Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zmęczony konfliktami z przełożonymi oraz stereotypowym myśleniem parafian ksiądz odchodzi z Kościoła i wprowadza się do zaniedbanego domu odziedziczonego po dziadkach. Do budynku przylega duży i zarośnięty ogród, a ksiądz postanawia tchnąć w to miejsce nowe życie i przywrócić mu dawny blask.
Pomimo różnych problemów konsekwentnie realizuje swój plan, jednak widmo przeszłości nie daje o sobie zapomnieć. Na domiar złego światło dnia ujrzy jedna związana bezpośrednio z księdzem mroczna tajemnica, o której nie miał dotychczas pojęcia.
Czy po wieloletnim stażu w stanie duchownym uda mu się powrócić do tak zwanego normalnego życia?
Petra Dvořáková, autorka bestsellerowych Wron oraz Jestem głód, znów przygląda się wnikliwie zakamarkom ludzkiej duszy i po raz kolejny zadaje trudne pytania bez jednoznacznych odpowiedzi.
Petra Dvořáková (ur. 1977) - czeska pisarka, publicystka i scenarzystka. Autorka bestsellerowej powieści Wrony, najpopularniejszej w Polsce czeskiej książki XXI wieku, oraz autobiograficznej prozy Jestem głód.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 206
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Zahrada
©Petra Dvořáková, 2022
©Host – vydavatelství, s.r.o., 2022
Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2023
All rights reserved.
Kopiowanie, udostępnianie i rozpowszechnianie całości lub fragmentów bez pisemnej zgody wydawnictwa zabronione.
Okładka: Lucie Kaňová
Redakcja: Klaudia Kościelska | Ad Fontes
Korekta: Ewa Żak
Wydawca:
Stara Szkoła Sp. z o.o.
Rudno 16, 56-100 Wołów
www.stara-szkola.com
ISBN: 978-83-67889-09-4
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek
Już z oddali widzę, w jak żałosnym stanie jest ten dom. Ubytki tynku, zgniła leżąca trawa i przerośnięte krzewy, sięgające aż do okien. Rynny przerdzewiałe, na dachu brakuje kilku dachówek. Gdy podchodzę bliżej, dusi mnie lęk. Najchętniej odwróciłbym się i uciekł. Gdybym tylko miał dokąd. Lecz nie mam na świecie żadnego innego miejsca, do którego mógłbym się udać, w którym mógłbym się zaszyć i pozostać na zawsze w ukryciu. Żadnego oprócz tej strasznie zaniedbanej willi na obrzeżach miasta.
Mam wrażenie, że zza okien sąsiednich domów obserwują mnie obce oczy. Oceniają, czy nadaję się, by tu zamieszkać. Tak jak oceniały mnie przez ostatnie osiem lat, a ja próbowałem się przed nimi ukrywać. Wmawiam sobie, że tu, w mieście, ludzie nie zwracają na siebie nawzajem uwagi. I że tu raczej nikt mnie już nie zna. Że nikogo nie zainteresuje nowy mieszkaniec. A mimo to znów, tak jak często ostatnimi czasy, ogarnia mnie lęk. Po tej ulicy niemal biegnę, dopiero przed domem zdobywam się na odwagę, by zwolnić krok. Staram się złapać oddech. Nie rozglądać się. Nie napotkać wzrokiem przypadkowego spojrzenia. Szybko wyciągam od dawna nieużywany klucz i próbuję otworzyć nim furtkę. Nawet nie drgnie. A czego się spodziewałem? Przez trzy lata nie pojawiłem się tu przecież ani razu. Zimno mi w palce, jak na koniec marca jest wyjątkowo chłodno. Już myślę, że będę musiał się poddać, ale zamek w końcu ustępuje. Szybko otwieram, furtka oczywiście głośno skrzypi, więc nawet jeśli dotychczas sąsiedzi mnie nie zauważyli, to ten dźwięk na pewno przywołał ich do okien.
Ogród jest tak zarośnięty i zaniedbany, że ledwo go poznaję. Bez sterczy nie tylko wysoko w górę, ale również na wszystkie strony. Nieprzycięte gałęzie jabłoni wykręcają się z wyczerpania, a kępy starej pokrzywy duszą wszystko wokół. Oczka wodnego prawie nie widać, rabatki zniknęły całkowicie. Krzaki róży przy schodach i werandzie uschły. A przecież obiecywałem sobie, że będę regularnie odwiedzać to miejsce. Obiecałem babci, że o nie zadbam. Lecz skończyło się dokładnie tak, jak się obawiała. Czasu na to nie znalazłem, wynajmować obcym nie chciałem, więc teraz mam za swoje.
Walka z drzwiami wejściowymi jest jeszcze bardziej zaciekła niż przed chwilą z furtką. Próbuję ze wszystkich sił, rzucam torbę na ziemię i wymierzam im kilka wściekłych kopniaków. Tyle że pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie. Staram się uspokoić, na krótko kucam i oddycham głęboko. Potem znów wstaję, prawą ręką naciskam zimną klamkę i z łatwością przekręcam klucz, tak jakby zamek wcale się nie zaciął. Otwieram drzwi i szybko wślizguję się do środka. Ale ani kroku dalej. Prawie zatrzymuje mi się serce. Jestem tu. Naprawdę tu jestem. Nie na moment, z krótką wizytą. Nie na piętnaście niecierpliwie odliczanych minut, kiedy to wyjaśniałem babci, że wstąpiłem, bo akurat przejeżdżałem obok i że mam mnóstwo pracy. Tym razem zostanę tu na zawsze. Po tych wszystkich latach znów będzie to mój dom. Patrzę na stare czarno-białe kafle podłogowe i wydają mi się bliskie jak w domu rodzinnym, a jednocześnie całkowicie obce. Na wieszaku wisi znoszony płaszcz, tak jakby babcia przed minutą go tam odwiesiła. A przecież minęło już kilka lat. Umarła tu sama, bez pomocy. Miałem wtedy inne zmartwienia. Ważniejsze. A potem jej dom pozostał bez opieki, dokładnie tak jak ona. Teraz się cieszę, że go mam. Że mam się gdzie podziać.
Za oknami zapada zmrok, wciskam włącznik światła w przedpokoju, ale nie działa. Próbuję jeszcze w korytarzu, ale również bezskutecznie. Przychodzi mi do głowy, że może wysiadły bezpieczniki. Przecież z pewnością ten dom przetrwał niejedną burzę, po której nikt ich nie sprawdzał. Wychodzę i okrążam budynek, otwieram skrzynkę, ale bezpieczniki wyglądają na nienaruszone. Na wszelki wypadek wszystkie wyłączam i znów włączam. Dziadek zawsze tak robił. Lecz tym razem to nie pomaga. Wracam do środka, przez kilka minut chodzę po zatęchłym korytarzu tam i z powrotem, rozglądam się, czy nie ma tu jeszcze jakiejś skrzynki, którą przegapiłem jako dziecko, jednak niczego takiego nie znajduję. Dopiero po chwili przychodzi mi do głowy zbawienna myśl, żeby zadzwonić do dostawcy prądu. Przez automatyczną infolinię wreszcie łączą mnie z działem obsługi klienta, krótko wykłócam się z konsultantką, pyta mnie o mnóstwo rzeczy, których nie wiem, choć najwyraźniej powinienem wiedzieć. Próbuje być uprzejma, natomiast ja wychodzę z siebie. A jednocześnie mam gdzieś z tyłu głowy, że jest to moje pierwsze zderzenie z rzeczywistością, której tak się obawiałem i przed którą uciekałem przez tyle lat. Po kilku minutach rozmowy udaje się nam wspólnie ustalić, że prąd został odcięty z powodu jakiegoś niezapłaconego rachunku. Głupich trzystu koron. Nie wyciągałem tu upomnień ze skrzynki na listy, wiadomości w poczcie elektronicznej odkładałem na później, ale nigdy do nich nie wracałem. A cierpliwość firmy się wyczerpała.
– A kiedy moglibyście go podłączyć? – Próbuję zachować spokój, chodzi przecież o problem powstały z mojej winy.
– Jeśli ureguluje pan zaległość jeszcze dziś, to zgodnie z umową mamy cztery dni na… – odpowiada konsultantka automatycznie jak maszyna.
– Cztery dni? Czy nie można by tego przyśpieszyć? – odwarkuję, choć nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak wygląda osoba, na którą warczę.
Lecz zamiast sensownej odpowiedzi dziewczęcy głos znów recytuje mi zdanie z umowy. I obiecuje, że zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby podłączyć mi prąd jak najszybciej. Pewnie tak samo, jak ja obiecywałem ludziom, że zmówię pacierz za uśmierzenie ich smutków. Oto cały ten wasz duszpasterz w pełnej krasie!
W kuchni wszędzie czuć wilgoć, ściany są zimne, a pod oknem widnieje półmetrowa czarna plama pleśni. Owszem, na zewnątrz jest zimno, ale tu chłód przenika do szpiku kości. Otwieram okno, żeby trochę wywietrzyć, ale niezbyt to pomaga. Odsuwam krzesło od stołu, siadam i patrzę na ogród. Próbuję nie myśleć o tym, co powiedzieliby babcia i dziadek, gdyby widzieli, jak bardzo to wszystko zapuściłem. Pewnie rwaliby sobie teraz włosy z głowy na wspomnienie tego, jak chwalili się sąsiadom, że postanowiłem pójść w ich ślady. Odkąd złożyłem podanie do technikum ogrodniczego, dziadek był w swoim żywiole. Jeszcze cierpliwiej uczył mnie grzebania w ziemi. Rozpoznawania jej właściwości oraz tych roślin, które będą w niej najlepiej rosły, i tych, które rychło zwiędną. Czekania, aż drzewka się zakorzenią. Obserwowania, gdzie życie się rodzi, a gdzie kończy. Dbania. Wiecznego dłubania przy oczku wodnym, żeby przyjęły się w nim nenufary. W szkole ogrodniczej nie musiałem się już potem niczego uczyć, od dawna miałem to wszystko we krwi. Tyle że później wpadłem w amok. Tak nazywali to zgodnie babcia z dziadkiem, w odróżnieniu ode mnie. Mnie wezwał Bóg. Nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy zupełnie przypadkowo wszedłem do kościoła, gdzie akurat modliła się grupka młodych ludzi. Nie wiem, czy to te modlitwy, czy światło padające na ołtarz, czy jeszcze coś innego, ale nagle i niespodziewanie ogarnęło mnie absolutne szczęście. Pewność, że jest tam ktoś, kto mnie bezwarunkowo kocha. Kto mnie zbawił i uratował. Odnalazłem swojego Boga, życiową oporę i prawdę. Miałem na to tysiące słów, od których dziś zbiera mi się na wymioty. Powołał mnie, uzdrowił, wybrał. Owszem, przede wszystkim wybrał. Z miernego chłopaka, który nie potrafił znaleźć sobie dziewczyny, nagle stałem się kimś. Wystarczyło kilka lat później wstąpić do seminarium, a ludzie w kościele niemal całowali mnie po rękach. A co dopiero gdy zostałem księdzem. Lecz jak szybko człowiek pnie się w górę, tak szybko spada w dół. Tak mawiał dziadek, kiedy czasem ich odwiedzałem i tłumaczyłem, co i jak powinni robić. Ogarnięty dumą myślałem wówczas, że mnie te jego słowa nie dotyczą. I właśnie dlatego stoję tu dziś, a wokół roztacza się to pobojowisko. Zresztą za sobą również pozostawiłem tylko pole po przegranej bitwie.
Wstaję z krzesła i idę do pokoju. Tu wszystko jeszcze bardziej śmierdzi stęchlizną. Przeglądam książki, które zostały w przeszklonych biblioteczkach. Bardzo stara książeczka do nabożeństwa. Przesuwam szkło, przymykam powieki i próbuję powąchać, czy papier utrzymał swój zapach. Tak jak kiedy babcia powykrzywianymi palcami przewracała pożółkłe kartki. Zabierz, Panie, i przyjmij całą wolność moją, pamięć moją i rozum, i wolę moją całą, cokolwiek mam i posiadam. Ty mi to wszystko dałeś, Tobie to, Panie, oddaję. Twoje jest wszystko – moje oczy padają na modlitwę, która brzmi teraz raczej jak oskarżenie. Bezlitosne przypomnienie mej pychy, gdy czytałem ją wcześniej tyle razy. Gdy tłumaczyłem babci, że nie wystarczy co jakiś czas przeczytać modlitwę z książeczki. Że musi według tego żyć. Jakże naiwnie wierzyłem, że dobrze wiem, na czym polega prawdziwe Życie. A tymczasem babcia biegała wokół grządek z rzodkiewkami.
Obok, jak gdyby nigdy nic, stoi metalowa figurka Buddy. Dokładnie tak żyli babcia i dziadek. Oboje podążali tak trochę własną drogą, ale nie przeszkadzało im to w byciu razem. A teraz nie ma tu żadnego z nich. Jestem tylko ja i wcale nie mam ochoty myśleć ani o tym, co już za mną, ani o tym, co mnie jeszcze czeka. Chciałbym jakimś cudem powrócić do raju, który znajdował się kiedyś w tym domu. Do raju, który opuściłem, sądząc, że tam, za murami ogrodu, jest lepiej. A teraz pragnę niczego nie wiedzieć i nie pamiętać, żyć bez świadomości tego ohydnego świata gdzieś hen, daleko, pozostać na zawsze w czystym, acz nieodwracalnie utraconym dzieciństwie. Stoję tak z tą figurką w ręce chyba z godzinę, dopóki sobie nie uświadomię, że szczękam zębami z zimna, a na zewnątrz jest już prawie ciemno. Postanawiam rozpalić w piecu, bo w przeciwnym razie trudno będzie przetrwać noc. Przyszło mi do głowy, że mógłbym ją spędzić w hotelu, ale na samą myśl o tym, że miałbym z kimś rozmawiać, robi mi się tak niedobrze, że natychmiast odrzucam tę możliwość.
Włączyłem latarkę w telefonie, zszedłem do piwnicy i ruszyłem do kotłowni. Od czasów mojego dzieciństwa nic się tam nie zmieniło. Sterty narzędzi ogrodowych, sparciałe worki przeżarte przez myszy, przerdzewiała konewka i stara dębowa beczka do kiszenia kapusty. Za drewnianym przepierzeniem leży kupka węgla; wystarczy mniej więcej na tydzień, może dwa. Ale wątpię, żeby w kaloryferach była woda, a bez prądu i tak sobie nie poradzę.
Na szczęście w pomieszczeniu za kotłownią zostało trochę porąbanego drewna. Włożyłem je do kosza i zaniosłem na górę do pokoju. Modlę się, żeby w kominie był ciąg. Wprawdzie wiem, że powinienem go najpierw sprawdzić, ale nie zdobędę się na odwagę, żeby po ciemku wejść na strych. Przy biblioteczce leży sterta jakichś na wpół spleśniałych papierów, przez chwilę je przeglądam, są to w większości wypisy ze szpitali, wycinki z gazet i dokumenty, które niepotrzebnie gromadziła babcia. Wprawdzie wydają mi się bezużyteczne, ale nie biorę ich na rozpałkę. Muszę je najpierw przejrzeć. W szufladzie kuchennego stołu znajduję stary program telewizyjny. Zgniatam go w kulę, obkładam w kominku trzaskami i próbuję podpalić, lecz papier jest bardzo wilgotny, spodziewałem się tego. Próbuję parokrotnie, ale mam tylko kilka zapałek. Zresztą też są mokre i ledwo się palą. Zastanawiam się, co teraz. Zbieram po domu koce, żeby się czymś przykryć, ale wszystkie są lodowate i nieprzyjemnie zawilgotniałe, bardziej chłodzą, niż grzeją. W końcu ściągam z wieszaka również stary płaszcz babci, narzucam go na koce i na chwilę usypiam.
Gdy się budzę, na zewnątrz panuje nieprzenikniony mrok. Z pewnością jest już po północy. Drżę z zimna, nogi mam lodowate i potrzebuję do toalety. Znów bezskutecznie próbuję podpalić gazetę, z trudem robię kilka przysiadów, żeby się rozgrzać. Bez rezultatu. W końcu w akcie desperacji sięgam po torbę i wyciągam te stare bawełniane majtki, przetarte już między nogami. Formuję z nich kulę, również obkładam je w piecu trzaskami i podpalam. Wreszcie pojawia się ogień, szybko dokładam większe drewienka i prawie wkładam ręce w płomienie, tak bardzo łaknę ich ciepła. Lecz zaraz staje się jasne, że komin nie ma ciągu, pokój wypełnia się dymem, otwieram okno, ale od tego duszącego smrodu i tak zaczyna boleć mnie głowa. Resztę nocy spędzam w bólu i zimnie, kilka razy wymiotuję z powodu migreny i już do rana nie usypiam ani na chwilę.
Około szóstej zaczyna świtać, ból głowy trochę zelżał, ale wciąż jest strasznie zimno. Z toalety śmierdzi wymiotami i moczem, ponieważ w spłuczce nie ma wody. Cały połamany wstaję i przez werandę na tyłach domu wychodzę do ogrodu. Jest cichy i mroczny niczym nieprzenikniona dżungla, w którą lepiej się nie zapuszczać. I właśnie dlatego nie potrafię oprzeć się pokusie i wchodzę między oszronione drzewa. Pod starym orzechem leży na wpół zniszczony kosz. Drewniana altana ledwo się trzyma i trochę się obawiam, że gdybym oparł się o którąś belkę, cała konstrukcja zawaliłaby mi się na głowę. Podnoszę kosz i ostrożnie siadam na ławce. Przychodzi mi do głowy, że powinienem się pomodlić. Chociaż przez chwilę. Jakoś. A przecież w ostatnich latach już tylko wyrzucałem z siebie te zbitki słów w pustkę. Bez ziarnka nadziei, że gdzieś istnieje jakiś Bóg, który mógłby mnie usłyszeć. A tym bardziej taki, któremu mogłoby na mnie zależeć. Im bardziej przekonywałem ludzi o jego istnieniu, tym mniej sam w niego wierzyłem. W zeszłym roku stałem się już tylko sprzedawcą taniej nadziei. Niezawodnie uspokajał mnie zawsze tylko różaniec, powtarzanie w kółko tego samego, niemyślenie o niczym, a jednocześnie myślenie o wszystkim. Może te moje modły były tak naprawdę dużo bliższe buddyjskiemu przesuwaniu koralików niż katolickiemu oddawaniu pokłonów Maryi Pannie? Zaczynam bezrefleksyjnie wypowiadać pierwsze słowa modlitwy. Patrzę przed siebie na kamienną ścianę i wspominam, jak odkryliśmy przy niej storzan. Według dziadka wyrósł tam dzięki wapiennemu tynkowi, którym niegdyś pokrył ścianę domu, a każdej zimy opadały na ziemię jego kolejne płaty. Wiosenne odwilże przynosiły przez to coraz więcej wstydu, ale cóż z tego, skoro dzięki temu doczekaliśmy się rzadkiej orchidei. Resztki tynku zbiliśmy, ale wapno pozostało w glebie. Storzan stopniowo się rozrastał. Teraz nagle ogarnęło mnie nieodparte pragnienie, by sprawdzić, czy przetrwała choć jedna z tych roślinek. Przeczesuję kępy zlodowaciałej trawy i pokrzyw, ale po orchideach nie ma ani śladu. W tej temperaturze i wilgotności jeszcze bardziej czuję się jak nieforemny dziwak, którym przecież stałem się z upływem lat. Ponadto już po kilku krokach mam spodnie mokre niemal po pas. Z zimna prawie nie czuję nóg i chce mi się płakać. Rozczarowany wracam do domu. To wszystko stanowi moją i tylko moją wizytówkę. Storzan dziadka zniknął i wyłącznie ja jestem temu winny.
W oszronionych szybkach werandy zaczyna się odbijać mocne pomarańczowe światło ze wschodu, roztaczające taką nadzieję, że nie potrafię na nie nawet spojrzeć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Dwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej
Czy tak młoda dziewczyna ma szansę ucieczki z życiowej pułapki? Czy jako społeczeństwo wykształciliśmy odpowiedni system pomocy dzieciom? Czy przepaść między córką a rodzicami jest możliwa do przeskoczenia?
Petra Dvořáková, jedna z najważniejszych czeskich pisarek współczesnych, bezkompromisowo porusza ważne tematy społeczne, ubierając je w świetną fabułę. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy pragną znaleźć klucz do świata dziecięcych emocji.
Wśród czytelników Wron duże kontrowersje wywołuje zakończenie powieści, otwarte i pozostawiające pole do interpretacji. Co tak naprawdę wydarzyło się w scenie końcowej? Co mogło się wydarzyć?
Jestem głód to opowieść z wyraźnymi motywami autobiografi cznymi. Wychowująca się w opresyjnej rodzinie dziewczynka uzdolniona plastycznie poszukuje własnej drogi, własnych uczuć, własnego ja. Wie, że aby pozostać sobą i nie zatracić się w dusznej relacji z matką, musi uciec, dokądkolwiek i jak najszybciej. Podczas lektury przeżyjemy z nią trzydzieści dwa lata pełne rozterek, wzlotów i upadków. Wraz z nią będziemy dojrzewać, kochać, rodzić, cieszyć się i cierpieć. Wpuści nas do swojego intymnego świata tak daleko, jak tylko było to możliwe. A to wszystko, podobnie jak we Wronach, ku przestrodze nas wszystkich.
Puchar od Pana Boga to zbiór opowiadań, w których sport stanowi pretekst do opowieści o sprawach najważniejszych: życiu i śmierci, miłości, przyjaźni i pasji. Ota Pavel pisze o zwycięstwach i porażkach równie ujmująco jak o sarnach i rybach.
Doskonała lektura dla czytelników ceniących szczerość, wrażliwość i piękno.
„Może każdy z nas dostanie puchar od Pana Boga, ale będą one różnej wielkości, w zależności od tego, jak zachowywaliśmy się na tym świecie. Jeden będzie zrobiony na przykład z nieba. Inny ze złotych gwiazd. A jeszcze inny z Drogi Mlecznej".
fragment