Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wśród czytelników Wron duże kontrowersje wywołuje zakończenie powieści, otwarte i pozostawiające pole do interpretacji. Co tak naprawdę wydarzyło się w scenie końcowej? Co mogło się wydarzyć?
Jestem głód to opowieść z wyraźnymi motywami autobiograficznymi. Wychowująca się w opresyjnej rodzinie dziewczynka uzdolniona plastycznie poszukuje własnej drogi, własnych uczuć, własnego ja. Wie, że aby pozostać sobą i nie zatracić się w dusznej relacji z matką, musi uciec, dokądkolwiek i jak najszybciej. Podczas lektury przeżyjemy z nią trzydzieści dwa lata pełne rozterek, wzlotów i upadków. Wraz z nią będziemy dojrzewać, kochać, rodzić, cieszyć się i cierpieć. Wpuści nas do swojego intymnego świata tak daleko, jak tylko było to możliwe. A to wszystko, podobnie jak we Wronach, ku przestrodze nas wszystkich.
Petra Dvořáková (ur. 1977) - czeska pisarka, publicystka i scenarzystka. Pracowała jako pielęgniarka. Podczas długiej choroby syna napisała swoją pierwszą książkę, zbiór rozmów na temat wiary pod tytułem Spełnione sny, nagrodzony najważniejszą czeską nagrodą literacką Magnesia Litera. W swoich tekstach zawsze porusza istotne problemy społeczne. W dorobku ma także książki dla dzieci i młodzieży. Najpopularniejsza czeska pisarka w Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 156
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Já jsem hlad, 2009
©Petra Dvořáková, 2009
©Host – vydavatelství, s.r.o., 2013
Photography © Věra Stuchelová, 2009
Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2023
All rights reserved
Kopiowanie, udostępnianie i rozpowszechnianie całości lub fragmentów bez pisemnej zgody wydawnictwa zabronione.
Książka została wydana dzięki wsparciu finansowemu Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej.
Okładka: Tereza Basařová
Redakcja: Klaudia Kościelska | Ad Fontes
Korekta: Ewa Żak
Wydawca:
Stara Szkoła Sp. z o.o.
Rudno 16, 56-100 Wołów
www.stara-szkola.com
ISBN: 978-83-66013-95-7
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek
Dear Joss,
czasem myślę, że całe to moje pisanie i dziennikarstwo to tylko taka zabawa, której nigdy bym nie zaczęła, gdyby moje życie potoczyło się w inny sposób. Mam wrażenie, że tak właściwie piszę wyłącznie o tym, czego doświadczyłam na własnej skórze. Opowiem ci o wszystkich, nawet najbardziej niepozornych wydarzeniach, które ukształtowały moją kobiecość, w mej duszy przybrały jej konkretne formy i doprowadziły mnie aż na granicę życia i śmierci. Żadnej z nas nie wolno jednak zapomnieć, że dzięki zdolności zapamiętywania nasze życie nieustannie podlega różnym interpretacjom i że pod wpływem kolejnych zdarzeń niemal bez przerwy je reinterpretujemy. A te ciągłe interpretacje i reinterpretacje wpływają na nasze aktualne myślenie i zachowanie. Zanim zacznę ci o sobie opowiadać, chcę, żebyś przez cały czas o tym pamiętała, ponieważ te zdarzenia będę ci relacjonować tak, jak je przeżywałam i jak je interpretuję. A na podstawie tych interpretacji poszukuję swej drogi i swego uzdrowienia.
Wiek24 godziny | wzrost52 cm | waga3000 g
Dla mamy zaczęłam istnieć w dniu moich narodzin. Opowiadała mi, że ciążę do ostatniej chwili przeżywała jako wyłącznie własne istnienie. Brzuch stanowił w nim element dziwny, dodany, doklejony. Nie myślała o tym, że w środku znajduje się dziecko, które ją czuje. Że tkwi tam nowa istota, z którą powinna się już kontaktować lub przynajmniej brać ją pod uwagę. Według mamy byłam dzieckiem nieplanowanym, choć bynajmniej nie oznacza to, że niechcianym. Rodzice myśleli o kolejnym potomku, tyle że pojawiłam się akurat w czasie, kiedy oboje byli bardzo zapracowani. Starsza siostra miała rok, mieszkaliśmy w niedokończonym domu, przenosiliśmy się z pomieszczenia do pomieszczenia. Rodzice nie opowiadali mi zbyt dużo o moim dzieciństwie, więc zawsze byłam dumna z tego, że zachowałam kilka bardzo wczesnych wspomnień. Pierwsze z nich to smoczek w kształcie niebieskiego kwiatka z żółtym środkiem. Pamiętam też wyraźnie, jak stoję w przedpokoju na niebiesko-białych kafelkach. Trzymam szklaną dziecięcą butelkę, a ona powoli wysuwa mi się z dłoni. Próbuję ją uratować i przycisnąć do kolanka, jednak butelka mimo to spada na podłogę i rozbija się na tysiąc kawałków. To dla mnie katastrofa, płaczę, ale babcia mnie pociesza. I kolejne wspomnienie: leżę w łóżeczku w samych rajtuzach. Murarze robią fasadę, a jeden z nich spogląda na mnie przez okno. Natychmiast próbuję się schować, żeby mnie nie widział.
Te wspomnienia pochodzą chyba sprzed trzecich urodzin, bo nie sądzę, żebym w wieku trzech lat wciąż piła z dziecięcej butelki i ssała smoczek.
Z późniejszych lat pamiętam, że uwielbiałam gotować. Kiedy byłam mała, często podwijałam sobie rękawki, wsypywałam do miski makaron, zalewałam go wodą i cierpliwie mieszałam. Czułam się wtedy dorosła, duża i silna. Tak jak mama i babcia, kiedy gotowały.
W wieku pięciu lat upiekłam swoje pierwsze bułki. Udały mi się niemal przypadkiem. Tak po prostu bawiłam się mąką i wodą, aż nagle zaczęło to wyglądać jak ciasto. Dodałam drożdże, tak jak podejrzałam u babci, i odstawiłam miskę na kaloryfer. Kiedy ciasto naprawdę zaczęło wyrastać, zachwycona pobiegłam po babcię. Pomogła mi uformować cztery bułki i upiekła je w małym naczyniu. Byłam szczęśliwa. Obowiązki domowe zawsze sprawiały mi przyjemność, ale nie byłam dobrą gospodynią. Lubiłam wymyślać i tworzyć. To wychodziło mi świetnie. Tyle że typowe prace domowe nie należały do zbyt twórczych, więc wykonywałam je bardzo niedbale. Na przykład sprzątanie zabawek już od wczesnego dzieciństwa mnie przerastało. Jeśli można by ówczesną mnie opisać jednym słowem, to brzmiałoby ono: bałaganiara. Takie piętno nadała mi mama.
Mój problem stanowiło jednak nie tyle bałaganiarstwo, ile przede wszystkim temperament. Byłam uparta i krnąbrna. Wszystko chciałam mieć natychmiast, zrobić natychmiast, umieć natychmiast. Nigdy nie potrafiłam być grzeczną, spokojną dziewczynką. Kiedy mama wkładała mi sukienkę, jak gdyby nigdy nic siadałam w niej na drodze przed domem, garstkami wsypywałam do podołka piasek, a potem z radością go strzepywałam i udawałam, że sikam. Ale nie uważam, że byłam chłopczycą. Po prostu przeżywałam teraźniejszość całą sobą. Całkowicie. To chyba najtrafniejsza charakterystyka. Jeśli jadłam, to po prostu jadłam. Z otwartą, umazaną buzią, mlaskałam i siorbałam. Nie potrafiłam inaczej, nawet kiedy rodzice zwracali mi uwagę. Musiałam bardzo się skupiać, żeby choć trochę nad sobą zapanować. A takie skupienie trudno jest utrzymać długo, szczególnie dziecku.
W dzieciństwie żyłam fantazjami. To w nich istniał mój prawdziwy świat. Często wyobrażałam sobie, że gdzieś na zewnątrz czyha na nas tajemnicze zagrożenie, a my, cała rodzina wraz z krewnymi, siedzimy w jednym pomieszczeniu. Mamy w nim wszystko, czego potrzeba do życia, i jest nam razem dobrze. Ta wizja zawsze wywoływała we mnie cudowne poczucie bezpieczeństwa. Lubiłam tę naszą wzajemną zażyłość.
Jako mała dziewczynka, chyba czteroletnia, miewałam też wizje erotyczne. Dziś już nie pamiętam konkretnych obrazów, raczej uczucia, które im towarzyszyły, niezwykle intensywne. Uspokajały mnie. Odczuwałam wówczas swoje ciało, byłam z nim w pełni połączona. Ja i ciało stanowiły jedność. Było w tym mocne poczucie własnej tożsamości.
Nie przypominam sobie, żebym jako dziecko przeżyła prawdziwy strach z powodu zagrożenia. Raczej coś na kształt dysharmonii. Często miewałam koszmary. Budziłam się z krzykiem i płaczem. Jeden sen się powtarzał. Stoję na podwórzu przed domem, idę do stodoły, a w środku wszystko płonie. Przy stercie drewna widzę nagiego do pasa, skatowanego mężczyznę. Wybiegam i raptem mam skrzydła. Olbrzymie musze skrzydła. Chcę biec, by wzbić się w powietrze i lecieć do mamy. Rozpędzam się, biegnę w stronę furtki, już prawie się unoszę, gdy nieoczekiwanie pojawia się babcia i wyrywa mi skrzydła. Nagle staję się bezsilna. Jeszcze przez chwilę trzymam się furtki, ale już wiem, że poniosłam klęskę.
Sny o lataniu towarzyszyły mi aż do dorosłości. Często się w nich unosiłam. Choćby tuż nad ziemią, ale jednak leciałam.
Może z tego mojego snu to nie wynika, ale od dzieciństwa czułam silną więź z babcią ze strony mamy. Z tamtego okresu dużo wyraźniej pamiętam nawet babcię i dziadka, którzy mieszkali z nami w domu, niż rodziców. Babcia zawsze była zatroskana, poważna, a dziadek spędzał z nami czas, czytał bajki, grał w chińczyka, opowiadał o swojej młodości i o wojnie. To przede wszystkim pod jego wpływem zaczęłam malować. Razem z siostrą siadywałyśmy z nim w kuchni i malowaliśmy − dziadek często według obrazków z książek. Co jakiś czas udawało mi się go namówić, żeby pokazał swoje prace z młodości. Wydawały się magiczne: Jan Žižka na koniu albo realistyczny portret prezydenta Masaryka. Najbardziej lubiłam pewien szkic ołówkiem: postać kobiety, dziś powiedziałabym, że o typowo międzywojennej sylwetce. Kiedy byłam już dorosła, przypomniałam sobie o tym szkicu i zapragnęłam powiesić go na ścianie w swoim mieszkaniu, ale już go nie znalazłam. Moja mama odziedziczyła po dziadku talent plastyczny, jednak nigdy nie wyszła poza odwzorowywanie. Natomiast ja kierowałam się wyłącznie fantazją, odrysowywanie mnie nie bawiło. Ciekawiły mnie różne techniki, mieszanie farb z kredkami czy tworzenie masy, w której rzeźbiłam obrazy. Zawsze jednak brakowało mi precyzji koniecznej do typowego malowania.
Babcia nie spędzała z nami tyle czasu co dziadek, a mimo to właśnie ona stała się najważniejszą kobietą w moim życiu. Silna, odporna na ból, potrafiła go ukryć i nigdy nie płakała. Mama czasem twierdziła, że tę odporność mam właśnie po babci. Kiedy babcia była dzieckiem, jej matka ciężko chorowała. Nikt z rodziny już nie pamiętał, co tak właściwie jej dolegało. Wiedzieliśmy tylko, że dręczyły ją straszne bóle głowy. Mawiało się, że kiedyś przeziębiła nerwy i od tego czasu nie znosiła hałasu i musiała leżeć. Jako mała dziewczynka babcia wstawała o trzeciej w nocy, prała, sprzątała i dopiero potem szła do szkoły. Myślę, że skończyła pięć klas szkoły powszechnej. Z powodu choroby matki zrezygnowała z miłości swojego życia. On chciał, żeby się do niego przeprowadziła, ale ona nie opuściła domu rodzinnego. Kiedy później wyszła za mąż, było to raczej małżeństwo z rozsądku. Dziadek twierdził, że po prostu byli na siebie skazani. Był o osiem lat starszy, mieszkali prawie po sąsiedzku. Ich pierwsza córka zmarła w wieku czterech miesięcy. Zachorowała na zapalenie oskrzeli, babcia zawiozła ją do szpitala, a dwa dni później przyszedł telegram, że dziewczynka nie żyje. Babcia nigdy się z tym nie pogodziła. Nie mogła nawet o tym mówić. Tylko raz, kiedy już miałam dzieci, pokazała mi malutką fotografię. Przedstawiała jej córkę w trumience. Z wianuszkiem na głowie, wyglądała, jakby spała. To zdjęcie widziałam tylko ten jeden raz.
U babci znajdowałam przede wszystkim schronienie. Choć była twarda, a ja nie należałam do jej ulubionych wnucząt, to zawsze, kiedy rodzice spuścili mi lanie, przygarniała mnie i pocieszała, zapłakaną i zasmarkaną. Wpuszczała mnie do swojego łóżka. Miała taką olbrzymią cieplutką pierzynę, opatulała mnie nią aż po uszy, wycierała smarki spływające do ust i przynosiła herbatę oraz chleb ze skwarkami. Przeżuwałam go między kolejnymi szlochami i powoli się uspokajałam.
Miała w sobie jednocześnie twardość i współczucie. Za twardością kryło się serce, a ja jako dziecko nieomylnie to wyczuwałam. Było w niej coś kobiecego, przyziemnego, ale nie prostego. Ból, którego doświadczyła, zbrukał ją w szczególny sposób. Tak jakby narządami rodnymi dotykała ziemi, jakby jej krew miesięczna łączyła się z suchą ziemią na polu. Taka była. Tak odbieram ją do dziś jako kobietę.
Wiek4 lata | wzrost105 cm | waga18 kg
Moje wspomnienia związane z rodzicami dotyczą bardziej emocji niż konkretnych wydarzeń. Najsilniejsze odczucie jest takie, że mama nieustannie cierpi i wciąż spotyka ją jakaś straszna krzywda, z którą nie potrafi sobie poradzić. Ciągle skarżyła się albo na różne dolegliwości, albo na przełożonego w pracy. Mam przed oczami scenę, w której przynosi do domu pasek wypłaty, rzuca go na stół i w rozpaczliwym geście bezsilności krzyczy: „Niech to diabli!". Według niej wszyscy wokół odnosili sukcesy, tylko ona wciąż doświadczała niesprawiedliwości. Jako dziecko całkowicie w to wierzyłam.
Dopiero wiele lat później, kiedy już byłam dorosła i dużo przeszłam, zaczęłam rozumieć, że w rzeczywistości życie mamy nie było jakoś szczególnie złe. Ale w wielu przypadkach nie potrafiła poradzić z nim sobie tak, jak powinien dojrzały człowiek. Może nawet nie chciała. Może ta cierpiętnicza poza jej odpowiadała. Wówczas jednak, w dzieciństwie, ja również uważałam jej życie za wielki, nieustający dramat, jedno olbrzymie pasmo nieszczęść.
A tata? W moich wspomnieniach nie zapisał się jego oddzielny wyraźny obraz. Przytłaczała go postać mamy. Skrywał się za nią. Za jej pogróżkami, że tata mnie ukarze. I rzeczywiście zazwyczaj karał. Dla świętego spokoju. Jedno z intensywnych odczuć, które z nim wiążę, to niemoc. Podczas bicia zawsze próbowałam uciec, choć wiedziałam, że te próby są skazane na porażkę. Najczęściej obrywałam „byczakiem". Tak go nazywaliśmy. Był to długi bicz spleciony z cienkich rzemyków, dawniej używany do bydła. Pamiętam, że kiedyś, podczas lania, końcówka byczaka zaczęła się rozplątywać. Wydało mi się to nawet zabawne. Czułam, że triumfuję. Wiedziałam, że z byczakiem amen i chciało mi się śmiać. Później obrywałam ręką. Ból fizyczny był mniej więcej taki sam, ale psychiczny – dużo większy. Niewiarygodnie poniżające było to, że mężczyzna mógł mną zawładnąć dzięki swej sile. To najbardziej naznaczyło nasze późniejsze relacje. Tata nie był nieczuły. Miał dobre serce i przyjazny charakter, w niektórych kwestiach zachowywał się wyjątkowo delikatnie i ciepło, ale to wszystko przyćmiły jego konflikty z mamą. Natomiast te jej pogróżki czy kary i tak wcale na mnie nie działały. Przeciwnie, zmuszały do jeszcze bardziej zaciętej walki. Jako mężczyzna i wzór mężczyzny tata jawił mi się jako niedźwiedź z brązowymi oczami, marzący tylko o spokoju. Nie był zły, ale lepiej było go nie denerwować. Istniał gdzieś w tle mojego życia. Zajmował się rozmaitymi sprawami technicznymi. Ze słów mamy wynikało, że od niego dosłownie zależy nasze życie. W domu wiecznie coś naprawiał i z czymś się szamotał, głośno przy tym klnąc. Przedstawiano go nam jako źródło siły i władzy, niestety przede wszystkim w złych chwilach. Był tym, komu mama może się poskarżyć, jeśli nie posprzątam zabawek lub nie wypełnię obowiązków, a on wymierzy karę.
Jako dziecko bardzo bałam się bólu fizycznego. Pewnie dlatego mimo konfliktów i krzyków kierowałam swe uczucia raczej do mamy, tacie zaś zbytnio nie ufałam. Podczas szczepień u lekarza nie można mnie było uspokoić, nawet w wieku szkolnym broniłam się i wyrywałam. Mama zawsze się o to złościła. Biegłam za nią po chodniku zapłakana, a kiedy wreszcie ją doganiałam, musiałam obiecać, że przyniosę lekarzowi kwiaty i przeproszę. Później przez kilka nocy z rzędu nie mogłam zasnąć. Wciąż się zastanawiałam, jak to zrobić z tymi kwiatami i przeprosinami. Kiedy mama powiedziała, że poród bardzo boli, postanowiłam nigdy nie mieć dzieci.
Oczywiście wszystkie te przeżycia wpływały także na moją samoocenę. W niektórych kwestiach byłam bardzo pewna siebie, w innych – wcale. Jeśli chodzi o obowiązki szkolne i oceny, nigdy nie miałam problemów z pewnością siebie. Pod wieloma względami byłam niedbała, ale szkoły to nie dotyczyło. Wszystko robiłam tak, jak należy, i wykonywałam zadania na sto procent. Zawsze świetnie się uczyłam. Mama mawiała, że nauka przychodzi mi łatwiej niż siostrze, choć ona również należała do prymusek. Bardzo pewnie czułam się też w dziedzinach, które mnie interesowały, szczególnie plastycznych. Nie musiałam się niczym przejmować, po prostu tworzyłam. Wiedziałam, że dobrze mi to wychodzi, i ciągle się rozwijałam. W pewnych względach jednak moja pewność siebie nie istniała. Przede wszystkim nie byłam zadowolona z wyglądu i funkcjonowania poza szkołą. Wstydziłam się nawet przy tak banalnych czynnościach jak zakupy. Często nie byłam w stanie podejść do okienka i kupić loda. Bałam się odezwać do obcych, o cokolwiek poprosić.
Brak wystarczającej pewności siebie najbardziej przejawiał się wtedy, gdy w obecności innych ludzi popełniłam jakiś niewielki błąd. Miałam wrażenie, że nie da się go naprawić, że już zawsze będę kojarzona z daną pomyłką czy niedopatrzeniem. Chyba właśnie stąd brał się mój lęk przed tym, że zawiodę, że rozczaruję; lęk, który towarzyszył mi aż do dorosłości. Jednocześnie popadałam w inną skrajność: popisywałam się, wymądrzałam i nie wiedziałam, kiedy przestać. Szczególnie gdy ktoś nas odwiedzał. Miałam wrażenie, że dzięki gościom mogę bezkarnie dokazywać. Oczywiście tak nie było, a kara lub awantura nadciągały, jak tylko za gośćmi zamknęły się drzwi. Ale przynajmniej przez chwilę mogłam się zachowywać spontanicznie. Wtedy pokazywałam prawdziwy charakter.
Wiek10 lat | wzrost142 cm | waga34 kg
Kiedy miałam pięć lat, charakter mój i mojej siostry wyraźnie się już różniły. Ona była odpowiedzialna, wytrwała, cierpliwa, a przede wszystkim porządna. Natomiast ja – niecierpliwa, wybuchowa, krnąbrna i bałaganiarska. Odziedziczyłam dużo cech po tacie, a mama złościła się, że mam nazbyt żywiołowy temperament. Fizycznie też się różniłyśmy. Ja, choć młodsza, byłam większa i lepiej zbudowana, a siostra – drobniutka, strasznie chuda. Nie miała żadnych problemów z jedzeniem, ale to mnie zawsze dopisywał większy apetyt. Byłam drapieżnikiem. Do połowy kromki brałam dwie parówki, a ona kulturalnie do jednej kromeczki zjadała trzy czwarte parówki. Była pewna siebie i rozsądna, a ja wciąż gdzieś między dwoma biegunami, niepewna decyzji, niepewna emocji.
Mimo to nie rywalizowałyśmy ze sobą. Nie pamiętam, by między nami pojawiła się kiedykolwiek zawiść lub zazdrość. Raczej próbowałam ją naśladować, stała się dla mnie wzorem. I choć bardzo szybko wyczułam, że jest to wzór niedościgniony, nie ustawałam w próbach zbliżenia się do niego. Odnosiłam wrażenie, że kiedy się to uda, wszyscy, a przede wszystkim mama, będą mnie kochać równie mocno jak siostrę. Nigdy nie protestowała, zawsze grzecznie sprzątała, z własnej woli stanowiła ucieleśnienie obrazu wzorowej córki. Była dla mnie autorytetem. Jej słowo było święte i zawsze go dotrzymywała. Z bratem było inaczej. Urodził się sześć lat po mnie i dorastał prawie jak jedynak. Nigdy nie przyszło mi do głowy budować u niego taki autorytet, jaki siostra miała u mnie.
Nawet u progu dorosłości niezbyt uświadamiałam sobie to, że tak niewielka różnica wieku między mną a siostrą miała znaczący wpływ na kształtowanie się mojej kobiecości. W dzieciństwie nasze relacje były spontaniczne i naturalne. Należałyśmy do siebie od zawsze. Do dziś pamiętam jedno cudowne przeżycie. Jako dziewczynki dziesięcio- czy jedenastoletnie wygłupiałyśmy się przed kąpielą. W zabawie się rozebrałyśmy i nagie położyłyśmy na sobie. Pamiętam swój zachwyt wywołany delikatnością skóry drugiego człowieka. Pamiętam tę niezwykłą aksamitną miękkość i ciepło jej ciała. Trwało to tylko chwilę, ale całkowicie mnie oszołomiło. Później prosiłam siostrę, żebyśmy to jeszcze kiedyś powtórzyły. I choć nigdy się nie zgodziła, od tamtej chwili wiedziałam, co znaczy poczuć czyjeś ciało. Nie erotycznie. To było intensywne przeżywanie ludzkiego ciała. I wryło mi się w pamięć.
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że w dzieciństwie nigdy nie przyszło mi do głowy poszukiwanie bliskości fizycznej. Nie myślałam, że jej potrzebuję. Pieszczoty, głaskanie, przytulanie – dla moich rodziców był to nieodkryty ląd. Podczas dojrzewania, a także później, w dorosłym życiu, unikałam fizycznego kontaktu z innymi ludźmi. Gdy ktoś mnie obejmował, wydawało mi się to nienaturalne. Nie wiedziałam wówczas, jak się zachować, dotyk obcego ciała był dla mnie nieprzyjemny. Tłumaczyłam sobie, że nie jestem typem przylepy. Nie rozumiałam, że moja wewnętrzna pustka i cierpienie wynikają z tego, że nie zaznałam serdecznej bliskości, bezpieczeństwa i ciepła ramion innego człowieka.
Wiek12 lat | wzrost153 cm | waga42 kg
O menstruacji dowiedziałam się w wieku około dziesięciu lat. Ciekawiło mnie to, więc wypożyczyłam w bibliotece książkę Spodziewamy się dziecka. Oczywiście wstydziłam się takiego wyboru, więc przekonywałam bibliotekarkę, że to dla cioci. Czytałam ją w domu potajemnie, ale prawie niczego nie rozumiałam. Powtarzało się tam słowo „miesiączka". Nie wiedziałam, co oznacza. W końcu mama odkryła moją lekturę, ale na szczęście przyjęła to ze spokojem. Postanowiła wyjaśnić mi i siostrze, o co w tym chodzi. Ze spuszczonym wzrokiem, zawstydzona, zaczęła opowiadać o menstruacji i o tym, do czego służą podpaski. I tak dziwnie wodziła przy tym palcem po krawędzi stołu.
Pomyślałam wtedy, że nigdy nie chcę mieć miesiączki. Wyobraziłam sobie, jak muszę zmienić podpaskę, na przykład w szkole, i jak po kryjomu, tak żeby nie widzieli tego chłopcy, niosę ją do toalety. Wydawało mi się to straszne. Mama podkreślała, że o menstruacji nigdy nie rozmawia się przy mężczyznach − że wszyscy dorośli mężczyźni wiedzą, o co chodzi, ale nie wolno mówić o tym głośno. Menstruacja dołączyła więc do kwestii, których należy się wstydzić. Wtedy wstydziłam się mówić o wszystkim, co dotyczy życia intymnego, do tego stopnia, że w klasie wstydziłam się powiedzieć nawet, kiedy się urodziłam. Bo wiązało się to z porodem, a ten stanowił temat tabu. Żyłam w ciągłym napięciu psychicznym, a uniknięcie podczas rozmów kwestii intymnych, których nie należy poruszać, wydawało mi się niemożliwe. Ten problem minął jednak samoistnie, a menstruacja i sprawy z nią związane na długo przestały mnie interesować.
Rok później bawiłyśmy się z siostrą przed domem. Zachowywała się jakoś dziwnie. Nie potrafiłam określić, co dokładnie jest inaczej, ale wyczuwałam, że coś się stało, że zaszła jakaś ważna zmiana. Zainicjowałam rozmowę na ten temat. Najpierw nie chciała mówić, ale w końcu wyznała, że ma pierwszą miesiączkę. Pamiętam, co wtedy poczułam. Taki szczególny podziw. Mieszankę szacunku i zazdrości. Menstruacja nie była już wówczas dla mnie tak obrzydliwa. Powoli dojrzewało we mnie pragnienie kobiecego świata. Nie dziewczęcego, tylko kobiecego.
Pierwsza miesiączka pojawiła się u mnie dokładnie w dwunaste urodziny. Traktowałam ją jako prezent. Coś pięknego. Byłam z siebie dumna. Biegałam do toalety i oglądałam swoją krew. To, że moje dziewczęce ciało się zmienia, uważałam za coś tajemniczego i przyjemnego. Zaczęły mi rosnąć piersi, zmieniała się figura, a ja czułam coś cudownie kobiecego. Mama wyjaśniła mi kilka higienicznych spraw i na tym zamknęła ten temat. Dla niej nie było to nic, z czego miałaby się cieszyć. Nie widziała w tym wydarzeniu granicy, punktu, w którym coś się kończy, a coś nowego zaczyna. Mimo że zaszła we mnie bardzo ważna zmiana, dla mamy pozostałam taka sama. Wydaje mi się, że w tamtym czasie byłam bardzo wrażliwa. Ta wrażliwość wynikała z tego, że coś dziewczęcego znikało, a rodziło się coś kobiecego. Mama jednak tego nie wyczuła. Całkowicie to pominęła. Zignorowała.
Z menstruacją związane były również inne kwestie, które po prostu musiały wpłynąć na moje poczucie kobiecości. Podpaski wyrzucałyśmy do kosza w toalecie. Siostra i ja musiałyśmy je owijać w gazetę. Mama sprawdzała, czy zrobiłyśmy to tak, jak chciała. Oczywiście owijałam je niedbale i nie tworzyłam z nich tych wymaganych ładnych gazetowych paczuszek. Mama szybko to odkryła i nakrzyczała na mnie, że źle owijam podpaski. Jeszcze gorsze były wyrzuty, że zmieniam je za szybko, że nie są jeszcze wystarczająco zużyte, że je marnuję. Czułam się poniżona. Obnażona przed kimś, przed kim nie chciałam się obnażać. Ktoś patrzył na moją krew; na coś, co było dla mnie nowe i tak delikatne. Moja matka krzyczała na mnie za moją krew.
Nie wiem, co myślał o tym tata i czy zauważył, że przeżywam pierwszą menstruację. Myślę, że mama mu powiedziała, ale zasada milczenia w tych sprawach obowiązywała między nami w stu procentach. Tym gorsza była afera z podpaskami. Mama pobiegła do taty i nawrzeszczała mu, że źle je owijam. Oczywiście się wściekł i krzyczał, żebym włożyła je sobie między kromki i zjadła.
Wiek13 lat | wzrost163 cm | waga48 kg
Kiedy dorastałam, nie zastanawiałam się nad jedzeniem. Jadłam to, co mi smakowało, i tyle, na ile miałam ochotę. Nie myślałam o figurze, lecz dokładnie pamiętam chwilę, w której zrozumiałam, że wygląd i waga są istotne. Kiedyś wieczorem przed pójściem spać jadłam ze smakiem jabłecznik. Mama krzyknęła, żebym się tak nie obżerała. Czy nie rozumiem, że będę wyglądać jak beczka!? Nie miała żadnych podstaw, by coś takiego powiedzieć, bo moja waga była wówczas idealna. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że powinnam dbać o figurę. Mimo to nie sądzę, że te słowa jakoś bardzo na mnie wpłynęły, że rozpoczęły we mnie coś patologicznego.
Mama właściwie nigdy nie miała nadwagi. Ale często mówiła, że chce schudnąć. Tylko zawsze brakowało jej silnej woli. Ciągle narzekała na swój wygląd, na przykład na zbyt szerokie biodra. Przez wieczne uwagi na ten temat od dziecka żyłam w przekonaniu, że jej figura naprawdę jest nieodpowiednia. O swoich włosach mawiała, że strasznie trudno je ułożyć, a ja także wierzyłam, że tak niesfornych włosów nie ma nikt inny na świecie. Sposób, w jaki mówiła o swojej figurze i swoim wyglądzie, uniemożliwiał mi trzeźwe spojrzenie. Nie potrafiłam porównać jej z innymi kobietami i bezstronnie ocenić, jaką figurę ma naprawdę. Ogólnie zachowywała się pod tym względem dość dziwnie. Ukrywała swoją cielesność i seksualność, jak tylko mogła. Niesamowicie wstydziła się przy nas swej nagości. Kiedy pukałam do łazienki, słyszałam, jak wyskakuje z wanny, i choć drzwi były zamknięte na klucz, krzyczała, żebym nie wchodziła. Nigdy nie widziałam mamy nago. Nawet gdy już jako pielęgniarka miałam zrobić jej zastrzyk, odsłoniła tylko kawałek bielizny. Kiedy rozmowa schodziła na jakieś sprawy związane z ciałem, zawsze podkreślała, że stara się ukrywać piersi, dlatego chodzi zgarbiona. Lecz mimo całej tej wstydliwości w niektórych momentach zachowywała się wyzywająco. Na przykład gdy przeglądała się w lustrze, przesuwała dłońmi po biodrach. Także w towarzystwie mężczyzn wyzywająco się dotykała i uśmiechała. Długo myślałam, że widzę to tylko ja. Wmawiałam sobie, że to tylko moje złudzenie. Przecież mama twierdziła, że seks i przejawy seksualności to obrzydlistwo. Udawała, że ta sfera jej nie dotyczy. A mimo to odnosiłam wrażenie, że jest przeciwnie, że figurą i wyglądem nieustannie próbuje prowokować otoczenie lub przynajmniej zwrócić uwagę na swoje ciało. Było to dla mnie ohydne. Do dziś odwracam wzrok, gdy się tak zachowuje. Pamiętam pewien upalny dzień, miałam wtedy około dwunastu lat, mama gotowała ubrana w obcisłe leginsy. Miała miesiączkę. Wydawało mi się, że celowo włożyła podpaskę tak, żeby wszyscy ją widzieli.
Najwyraźniej to wszystko wpłynęło na sposób, w jaki pojmowałam kobiecość, i przyczyniło się do anoreksji. Dopiero wiele lat później zrozumiałam, że na moją chorobę miały wpływ ciągłe skargi matki na swoją wagę – bez woli, by cokolwiek zmienić. Ja nigdy nie uważałam się za zbyt pulchną, ale czułam wewnętrzną potrzebę, by się od matki odróżnić. I wyraźnie odróżniłam się tym, że ja miałam silną wolę. Ona nie potrafiła zapanować nad tym, ile je, a ja owszem. To nas dzieliło i to odróżniało nasze ciała. Właśnie dzięki temu wiedziałam, kim jestem. Miałam swoją tożsamość, swoje własne ja. Ale wówczas, w wieku trzynastu lat, nie dążyłam do tego oddzielenia świadomie. Raczej uparcie próbowałam zaskarbić sobie jej uczucia. Nie potrafiłam nazwać tego, czego tak bardzo mi brakowało. Nieustannie próbowałam się do niej zbliżyć, być z nią. Ale tak, żeby było nam razem dobrze, bez krzyku, wyzwisk i kar; w harmonii i cieple. Tyle że wciąż istniała wyraźna przeszkoda: moja niezdolność do spełnienia wszystkich warunków stawianych przez mamę. Nie potrafiłam być idealną dziewczynką, a ona twierdziła, że właśnie przez to nie może traktować mnie tak, żebyśmy mogły się dogadać. Często mówiła, że bardzo mnie kocha, ale problem tkwi we mnie, w moim charakterze. Niestety nasza komunikacja do dziś tak wygląda.
Wiek14 lat | wzrost168 cm | waga54 kg
Doskwierające mi poczucie niedoskonałości dodatkowo umacniały ciągłe porównania z siostrą i koleżankami. Mama się w nich lubowała. Oczywiście głównym kryterium były porządek i posłuszeństwo. Siostra wzorowo składała ubrania w kostkę, a ja wrzucałam je do szafki jak leci. Narastały również problemy z moimi zainteresowaniami, szczególnie z malowaniem. Kiedy tworzyłam, brudziłam się farbami od stóp do głów. Tak mi zostało do dzisiaj. Kiedy coś piekę, mąkę mam nawet we włosach. Mój cel zawsze pochłaniał mnie tak bardzo, że wszystko inne schodziło na drugi plan. Przed oczami wciąż miałam wymarzony efekt i dla jego osiągnięcia poświęcałam porządek i harmonię wszystkiego wokół. Przeznaczanie czasu i siły na sprzątanie na bieżąco uznawałam za marnotrawstwo. Nie potrafiłam tego zmienić, choć wiedziałam, że w ten sposób zdobyłabym serce mamy. Wprawdzie co jakiś czas próbowałam być wzorową córką − taką, jakiej pragnęła − ale było to całkowicie wbrew mojej naturze, więc prędzej czy później za każdym razem przegrywałam z kretesem.
Byłam dzieckiem chcącym wszystkiego tu i teraz i okropnie cierpiałam, kiedy okazywało się to niemożliwe. Mama próbowała poskromić mój temperament, ale nigdy jej się to nie udało. Kiedy włączałam się do dyskusji, zatracałam się w niej, pochłaniała mnie bez reszty. Zazwyczaj górę brały moja buntowniczość i upór. Pokorna postawa wobec mamy oznaczała dla mnie poniżenie. Ten upór pozostał we mnie do dziś. Częściowo pokrywa się z dążeniem do celu i wytrwałością, ale w kontaktach z otoczeniem bywa problemowy. Potrafię współpracować, ale w zespole czy w grupie zazwyczaj przyjmuję postawę uległą. Te wszystkie spory dziś wydają mi się niepotrzebne, lecz w młodości walczyłam o każdy drobiazg.
Kiedy dojrzewałam, marzyłam o mamie. Śniłam o tym, że leżymy obok siebie w łóżku, zapada zmrok, rozmawiamy o czymś spokojnie, a potem zasypiamy… Marzyłam o kobiecej intymności między nami, o zaufaniu i wzajemnych tajemnicach. Pragnęłam kobiecego świata. Chciałam być w nim z mamą i powoli, ostrożnie zaglądać do świata męskiego. Z mamą u boku te sprawy stawały się wspaniałą przygodą. Potrzebowałam jej. Potrzebowałam kogoś, kto nauczy mnie żyć, godzić się z bólem, walczyć i przyjmować los.
Tyle że moja mama wciąż jakby unosiła się bezwładnie, kołysana falami życia. Wiecznie bezsilna i przekonana, że najistotniejsze kwestie zawsze zależą od innych. W naszej rodzinie postrzegałam ją jako osobę słabą, ale jednocześnie próbującą za wszelką cenę utrzymać nade mną władzę za pomocą wszystkich dostępnych środków. Jej stosunek do tak zwanych autorytetów od zawsze był wręcz patologiczny. W sumie nie wiem, skąd jej się to wzięło. Bezkrytycznie szanowała wszystkich spoza rodziny, nie potrafiąc nawet uzasadnić, dlaczego akurat opinię danego człowieka powinno się uważać za słuszną. Wszystko, co usłyszała w telewizji lub od obcych, automatycznie stawało się prawdą. Nawet poglądy miejscowego wyrzutka społecznego na temat wychowania dzieci natychmiast uznawała za argumenty w rozmowie ze mną. Ale ona sama nie potrafiła zdobyć i utrzymać mojego szacunku. Udało jej się wywołać we mnie jedynie despekt, a później wręcz pogardę. Korzystała z przewagi bycia dorosłą, a gdy ta nie wystarczała, groziła siłą fizyczną taty.
Na pierwszy rzut oka może to wyglądać na przejaw zwykłej głupoty czy prostoty, ale mama bynajmniej nie jest głupia. Mimo że skończyła jedynie szkołę zawodową, jest inteligenta, a w niektórych kwestiach miewa olbrzymią intuicję. Zawsze potrafiła bardzo dobrze wyczuć, co jest dla mnie ważne, na czym się skupiam, na czym mi zależy. Odgadywała to, choć strzegłam swoich tajemnic. Od dziecka wiedziałam, że istnieje ważny powód, by chronić je jak najdokładniej. Gdy w jej ręce wpadało coś szczególnie dla mnie ważnego, zmieniała to w broń, po którą sięgała w razie potrzeby. We wściekłości zawsze mogła uderzyć w czuły punkt. Kiedy na przykład chciałam się z kimś umówić, wiedziałam, że mama może mi tego zabronić albo wykorzystać to, by mnie zranić. W szóstej klasie zakochałam się w koledze, a on dał mi karteczkę ze swoim adresem. Wzięłam ją ze sobą na wakacyjny wyjazd z rodzicami. Kiedy mama ją znalazła, zaczęła wykrzykiwać, co to jest. Nie chciałam powiedzieć prawdy, więc skłamałam, że tę karteczkę po prostu znalazłam. Dostałam za to straszne lanie. Za zbieranie śmieci na ulicy.
Dear Joss,
pytasz, czy nie patrzę na swoją matkę zbyt jednostronnie i krytycznie. Pytasz, czy nie zrzucam całego zła tylko na nią. Masz rację. Kiedy to wspominam i kiedy o tym opowiadam, górę biorą emocje. Chwilami zapadam się w czasie i powracam do odczuć dziecka, które nie miało i nawet nie mogło mieć do tego wszystkiego dystansu. Dziś muszę obiektywnie przyznać, że mama cierpiała na wiele problemów psychicznych i nie potrafiła sobie poradzić z życiem oraz relacjami międzyludzkimi. Podobnie jak ja dziś rozdrapuję bolesne rany, które mi zadała, tak ona czuła w swoich relacjach z matką ból.
Mimo to, my dear, pozwól mi wracać w tej opowieści do moich dziecięcych przeżyć i emocji. Przez moment nie proś mnie o dystans, do którego zmusza ludzi dorosłość, i pozwól znów przeżyć tę historię tak, jak odbierałam ją wówczas.
Zdarzały się chwile, w których mama zaczynała traktować mnie z uczuciem. Próbowała okazać zrozumienie, pogłaskać po policzku. Kiedy zaczynała się tak zachowywać, spragniona matczynych ramion odrzucałam wszystkie mechanizmy obronne i dopuszczałam ją do siebie, całą sobą marząc o bliskości. Niestety zawsze się na to nabierałam. Kiedy mama była dla mnie miła, stawałam się wobec niej bezbronna, naiwna. Za każdym razem wierzyłam w jej matczyne ciepło. Byłam jak zwierzę niepotrafiące wytworzyć w sobie odruchu obronnego i wpadające wciąż na nowo w tę samą pułapkę. Może nawet mama była w tym szczera. Oczywiście nie miała pojęcia, że poprzez ciągłe kontrolowanie mojego życia doskonale wpisuje się w archetyp matki córki-anorektyczki.
Z czasem nauczyłam się kłamać. Żeby nie pokazywać, na czym mi zależy. Chciałam się uratować, uniknąć wyzwisk, krzyku lub lania. Prawdą jest, że na niektóre z tych kar zasłużyłam. Nie wypełniłam obowiązków, a potem bałam się bicia. Ale trzeba też powiedzieć, że gdyby w naszym domu odróżniało się prawdziwe występki od takich „win" jak niedomyta łyżka, prawdopodobnie karę również znosiłabym inaczej. Wyzwiska lub lanie wisiały w powietrzu praktycznie bez przerwy, a ja żyłam w przekonaniu, że każdy błąd jest niewybaczalny, nienaprawialny i należy się za niego kara. Dlatego lepiej było kłamać. Dzięki temu przynajmniej czasami unikałam krzyku i bicia.
Mimo że anorektyczki zazwyczaj bywają perfekcjonistkami, mnie nie do końca to dotyczyło. Ambicja bycia doskonałą towarzyszyła mi tylko w kwestiach, na których naprawdę mi zależało. Jeśli powzięłam jakiś zamiar, to efekt musiał być doskonały. Całkowicie doskonały! W szkole nie wystarczały mi same piątki. W nauce musiałam być lepsza od wszystkich. Napędzało mnie pragnienie bycia najlepszą, pragnienie celujących wyników, choćby za cenę największego wysiłku i poświęcenia. Chciałam być wyjątkowa, chciałam się wyróżniać. Kiedy osiągałam poziom, z którego nie dało się już wejść wyżej, czułam się zdeprymowana. Na przykład wspomniane piątki. Co dalej? Czego więcej mogę oczekiwać? Ale zestresowana czułam się również wtedy, gdy osiągnięcie doskonałości było poza moimi możliwościami. Na przykład na lekcjach muzyki. Nie należałam do uzdolnionych muzycznie i przerażało mnie to, że nie dam rady nauczyć się dobrze śpiewać. Ale dzięki regularnym ćwiczeniom podołałam również temu zadaniu i nauczyłam się nie tylko całkiem nieźle śpiewać, ale nawet grać na różnych instrumentach.
Mój charakter można określić słowami „wszystko albo nic". Dla mnie zawsze coś albo miało być doskonałe, albo miało nie być tego wcale. Gdy zdawałam sobie sprawę, że z jakichś powodów nie osiągnę na danym polu doskonałości, natychmiast je porzucałam. Pamiętam, jak kiedyś przez dwa dni od rana do wieczora szyłam pokrowiec na gitarę. Strasznie się z nim męczyłam. Pozostały już tylko jakieś detale, ale nagle zrezygnowałam, wcisnęłam pokrowiec do szafki pod maszyną do szycia i nigdy go nie dokończyłam. Bo nie wydawał mi się doskonały. Myślałam, że skoro nie wyszedł mi przy pierwszej próbie, to przerabiany i kończony na kilka podejść tym bardziej nie będzie nic wart.
Rodzicom bardzo to przeszkadzało. Mama wciąż o tym mówiła, wypominała mi to i porównywała mnie z siostrą. Siostra była cierpliwa i wytrwała. Nie mogę powiedzieć, że była wyraźnie zdolniejsza, ale zdobywała punkty za doprowadzanie wszystkiego do końca, niezależnie od tego, czy dana czynność sprawiała jej przyjemność, czy nie, i od tego, czy efekt był doskonały, czy nie. Ja musiałam się tego długo uczyć.
Tym swoim wszystko albo nic kierowałam się również w relacjach międzyludzkich. Jeśli rozpoczynałam z kimś związek, on też musiał być całkowity. Zatracałam się w nim bez reszty.
Wiek15 lat | wzrost168 cm | waga56 kg
Z biegiem czasu zrozumiałam, że nie dorównam siostrze. Nie tylko wytrwałością i uporem. Po prostu nie dam rady naśladować jej charakteru. Zaczęłam więc kształtować własną osobowość. Czułam potrzebę odrzucenia jej wzoru, odróżnienia się od niej. Całkowicie zrezygnowałam ze stania się grzeczną dziewczynką. W okresie dojrzewania ta rezygnacja była już oczywista. Ale nie oznacza to, że utknęłam w biernej pustce. Tworzyłam swój własny świat i żyłam w nim pełnią życia.
Ogólnie byłam kreatywniejsza niż siostra i wiele czasu poświęcałam na malowanie. Ustawiałam martwą naturę w prostych konfiguracjach i malowałam ją wielokrotnie. Na przykład trzydzieści razy. W tym, co sprawiało mi przyjemność, a przede wszystkim miało dla mnie sens, z biegiem lat wytrenowałam ekstremalną wytrwałość.
Miałam mnóstwo zainteresowań, w dodatku dość nietypowych dla dziewczyny w moim wieku. W tamtym czasie pojawiły się pierwsze komputery, pracowano w języku Basic, a ja chodziłam na zajęcia z programowania, choć prawie nic z nich nie rozumiałam. Albo próbowałam macerować czaszkę królika. Włożyłam ją do zamkniętego naczynia, postawiłam je na biurku i otworzyłam po miesiącu. Z pewnością nie muszę mówić, jak wyglądała. Oczywiście chwaliłam się tym eksperymentem na prawo i lewo. Moje zainteresowania bez wątpienia wynikały z tego, że lubiłam zwracać na siebie uwagę. To była kolejna rzecz, której mama we mnie nie cierpiała. Wiedziałam, jak znaleźć się w centrum uwagi, ale robiłam to w sposób niestosowny do swojego wieku, przez co mama bardzo się za mnie wstydziła. Niestety nie umiała ukierunkować mojej chęci popisywania się i wyjaśnić, kiedy moje zachowanie jest właściwe, a kiedy nie. Wciąż tylko mi je wyrzucała i wciąż mnie krytykowała. A we mnie narastał bunt wpływający dosłownie na wszystko. Nie rozumiałam, w czym jestem zła, w czym inna i gorsza niż rówieśnicy. Nie odpuszczałam. Pomagałam w obowiązkach domowych, ale wiele rzeczy za wszelką cenę chciałam robić po swojemu. Na przykład podczas zmywania mama upierała się, że muszę nalać trochę płynu do mycia naczyń na dno zlewu. Kiedy tego nie robiłam, bardzo się denerwowała. Ja zaś byłam zdania, że jeśli logicznie jej to wyjaśnię (na przykład, że naleję płynu dopiero, kiedy będzie mi potrzebny), powinna to uszanować. Ale dochodziło do ciągłych spięć.
Wobec mamy przyjmowałam zatem dwie odmienne postawy: bunt wynikający z potrzeby uwolnienia się od jej prób zawładnięcia mną i stłumienia mojego charakteru oraz próbę zbliżenia się do niej jako matki i kobiety będącej jedyną osobą mogącą obdarzyć mnie prawdziwym uczuciem. Myślę, że ta rozbieżność najtrafniej określa mój problem; ten najważniejszy problem, którego konsekwencją stał się mój wewnętrzny głód. Chciałam nasycić się matką, a jednocześnie pragnęłam wolności. Stopniowo odrzucałam jej próby nauczenia mnie kolejnych prac domowych, ponieważ czułam, że oznaczałyby formowanie mnie według jej wyobrażeń. Czułam się jak w imadle. Ściśnięta i zduszona. Miałam mamę na wyciągnięcie ręki, ale nie mogłam się do niej przytulić. Jednocześnie byłam do niej tak przywiązana, że nie potrafiłam się oderwać i odejść.
Wiek16 lat | wzrost168 cm | waga50 kg
Problemy z jedzeniem po raz pierwszy pojawiły się w szkole średniej. Konflikt z mamą urósł wtedy do monstrualnych rozmiarów. Spędzała ze mną sporo czasu. Chciała rozmawiać, więc niby wreszcie było cudownie. Tyle że w tych rozmowach odgrywałyśmy bardzo nietypowe role. Mama wciąż płakała, chciała omawiać ze mną swoje problemy, czy to prawdziwe, czy wymyślone. Najważniejszymi tematami były dla niej wina i grzech, wyrzuty sumienia, a także rozważania, czy z danych czynów trzeba się spowiadać. Mówiła w kółko o tym samym, wysysając ze mnie całą energię. Kreowała się na słabą dziewczynkę, niepotrafiącą bronić się przed otaczającym ją światem, a ode mnie oczekiwała zajmowania się nią. Nie pomagała mi i nie dawała wsparcia ani poczucia bezpieczeństwa. Nie mogłam zwierzyć się jej ze swoich problemów; powiedzieć, czego się boję. Z tym ona przychodziła do mnie. Czuła, jak bardzo jej potrzebuję, i bez skrupułów wykorzystywała to do zaspokajania własnych dziwnych potrzeb. Rozmawiałyśmy w ten sposób godzinami. Była to jej kolejna pułapka, w którą wpadłam. Mimo tej jej pozornej uprzejmości jednocześnie dochodziło między nami do poważnych konfliktów. Mama zachowywała się agresywnie, wyzywała mnie, biła i wywoływała kłótnie. Czułam się niezmiernie samotna, żyłam w ciągłym stresie, mój żołądek całkowicie się skurczył, a jedzenie przestało mi smakować. Nadszedł tydzień, w którym przez cały dzień jadłam na przykład tylko jogurt. W ciągu kilku dni schudłam sześć kilo, nagle moja waga spadła do pięćdziesięciu kilo i do końca szkoły średniej już nie wróciłam do poprzedniej. Wówczas po raz pierwszy poczułam przyjemność wynikającą z głodu. Ale nie było to jeszcze świadome głodzenie się. Po prostu poczułam coś przyjemnego. Zadowalającą samodyscyplinę. Wrażenie, że mam coś pod kontrolą. To mnie dziwnie podbudowało i dodało mi pewności siebie. Mimo to problemy z jedzeniem się nie pogłębiły, jeszcze mi nie zagrażały. Trzymałam się swoich pięćdziesięciu jeden czy pięćdziesięciu kilogramów i tak to trwało przez wiele lat. Czasem ktoś zwrócił uwagę, że jestem chuda, co oczywiście mnie cieszyło. Ale prawdziwa głodówka jeszcze się nie zaczęła.
W domu i wobec rodziców czułam się bezsilna i pozbawiona nadziei. Zaczęłam marzyć o chwili, w której stanę się pełnoletnia. Dosłownie odliczałam miesiące, a czasem nawet tygodnie do momentu, gdy będę mogła uwolnić się od rodziny. Tych kilka lat wydawało się nieskończonością. Bez przerwy szukałam kogoś, do kogo mogłabym się przywiązać emocjonalnie. Już w podstawówce zakochałam się w chłopaku, który chodził wówczas do drugiej klasy liceum. Kochałam go całym sercem i byłam gotowa zrobić dla niego wszystko, nawet się z nim przespać, choć w tamtym czasie nie potrafiłam sobie tego jeszcze wyobrazić. Oczywiście żyłam w iluzji. On się we mnie nie zakochał. Były to jedynie moje marzenia. Wstawałam wcześnie rano tylko po to, żeby z odległości stu metrów zobaczyć go przed szkołą. Kiedy dowiedziałam się, że chodzi z dziewczyną z klasy, wpadłam w rozpacz. Wciąż płakałam i czułam się zagubiona.
Dopóki nie osiągnęłam pełnoletności, moje życie było ciągłym poszukiwaniem bliskiego człowieka, a jednocześnie pasmem ucieczek − wewnętrznych, do świata pragnień i snów, oraz zewnętrznych, wynikających z potrzeby schronienia, spokoju i bezpieczeństwa. Z jednej strony był to okres, w którym poznawałam własne potrzeby, zaczynałam oceniać swoją sytuację i szukać sposobu na uwolnienie się i znalezienie choćby odrobiny szczęścia, a z drugiej czas badania siły charakteru poprzez różne ekstrawaganckie zachowania. Na przykład chodziłam w nocy po mieście z rękami pełnymi pluszaków i krzyczałam do samotnych przechodniów: „Jestem głodna, proszę o jedzenie, mama nie przygotowała mi kakao, nie posmarowała chleba masłem, a ja jestem głodna… Proszę o coś do jedzenia!". Był to na wpół żart, a na wpół wentyl bezpieczeństwa dla mojej skrępowanej natury, wyzwolenie dzikuski, tak bardzo we mnie tłumionej.
Dear Joss,
czy naprawdę wydaje ci się, że wiara została we mnie zaszczepiona, tak jakbym się z nią urodziła? Znamy się zbyt krótko, byś wiedziała, z jakim trudem, jak długo i często bezskutecznie się we mnie formowała. Nie muszę przed tobą ukrywać, że opowieść Ewy z mojego zbioru rozmów o złudzeniach i rozczarowaniach związanych z wiarą to tak naprawdę moja własna historia. Może przynajmniej częściowo nakreśli ci moje poszukiwania.
Czy twoi rodzice byli katolikami?
Mama z początku tak, ale po ślubie przestała chodzić do kościoła. Dopiero tuż przed upadkiem komuny wróciła do wiary. Nam, dzieciom, rodzice pozwolili wybrać, czy też chcemy kroczyć tą drogą. Żeby nie sprawiać mamie przykrości, siostra i ja chodziłyśmy do kościoła. Potem nadeszły wielkie zmiany. Pojawiły się różne wcześniej tajne wspólnoty, nowi księża. W naszej parafii również wiał wiatr Odnowy Charyzmatycznej, przynoszącej z religią coś dotychczas nieznanego, mianowicie emocje w życiu duchowym. Tyle że w tamtym czasie nie miało to dla mnie znaczenia. Chodziłam do kościoła, nudziłam się w nim, po prostu odsiadywałam godziny. Ale pewnego razu młody ksiądz opowiedział w kazaniu, jak ważne jest, by zaprosić Boga do naszego serca. Kiedy go zaprosimy i będziemy w niego wierzyć, on przyjdzie. Kilka dni później poszłyśmy na drogę krzyżową. Klęczałam w kościele, na ołtarz padały promienie słoneczne i nagle postanowiłam powiedzieć Bogu, żeby przyszedł. Wiedziałam, że nie mam nic do stracenia, kilkakrotnie poważnie rozważałam samobójstwo. Powiedziałam w duchu: „Przyjdź, Panie Jezu, do mego serca i zmień mnie". I nagle zrobiło mi się niewyobrażalnie dobrze, miałam wrażenie, że Bóg mnie kocha, naprawdę kocha mnie taką, jaka jestem.
Czy miało to wpływ na twoje późniejsze życie?
Oczywiście. Od tego dnia moje życie uległo prawdziwej zmianie. Czułam, że mam do kogo pójść. Codziennie w drodze ze szkoły wstępowałam do kościoła. Chodziłam wówczas do siódmej klasy. Tak po prostu klęczałam, patrzyłam, jak promienie słoneczne oświetlają ołtarz, i było mi dobrze. Nagle niczego mi w życiu nie brakowało. Czułam się spełniona i szczęśliwa. Do dziś uważam tamten czas za okres swojej najczystszej wiary, całkowitego otwarcia się przed Bogiem, kiedy nikt między nas nie wkraczał, nikt w nic nie ingerował, niczego nie narzucał i nie próbował zmieniać mojego życia. Po jakimś czasie przyszło mi do głowy, żeby napisać list do księdza, który swoim kazaniem przywiódł mnie do Boga. Wstydziłam się, więc zrobiłam to anonimowo. Napisałam tych listów kilka, teraz nawet nie do końca wiem, co mną kierowało. Matka przyniosła skądś kasety z kazaniami, a ja słuchałam ich w kółko i czerpałam z nich siłę. Poznałam młodzież śpiewającą w kościele i organizującą różne religijne wydarzenia. Ten ksiądz czasem tam przychodził i mówił o Bogu oraz wierze. Wypytywałam go o różne sprawy duchowe, nie zdradzając jednak, że jestem autorką listów. Raz zaproponował, żebym przyszła do niego na plebanię, i zapewnił, że mogę z nim rozmawiać o wszystkim.
Poszłaś?
Tak, bardzo chciałam dowiedzieć się więcej o życiu duchowym. Kiedy szłam tam po raz pierwszy, serce podeszło mi do gardła. Miałam przygotowane pytania, ale on był całkowicie spontaniczny. Pytał, jak się modlę, a ja odparłam, że słowami modlitw z książeczek do nabożeństwa. Nauczył mnie modlić się tak, że mogłam mówić swoimi słowami wszystko, co przyszło mi do głowy. Pokazał mi inny sposób życia duchowego. Kiedy wychodziłam, spytał delikatnie, czy pisałam do niego też listy. Przyznałam się. Do dziś pamiętam uczucie towarzyszące mi po powrocie do domu. Byłam szczęśliwa, że istnieje ktoś, kto rozumie to, co przeżywam, a jednocześnie obawiałam się, że strasznie go rozczarowałam.
Zakochałaś się w nim?
Nie, nie zakochałam się. Nie miałam wtedy takiej potrzeby, byłam jeszcze dzieckiem. Odwiedzałam go regularnie, nie wiedząc nawet, jak bardzo przywiązuję się do niego emocjonalnie. To nie była miłość, tylko połączenie radości z Boga i stabilności uczuciowej, jakiej nagle zaznałam. Ten ksiądz był dla mnie bezsprzecznym autorytetem. We wszystkim próbowałam go naśladować. Raz powiedział, że nie wie, czy traktować mnie bardziej jak córkę, czy jak siostrę. Chciałam, żeby traktował mnie tak, jak brat traktuje siostrę. Ale i tak była to raczej ojcowska miłość.
Jak zareagowali twoi rodzice? Nie bali się o ciebie?
Mama go znała, więc nie było problemu. Oboje z ojcem widzieli, że zaszła we mnie jakaś zmiana. Była ona bardzo wyraźna. Stałam się posłuszna, przede wszystkim unikałam konfliktów z matką − starałam się zapobiegać im na wiele sposobów i choć nie zawsze się to udawało, to i tak sytuacja w domu znacznie się poprawiła. Już od dziecka potrafiłam angażować się bez reszty, jeśli tylko czułam się kochana. Pamiętam, jak pewnego dnia rodzice pochwalili mnie za to, że zmieniłam się na lepsze.
Całe twoje życie uległo wyraźnej poprawie?
Tak. Niestety uwierzyłam, że wszyscy ludzie żyjący z Bogiem, w Kościele, są tacy jak ten ksiądz: że starają się żyć miłością i uszczęśliwiać innych. Oczywiście wtedy nie rozumiałam, że jest to tylko stosunek jednego księdza do mnie, a nie obraz całego Kościoła. Trafiłam do grupy młodzieżowej i zaczęłam przyjaźnić się z pewnym chłopakiem, który się we mnie zakochał. Nie chciałam wtedy z nikim chodzić, więc tak na wpół się kumplowaliśmy, a na wpół ze sobą chodziliśmy, jeśli w przypadku trzynastolatki można mówić o chodzeniu z kimś. Później księdza przenieśli na Morawy Południowe, a ja nagle straciłam poczucie bezpieczeństwa i delikatną opiekę, którą mnie otaczał. Pisałam do niego co tydzień, często też dzwoniłam, a raz nawet odwiedziliśmy go z tym kolegą. Czułam się wtedy jeszcze bardziej nieszczęśliwa, bo na nowo sobie uświadomiłam, jak wielką poniosłam stratę.
Czy jego wyjazd oznaczał również koniec twojego życia religijnego?
Bynajmniej, wręcz przeciwnie. Czułam się zobowiązana nie zdradzić ideałów, które we mnie zaszczepił. Modliłam się, chodziłam do kościoła i na spotkania naszej grupy. Ale najbardziej urzekała mnie przyroda. Wydawało mi się, że Bóg jest w drzewach, w trawie, w ziemi. W nieskończoność oddawałam się tym wizjom, wąchałam mokrą ziemię na polach i rozkoszowałam się poczuciem miłości Bożej. Nabierałam przekonania, że chcę żyć tylko z Bogiem oraz tylko wśród ludzi, którzy wybrali taki sam styl życia jak ja. Powoli dojrzewała we mnie decyzja o wstąpieniu do klasztoru. Ten ksiądz próbował mnie zniechęcić, ale robił to na tyle ostrożnie, że go nie zrozumiałam. Byłam wówczas pewna, że tak chce Bóg i że tylko w ten sposób osiągnę szczęście. Miałam już czternaście lat. Wyjawiłam swój plan chłopakowi, czym strasznie go zraniłam. Od tego czasu przestał do mnie przyjeżdżać. Ja zaś skupiłam się na swoim celu i dążyłam do niego stanowczo i bezwzględnie. Myślę, że to wtedy rozpoczął się okres mojego największego fanatyzmu religijnego. Właściwie dopiero teraz, po latach, widzę, że popełniłam wszystkie błędy, przed którymi ostrzegają przywódcy duchowi. Rodzice zawsze mawiali, że jestem dzieckiem, które nie uwierzy, że ogień parzy, dopóki samo się nie przekona. W tym przypadku boleśnie się to potwierdziło.
Jak udało ci się wstąpić do klasztoru?
Poznałam młodą zakonnicę i to ona zaprowadziła mnie do sióstr. Zaczęłam je regularnie odwiedzać i powiedziałam o tym rodzicom. Ojciec był przeciwny, a matka czuła się bezradna, ponieważ z jednej strony wiedziała, że to głupota, ale z drugiej miała w tej swojej katolickiej głowie poczucie, że jeśli mnie tam nie puści, to zniweczy dzieło Boże. Ona również była wówczas pod dużym wpływem odnowy Kościoła i nie potrafiła trzeźwo ocenić sytuacji.
Czy siostry przyjęły cię do klasztoru w tak młodym wieku?
Dziś rozumiem, jak wielki błąd popełniły. Nie mogły przecież sądzić, że czternasto- czy piętnastoletni człowiek jest dojrzały i zdolny do samodzielnego podejmowania tak istotnych decyzji. Niestety potrzebowały młodych ludzi i ta potrzeba pokonała zdrowy rozsądek. Przyjęły mnie. Po roku regularnych wizyt się przeprowadziłam. Najpierw do filii w Brnie, żebym mogła dokończyć szkołę średnią. Mieszkało tam około piętnastu sióstr. Oprócz dwóch mniej więcej trzydziestoletnich wszystkie były sporo po siedemdziesiątce. Jest to duży problem wszystkich klasztorów w krajach postkomunistycznych: niemal całkowicie brakuje w nich osób w średnim wieku. Przydzielono mi osobistą siostrę opiekunkę, której zadaniem było nauczenie mnie klasztornego życia oraz kierowanie moim rozwojem duchowym. Była to jedna z tych młodszych sióstr, już po święceniach. Bardzo pragnęła robić wszystko doskonale, do tego stopnia, że całkowicie ją to paraliżowało. Starania, by w najdoskonalszy sposób rozwiązać nawet błahe problemy, pochłaniały tyle jej czasu i energii, że nie wystarczało ich na poważne kwestie, pod których ciężarem potem załamywała się psychicznie. Wszystko, co mi wpajała, traktowałam niezwykle poważnie i próbowałam wykonywać z największą starannością. Problemy swej opiekunki uświadamiałam sobie bardzo powoli.
I jednocześnie chodziłaś wtedy do szkoły?
Oczywiście. Chodziłam do szkoły katolickiej. Uczyła się tam grupa bardzo grzecznych dziewczyn, ale mnie ta szkoła wydawała się wręcz katastrofalnie świecka. Myślę, że przez pierwsze dwa lata koleżanki zgodnie mnie nienawidziły. Patrzyłam krytycznie na wszystko, co nie miało charakteru religijnego. Naprawdę w to wierzyłam: wierzyłam, że jeśli coś nie ma związku z Bogiem, to jest zbyteczne. Wszelka gadanina niepoświęcona Bogu lub mu niesłużąca, wszystkie te dziewczęce szczebioty i zabawy, którymi żyją młodzi ludzie. Chyba nie krytykowałam tego głośno, po prostu żyłam po swojemu, ale to też rzucało się w oczy nawet w szkole katolickiej. Na szczęście nie chodziłam tam w habicie, bo pewnie straciłabym koleżanki na dobre.
A jak wyglądało życie w klasztorze?
Miałyśmy bardzo szczegółowy plan dnia. Wstawałyśmy około wpół do piątej na modlitwy, potem szłyśmy na mszę, a później było śniadanie i praca indywidualna. Wszystko w całkowitej ciszy. Ja wychodziłam do szkoły, a kiedy wracałam, zazwyczaj się uczyłam. Przydzielano mi też różne zadania, przede wszystkim w kuchni, sprzątałam także łazienki i toalety. Rozmawiać mogłyśmy wyłącznie podczas posiłków lub nauki z moją opiekunką.
Czy miałaś tam kogoś bliskiego?
Wkrótce lepiej poznałam się z tą drugą młodą siostrą, nowicjuszką. Była nieco liberalna. Nie traktowała reguły i zasad tak poważnie jak moja opiekunka i ja. W tajemnicy rozmawiałyśmy o różnych sprawach i wyznała mi, że przyjaźni się z pewnym chłopakiem z jakiegoś męskiego klasztoru. Ja opowiedziałam jej o tym swoim księdzu, który wtedy studiował za granicą. Niestety później zrobiłam coś, czego do dziś nie potrafię sobie wybaczyć. Wyjawiłam jej tajemnicę swojej opiekunce, a ona zrobiła z tego aferę. Nie uczyniłam tego złośliwie, tylko dlatego, że żyłam w napięciu psychicznym, z którym nie potrafiłam sobie poradzić. Siostra opiekunka powtarzała mi, że wszystkie takie związki są złe, a ja zdradzając tę tajemnicę, chciałam sprawdzić, czy zła jest również moja relacja z tym księdzem.
Widywałaś się z nim?
Utrzymywaliśmy sporadyczny kontakt. Ja pisałam dość często, a on mniej więcej co trzy miesiące. Znajomość z nim była w tamtym czasie jedyną rzeczą, z której nie potrafiłabym zrezygnować. Bałam się, że opiekunka nie da mi papieru listowego i znaczka lub zabroni do niego pisać. Korespondencja należała w klasztorze do kwestii kontrolowanych bardzo szczegółowo. Raz mnie odwiedził. Spędziliśmy razem około pół godziny, ale mnie dodało to energii na kilka kolejnych miesięcy. Próbował wyrazić niezadowolenie z powodu mojego pobytu w klasztorze, ale robił to tak taktownie, że tego nie zauważyłam. A może nie chciałam zauważyć. Przyniósł mi dwie tabliczki czekolady. Jedną podzieliłam między siostry, a drugą zjadłam sama. Z całych sił starałam się przestrzegać wszystkich zasad w klasztorze, przede wszystkim bardzo dużo się modliłam. Nie wiem, czy poprawnie, ale na pewno szczerze. Odwiedzałam też jedną starą siostrę, która miewała halucynacje. Stawała przy oknie i wrzeszczała, że chodzą po niej wielkie żuki. Całymi godzinami udawałam, że je zbieram i wyrzucam przez okno. Była szczęśliwa, że ktoś jej pomaga, a ja – że mogę komuś pomóc. To była taka dziecinna radość, podobnie jak możliwość podzielenia się czekoladą. Później jednak moja opiekunka zabroniła mi chodzić do tej siostry, bo ta chorowała na gruźlicę.
Jak znosiłaś różnicę między życiem, które znałaś z domu, a tym w klasztorze?
To było całkowicie nowe życie. Jedyną rzeczą, która mnie jakoś łączyła z normalnością i o niej przypominała, były miesiączki. Wiesz, przez cały czas zachowywałyśmy się tam jak istoty aseksualne, jak niewiasty Chrystusa. Tak jakbyśmy pod habitem nie miały kobiecego ciała, jakbyśmy nie miały ani piersi, ani waginy. Po prostu nie zwracano na nie uwagi. Miesiączka wyrywała nas z tego stanu. Ciało przypominało nam, że jesteśmy kobietami, czy tego chcemy, czy nie. Ale w klasztorze oczywiście patrzono na to inaczej. Dlatego podczas miesiączki czułam się brudna. Przełożona wydzielała nam podpaski, które zostawiała w szafkach obok swojego gabinetu. Zawsze czekałam, aż opuści korytarz, i po nie biegłam. Cieszyłam się, że znów mam na miesiąc spokój i mogę być taka jak pozostałe siostry. Nie chodziło o to, że naprawdę nie chciałam być kobietą, ale w klasztorze czuło się presję na taką właśnie postawę. Byłam jeszcze dzieckiem, a życie erotyczne niemal wcale mnie nie interesowało ani nie kusiło. Raz rozmawiałam o emocjach seksualnych z tą nowicjuszką. Powiedziała jasno, że jeśli poczuję coś przyjemnego związanego z przeżyciami cielesnymi, będzie to grzech. Uznałam za absurd to, że jakieś cielesne odczucie, na które nie mam prawie żadnego wpływu, jest grzechem. Ale zachowałam tę myśl dla siebie. Sama możliwość seksualnego związku między mężczyzną a kobietą mnie stresowała, ponieważ niektóre starsze siostry podejrzewały nas, młodsze, o zainteresowanie płcią przeciwną. Kiedy więc w klasztorze pojawiał się jakikolwiek ksiądz lub inny mężczyzna, spuszczałam głowę i trzymałam się od niego z daleka, żeby nie dawać podstaw do podejrzeń.
Byłaś tam szczęśliwa?
Żyjąc w klasztorze, unosiłam się na falach zadowolenia i depresji. Otoczenie było niezwykle wymagające. Życie duchowe przebiegało w dość tradycyjny sposób i właściwie nie umożliwiało osobistego rozwoju. Czasami mogłam odwiedzić rodziców, ale raczej starałam się tego unikać, ponieważ nasze relacje były dość burzliwe. Matka kłóciła się z ojcem z powodu mojego odejścia, miała też problemy psychiczne niezwiązane ze mną. Kiedy przyjeżdżałam do domu, zasypywała mnie wyrzutami i problemami, oczekując, że je za nią rozwiążę. W wieku piętnastu lat nie byłam jednak w stanie jej pomóc.
Później przeniesiono cię do klasztoru macierzystego. Dlaczego?
Nowicjuszka w naszej filii miała spore kłopoty ze swoją siostrą opiekunką, a moja siostra opiekunka przeszła załamanie nerwowe i wyjechała do rodziców na długi urlop. U mnie psychika również się rozchwiała. Całymi nocami nie mogłam zasnąć, nie opuszczały mnie stany lękowe. Ciągle się martwiłam, że kogoś rozczaruję, a siostry stawiały przede mną coraz bardziej wygórowane wymagania. Matka czasem zauważała, że coś się ze mną dzieje, a to dodatkowo napędzało jej pretensje związane z moim pobytem w klasztorze. Ale nigdy bezpośrednio się jej nie skarżyłam. Tę nowicjuszkę przeniesiono, a mnie razem z nią. Przydzielono mi nową siostrę opiekunkę, fajną dziewczynę przed ślubami wieczystymi. Pozwalała mi na swobodę w życiu duchowym.
Czy życie w klasztorze macierzystym różniło się od życia w filii?
Owszem, i to bardzo. Przyjechałyśmy do całkowicie zdemolowanej siedziby tuż po tym, jak została opuszczona przez wojsko. Spałyśmy na wyleżanych łóżkach po żołnierzach, prawie w żadnym pomieszczeniu nie było wody, wszystko zostało tam zdewastowane. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłam prawdziwego ubóstwa. Niestety trwało to krótko, co było dla mnie olbrzymim rozczarowaniem. Później w klasztorze miałyśmy wszystkiego pod dostatkiem, a wręcz w nadmiarze. Jedzenia do wyboru, do koloru. Praktycznie codziennie mięso, jogurty, owoce. W dni postne nie jadłyśmy mięsa, surowych owoców i warzyw, ale siostry z łatwością obchodziły zakaz, jedząc na przykład pieczone jabłka. Wydawało mi się to niedorzeczne. Dziś wiem, że wiele młodych rodzin nie może sobie pozwolić na taki komfort żywieniowy, jaki wówczas miałam.
Mieszkało tam jakieś sześćdziesiąt sióstr, w tym dziesięć młodych, około trzydziestego roku życia. To mi sprzyjało, łatwiej gubiłam się w tłumie. Uwaga starszych sióstr nie skupiała się tylko na mnie. Rozpoczął się remont klasztoru, co również bardzo mi odpowiadało. Starsze siostry nie mogły pracować, więc wykorzystywały nas, jak tylko mogły. Praca mi nie przeszkadzała. Byłam zadowolona, kiedy od rana do wieczora woziłam kamienie. Możliwe, że wysiłek fizyczny stanowił dla mnie także ucieczkę od problemów psychicznych, bo szybko zniknęły. Klasztor znajdował się w uroczej okolicy, a ja chłonęłam Boga z otaczającej nas przyrody. Przechodziłam różne kryzysy, ale zawsze wychodziłam na prostą.
Dlaczego starsze siostry tak bardzo skupiały uwagę na młodych?
Za wszelką cenę starały się przekazać nam ducha kongregacji. Pamiętały jeszcze matkę założycielkę i chciały wpoić nam jej ideały. Zabiegały o jej kanonizację i rzekomo bardzo ją czciły. Z czasem jednak dowiedziałam się, jak źle matka założycielka traktowała siostry. Jedna z nich wyznała mi, że w młodości musiała chodzić po domach i opiekować się chorymi. Podczas miesiączki nie dostała podpasek i cieknąca krew zamarzała jej na nogach. Dużo mówi też przyklasztorny cmentarz. Pochowano na nim wiele sióstr, które nie dożyły trzydziestego roku życia.
Chcesz powiedzieć, że matka założycielka była złym człowiekiem?
Niektóre siostry tak twierdziły, choć oczywiście nie powiedziały tego wprost.
Co najbardziej przeszkadzało ci w siostrach?
W siostrach zakonnych − później zauważyłam to również u wielu gorliwych katoliczek − przejawia się pewna szczególna obojętność wobec cierpienia innych ludzi. Być może dzieje się tak, ponieważ traktują cierpienie jako ofiarę składaną Bogu, jako niesienie krzyża. Przez to zatraciły naturalne współczucie dla osób zmagających się z problemami. Pogodziły się z tym, że wszyscy niesiemy swój krzyż, i to zamknęło je w uczuciowej pustce. Służą chorym z miłości do Boga i pewnie nawet w jakiś sposób czują się dzięki temu spełnione, ale osobiście wcale ich to nie dotyka. Pamiętam, jak kiedyś w klasztorze pojawiła się starsza kobieta w świeckim ubraniu, z chustą na głowie. Siostry ją znały, nazywały ją jej zakonnym imieniem i nie komentowały jej wizyty. Była bardzo stanowcza, pełna temperamentu, miała naturalny autorytet. Mimo tej surowości polubiłam ją. Właśnie za tę naturalność, za współczucie, którego brakowało pozostałym siostrom. Później dowiedziałam się, że przed laty złożyła śluby zakonne, następnie się zakochała i uciekła, chyba z jakimś żołnierzem, miała z nim córkę. Wychowywała ją sama, a gdy ta podrosła, wstąpiła do klasztoru, z którego wcześniej uciekła jej matka. Złośliwe zakonnice mówiły, że wychowywała ją właśnie dla klasztoru. Dopiero później, po zgodzie wydanej przez nową przeoryszę, klasztor ponownie przyjął uciekinierkę na swoje łono.
Wiele osób żyje w przekonaniu, że siostry zakonne to anioły…
Rzeczywiście, często ludzie uważają je za anioły opiekujące się chorymi i wykonujące podrzędne prace, ale to tylko jedna strona medalu. Kiedyś pewna młoda zakonnica powiedziała mi, że często się mówi, iż nie mają dzieci, więc nigdy nie zaznają miłości i troski, jaką matka darzy potomstwo. Wyjaśniła, że to nieprawda, ponieważ przenoszą te uczucia na chorych. Dopiero znacznie później zrozumiałam, jak bardzo się wówczas myliła. Raz w tygodniu wstawałyśmy w nocy na godzinną modlitwę, żeby ofiarować Bogu nasz sen. Była to taka wymyślona ofiara. I właśnie w tym życie kobiet w zakonie różni się całkowicie od życia normalnego człowieka. Siostry często muszą wymyślać sobie utrudnienia, żeby poświęcić się Bogu. W naszym klasztorze były przekonane, że składają wielką ofiarę, raz w tygodniu przez godzinę nie śpiąc w nocy. Lecz nie potrafiły sobie wyobrazić, że matki wstają do swoich dzieci nawet dziesięć razy w ciągu jednej nocy, i to przez kilka miesięcy. Nie mają pojęcia, jak wielkie ofiary ponoszą inni z naturalnej ludzkiej miłości.
Czy to z tego powodu wpadłaś w kłopoty?
Nie, bynajmniej. Wprawdzie mi to przeszkadzało, ale w żaden zasadniczy sposób nie zmieniło moich przekonań na temat Boga i miłości. Prawdziwy kryzys nadszedł później. Siostry zorganizowały coroczne ćwiczenia duchowe dla dojrzewających dziewcząt, choć mogły w nich wziąć udział również młode siostry. Zaprosiły księdza pracującego wówczas w mojej rodzinnej parafii. Podszedł do ćwiczeń w stylu Odnowy Charyzmatycznej, organizując seminarium mające uzdrowić rany psychiczne i duchowe. Omawialiśmy poszczególne okresy naszego życia, a on wymieniał traumy, które mogły nas w nich spotkać, i chciał, żebyśmy prosiły Jezusa o ich wyleczenie. Niestety jego duchowa pewność siebie była zbyt duża, a wiedza zakrawała na pseudopsychologię. Mieszał psychoterapię z wiarą, w dodatku w tak amatorski sposób, że ani jedno, ani drugie nie przynosiło pozytywnych efektów. Przekonywał nas, że wszystkie jesteśmy obarczone wielkimi traumami i że właściwie nie da się tak dalej żyć. A już na pewno nie pełnią życia. Tyle że ja wcale się tak nie czułam. Niestety wtedy jeszcze naiwnie wierzyłam, że ksiądz jest absolutnym autorytetem i zawsze ma rację, a wątpienie w jego słowa to niemal grzech. Siostry zaś nieustannie umacniały mnie w tym przekonaniu. Powiedziałam mu, że nie wydaje mi się, abym doświadczyła jakichś traum, co on nazwał pychą i przekorą. Próbowałam mu wyjaśnić swój stosunek do Boga. Opowiadałam o tym, jak ważna jest dla mnie przyroda jako miejsce, w którym poznaję Boga; miejsce, które daje odpoczynek, pozwala chłonąć Boga z drzew, z ziemi i ze słońca oraz pozwala wyznać mu cały swój ból. Ksiądz odparł, że moje dotychczasowe życie duchowe nie tyle jest złe, ile wręcz w ogóle nie istnieje. Mój związek z Bogiem nie istnieje. Twierdził, że jestem idealistką niemającą pojęcia o Bogu, więc nie mogę czegokolwiek z Nim przeżywać. A ja bez reszty uwierzyłam w te słowa rzekomego autorytetu. Wbrew wszystkim swoim przekonaniom. Wbrew wszystkim uczuciom. Zabiłam własne przekonania i uwierzyłam, że to on ma rację. W kilka dni całkowicie zniszczył moje życie.
Przejęłaś jego filozofię duchową?
Nic z tych rzeczy. Nie wierzyłam, że z Bogiem to działa tak, iż człowiek recytuje księdzu swoje traumy, ksiądz kładzie na niego ręce, modli się i wszystkie problemy znikają. Uwierzyłam, że to, co przeżywałam dotychczas, było złudzeniem, ale nie potrafiłam przyjąć nowej, uproszczonej wersji wiary, przedstawionej mi przez tego człowieka. Po prostu nie było to już możliwe. Nagle wszystko przestało istnieć. Pozostała tylko moja wiara, że już nic nie istnieje. Cała ta modlitwa o uzdrowienie wydała mi się śmiesznym teatrzykiem, w którym wszyscy mamy sobie popłakać, poczuć ulgę i po wsze czasy sławić Boga, który nas uleczył. Ten ksiądz wcale nie wziął pod uwagę mojej osobowości. Nie potrafił zrozumieć, że nie chcę, aby podczas modlitwy kładł mi dłonie na głowę, bo nie lubię kontaktu fizycznego z obcymi ludźmi. Widział w tym szatana, który mnie opętał. A przecież chyba dużo ludzi czuje podobnie jak ja i nie ma w tym nic dziwnego. Lecz on po prostu parł przed siebie jak buldożer, który w imię Boga gotów jest unicestwić człowieka. Czułam się poniżona.
Jak żyło ci się w klasztorze po tym doświadczeniu?
Ćwiczenia duchowe się skończyły, a mnie wypełniała tylko pustka. Nie potrafiłam się już modlić. Uwierzyłam, że moja modlitwa jest bezwartościowa. Zaczęłam unikać przyrody, bo okazała się jedynie złudzeniem. Zostałam sama. Później dowiedziałam się, że ów ksiądz zorganizował podobne seminarium również w mojej rodzinnej parafii. Kiedy potem przyjechałam do domu, zastałam matkę w stanie całkowitego rozchwiania psychicznego. Ciągle płakała nad swoim życiem, nie potrafiła się pozbierać. Powtarzała w kółko, że ten ksiądz jej pomoże. Poszłam do niego i powiedziałam, do jakiego stanu nas doprowadził. A on wciąż twierdził, że Bóg uleczy matkę, a ja mam albo podporządkować się jego zasadom, albo zacząć brać tabletki uspokajające. Nie widział innego wyjścia. Czułam się zdradzona. Nie potrafiłam zaakceptować tak poniżających warunków. Poprosiłam, żeby wysłał matkę do psychiatry, ale on się upierał, że to Bóg ją uzdrowi.