresztą… Wie­cie, kto się prosi?

– Kto? – szlach­cice odparli zgod­nym gło­sem.

– No jak to kto?! Świ­nia!

Sta­ni­sława wyjąt­kowo mocno to roz­ba­wiło. Do tego stop­nia, że zaczął chrum­kać niczym młode pro­się. Zyg­munt, nieco zawsty­dzony, szturch­nął go, po czym wyszep­tał:

– Sta­ni­sław, zacho­wuj się! Nie rób chlewu!

– No co, prze­cież kogo jak kogo, ale aku­rat króla od koryta nie tak łatwo ode­rwać!

– Słu­cham?! – władca poczer­wie­niał ze zło­ści na twa­rzy. – Jak śmie­cie do mnie przy­cho­dzić i mi coś mówić jak o świni!? No jak?

– Ale jaśnie panie… – zaczął Zyg­munt. – Prze­cież to jaśnie pan zaczął z tą świ­nią!

Władca znowu podra­pał się po sadle i powoli zbie­rał się do tego, by wykle­py­wać kolejny utwór. Ewi­dent­nie kilka kie­li­chów czer­wo­nego wina powoli zaczęło mu ude­rzać do głowy! Jed­nak zanim zdą­żył cokol­wiek zagrać, Sta­ni­sław, nieco mam­ro­cząc, wypa­lił:

– Wiem! To „Bogu­ro­dzica”!

Król był wyraź­nie zasko­czony.

– Skąd wy to, mości szlach­cicu, wie­cie? Prze­cież ja jesz­cze nie dąłem w róg, a wła­ści­wie w sadło i nie zaczą­łem wykle­py­wać.

– Że tak powiem, zacy­tuję króla… Domy­śli­łem się!

– Jestem pod ogrom­nym wra­że­niem. Przy­znał­bym wam, jaśnie Sta­ni­sła­wie, tytuł szla­checki, ale ten już prze­cież posia­da­cie.

– Ten tytuł chęt­nie prze­pi­szę na żonę, niczym pewien król, który prze­pi­sał wszyst­kie swoje nie­ru­cho­mo­ści na bia­ło­głowę. Dla­tego nowy herb przyjmę z ogromną przy­jem­no­ścią!

– Skoro tak, no to mamy to!

Sta­ni­sław nie był w sta­nie opa­no­wać swo­jego pod­nie­ce­nia. Z rado­ści zaczął pod­ska­ki­wać i krzy­czeć:

– Mamy to! Mamy kolejną oka­zję, którą trzeba opić!

Król prze­rwał ten wybuch eufo­rii.

– Wybacz­cie, Sta­ni­sła­wie, że prze­ry­wam wam to szczę­ście, ale mam teraz zapla­no­waną bar­dzo ważną drzemkę. Sza­le­nie się na nią spie­szę. Co więc was do mnie spro­wa­dza?

– Skoro dosta­łem drugi tytuł szla­checki, to mnie już wła­ści­wie nic… – stwier­dził gość z pełną szcze­ro­ścią…

– Sta­ni­sław! Czyś ty zwa­rio­wał? – Zyg­munt zła­pał swego kom­pana za fraki i zaczął nim potrzą­sać.

Potem prze­mó­wił do króla:

– Naj­droż­szy władco. Tak się składa, że król pod­pi­suje wszystko, co mu pod­suną. Wiem, że słu­dzy nie nadą­żają z wymianą kała­ma­rza do pióra. Dla­tego chcie­li­by­śmy popro­sić, by naj­ja­śniej­szy władca pod­pi­sał nam pewną książkę.

– No cóż takiego? Chciał­bym rzec: – Co za zaszczyt! Ale nie będę kła­mał. Zaszczyt to macie wy, że może­cie podzi­wiać mój zamek i mój wybitny ubiór. Co prawda nieco uba­brany sosem grzy­bo­wym. O tym jed­nak nikt nie musi wspo­mi­nać. W każ­dym bądź razie! Ow­szem, lubię pod­pi­sy­wać doku­menty, które mi pod­su­wają. Raz tylko spa­rzy­łem się, gdy pewien urzęd­nik pań­stwowy pod­su­nął mi pewne pismo i ja, bez czy­ta­nia, posta­wi­łem tam parafkę. To był błąd. Oka­zało się, że to była zgoda na zacią­gnię­cie pożyczki w mym imie­niu i prze­ka­za­nie jej pew­nemu duchow­nemu. Co prawda ten urzęd­nik został póź­niej pod­dany tor­tu­rom i roz­cią­gnięty niczym ska­kanka z pro­siego pęche­rza. Jed­nak jak pew­nie rozu­mie­cie, nie­smak pozo­stał.

– Ma władca rację! – kiwali głową szlach­cie.

– No wiem.

– A czy… – zaczął nie­śmiało Zyg­munt. – A czy władca chciałby otrzy­mać książkę?

Na licu króla poja­wił się gry­mas wąt­pli­wo­ści.

– Szcze­rze? To dzię­kuję. Książkę już mam!

– A gdyby to była książka o władcy, to czy by król nam ją pod­pi­sał?

– No sam nie wiem. No sam nie wiem… – Kory­but Wiśnio­wiecki dro­czył się sam ze sobą.

– Naj­ja­śniej­szy jaśnie panie. Jesteś posta­cią wybitną. Kto wie, czy nie kró­lem „naj” w histo­rii ludu Polan. Żal byłoby, gdyby nie uka­zała się o tobie jaka księga.

– Racja. O ludziach wybit­nych powinny powsta­wać opa­słe księgi. Im wię­cej, tym lepiej. Zga­dzam się z wami, tak jak i wy zga­dza­cie się ze mną. O mej wiel­kiej postaci winna powstać księga wiel­kich roz­mia­rów. Z uwagi na mą wielką tuszę, wiel­kie ego i wiel­kie, choć nieco wyima­gi­no­wane zasługi. Macie taką księgę?

– No wła­śnie… Możemy mieć. Musimy tylko nieco z kró­lem poroz­ma­wiać. Nasze pachołki wszystko spi­szą i powsta­nie z tego wybitna księga.

Na twa­rzy króla poja­wiła się drobna oznaka reflek­sji. Chyba jakaś myśl prze­bie­gła przez jego umysł.

– A macie już jakąś nazwę tej książki o mnie, o wiel­kim królu Michale Wiśnio­wiec­kim?

– Ja mam! – wypa­lił mocno już wsta­wiony Sta­ni­sław.

– Jaką, mości Sta­ni­sła­wie?

– „Wiśniok­sięga”…

– Słu­cham? – na twa­rzy władcy zago­ściło nie­ukry­wane zdzi­wie­nie.

– Wiśnia koja­rzy się z wiśniówką. To się dobrze sprzeda!

– Zaraz, zaraz! Mości pano­wie, już za wami nie nadą­żam.

– Ja też! – wypa­lił pra­wie pół­przy­tomny Sta­ni­sław.

– Czego wy ode mnie chce­cie?

– No… – zagaił tym razem Zyg­munt. – Chcie­li­śmy waszą wyso­kość pro­sić na słówko. Byśmy chwilkę poroz­ma­wiali. I stwo­rzyli z tego księgę o was, panie.

– Słu­cham?! – Kory­but był szcze­rze zdez­o­rien­to­wany. – Jakże to tak!? Mam porzu­cić swe obo­wiązki i z wami roz­ma­wiać? Prze­cież mam już mocno zapeł­niony kalen­darz. Mam zapla­no­wane śnia­da­nie, dru­gie śnia­da­nie, drzemkę, obiad, popo­łu­dniową drzemkę, wypad do teatru, kola­cję i nocne gry w karty i roz­bie­ra­nego. Naprawdę uwa­ża­cie, że mam odpu­ścić te sza­le­nie istotne obo­wiązki kró­lew­skie, aby spę­dzić z wami nieco czasu?! Prze­cież w tej sytu­acji będzie zagro­żone bez­pie­czeń­stwo pań­stwa! Jeśli nie dojem obiadu i dobrze się nie zdrzemnę, to będę zmę­czony. Nie sły­sze­li­ście o tym, że głodny Polak to zły Polak?! O, głodny i nie­wy­spany Polak, to za prze­pro­sze­niem Polak wkur­wiony?!

– Czyli władco. Nic z tego?

– No nie­zu­peł­nie. Powie­dzia­łem wam to wszystko, żeby­ście wie­dzieli, jak wielką łaskę wam oka­zuję. Pomó­wię z wami!

Zamek Kró­lew­ski w War­sza­wie, w któ­rym rezy­do­wali kró­lo­wie Pol­ski, a wśród nich Michał Kory­but Wiśnio­wiecki. Z okien zamku mógł on podzi­wiać kolumnę Zyg­munta III Wazy (po lewej, zbu­do­waną w latach 1643–1644)

Zyg­munt poczuł, jak spadł mu kamień z serca. Sta­ni­sław nic już nie poczuł. Był tak znie­czu­lony, że jedyne co czuł, to to, że nic nie czuje…

– Dosko­nale, przed­nio wręcz – jak mawia mło­dzież! Wasz­mo­ścio­wie, to kiedy zaczy­namy?

– A kiedy jaśnie władca by mógł?

– Musi­cie wie­dzieć, że jako król Pol­ski jestem strasz­nie zaję­tym czło­wie­kiem. Ciężko będzie zna­leźć jakiś wolny ter­min.

– Królu, czyli kiedy kon­kret­nie? – Zyg­munt nie był w sta­nie ukryć swego znie­cier­pli­wie­nia.

– No nie wiem. Może nawet teraz? Macie czas?

– Hmm. Żupany mam nie­spo­cone, jak mawia mój medyk, nie widzę prze­ciw­ska­zań!

– No dobrze… – rzekł król z miną nader zamy­śloną. Po czym kon­ty­nu­ował:

– Muszę teraz udać się na krót­kie, acz­kol­wiek sza­le­nie ważne spo­tka­nie. Kiedy tylko wrócę, będziemy mogli zasiąść do roz­mów. Pocze­kaj­cie chwilę!

– Ooooo, chyba król idzie na „dwó­jeczkę”, na ważne spo­tka­nie na tro­nie… – wybeł­ko­tał Sta­ni­sław, któ­remu alko­hol coraz bar­dziej szu­miał w gło­wie.

Zyg­munt się wściekł.

– Sta­chu, morda w kubeł! Z kró­lem roz­ma­wiasz.

– Ale tu nie ma kubła… – wymam­ro­tał Sta­ni­sław.

Władca ze znaną sobie sub­tel­no­ścią udał, iż to zapy­ta­nie, i w jego następ­stwie kłót­nia, zupeł­nie przy­pad­kiem nie dotarły do jego uszów. Naka­zał obu szlach­ci­com pozo­stać w jed­nej z kolo­sal­nych sal zam­ko­wych, po czym sam ich opu­ścił. Pospie­szył do swo­jej sypialni. A tam cze­kało na niego naprawdę spo­rych roz­mia­rów lustro. Na oko było dwa razy więk­sze niż syl­wetka władcy, co mogło sta­no­wić gwa­rant, że zmie­ści się w nim całe ego króla.

– Sługo, zostaw mnie samym! – roz­ka­zał swemu pod­wład­nemu.

Słu­żący nie­mal w pod­sko­kach znik­nął z pola widze­nia władcy. Gdy tylko Kory­but Wiśnio­wiecki upew­nił się, że jest sam, ścią­gnął swe kró­lew­skie szaty. Choć perukę z buj­nymi lokami pozo­sta­wił.

– O żesz kurwa! – zakrzyk­nął zanie­po­ko­jony. Służba pew­nie by do niego naprędce przy­była, gdyby nie to, że król, gdy był zasko­czony, wykrzy­ki­wał te słowa każ­dego dnia.

Władca napa­wał się wido­kiem swego ciała. Lecz gdyby spoj­rzeć zupeł­nie obiek­tyw­nie, to nie byłoby czego podzi­wiać. Brzuch przy­po­mi­nał jeden wielki zwis. Ot, taki potur­bo­wany worek z kar­to­flami. Mię­śni nie było widać, może aku­rat miały coś do zała­twie­nia i wysko­czyły. Z kolei tłuszcz, jak to tłuszcz, ni­gdzie nie chciał się ruszać i pozo­stał w ciele naszego władcy. Mimo to król stał przed lustrem i pra­wił sobie kolejne kom­ple­menty.

– Matko, ale ten facet jest świet­nie zbu­do­wany!

– No nie wie­rzę! To posąg czy praw­dziwa postać ludzka?

– O matko, co za dorodne jądra! I jesz­cze ten malutki, acz­kol­wiek waleczny, penis!

Gdyby ktoś stał z boku, to pew­nie by pomy­ślał, że to jakiś czub. Tym­cza­sem to nie mógł być żaden wariat. To nie do pomy­śle­nia, by pol­skim kra­jem rzą­dził jakiś wyko­le­je­niec? To ni­gdy się nie zda­rzyło, nie­praw­daż?! Dobra, stop! To był żart!

– Panie, czy wszystko w porządku? – z pod­nie­ce­nia wyrwał króla głos jego sługi.

– A co wy się tak mar­twi­cie? – zapy­tał Kory­but Wiśnio­wiecki.

– No bo… No bo minęła godzina, odkąd wasza wyso­kość weszła do swej kom­naty. A… mówi­li­ście, panie, że idzie­cie jedy­nie na pięć minut.

– No tak, no tak… – Kory­but Wiśnio­wiecki zaczął naprędce kła­mać. – Pochło­nęły mnie pań­stwowe obo­wiązki i nie mia­łem poję­cia, że czas upływa tak szybko…

Seks i biesiady na dworze

#co pod­nieca króla?, #sprawy łóż­kowe, #sar­macka anty­kon­cep­cja, #bez­dzietny król i męskie fety­sze, #prawda o sar­ma­tach, #wybit­nie dobry czy wybit­nie słaby?, #wiel­kie obżar­stwo, #abdy­ka­cja?

Władca teatral­nym gestem otrze­pał swe szaty i ruszył w kie­runku gabi­netu, w któ­rym ocze­ki­wali na niego szla­checcy goście: Zyg­munt i nieco ospały Sta­ni­sław.

– Już jestem. Wybacz­cie, zatrzy­mały mnie ważne sprawy! – zaczął bez słowa powi­ta­nia król.

– Nie ma sprawy, wasza wyso­kość. Jest dopiero jede­na­sta rano. My jeste­śmy szlachta. Król pew­nie wie, że szlachta pra­cuje dopiero od dwu­na­stej!

– Taaak. Sły­sza­łem o waszej pra­co­wito…, zna­czy się… Sły­sza­łem o was, o szlach­cie.

– Wasza wyso­kość. Pomówmy o cza­sach, w któ­rych przy­szło nam żyć.

– Czyli o mnie! To mi się podoba! – trudno było nie zauwa­żyć infan­tyl­no­ści w zacho­wa­niu władcy. – Pytaj­cie, o co chce­cie! Jaki jest mój prze­pis na suk­ces? Co robię, by być tak bar­dzo lubia­nym przez dosłow­nie wszyst­kich? Na jakiej die­cie osią­gną­łem suk­ces w postaci tak świet­nej syl­wetki? No, pro­szę, śmiało!

Kró­lowa Ele­onora Maria Habs­bur­żanka, żona Michała Kory­buta Wiśnio­wiec­kiego, z insy­gniami monar­szymi, por­tret z początku lat 70. XVII wieku. Para kró­lew­ska nie docze­kała się potom­stwa – Ele­onora Maria dwu­krot­nie zaszła w ciążę, ale poro­niła. Prze­ciw­nicy króla zwani mal­kon­ten­tami twier­dzili, że tylko uda­wała bycie w sta­nie bło­go­sła­wio­nym, bo mał­żo­nek nie potra­fił… sta­nąć na wyso­ko­ści zada­nia. Fak­tem jest, że w dru­gim mał­żeń­stwie z księ­ciem Karo­lem Lota­ryń­skim wydała na świat pię­cioro dzieci

Szlach­cice byli nieco zasko­czeni. Nie sądzili, że roz­mowa wywoła w królu tak wiel­kie pokłady ener­gii. To efekt popeł­nio­nego przez nich błędu. Pano­wie pomi­nęli istotny fakt, że Michał Kory­but Wiśnio­wiecki był naj­więk­szym nar­cy­zem, jakiego znała Rzecz­po­spo­lita Obojga Naro­dów.

– Możemy z gru­bej rury, za prze­pro­sze­niem panie? – zapy­tał szlach­cic Zyg­munt.

– Śmiało. Ma odwaga spra­wia, że nie boję się żad­nych pytań. Zresztą, jeśli jakieś mi nie pod­pa­suje, to zawsze mogę was zamknąć w lochach.

– Ale jaśnie królu!

– Żadne „ale”! No już dobrze, dobrze. Cze­kamy na pyta­nia.

– To może ja zacznę… – głos Sta­ni­sława wyraź­nie dawał znać, że w jego krwi na­dal krążą solidne pro­mile. – Woli władca spę­dzać wie­czory i „ten teges” z żonką, czy woli brać sprawy, że tak powiem, w swoje ręce?

– Sta­ni­sław! – jego szla­checki kolega poczuł, jak rumie­nieje na twa­rzy. – Sta­ni­sław, takich pytań się nie zadaje! Chcesz tra­fić do lochu, nie­tęgi łbie?!

– Oj tam, oj tam! Dla­czego się nie zadaje? No masz ci, król mi się zna­lazł! A nie cze­kaj… – do nieco przy­tę­pio­nego umy­słu Sta­ni­sława zaczęło docie­rać, o co chciał spy­tać króla.

– Spo­koj­nie, jaśnie pano­wie. Jak powie­dzia­łem, tak też uczy­nię! Naj­bar­dziej pod­nieca mnie mój wła­sny widok przed lustrem. A póź­niej to już wia­domo, co z tym robię!

– To bar­dzo cie­kawe… – szlach­cic Zyg­munt pospiesz­nie chciał zmie­nić temat, gdy tym­cza­sem król wręcz prze­ciw­nie. Nie zwa­ża­jąc na kon­ster­na­cję szlach­cica, kon­ty­nu­ował wątek.

– Otóż musi­cie wie­dzieć pano­wie, że mimo świa­do­mo­ści, jak cenny dla pań­stwa jest mój czas, zda­rza mi się czy­nić miłość z mą żoną, Ele­onorą. Chce­cie poznać szcze­góły?

– Wie król co… Może innym razem?

– Dosko­nale. W takim razie chęt­nie opo­wiem. Wiem, że wy, sar­maci, już na samą myśl o potom­stwie potra­fi­cie puścić pawia.

– My? Nie, dla­czego?!

– Już mnie nie oszu­kuj­cie. Znam swój lud dosko­nale, w tym was, sar­ma­tów. Świet­nie zda­je­cie sobie sprawę, że im wię­cej posiada się potom­stwa, tym trud­niej póź­niej podzie­lić wło­ści w spadku.

– Ma król rację. W dzi­siej­szych cza­sach nie­mile widziane pośród braci szla­chec­kiej jest posia­da­nie licz­nego potom­stwa.

– No wła­śnie. Im wię­cej dzieci, tym mniej do podziału, a to ozna­cza ryzyko obni­że­nia poziomu życia. Im wię­cej wydat­ków na dzieci, tym może się oka­zać, że nie spo­sób będzie je równo wykształ­cić, obdzie­lić chłop­stwem pańsz­czyź­nia­nym. Nie mówiąc już o tym, że z każ­dym kolej­nym potom­kiem wzra­sta ryzyko, że pośród wła­snych dzieci trafi się owca, która zhańbi nazwi­sko rodu. Czyż nie?

– Jak zawsze król ma rację! Może byśmy się napili z tej oka­zji? – wzrok Sta­ni­sława zda­wał się być mocno zamglony.

– Chęt­nie, ale innym razem. Dopiero co obiad jadłem. A wra­ca­jąc do rodzi­ciel­stwa… Wy naprawdę myśli­cie, że ja nie wiem, co sar­maci robią po kątach?

– Yyyy… – twarz szlach­cica Zyg­munta przy­po­mi­nała kolo­ry­tem pur­purę kar­dy­nal­ską…

– Pod­po­wiem. Wielka setka. Z czer­woną różą na czele. Mam to powie­dzieć jaśniej?!

– Nie, jaśnie panie. Cho­dzi ci o to, że sar­maci sto­sują różne metody, by uciec od ciąży. Ta tak zwana „wielka setka” obej­muje różne rośliny, z różą na czele, które poma­gają poro­nić dzie­cię.

– No wła­śnie. I to ma się nijak do teo­rii mówią­cej, że w naszym kraju kobieta rodząca dzieci jest bar­dziej podzi­wiana niż ta bez­płodna. A wy, sar­maci, po kątach korzy­sta­cie z pomocy róż­nych magów i apte­ka­rzy. Wiem, że jeź­dzi­cie też do szpi­tali, gdzie w tajem­nicy usu­wa­cie swe ciąże. No i te jądra!

– Panie, jakie znowu jądra?

– No co, nie uda­waj­cie, że nie wie­cie. Wiem dobrze, że żony sar­ma­tów czę­sto spra­wiają sobie łasice, a następ­nie pro­szą swego pazia, by obciął sam­cowi łasicy – co za rym! – jądra i jesz­cze cie­płe te narządy kobiety kładą sobie na brzu­chu, tuż pod pier­siami. To ma podobno chro­nić je przed nie­chcia­nym potom­stwem.

– Panie… Jeśli wolno spy­tać. Do czego wła­ści­wie zmie­rzasz? Co prawda zaczę­li­śmy naszą roz­mowę od czer­pa­nia pyta­nia o życie miło­sne, gdy ty, wasza wyso­kość, nagle zaczą­łeś opo­wia­dać o roz­mna­ża­niu.

– No tak, no tak!

Mówiąc te słowa, król zaczął mil­czeć, jed­no­cze­śnie głu­pio się uśmie­cha­jąc. Szlach­cice spoj­rzeli po sobie. Cze­kali, aż władca prze­rwie tę nie­zręczną ciszę. On jed­nak na­dal tylko się uśmie­chał. W tej sytu­acji, chcąc prze­ła­mać ten impas, prze­mó­wił Zyg­munt:

– To prawda. Szla­chec­kie kobiety uni­kają ciąż. Nie jest to nam jakoś szcze­gól­nie potrzebne. Poro­dzą potomka i star­czy! Wolimy sku­piać się na zaba­wach i życiu towa­rzy­skim. To jest o wiele przy­jem­niej­sze niż drący się dzie­ciak.

– Ale dziecko jest cudem naro­dzin! Jest szczę­ściem, które prze­peł­nia życie na każ­dym kroku. Pro­blem jest tylko taki, że naj­pierw trzeba to dzie­cię naj­pierw spło­dzić, a póź­niej bia­ło­głowa musi ciążę dono­sić.

– Phi! – w Sta­ni­sła­wie nastą­piło ponowne prze­bu­dze­nie mocy. – Ja mam trójkę potom­stwa. Prace nad nimi były przy­jemne. Robota miła, do tego się nie kurzy. A i żaden pro­blem ciążę dono­sić. Moja stara zro­biła to, zacho­wu­jąc się tak, jak by w ciąży nie była. No, może z wyjąt­kiem końca ciąży, gdy już musie­li­śmy prze­rwać nasze swa­wole.

– Bo?

– Bo gdy ona miała wielki brzuch i ja tak samo, to – że tak powiem – trudno było się styk­nąć, bym swym fal­lu­sem dotarł w głąb jej oazy szczę­ścia. Ale… – Sta­ni­sław zro­bił prze­rwę na gło­śny bek.– O, przy­jęło się! W każ­dym razie dono­sić ciążę to żaden pro­blem. Tak samo jak trza­snąć żonce dziecko. Łupu cupu i po spra­wie. Tylko cia­majda nie byłby w sta­nie tego zro­bić, zapew­niam króla!

– Dość tego! – król ze wście­kło­ści aż powstał z wła­snego tronu. – Nie pozwolę, by obra­żano imię naj­wyż­szego maje­statu! Straże!

– Ale zaraz, w czym rzecz, naj­mil­szy panie? – odparł zasko­czony Sta­ni­sław.

Trzeź­wiej­szy Zyg­munt wyce­dził cicho przez zaci­śnięte zęby:

– Dur­niu, on nie ma dzieci. Powtó­rzę… On nie ma dzieci! Zgad­nij dla­czego, ty zakuty imbe­cylu!

– Panie! Wybacz! Jam nie miał poję­cia, żeś ty bez­dzietny.

– Milcz, szlach­cicu Sta­ni­sła­wie! Tak jak Igno­ran­tia iuris nocet1, tak samo Igno­ran­tia regis nocet2.

– Król wyba­czy. Pierw­szą zasadę znam dosko­nale. O dru­giej ni­gdy jed­nak nie sły­sza­łem.

– I to błąd!

– A cóż to za zasada?

– Wymy­śli­łem ją przed momen­tem. Co nie zmie­nia faktu, że jaśnie pano­wie powin­ni­ście ją znać.

– Racja.

– No wła­śnie. Znowu punkt dla mnie! – władca wyraź­nie zaczął się roz­ch­mu­rzać. – A co się tyczy mego potom­stwa, to mam z tym pro­blem. Moja mał­żonka Ele­onora Habs­bur­żanka co prawda dwa razy była w sta­nie bło­go­sła­wio­nym…

– No to gra­tu­la­cje!

– Ale obie ciąże nie zostały przez nią dono­szone! W pierw­szej był to syn. W dru­giej… – nie chcę już nawet roz­pa­mię­ty­wać.

– No to wybacz, miło­ściwy panie, cofamy gra­tu­la­cje! – bły­ska­wicz­nie zare­ago­wał Zyg­munt.

– Dla­tego nie ma wasza wyso­kość potomka? – Sta­ni­sław wypo­wie­dział to w takim tonie, jak by co naj­mniej odkrył Ame­rykę niczym Krzysz­tof Kolumb.

– Tak… – sucha odpo­wiedź króla mówiła jasno, by nie kon­ty­nu­ować tego tematu.

– Czyli jed­nak nie jest prawdą, co mówili ludzie? – Sta­ni­sław był na­dal szczery do bólu.

– Sta­ni­sła­wie, mówże, co masz na myśli!

– No, że kró­lowa wkłada pod suk­nię poduszkę i jedy­nie udaje te ciąże!

– Lud tak wła­śnie twier­dził? – zdzi­wie­nie króla zda­wało się być nie­uda­wane.

– No tak! Ludzie też powia­dają, że król tak naprawdę woli w łóżku chłop­ców, dla­tego z kró­lową Ele­onorą ni­gdy nic nie wypali!

Król pobladł.

– Sta­ni­sła­wie, kto tak powiada?

– No ludzie!

– Nazwi­ska, mości panie Sta­ni­sła­wie!

– Nie pamię­tam. Piłem z nimi ostat­nio. Jeden był wysoki, drugi niski. Pierw­szy miał dłu­gie włosy, drugi nie miał ich pra­wie wcale. Może król koja­rzy?

Kory­but Wiśnio­wiecki szcze­rze się zaśmiał.

– Rze­czy­wi­ście, opis szcze­gó­łowy, nie­stety nikogo takiego sobie nie przy­po­mi­nam.

– No ja też! – wypa­lił Sta­ni­sław, po czym dodał: – Czyli jed­nak król nie lubi męskich amo­rów?

– Sta­ni­sła­wie… To są sprawy pry­watne… – na licu Kory­buta Wiśnio­wiec­kiego dało się zauwa­żyć rumie­niec wstydu, który tam zago­ścił. – A zmie­nia­jąc temat. Może jeste­ście głodni? Bo ja, przy­znam, bar­dzo!

– Panie! Ale pan prze­cież jadł równe czter­dzie­ści minut temu! – wypa­lił Zyg­munt, wska­zu­jąc na wielki zegar ze zło­tym obra­mo­wa­niem.

– Dro­dzy pano­wie bra­cia. Zapa­mię­taj­cie sobie jedno. Słów powie­dzie­li­śmy wiele, ale jak mówi pol­skie przy­sło­wie – „brzu­cha sło­wami się nie nakarmi”! Może zje­cie nieco żuru?

– Panie, a dla­czego aku­rat żuru?

– Zostało mi co nieco z obiadu. Nie chce tego świ­niom dawać. Poza tym – i tu znowu posłużę się przy­sło­wiem, natu­ral­nie aby udo­wod­nić swoją elo­kwen­cję, inte­li­gen­cję i maniery – „Kto je żur, ten chłop jak tur”!

– Panie, co nam dasz, zjemy z wielką przy­jem­no­ścią. Choć waszych świń pew­nie to zbyt­nio nie ucie­szy.

– Sługa! Trzy misy żuru pro­simy! Na szybko, czyli na sap, sap, sap3, jak to mawia dzi­siej­sza mło­dzież!

Chwilę póź­niej na wielki stół, wyście­lony śnież­no­bia­łym obru­sem wje­chała złota taca z bryt­fanną i trzema bogato zdo­bio­nymi tale­rzami. Pano­wie zje­dli posi­łek w mil­cze­niu, po czym powró­cili do roz­mów.

Z PAMIĘTNIKA KRÓLA

Wszy­scy wielcy tego świata piszą dzien­niki. Wiem coś o tym. Sam kie­dyś z takim jed­nym uczo­nym pomó­wi­łem. Było to aku­rat, gdy sta­łem przed lustrem, a on poja­wił się naprze­ciwko mnie… W każ­dym razie jakiś czas temu zde­cy­do­wa­łem się na podobny ruch. Tak! Posta­no­wi­łem pisać pamięt­nik. Przy­znam, że począt­kowo nie chcia­łem tego czy­nić. Byłem zda­nia, że skoro wszy­scy piszą, to ja się wyróż­nię i czy­nić tego nie będę. Jed­nak po krót­kim namy­śle dosze­dłem do wnio­sku, że w przy­szłych cza­sach nikt się o tym nie dowie, gdyż nie będzie to zapi­sane. I tak posta­no­wi­łem pisać. Choć z pew­nym opo­rem.

Otóż moje wro­dzone leni­stwo toczyło solidne boje, bym jed­nak tego nie czy­nił. Prze­pra­szam, prze­ję­zy­czy­łem się. Nie spo­sób tego nazy­wać leni­stwem, to jest co naj­wy­żej wro­dzony sza­cu­nek do wła­snej osoby. I poczu­cie wol­no­ści. Robię to, co chcę. Zresztą czę­sto powta­rzam swoim pod­da­nym, gdy chłopi pytają mnie jak żyć, że są wol­nymi ludźmi. Muszą tylko odra­biać pańsz­czy­znę i odda­wać kró­lowi, Kościo­łowi i swym panom to, co im się należy. A tak poza tym to zupeł­nie nic nie muszą. Czyż to nie jest piękne? Są wolni jak ptaki. Te daniny to prze­cież sama przy­jem­ność. Któż nie chciałby dzie­lić się efek­tami swej cięż­kiej pracy ze swym kró­lem, wła­ści­cie­lem dóbr, w któ­rych żyje czy księ­dzem dobro­dzie­jem, który pro­wa­dzi go wprost do Boga? To wasz ogromny przy­wi­lej. Tak im mówię, a oni mi tylko przy­ta­kują, dając kolejne powody do tego, bym był prze­ko­nany o swej wybit­no­ści.

Nie ukry­wajmy, mam także poza inte­li­gen­cją ogromne poczu­cie humoru. Co prawda na mym dwo­rze stra­ci­łem już ośmiu bła­znów. Żar­to­wali ze mnie… Ale zapew­niam, poczu­cie humoru i dystans do sie­bie mam kolo­salne. Tak wiel­kie, że gdy­bym mógł dzi­siaj wybrać sobie imię, to pew­nie nazwał­bym się Dia­stema, co z łaciny zna­czy wła­śnie „dystans”.

Czy mam na co narze­kać w życiu? Oczy­wi­ście, w końcu jestem Pola­kiem. Zawsze znaj­dzie się jakiś powód. Jak nie brzydka pogoda, to coś innego. Sły­sza­łem kie­dyś o władcy, który prze­bie­rał się w łach­many swo­ich pod­da­nych i ruszał pośród nich, by pomó­wić o tym, jak oce­niają swego panu­ją­cego. Na koniec tej dys­puty ścią­gał kap­tur i pytał tych narze­ka­ją­cych, czy chcą by to, na co narze­kali, miało swój kres. A gdy ci się zga­dzali, to naka­zy­wał ich ściąć. Od razu ich pro­blemy zni­kały, choć nie do końca jestem prze­ko­nany, czy roz­wią­za­nie przy­pa­dało im do gustu?

Zaraz, a o czym to ja kon­kret­nie mia­łem napi­sać? Nie mogę sobie przy­po­mnieć. I to tak wła­śnie jest z tymi pamięt­ni­kami. Pisze się, co ślina na język przy­nie­sie, bo pisać wypada, a póź­niej się oka­zuje, że nie ma tam nic kon­kret­nego. U mnie będzie ina­czej. Dla­tego na koniec podam kon­kret – otóż udaję się teraz na strawę. Dopadł mnie nie­mi­ło­sierny głód. Ech… Nie­po­trzeb­nie po obie­dzie odcho­dzi­łem od stołu, by zacząć to pisać!

– Panie! Zacznijmy naj­zu­peł­niej od początku. Kiedy żeś się uro­dził?

– Mości pano­wie! Nie chcę wam się wtrą­cać, lecz zdaje mi się, w jedy­nie słusz­nej spra­wie, że win­ni­ście być zacząć od wymiany kom­ple­men­tów z waszym ulu­bio­nym władcą…

– Świet­nie wasza wyso­kość wygląda. Z kimś takim chęt­nie bym się napił! – wypa­lił Sta­ni­sław.

– Dzię­kuję – odparł wyraź­nie zado­wo­lony król.

– Panie… – zaczął nie­śmiało Zyg­munt. – Zdaje mi się, że to miała być wymiana kom­ple­men­tów. My już swój powie­dzie­li­śmy. Teraz czas na króla…

– Daj­cie spo­kój. Nie bądźmy tacy małost­kowi! Zaraz, zaraz… O czym to my mówi­li­śmy? A, już wiem. O mym miej­scu uro­dze­nia. Przy­sze­dłem na świat dnia 31 maja 1640 roku w Bia­łym Kamie­niu4.

– Jest wasza wyso­kość z pocho­dze­nia Pola­kiem?

– Czy ja wiem? A jak będzie lepiej?

– Noooo. Lepiej gdy król będzie Pola­kiem. Skoro król Pol­ski. No tak się nam wydaje.

– No to napisz, żem Polak.

– Zaraz, zaraz. A to nie jest prawda?

– Może nie do końca. W rze­czy­wi­sto­ści pły­nie we mnie ruska krew. Do tego moł­daw­ska i węgier­ska.

– Jed­nym sło­wem, Polak z krwi i kości! – Sta­ni­sław zaczął recho­tać, będąc wyraź­nie roz­ba­wiony z tego, co sam powie­dział.

– Pisz, żem Polak! Nikt tego za kil­ka­dzie­siąt czy nawet kil­ka­set lat nie spraw­dzi!

– Ale królu… Tak nie wypada! Król powi­nien świe­cić przy­kła­dem.

– I świecę. Jak to mawiają Polacy, „kto kom­bi­nuje, ten żyje!”. No już, już. Maczaj pióro w kała­ma­rzu i pisz. Polak!

– Panie. Ale to będzie wie­rutne kłam­stwo!

– A wy, niby sar­maci, to co macie wspól­nego z tymi praw­dzi­wymi Sar­ma­tami sprzed wie­ków? Nic! Albo roz­ma­wiamy szcze­rze, albo nieszcze­rze. Jak woli­cie? Mam roz­po­wia­dać o tym, ile pol­ska szlachta ma wspól­nego z Sar­ma­tami?!

– Szcze­rze? To panie chyba lepiej skupmy się na waszej wyso­ko­ści. Przy całej naszej skrom­no­ści, chcemy jedy­nie przy­po­mnieć, że to ma być księga nie o pol­skiej szlach­cie, a o waszej wyso­ko­ści.

– No dobrze, już dobrze. Naro­dziny mamy odha­czone. Teraz jesz­cze zapy­taj­cie o mą wybit­ność i mamy to zro­bione, mogę iść odpo­czy­wać i coś zjeść.

– Coś zjeść? Jaśnie panie, prze­cież jesz­cze nie dokoń­czy­łeś tej zupy! – trzeźwo zauwa­żył nie­trzeźwy Sta­ni­sław.

– Milcz, nie­po­czciwy szlach­cicu! Tylko król jeden wie, kiedy jego kiszki grają mar­sza. I komu jak komu, ale mi korona z głowy nie spad­nie, jeśli zaraz sobie jesz­cze co nieco pod­jem! Muszę dbać o swą masę, a wła­ści­wie – wiel­kość. To dla dobra pań­stwa, ogółu i szcze­gółu. Jed­nym sło­wem, wszystko w tro­sce o dobro narodu, Bia­ło­grodu, koro­wodu, epi­zodu, wschodu i chłodu!

– Słu­cham?!

– Milcz, chło­pie, i podzi­wiaj, jak twój władca zgrab­nie włada sło­wem. To jest sztuka, któ­rej ni­gdy nie będzie ci dane posiąść!

– Zga­dzam się, wasza wyso­kość, choć muszę przy­znać, że powoli honor nie daje mi spo­koju, bowiem król zdaje się nas trak­to­wać nie jak szlachtę, a jak co naj­wy­żej jakichś pachoł­ków.

Po tych sło­wach władca zauwa­żył, jak bar­dzo uszy szlach­cica Zyg­munta pło­nęły. Ich czer­wona barwa była co naj­mniej tak inten­sywna jak tło dla Orła Bia­łego na pań­stwo­wej cho­rą­gwi. Władca zacho­wał spo­kój. Zamiast reago­wać na zaczepkę, w myśl zasady „naj­lep­szą obroną jest atak”, stwier­dził:

– Skoro już wywle­kli­ście temat pocho­dze­nia Sar­ma­tów i ich związ­ków z pol­ską szlachtą, to przy­staję na to, by o tym pomó­wić.

– My niczego takiego nie wywle­ka­li­śmy! – opo­no­wali na dwa głosy obaj szlach­cice.

– Ja wiem swoje.

– Co, panie? – zapy­tał Sta­ni­sław.

– Prawda jest taka, że Sar­maci nie mają nic wspól­nego z pol­ską szlachtą. To bujda na reso­rach. Tak samo wia­ry­godna, jak te wszyst­kie bajki o tym, że Polacy będą kie­dyś przy­ja­ciółmi z Niem­cami. To nie może się udać. Tak samo powią­za­nia związ­ków Sar­ma­tów z pol­ską szlachtą można wło­żyć sobie mię­dzy bajki.

– Wasza wyso­kość… To ma być księga o władcy, nie o nas.

– A co, boicie się pomó­wić o waszych bajecz­kach?! Niech kolejne poko­le­nia wie­dzą, jaka była prawda!

– Ja cię sza­nuję, Michał! Zna­czy się, naj­ja­śniej­szy panie! – szlach­cic Sta­ni­sław znów miał prze­błysk trzeź­wo­ści.

– Skoro mnie sza­nu­jesz, to niech twój ser­deczny kolega, szlach­cic Zyg­munt z Kra­kowa, opo­wie o Sar­ma­tach.

– Panie… – Zyg­munt zaczął ner­wowo szu­kać wyj­ścia z tej kło­po­tli­wej sytu­acji. – Pomówmy wpierw o panu! Niech przy­szłe poko­le­nia wie­dzą, jakim pan był władcą.

– Pro­szę bar­dzo!

– Niech władca udo­wodni swą wybit­ność. Pro­simy o wymie­nie­nie swo­ich naj­więk­szych doko­nań!

Michał Kory­but Wiśnio­wiecki zda­wał się być zbity z pan­ta­łyku. Choć robił wiele, by ukryć to pod swą roz­dmu­chaną peruką.

– Bez naj­mniej­szego kło­potu. Ile chce­cie tych osią­gnięć? Sto, dwie­ście, trzy­sta?

– Trzy wystar­czą.

– Co? Tak mało?!

– W rze­czy samej królu!

– No wie­cie wy co… Wie­cie wy… Wie­cie wy co. Nie będę was zanu­dzał. Już samo to, że jestem władcą, to wiel­kie osią­gnię­cie. Choć to aku­rat sprawka mego ojca…

– A co z tymi trzema osią­gnię­ciami?

– No wymie­ni­łem. Co?! Nie słu­cha­li­ście mnie i nie usły­sze­li­ście?! No wie­cie, wy co! To jest skan­dal!

– Ale królu…

– Żadne „ale”! Jak będziesz w moim wieku, to poga­damy. Ja jestem rocz­nik 1640, a wy?

– Sta­ni­sław – 1633, ja – 1638. Z tego wynika, żeśmy nieco starsi od władcy.

– No tak, no tak. Czyli już w moim wieku byli­ście! No nie­ważne. W każ­dym razie żeście sobie ubz­du­rali, że jeste­ście z pocho­dze­nia Sar­ma­tami, wy, pol­ska szlachta. Zga­dza się to?

– No, bo jeste­śmy.

– A skąd takie wnio­ski?

– No bo tak powia­dali nam ojco­wie, tak pisali i piszą w księ­gach, które apro­buje nasz Kościół święty.

– Pano­wie. Ustalmy jedno. Pol­scy szlach­cice nie mają nic wspól­nego z Sar­ma­tami.

– Jaśnie panie, nie cze­piajmy się szcze­gó­łów!

– Pol­ska szlachta przy­kle­iła się do Sar­ma­tów, czyli ple­mie­nia z Azji. Ale żad­nych związ­ków prze­cież z nimi nie macie…

– Ale wasza wyso­kość! To tylko detale!

– Ale taka jest prawda. Pol­ska szlachta wymy­śliła sobie sar­mac­kie korze­nie, by wytwo­rzyć wokół sie­bie mit. Chcie­li­ście być lepsi od innych nacji. I tak powstał „mit zało­ży­ciel­ski”. O Lechu, legen­dar­nym zało­ży­cielu pań­stwa Polan. To wła­śnie on miał „ucy­wi­li­zo­wać” Sar­ma­tów, a póź­niej stąd wzięła się pol­ska szlachta. Sami sar­maci, według tych legend, byli walecz­nym ludem. A Polacy dzięki temu mają być naro­dem lep­szym od innych. Bądźmy szcze­rzy, prze­cież to wszystko wymy­sły.

– Panie! Dobrze wiesz, że pol­ska szlachta chciała zna­leźć swoją toż­sa­mość w prze­szło­ści. W Biblii nic nie napi­sano o Pola­kach. Trzeba więc było się rato­wać innymi źró­dłami. Pol­ska szlachta uwie­rzyła w sar­mac­kie korze­nie. I tego nikt nam nie zabroni.

– Mości panie Zyg­mun­cie. Dobrze wie­cie, że ta ide­olo­gia jest jedną wielką gro­te­ską. Bajki, bajki i jesz­cze raz bajki. Prze­cież Sar­maci to nic innego jak koczow­ni­cze ple­miona. A wy wma­wia­cie sobie, że są sta­ro­żyt­nymi przod­kami pol­skiej szlachty.

– Panie! Sar­maci nad wszystko kochali wol­ność. Tak samo jak pol­ska szlachta.

– Co z tego, skoro żadna z kro­nik nie pisze o Pola­kach i ich kon­tak­tach z Sar­ma­tami. Wskaż­cie mi choć jed­nego kro­nikarza, który by roz­pi­sy­wał się o was i Sar­ma­tach. No, pro­szę!

– Wasza wyso­kość! Każdy wie­rzy w to, co chce. My tam wie­rzymy, że jeste­śmy wybitni. I to nas z kró­lem łączy! Jeste­śmy wyjąt­kowi. Wybitni. Naród pol­ski jest ponad inne narody. A wasza wyso­kość stoi na czele tych wybit­nych jed­no­stek. Wasza wyso­kość jako wybitny przy­wódca.

– No… Z tym stwier­dze­niem o wybit­nym przy­wódcy trudno się nie zgo­dzić! Aku­rat tutaj macie rację. I do tego nie są potrzebni żadni kro­ni­ka­rze. Ale przy­znaj­cie, że kro­ni­ka­rze nie pisali o korze­niach pol­skiej szlachty i ich powią­za­niach z Sar­ma­tami…

– Oj tam, oj tam. Panie pew­nie to byli nie­do­uczeni ludzie. Jak można wie­rzyć kro­ni­ka­rzowi, który tak się wsty­dził tego, co pisze, że nie ujaw­nił swego imie­nia i nazwi­ska i nazwał się Gal­lem Ano­ni­mem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Pol. „Nie­zna­jo­mość prawa szko­dzi”. [wróć]

2. Pol. „Nie­zna­jo­mość króla szko­dzi”. [wróć]

3. Nawią­za­nie do skrótu ASAP, ozna­cza­ją­cego „Tak szybko, jak to tylko moż­liwe” (ang. as soon as possi­ble). [wróć]

4. Obec­nie jest to wieś w obwo­dzie lwow­skim w gra­ni­cach Ukra­iny, liczy około ośmiu­set miesz­kań­ców. [wróć]