Jestem innym TY - Anna Partyka - Judge - ebook

Jestem innym TY ebook

Anna Partyka-Judge

4,0

Opis

Powieść dotyka wiele społecznych problemów wynikających z transpłciowości.
Porusza zagadnienie dojrzewania emocjonalnego, ale także rodzinnych oraz
indywidualnych zmagań z tym, co przynosi nam życie.
 
Przecież pod każdym dachem znajdziemy mnóstwo zgrzytów, niedopowiedzeń i osobistych tragedii.
Kto naprawdę jest bohaterem powieści: Stefka czy Natalka? Która z nich
zmaga się z transpłciowością, a która dojrzewa emocjonalnie i w
ekstremalnych warunkach życiowych buduje osobowość dojrzałej kobiety? Kto
kim się opiekuje? Kto kogo wspiera podczas życiowych zawirowań?
 
Tolerancja i jej brak, miłość, ale i zło, niepewność oraz wiara to tylko niektóre z
ważnych czynników kierujących naszym postępowaniem. Dowiedz się, jaki mają
wpływ na życie bohaterów „Jestem innym TY".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewelina2611

Dobrze spędzony czas

"Cza­sem trze­ba upaść, aby wie­dzieć, gdzie się stoi..." „Jestem innym TY” to powieść, która w niezwykle poruszający sposób podejmuje temat transpłciowości, ale nie ogranicza się tylko do tego wątku. To opowieść o dojrzewaniu, samotności, miłości i sile relacji rodzinnych tych, które wspierają a czasami  ranią. To właśnie w momentach największego kryzysu rodzina powinna być naszym schronieniem.Wtedy nie musimy udawać i wiemy,że  jesteśmy kochani tacy, jacy jesteśmy. Każdy z nas potrzebuje akceptacji i oparcia, a nie odrzucenia – szczególnie wtedy, gdy świat na zewnątrz okazuje się brutalny i pełen mroku. Często brak wiedzy lub strach przed innością budzi w ludziach te gorsze instynkty. "Bo ego­izm nie za­wsze jest zły. Cza­sem jest ko­niecz­ny, po­nie­waż tyl­ko wte­dy, gdy trosz­czy­my się o sie­bie, po­tra­fi­my za­trosz­czyć się o po­trze­by in­nych lu­dzi". Czytając książkę zastanawiamy się ,kto jest najważniejszą postacią. Dla mnie była nią  właśnie Stefka, która bardzo szy...
00



Każ­dy jest za­ję­ty uda­wa­niem ko­goś,

kim wca­le nie jest.

Moż­li­we, że dzie­je się tak dla­te­go,

iż nikt nie wie, kim na­praw­dę jest.

– Au­tor nie­zna­ny

Dziś mam szczę­ście, że żyję,

mam cen­ne ludz­kie ży­cie,

nie za­mie­rzam tego mar­no­wać.

– Da­laj­la­ma

Prolog

Czy kie­dy­kol­wiek za­sta­na­wia­łeś się nad wła­snym cia­łem? Od­czu­wa­łeś wów­czas jego har­mo­nię z du­szą? Mia­łeś świa­do­mość oso­by, któ­rą je­steś?

Je­śli two­je wła­sne cia­ło ko­mu­ni­ku­je się z tobą i nie od­czu­wasz dys­kom­for­tu, wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Co jed­nak, je­śli jest ina­czej? Co, je­śli kod kre­sko­wy za­pro­gra­mo­wa­ny w mó­zgu po­ka­zu­je er­ror? To błąd, z któ­rym zwy­kle trud­no so­bie po­ra­dzić.

Po­szu­ki­wa­nie od­po­wie­dzi na py­ta­nie kim je­stem? – ko­bie­tą czy męż­czy­zną, dziew­czy­ną czy chło­pa­kiem? – do­star­cza in­for­ma­cji o wła­snej płcio­wo­ści. Iden­ty­fi­ka­cja płcio­wa jest ele­men­tem toż­sa­mo­ści płcio­wej. To o niej chcę opo­wie­dzieć.

Kim je­stem? Ja­kim je­stem czło­wie­kiem?– ta­kie py­ta­nia za­da­je so­bie wie­lu lu­dzi.

Płeć dziec­ka usta­la się już w mo­men­cie po­czę­cia, a więc wte­dy, gdy ko­mór­ka ja­jo­wa po­łą­czy się z plem­ni­kiem. Oko­ło dzie­wią­te­go ty­go­dnia cią­ży za­czy­na­ją po­wsta­wać na­rzą­dy mę­skie, żeń­skie kształ­tu­ją się oko­ło dzie­sią­te­go ty­go­dnia. W tak wcze­snym sta­dium roz­wo­ju ze­wnętrz­ne na­rzą­dy płcio­we są do sie­bie bar­dzo po­dob­ne. Je­śli ro­dzi­ce chcą się do­wie­dzieć z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa, czy uro­dzi się chło­piec, czy dziew­czyn­ka, mu­szą z tym po­cze­kać do dwu­dzie­ste­go ty­go­dnia. Wte­dy uwi­docz­nia­ją się war­gi sro­mo­we u dziew­czyn­ki oraz pe­nis i mosz­na u chłop­ca. To wszyst­ko de­ter­mi­nu­je bio­lo­gia. Dziec­ko nie ma na to żad­ne­go wpły­wu, to pro­ce­sy bio­lo­gicz­ne de­cy­du­ją o tym, czy bę­dzie mia­ło ce­chy fi­zycz­ne chłop­ca, czy dziew­czyn­ki.

Dużo bar­dziej zło­żo­nym za­gad­nie­niem jest toż­sa­mość płcio­wa. W mą­drej ga­ze­cie prze­czy­ta­łam, że kształ­to­wa­nie toż­sa­mo­ści płcio­wej za­czy­na się oko­ło dru­gie­go roku ży­cia i wią­że się z roz­wo­jem psy­cho­lo­gicz­nym dziec­ka. Jest to po­czą­tek pro­ce­su po­znaw­cze­go, w któ­rym dzie­ci uświa­da­mia­ją so­bie, czy są chłop­ca­mi, czy dziew­czyn­ka­mi. Pierw­szy etap to iden­ty­fi­ko­wa­nie się z ro­dzi­ca­mi, ko­lej­ny to przyj­mo­wa­nie mo­de­li za­cho­wań cha­rak­te­ry­stycz­nych dla da­nej płci. Za­kła­da się, że dziec­ko na­by­wa umie­jęt­ność okre­śle­nia przy­na­leż­no­ści do kon­kret­nej gru­py do siód­me­go roku ży­cia. Zda­rza się jed­nak, że po­strze­ga­nie wła­snej toż­sa­mo­ści płcio­wej jest u dziec­ka za­bu­rzo­ne.

Mam na imię Stef­ka. Opo­wiem ci, jak to było w mo­jej ro­dzi­nie, gdy mój kil­ku­let­ni brat oka­zał się sio­strą.

Dzień katastrofy

Dzień, któ­ry po­sta­wił trwa­łą gra­ni­cę mię­dzy ży­ciem przed a ży­ciem po,przy­padł na po­czą­tek wio­sny, już po świę­tach wiel­ka­noc­nych, do­kład­nie 12 kwiet­nia 2015 roku. To data, któ­ra wry­ła się w moją pa­mięć i świa­do­mość. Nie ma siły, mo­gą­cej ją wy­ma­zać lub choć­by lek­ko za­trzeć.

Tego dnia moja sio­stra Na­ta­lia wraz ze swo­ją przy­ja­ciół­ką Han­ką po­bie­gły do par­ku Ka­spro­wi­cza. I nie było w tym nic dziw­ne­go, bo zwy­kle tam cho­dzi­ły. Wcze­śniej tego roku wła­śnie tam to­pi­ły ma­rzan­nę z dzie­cia­ka­mi z kla­sy, a póź­niej – ale jesz­cze przed 12 kwiet­nia – też od­wie­dza­ły ów park kil­ka­krot­nie. Jak zwy­kle. Uwiel­bia­ły prze­cież to miej­sce, wciąż o nim opo­wia­da­ły, cza­sa­mi aż do znu­dze­nia, jak­bym sama tam nie cho­dzi­ła! Sze­ro­kie par­ko­we alej­ki za­pra­sza­ły do bie­ga­nia i róż­nych za­baw.

Dla mnie było to miej­sce ro­man­tycz­nych spa­ce­rów z Łu­ka­szem. Lu­bi­li­śmy cho­dzić po par­ko­wych alej­kach, gdy tra­wa po bo­kach do­pie­ro za­czy­na­ła wy­chy­lać się do słoń­ca, ale już wy­ma­ga­ła uważ­ne­go strzy­że­nia. Wio­sna roz­kwi­ta­ła w Ka­spro­wi­czu buj­nie i so­czy­ście. Uwiel­bia­łam alej­kę z per­go­la­mi. O tej po­rze roku po­wo­je do­pie­ro za­czy­na­ły się piąć ku gó­rze po drew­nia­nych krat­kach. Byle jak naj­szyb­ciej do słoń­ca. Kto pierw­szy? Byle szyb­ciej, buj­niej, gę­ściej! Każ­de­go roku ob­ser­wo­wa­łam ten pro­ces z za­chwy­tem.

Tam­te­go dnia, po wyj­ściu Na­ta­lii i Han­ki, zo­sta­łam w domu sama. Mama była na dy­żu­rze w szpi­ta­lu, oj­ciec w ko­men­dzie. Było pu­sto i prze­raź­li­wie ci­cho. W ta­kich chwi­lach ża­ło­wa­łam, że nie mamy żad­ne­go zwie­rza­ka. Nie­spo­dzie­wa­nie dla sa­mej sie­bie na­gle zna­la­złam się pod drzwia­mi po­ko­ju sio­stry. Jak­bym chcia­ła coś spraw­dzić. Ale co? Nie mia­łam wte­dy po­ję­cia. Coś cią­gnę­ło mnie tam jak ni­g­dy przed­tem. In­stynkt? In­tu­icja? Pod­szept pod­świa­do­mo­ści? W każ­dym ra­zie coś mnie ku­si­ło, żeby tam zaj­rzeć.

Klam­ka skrzyp­nę­ła pod na­po­rem mo­jej dło­ni. Wcią­gnę­łam po­wie­trze, w któ­rym wciąż czuć było odro­bi­nę per­fum lub dez­odo­ran­tu, choć uchy­lo­ne okno wpusz­cza­ło świe­ży za­pach bu­dzą­cej się wio­sny. Lek­ki po­wiew wia­tru po­ru­szał fi­ran­ką. Ener­gia i kru­chość. Taka myśl przy­szła mi do gło­wy, kie­dy otwo­rzy­łam te cho­ler­ne drzwi. W środ­ku rów­no po­ukła­da­ne plu­sza­ki na pół­kach. Tak! Na­ta­lia czę­sto się nimi ba­wi­ła i przy­tu­la­ła. Urzą­dza­ły z Han­ką przed­sta­wie­nia, jak w te­atrzy­ku. Cza­sa­mi za­pra­sza­ły mnie do wspól­nej za­ba­wy. Chy­ba ja sama ją za­po­cząt­ko­wa­łam, kie­dy Na­tal­ka, zwa­na przez wszyst­kich w domu Kró­licz­kiem, była jesz­cze mała. Łóż­ko przy­kry­wa­ła kapa bez żad­nej zmarszcz­ki, a na biur­ku ze­szy­ty i książ­ki le­ża­ły uło­żo­ne pod li­nij­kę, przy­go­to­wa­ne do pra­cy. Już daw­no nie wi­dzia­łam sa­mo­cho­dów wśród za­ba­wek Kró­licz­ka. Cza­sem bu­do­wał ja­kieś z kloc­ków Lego, bo po­trze­bo­wał ich do zo­bra­zo­wa­nia ru­chu ulicz­ne­go. Ro­dzi­ce po­cząt­ko­wo ku­po­wa­li dla swo­je­go młod­sze­go dziec­ka re­so­ra­ki, cię­ża­rów­ki i wozy stra­żac­kie, ale w koń­cu zre­zy­gno­wa­li. Mama wrzu­ci­ła je do pu­dła. Wciąż tam tkwi­ły, nie do­cze­kaw­szy się za­in­te­re­so­wa­nia. W tam­tym cza­sie my­śle­li­śmy jesz­cze, że mamy w domu chłop­ca, Be­nia­mi­na. Do­pie­ro po la­tach ro­dzi­ce i ja do­pu­ści­li­śmy do świa­do­mo­ści, że nasz mały Be­nio tak na­praw­dę jest małą Na­ta­lią.

Tam­te­go dnia w upo­rząd­ko­wa­nym po­ko­ju Na­tal­ki je­den ele­ment nie pa­so­wał do ob­ra­zu. Kłuł w oczy. Coś wy­sta­wa­ło z sza­fy. Pew­nie Na­ta­lia za­my­ka­ła ją w po­śpie­chu, jak nie ona. Nie­wiel­ki ka­wa­łek czer­wo­ne­go ma­te­ria­łu krzy­czał, jak­by ostrze­gał. Roz­dzie­rał bia­ło­be­żo­wą oazę ła­god­no­ści nie tyl­ko ko­lo­rem, ale rów­nież ostrą kra­wę­dzią. Kró­li­czek nie wło­żył swo­jej ulu­bio­nej, czer­wo­nej kurt­ki!

Wy­stra­szy­łam się. Trza­snę­łam drzwia­mi. Ucie­kłam do swo­je­go po­ko­ju. Coś nie po­zwa­la­ło mi za­ak­cep­to­wać tego krzy­czą­ce­go skraw­ka skó­rza­nej ma­te­rii. Ir­ra­cjo­nal­ny i lep­ki strach. Usia­dłam na fo­te­lu, pod­kur­cza­jąc nogi. Nie wiem, jak dłu­go tak sie­dzia­łam. Po ja­kimś cza­sie do­tar­ło do mnie, że moje oba­wy są nie­do­rzecz­ne. Prych­nę­łam, drwiąc ze swo­jej wy­bu­ja­łej wy­obraź­ni, i po­sta­no­wi­łam wziąć się za na­ukę. Mu­sia­łam się przy­go­to­wać do ko­lo­kwium z pra­wa kon­sty­tu­cyj­ne­go. Ob­ło­ży­łam się książ­ka­mi. Prze­kła­da­łam me­cha­nicz­nie stro­ny, nie mo­gąc się na ni­czym sku­pić. Po ko­lei zmie­nia­łam miej­sce z fo­te­la na łóż­ko i z łóż­ka na fo­tel. Skoń­czy­ło się na tym, że zi­gno­ro­wa­łam pod­ręcz­ni­ki, za­tem­pe­ro­wa­ny, go­to­wy do pra­cy ołó­wek i ko­lo­ro­we sa­mo­przy­lep­ne kar­tecz­ki, a w za­mian otu­li­łam się ko­cem i za­czę­łam czy­tać w łóż­ku Wi­chro­we wzgó­rza. Od lek­tu­ry ode­rwał mnie nie­spo­dzie­wa­ny ha­łas na dole.

– Po­mo­cy! Halo! Jest tu kto? – wrzesz­cza­ła Han­ka roz­pacz­li­wie. – Szyb­ko!

Jak się do­sta­ła do domu, nie mia­łam po­ję­cia. Czyż­bym zo­sta­wi­ła otwar­te drzwi?

– Ha­niu, tu­taj! Co się sta­ło? – krzyk­nę­łam ze swo­je­go łóż­ka, my­śla­mi prze­by­wa­jąc wciąż w świe­cie mrocz­ne­go He­athc­lif­fa.

Scho­dy za­dud­ni­ły, a w na­stęp­nej chwi­li w pro­gu po­ja­wi­ła się za­sa­pa­na, czer­wo­na na twa­rzy Han­ka.

– Stef­ka… po­mo­cy! Wsta­waj! – mó­wi­ła go­rącz­ko­wo, zdzie­ra­jąc ze mnie koc. – Nie ma chwi­li do stra­ce­nia! Mu­si­my… Szyb­ko!

– Spo­koj­nie, gdzie się pali? – pró­bo­wa­łam żar­to­wać, ale znów za­czę­ło mnie ogar­niać to samo drże­nie, któ­re­go do­zna­łam wcze­śniej w po­ko­ju Na­tal­ki. Po­czu­łam je wy­raź­nie w brzu­chu i no­gach.

– Trze­ba ra­to­wać Na­tal­kę! Oni zro­bią jej krzyw­dę! – Han­ka roz­glą­da­ła się roz­pacz­li­wie po po­ko­ju, jak­by cze­goś szu­ka­ła. Wzrok mia­ła roz­bie­ga­ny, usta jej drga­ły, a z oczu ciur­kiem le­cia­ły łzy. – Stef­ka, gdzie masz buty? Szyb­ko, mu­si­my jej po­móc!

Zda­łam so­bie spra­wę z po­wa­gi sy­tu­acji. Na­tal­ka w nie­bez­pie­czeń­stwie. Wy­sko­czy­łam z łóż­ka i chwy­ci­łam wi­szą­cą na opar­ciu krze­sła kurt­kę. Wkła­da­łam ją, zbie­ga­jąc po scho­dach. W my­ślach, jak świa­tło alar­mu, ja­skra­wił się frag­ment czer­wo­nej kurt­ki mo­je­go ma­łe­go Kró­licz­ka. W sie­ni po­spiesz­nie wsu­nę­łam na sto­py adi­da­sy. Upew­niw­szy się, że mam w kie­sze­ni klucz od domu, wy­bie­głam za Han­ką na rześ­kie, wio­sen­ne po­wie­trze.

Życie przed

Stefka, październik 2010 roku

– Je­steś głod­ny? – za­py­ta­łam Be­nia­mi­na nie­uważ­nie, bo moje my­śli ula­ty­wa­ły w zu­peł­nie in­nym kie­run­ku.

Wspo­mi­na­łam wczo­raj­sze spo­tka­nie z Łu­ka­szem. To była na­sza trze­cia rand­ka. W brzu­chu fru­wa­ły mi mo­ty­le, mrów­ki gry­zły w pię­ty, a ptasz­ki ćwier­ka­ły wo­kół gło­wy. Za­uro­cze­nie przy­pię­ło mi skrzy­dła do ra­mion.

– Pew­nie, że je­stem głod­na! – Be­nio za­ak­cen­to­wał ostat­nie sło­wo, ale po­cząt­ko­wo nie zwró­ci­łam na to uwa­gi. – Ugo­tu­jesz mi jaj­ko na mięk­ko? To żół­te roz­le­wa się na ję­zy­ku i jest ta­kie cie­płe. Mmm… – Przy­mknął oczy i po­gła­dził się ręką po brzu­chu. – A do tego buł­kę z ma­słem, do­brze? – Prze­chy­lił gło­wę i o mały włos nie spadł ze stoł­ka przy ku­chen­nej wy­spie.

– Uwa­żaj! – krzyk­nę­łam i sko­czy­łam, aby go ła­pać, ale on się tyl­ko ro­ze­śmiał per­li­ście.

– No co ty, sio­stra! – Pu­ścił do mnie oczko, opa­da­jąc te­atral­nie na opar­cie ho­ke­ra.

Ser­ce pod­sko­czy­ło mi do gar­dła ze stra­chu, że upad­nie i roz­bi­je so­bie gło­wę. A on się śmiał. Wku­rzy­ło mnie to!

– Be­niu… – za­czę­łam kar­cą­cym to­nem, ale mi prze­rwał:

– Na­ta­lio… pro­szę.

– Be­niu, gdy­by coś ci się sta­ło… – nie da­wa­łam za wy­gra­ną.

– Na­ta­lio. Pro­szę, po­wiedz tak do mnie – mó­wił spo­koj­nie, twarz miał po­waż­ną.

Sied­mio­let­ni chło­pak w tej chwi­li wy­glą­dał jak do­ro­sły, po­waż­ny fa­cet! Bły­ski roz­ba­wie­nia cał­kiem znik­nę­ły z jego oczu. Spoj­rza­łam na nie­go uważ­niej. Zo­ba­czy­łam coś, co za­trzy­ma­ło moje dło­nie w po­wie­trzu. Prze­sta­łam sma­ro­wać chleb. Na kil­ka se­kund za­mar­łam. Utkwi­li­śmy w so­bie wzrok. Be­nia­mi­no­wi drgnę­ła gór­na war­ga, a oczy wy­peł­nia­ła tak roz­pacz­li­wa proś­ba, że za­kłu­ło mnie w ser­cu.

– Oczy­wi­ście, Na­tal­ko – wy­szep­ta­łam mięk­ko. – Mój ty dziu­ba­sku – do­da­łam, pró­bu­jąc wy­krze­sać z sie­bie choć­by cień uśmie­chu, ale kiep­sko to wy­pa­dło.

Wró­ci­łam do przy­go­to­wy­wa­nia chle­ba dla sie­bie i buł­ki dla Kró­licz­ka. Jaj­ko już bul­go­ta­ło w nie­wiel­kim ron­dlu. W za­sa­dzie trzy jaj­ka, bo i mnie na­szła ocho­ta na ten pro­sty sma­ko­łyk. Mamy nie było, mia­ła dy­żur w szpi­ta­lu, tato zaś od­sy­piał wczo­raj­szą służ­bę. W ta­kie dni opie­ko­wa­łam się Be­niem… to zna­czy Na­ta­lią. Dzie­li­łam czas na nas dwo­je… dwie… i nie spra­wia­ło mi to żad­ne­go pro­ble­mu.

– Nie­ee – za­pro­te­sto­wał mój brat. – Dziu­ba­skiem na­zy­wa mnie mama i niech tak zo­sta­nie.

– Okej, dziu­ba­sku, zo­staw­my to ma­mie – zgo­dzi­łam się prze­wrot­nie.

– Ty, sio­stra, na­zy­waj mnie po pro­stu Na­ta­lią. Cza­sem mo­żesz też mó­wić do mnie: Kró­licz­ku. Do­bra?

– Ale tak też mama do cie­bie mówi… więc?

– Kró­licz­kiem mo­żesz się po­dzie­lić z mamą. – Po­ru­szył śmiesz­nie no­sem, cze­mu zresz­tą za­wdzię­czał swój uro­czy przy­do­mek, i w koń­cu się uśmiech­nął.

Ulży­ło mi. Ten dzie­ciak był tak kon­kret­ny w swo­ich ży­cze­niach, że nie mo­głam tego igno­ro­wać. To­wa­rzy­szą­ca mi od po­przed­nie­go dnia wi­zja ro­man­tycz­nie po­chy­lo­nej nade mną twa­rzy Łu­ka­sza znik­nę­ła z my­śli. Pę­kła jak bań­ka my­dla­na.

– No do­bra, już do­bra… Na­ta­lio. – Po­de­szłam do bra­ta i szturch­nę­łam go przy­jaź­nie ra­mie­niem. Ob­jął mnie w ta­lii i moc­no się przy­tu­lił.

– Uwa­żaj… Na­ta­lio, bo ma­sło przy­klei się do two­ich wło­sów! – Śmia­łam się, ale w brzu­chu po­czu­łam ukłu­cie i nie­okre­ślo­ne dra­pa­nie. Gar­dło się za­ci­snę­ło.

Po­ło­ży­łam po­sma­ro­wa­ną krom­kę na ta­le­rzu i głasz­cząc Kró­licz­ka po ple­cach, cmok­nę­łam go w gło­wę. Ko­cha­łam tego chłop­ca, ale wie­dzia­łam, że nie bę­dzie nam ła­two. Szcze­gól­nie jemu. Ak­cep­to­wa­łam jego ży­cze­nia, a zda­rza­ło mi się o nich za­po­mi­nać. Sko­ro ro­bi­łam to ja, to co z jego ko­le­ga­mi? Han­ka trak­to­wa­ła go tak, jak tego chciał. Przy­cho­dzi­ło jej to na­tu­ral­nie jak od­dy­cha­nie. Ale co z resz­tą?

Je­dli­śmy w mil­cze­niu, je­śli nie li­czyć za­do­wo­lo­nych po­mru­ki­wań i po­chrzą­ki­wań mo­je­go ko­cha­ne­go Kró­licz­ka. Łu­kasz, któ­ry w ostat­nim cza­sie za­przą­tał więk­szość mo­ich my­śli, od­su­nął się w cień. Te­raz mu­sia­łam się sku­pić na swo­im ma­łym bra­cisz­ku, któ­ry tak bar­dzo czuł się dziew­czyn­ką.

Życie przed

Natalka, grudzień 2011 roku

Zmio­tłam pu­szy­stą cza­pę śnie­gu z mur­ku oka­la­ją­ce­go park i usia­dłam. Nie czu­łam zim­na ani wil­go­ci. Wci­snę­łam zmar­z­nię­tą dłoń do kie­sze­ni. Przy­mknę­łam lek­ko po­wie­ki. Na tyle, aby pro­mie­nie zi­mo­we­go za­cho­du słoń­ca mo­gły igrać z mo­imi dłu­gi­mi rzę­sa­mi.

Lu­bi­łam tak się kon­cen­tro­wać. Lu­bi­łam czuć cie­pło sło­necz­ne. W kie­sze­ni otu­la­łam pal­ca­mi czte­ry pię­cio­zło­tów­ki. De­li­kat­nie po­ru­sza­łam mo­ne­ta­mi. Dzwo­ni­ły i brzę­cza­ły. Roz­grze­wa­łam je do śpie­wu. Ko­niecz­nie chcia­łam usły­szeć tę mu­zy­kę. Wo­kół pa­no­wa­ła to­tal­na zi­mo­wa ci­sza. Czad! Ge­nial­ny mo­ment. Bia­ły puch przy­krył szczel­nie wszyst­ko do­ko­ła. Spo­wił mil­cze­niem. Żad­ne buty nie skrzy­pia­ły na ścież­ce, ża­den pies nie za­szcze­kał, pta­ki też dziw­nie uci­chły, jak­by szy­ko­wa­ły się już do snu. Nad­cho­dził wie­czór, fakt, ale mimo wszyst­ko moż­na by się spo­dzie­wać ja­kichś dźwię­ków. Park to­nął w skrzą­cym się mi­lio­na­mi iskier bla­sku ostat­nich pro­mie­ni. Ci­szę prze­ry­wał je­dy­nie ni­kły śpiew mo­net w mo­jej kie­sze­ni. Ser­ce pod­ska­ki­wa­ło mi z ra­do­ści, a ciar­ki bie­ga­ły swo­bod­nie i ra­do­śnie po cie­le. Uśmie­cha­łam się, bo wy­obra­ża­łam so­bie mo­ment, któ­ry za­raz miał na­stą­pić: gdy będę sta­ła w ko­lej­ce do kasy w dro­ge­rii, aby za­pła­cić za gra­na­to­wy tusz do rzęs.

– Co się tak cie­szysz? – rzu­ci­ła przez ra­mię Stef­ka, kie­dy po go­dzi­nie wkro­czy­łam pod­eks­cy­to­wa­na do jej po­ko­ju.

Dło­nie trzy­ma­łam non­sza­lanc­ko w kie­sze­niach, ale moja twarz wy­ra­ża­ła wszyst­ko.

– No, co tak szcze­rzysz zęby? – po­wtó­rzy­ła py­ta­nie, a ja nie mo­głam zła­pać tchu z emo­cji. Coś ści­ska­ło gar­dło i żo­łą­dek.

– Mu­szę ci coś po­ka­zać – wy­du­si­łam w koń­cu. – Ale… nie bę­dziesz się ze mnie śmia­ła?

W tym mo­men­cie po­czu­łam ukłu­cie w klat­ce pier­sio­wej i się skrzy­wi­łam.

– Da­waj! Po­ka­zuj bez obaw – po­wie­dzia­ła Stef­ka szyb­ko, po czym do­da­ła: – I się tak nie krzyw jak po cy­try­nie! No już, Na­tal­ko! Chcesz mi to coś po­ka­zać czy nie?

Po­wie­dzia­ła do mnie „Na­tal­ko”, tak jak lu­bi­łam! Gdy ja sama mó­wi­łam o so­bie jako o dziew­czyn­ce, czu­łam się do­brze, na­tu­ral­nie. Wie­dzia­łam jed­nak, że gdy to ro­bię, wpra­wiam do­ro­słych w osłu­pie­nie, a ko­le­dzy ze szko­ły ze mnie kpią. Wy­śmie­wa­ją się ze mnie, po­sztur­chu­ją, prze­zy­wa­ją… Dla­te­go sta­ra­łam się ja­koś przy­zwy­cza­ić do swo­je­go praw­dzi­we­go imie­nia i mó­wie­nia o so­bie jako o chłop­cu. Zmu­sza­łam się, by my­śleć o so­bie jako o chłop­cu, po pro­stu tak było ła­twiej. Mia­łam do­pie­ro osiem lat, ale już to zro­zu­mia­łam. Nie za­wsze mo­głam być sobą. Przy Stef­ce jed­nak nic mi nie gro­zi­ło, tak samo jak przy ma­mie czy Han­ce.

Wy­cią­gnę­łam przed sie­bie otwar­tą dłoń, a na niej gra­na­to­wy tusz. Sło­wa za­mar­ły mi w gar­dle. Mo­głam tyl­ko trzy­mać przed sio­strą tę otwar­tą, drżą­cą dłoń. W skro­niach mi szu­mia­ło, a żo­łą­dek fi­kał z emo­cji. Mimo wszyst­ko uśmie­cha­łam się. Prze­cież Stef­ka zro­zu­mie.

– Świet­ny! – wy­krzyk­nę­ła z en­tu­zja­zmem, się­ga­jąc po opa­ko­wa­nie. Otwo­rzy­ła, spraw­dzi­ła dłu­gość wło­sków szczo­tecz­ki. Ma­znę­ła tu­szem wierzch dło­ni, a po­tem zbli­ży­ła ją do świe­cą­cej na biur­ku lamp­ki. – Na­praw­dę pięk­ny ko­lor! – oce­ni­ła z uzna­niem, a moje ser­ce fik­nę­ło ko­lej­ne­go ko­zioł­ka.

– Po­ka­żesz mi, jak się tego uży­wa?– spy­ta­łam drżą­cym z prze­ję­cia gło­sem. Ku­pić ten cho­ler­ny tusz to była pest­ka w po­rów­na­niu z tą proś­bą.

– Oczy­wi­ście! Cho­ciaż ob­ser­wo­wa­łeś mnie tyle razy, Kró­licz­ku… po­wi­nie­neś już wie­dzieć, jak to się robi. – Mru­gnę­ła za­wa­diac­ko, po czym chwy­ci­ła mnie za rękę i po­cią­gnę­ła do ła­zien­ki.

Szłam za nią na ugię­tych ko­la­nach, cięż­ka i lek­ka jed­no­cze­śnie.

Zakład karny

Dzień 2

W celi mia­łam to­wa­rzy­stwo. Do­mi­no, bo tak się ka­za­ła na­zy­wać, do­łą­czy­ła do mnie na­stęp­ne­go dnia po moim za­kwa­te­ro­wa­niu. Po­cząt­ko­wo uzna­łam to za po­myśl­ne zrzą­dze­nie losu. Sa­mot­na noc w wię­zien­nej celi w ni­czym nie przy­po­mi­na­ła sa­mot­nej nocy w ro­dzin­nym domu, choć prze­cież i tam nie dzie­li­łam z ni­kim po­ko­ju. Wie­dzia­łam jed­nak, że do­mow­ni­cy są tuż obok, to da­wa­ło mi po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i przy­na­leż­no­ści. Tym­cza­sem tam­tej pierw­szej wię­zien­nej nocy roz­pacz­li­wie pra­gnę­łam to­wa­rzy­stwa, ma­rzy­łam o tym, by usły­szeć obok czyjś mia­ro­wy od­dech.

Do­mi­no wkro­czy­ła w moje ży­cie wraz z cięż­kim zgrzy­tem otwie­ra­ne­go zam­ka. Mia­ła ład­ną twarz o re­gu­lar­nych ry­sach, nie­wiel­kie usta i mig­da­ło­we oczy, któ­re błysz­cza­ły pod ide­al­ny­mi łu­ka­mi brwi. Ze swo­imi lśnią­cy­mi, kasz­ta­no­wy­mi lo­ka­mi, od­rzu­ca­ny­mi na ple­cy nie­dba­łym ge­stem, spra­wia­ła wra­że­nie oso­by, któ­ra przy­pad­kiem zna­la­zła się w nie­wła­ści­wym miej­scu. Na pierw­szy rzut oka oce­ni­łam ją jako star­szą, ale wkrót­ce oka­za­ło się, że jest młod­sza ode mnie. Wy­glą­da­ła jak wcie­le­nie nie­win­no­ści, od pierw­szej chwi­li wzbu­dzi­ła moje za­ufa­nie. By­łam go­to­wa od razu po­wie­rzyć jej wszyst­kie swo­je se­kre­ty. Tym­cza­sem ona wpro­wa­dzi­ła w moje ży­cie to­tal­ny roz­gar­diasz emo­cjo­nal­ny, wy­wo­łu­jąc lęki, ja­kich ni­g­dy wcze­śniej nie do­świad­czy­łam.

Trud­no mó­wić o szczę­ściu, za­czy­na­jąc od­siad­kę za nie­umyśl­ne spo­wo­do­wa­nie śmier­ci, ale z ja­kichś wzglę­dów by­łam uprzy­wi­le­jo­wa­na, po­nie­waż pra­wie od razu przy­dzie­lo­no mnie do pra­cy w kuch­ni. Być może było to po­myśl­ne zrzą­dze­nie losu, a może in­ter­wen­cja ojca, po­li­cjan­ta, któ­re­go roz­le­głe zna­jo­mo­ści się­ga­ły tak­że służ­by wię­zien­nej. Na wy­rok ocze­ki­wa­łam w domu pod do­zo­rem po­li­cyj­nym, mel­du­jąc się re­gu­lar­nie w ko­mi­sa­ria­cie. Nie wy­obra­żam so­bie, jak za­że­no­wa­ny był wte­dy oj­ciec, w koń­cu wszy­scy go zna­li. Dla mnie było to kosz­mar­ne prze­ży­cie, zże­ra­ły mnie wstyd i po­czu­cie winy. W dniu ogło­sze­nia wy­ro­ku wszy­scy na sali zdzi­wi­li się, że sę­dzia zde­cy­do­wał się na mak­sy­mal­ny wy­miar kary. Na­wet mój pe­sy­mi­stycz­ny ad­wo­kat uznał, że pięć lat po­zba­wie­nia wol­no­ści to zbyt su­ro­wy wy­rok i od razu zło­żył ape­la­cję. Aż do tam­te­go fe­ral­ne­go dnia w par­ku by­łam prze­cież po­rząd­ną dziew­czy­ną z do­brej ro­dzi­ny, stu­dent­ką pra­wa i wzo­ro­wą oby­wa­tel­ką. Sąd jed­nak utrzy­mał w mocy wy­rok pierw­szej in­stan­cji, a ja nie mia­łam po­czu­cia nie­spra­wie­dli­wo­ści. Wręcz prze­ciw­nie: uwa­ża­łam, że za­słu­ży­łam na do­tkli­wą karę.

W wię­zien­nej kuch­ni po­zna­łam Pau­li­nę. Ona tak­że od­by­wa­ła karę po­zba­wie­nia wol­no­ści za nie­umyśl­ne spo­wo­do­wa­nie śmier­ci, ale wcze­śniej była już ka­ra­na, chy­ba cho­dzi­ło o nar­ko­ty­ki. Pod­czas na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia by­łam onie­śmie­lo­na, a na­wet prze­stra­szo­na, po­nie­waż Pau­li­na wy­glą­da­ła jak agre­syw­na więź­niar­ka z fil­mów: mia­ła spo­ro ta­tu­aży, a nad lewą brwią wid­nia­ły trzy świe­że szwy, któ­re świad­czy­ły o nie­daw­nej bój­ce. Poza tym była but­na, wy­lu­zo­wa­na i pew­na sie­bie. Od razu za­py­ta­ła, z kim ki­blu­ję, a kie­dy jej od­po­wie­dzia­łam, syk­nę­ła prze­cią­gle. Wkrót­ce zdra­dzi­ła mi kil­ka in­for­ma­cji o Do­mi­no. Mó­wi­ła wte­dy szep­tem, ner­wo­wo, krót­ki­mi zda­nia­mi. Obie prze­sie­dzia­ły spo­ro cza­su i zdą­ży­ły na sie­bie kil­ka razy „wpaść”, jak to uję­ła. Z każ­dym ko­lej­nym sło­wem Pau­li­ny ogar­niał mnie więk­szy lęk. Cza­sem wło­sy sta­wa­ły mi dęba. Jesz­cze wię­cej do­wie­dzia­łam się dzię­ki wię­zien­nej po­czcie pan­to­flo­wej.

Przy­pa­dek Do­mi­no oka­zał się wy­jąt­ko­wo barw­ny. Na­zy­wa­no ją Be­styj­ką. Mia­ła na kon­cie kil­ka ofiar. Mó­wio­no, że po­tra­fi­ła pa­stwić się nad nimi w nie­skoń­czo­ność. Jej słod­ka, nie­win­na twarz przy­cią­ga­ła męż­czyzn żąd­nych cie­le­snych uciech. Roz­pra­wia­ła się z nimi bez mi­ło­sier­dzia. Ska­za­no ją za dwa mor­der­stwa i po­bi­cie ze skut­kiem śmier­tel­nym. Trud­no było mi to so­bie wy­obra­zić. Pa­trząc na Do­mi­no, za­sta­na­wia­łam się, jak to moż­li­we, by w ko­bie­cie o tak olśnie­wa­ją­cej po­wierz­chow­no­ści miesz­ka­ła be­stia. Cóż, mia­łam się o tym wkrót­ce do­wie­dzieć.

Z per­spek­ty­wy cza­su wiem, że trud­no by­ło­by mi prze­trwać za kra­ta­mi, gdy­by nie star­sza wie­kiem i sta­żem Pau­li­na. Z so­bie tyl­ko zna­nych po­wo­dów roz­po­star­ła nade mną opie­kuń­cze skrzy­dła. To dzię­ki jej szep­ta­nym ukrad­kiem ko­men­ta­rzom szyb­ko po­zna­łam nie­pi­sa­ne re­gu­ły ży­cia na od­siad­ce. Co waż­niej­sze: Pau­li­na po­sta­wi­ła ba­rie­rę mię­dzy mną a Do­mi­no. Dzię­ki niej na­sze ko­eg­zy­sto­wa­nie w jed­nej celi oka­za­ło się… hm, do znie­sie­nia.

W od­osob­nie­niu nie mówi się o przy­jaź­ni, przy­naj­mniej nie mówi się o tym gło­śno. Ale w in­nym świe­cie pew­nie wła­śnie tak na­zwa­ła­bym to, co po­łą­czy­ło mnie z Pau­li­ną.

Życie po

Stefka

W aresz­cie śled­czym prze­by­wa­łam bar­dzo krót­ko. Mo­głam ocze­ki­wać na pro­ces w domu, w wa­run­kach względ­nej wol­no­ści.

Każ­de­go dnia mama z za­pa­mię­ta­niem wy­pie­ka­ła ba­becz­ki. To był jej spo­sób na spę­dza­nie cza­su poza szpi­ta­lem. Tak re­ago­wa­ła na stres zwią­za­ny ze sta­nem Na­ta­lii i ocze­ki­wa­niem na mój wy­rok. Pie­kła, go­to­wa­ła i sprzą­ta­ła. Nie da­wa­ła so­bie chwi­li na my­śle­nie o czym­kol­wiek in­nym.

Przy­pa­try­wa­łam się jej z pod­nie­sio­ny­mi brwia­mi, sku­biąc ner­wo­wo skór­ki przy pa­znok­ciach. Mało roz­ma­wia­ły­śmy. Za­wsze ofe­ro­wa­łam ma­mie po­moc w pie­cze­niu, ale nie do­pusz­cza­ła mnie do tego za­ję­cia. Sie­dzia­łam więc z nią w kuch­ni, ob­ser­wu­jąc jej zręcz­ne ru­chy, od­po­wia­da­jąc na nie­istot­ne py­ta­nia i wy­ko­nu­jąc po­le­ce­nia. Przy­sta­łam na to, bo bar­dzo chcia­łam czuć jej obec­ność, choć­by ta bli­skość mia­ła się prze­ja­wiać tyl­ko prze­by­wa­niem w tym sa­mym po­miesz­cze­niu.

– Po­daj mi wię­cej mąki. Nie wiesz, gdzie jest? Jak to nie wiesz? – mó­wi­ła, sku­pio­na na mie­sza­niu masy. – Otwórz gór­ną szaf­kę. Mam na­dzie­ję, że tam ją wło­ży­łam…

Nie pa­trzy­ła mi w oczy. Cały czas wpa­try­wa­ła się upar­cie w mi­skę. A ja tak bar­dzo po­trze­bo­wa­łam z nią po­roz­ma­wiać! Nie mo­głam zro­zu­mieć, dla­cze­go mama o nic mnie nie py­ta­ła, dla­cze­go nie oce­nia­ła, nie ana­li­zo­wa­ła tego, co się sta­ło. Nie uni­ka­ła mnie, a jed­nak od­czu­wa­łam jej brak. Asy­sto­wa­nie pod­czas pie­cze­nia ba­be­czek da­wa­ło mi moż­li­wość kon­tak­tu i choć­by szcząt­ko­wej ko­mu­ni­ka­cji.

– Mamo…

– Stef­ciu, po­patrz… To cia­sto jest chy­ba zbyt rzad­kie, nie są­dzisz? – I da­lej ucie­ra­ła, do­sy­py­wa­ła, mie­sza­ła. Za­wsze ko­rzy­sta­ła z tego sa­me­go wy­pró­bo­wa­ne­go prze­pi­su, a jed­nak coś jej wciąż nie pa­so­wa­ło.

– Mamo, ja chcia­ła­bym… Czy wszyst­ko w po­rząd­ku? – Jed­nak za­da­łam to idio­tycz­ne py­ta­nie, a prze­cież zda­wa­łam so­bie spra­wę, że nic, ale to zu­peł­nie nic nie jest w po­rząd­ku.

– Có­reń­ko, ja na­praw­dę nic nie czu­ję. – Po­wie­dzia­ła to tak ci­cho, że gdy­bym nie ob­ser­wo­wa­ła ru­chu jej warg, po­my­śla­ła­bym, że to szmer prze­sie­wa­nej mąki.

– Bo so­bie na to nie po­zwa­lasz! – Pró­bo­wa­łam się do niej zbli­żyć i ją ob­jąć, ale się od­su­nę­ła, niby prze­su­wa­jąc mi­skę z cia­stem. – Ma­mu­siu, ja cię po­trze­bu­ję. Mamy już chy­ba do­syć ba­be­czek, nie uwa­żasz? – mó­wi­łam za­ła­mu­ją­cym się gło­sem.

– No i?… – Wzru­szy­ła lek­ko ra­mio­na­mi, na chwi­lę prze­ry­wa­jąc mie­sza­nie. Na­dal jed­nak nie za­szczy­ci­ła mnie spoj­rze­niem.

– Prze­stań je w koń­cu piec, bo i tak nie ma komu ich jeść. Na­tal­ki… już… nie ma… – ce­dzi­łam z bó­lem sło­wa, wal­cząc ze łza­mi. – Oj­ciec za­my­ka się w ga­bi­ne­cie, ty nie ja­dłaś od daw­na po­rząd­ne­go po­sił­ku, a ja… ja też już nie daję rady!

Mat­ka za­ma­szy­ście prze­su­nę­ła mi­skę po bla­cie, a po­tem za­to­pi­ła we mnie lo­do­wa­te spoj­rze­nie. Wwier­ca­ła tę szpi­lę, za­gry­za­jąc war­gę tak moc­no, że wkrót­ce zo­ba­czy­łam spły­wa­ją­cą z niej kro­plę szkar­ła­tu. Nie mo­głam się ru­szyć. Jak­by mnie spa­ra­li­żo­wa­ło. Trwa­ły­śmy tak kil­ka se­kund, a może mi­nut. Sły­sza­łam głu­che dud­nie­nie w skro­niach. Ci­sza na ze­wnątrz za­ci­ska­ła się wo­kół mnie co­raz cia­śniej­szą pę­tlą, na­pie­ra­ła na gło­wę, oczy i uszy, jak­by ktoś wy­ssał cien­ką słom­ką wszyst­kie dźwię­ki.

– Jak to nie ma Na­ta­lii?! – To mat­ka pierw­sza prze­rwa­ła mil­cze­nie. – Stef­ka, co ty bre­dzisz?! Na­tal­ka jest. Prze­cież żyje! Na­wet nie waż się my­śleć, że ona… – krzy­cza­ła mi pro­sto w twarz. – Czy ty my­ślisz, że ja tego nie wiem, że nie czu­ję cię­ża­ru…? Chy­ba wszy­scy w tym domu mamy wra­że­nie, jak­by ktoś przy­cze­pił nam oło­wia­ne od­waż­ni­ki u rąk i nóg. – Zwie­si­ła osten­ta­cyj­nie ręce. – My­ślisz, że nie czu­ję pust­ki?! Od­osob­nie­nia? – Po­stu­ka­ła się w pier­si. – Dla­cze­go pie­kę te cho­ler­ne ba­becz­ki, jak są­dzisz?

Te­raz mama wy­cie­ra­ła czy­ste dło­nie w far­tuch. Nie mo­gła opa­no­wać drże­nia. Na­gle jej wzrok zła­god­niał. Ra­mio­na­mi wstrzą­snął dreszcz, za chwi­lę dru­gi i trze­ci… Opar­ła dło­nie o blat i się roz­pła­ka­ła. Naj­pierw ci­cho, po­tem co­raz gło­śniej, ni­czym uwię­zio­ne w klat­ce zwie­rzę. Kuch­nię wy­peł­ni­ły od­gło­sy rzę­że­nia i ury­wa­nych, płyt­kich od­de­chów.

Przy­tu­li­łam się do wstrzą­sa­nych bó­lem mat­czy­nych ple­ców i do­łą­czy­łam do tego aktu żalu i cier­pie­nia. Obie po­trze­bo­wa­ły­śmy łez. Wy­le­wa­ły­śmy je, wtu­la­jąc się w sie­bie. Tym wy­bu­chem oczysz­cza­ły­śmy at­mos­fe­rę. Nasz płacz miał uga­sić roz­pacz, ale czy go­rą­ca lawa wy­pły­wa­ją­ca z kra­te­ru wul­ka­nu jest w sta­nie co­kol­wiek uga­sić? Nie­mniej nam po­mo­gło. Przy­wró­ci­ły­śmy po­rzą­dek w na­szej re­la­cji, prze­tar­ły­śmy dro­gę do sie­bie na­wza­jem. Przy­naj­mniej na ten je­den dzień.

Życie przed

Stefka, wiosna 2010 roku

– Kró­licz­ku, chodź, coś ci po­ka­żę. – Po­cią­gnę­łam bra­ta za rę­kaw swe­tra, a że tro­chę zwle­kał, chwy­ci­łam go za dłoń i po­pro­wa­dzi­łam do swo­je­go po­ko­ju.

Wcze­śniej tego dnia wy­bra­łam się z ko­le­żan­ką Goś­ką do cen­trum han­dlo­we­go. Do­sta­łam od ro­dzi­ców sto zło­tych na uro­dzi­ny. Do­ło­ży­łam pięć dy­szek za­osz­czę­dzo­nych z drob­ne­go kie­szon­ko­we­go i ku­pi­łam so­bie dwie cien­kie bluz­ki z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi: jed­na była gład­ka i ob­szy­ta ko­ron­ką, a dru­ga kwie­ci­sta, we wszel­kich od­cie­niach różu. Do tego nowy sta­nik, któ­re­go gi­piu­ra za­lot­nie wy­sta­wa­ła z de­kol­tu kwie­ci­stej bluz­ki. Chcia­łam te pe­reł­ki po­ka­zać Kró­licz­ko­wi. Spo­dzie­wa­łam się, że ze­chce je po­dzi­wiać, do­ty­kać i po pro­stu cie­szyć się ze mną. Bluz­ki cze­ka­ły roz­ło­żo­ne na łóż­ku.

W tej chwi­li nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że mam do czy­nie­nia z Na­ta­lią. Kie­dy we­szły­śmy do po­ko­ju, Na­tal­ka od razu wie­dzia­ła, o co mi cho­dzi­ło. Pu­ści­ła moją rękę i rzu­ci­ła się w stro­nę łóż­ka. Jej roz­bie­ga­ne spoj­rze­nie prze­ska­ki­wa­ło od jed­nej do dru­giej bluz­ki. Pal­ce nie wie­dzia­ły, cze­go do­ty­kać naj­pierw. Za­gry­za­ła war­gi, pod­no­si­ła brwi, za­sła­nia­ła dło­nią usta, a i tak trud­no było jej ukryć od­gło­sy za­chwy­tu. Wy­da­wa­ła z sie­bie ja­kieś śmiesz­nie brzmią­ce chrząk­nię­cia, jęki i pi­ski. Cała gama pod­eks­cy­to­wa­nia. Spra­wi­ło mi to ogrom­ną przy­jem­ność.

– Mmm… Uch… Stef­ciu? – Pod­nio­sła na mnie ogrom­ne oczy.

– Tak, mo­żesz – przy­zwo­li­łam z uśmie­chem.

Na­ta­lia ścią­gnę­ła swe­ter w mgnie­niu oka, nie prze­wró­ci­ła go na­wet na pra­wą stro­nę, tyl­ko od­rzu­ci­ła od sie­bie, nie pa­trząc, do­kąd leci. Tak drża­ły jej ręce, że nie mo­gła so­bie po­ra­dzić z wło­że­niem bluz­ki. Na pierw­szą przy­miar­kę wy­bra­ła tę w kwia­ty. Jej mło­dziut­kie, kan­cia­ste jesz­cze cia­ło wy­ko­na­ło kil­ka mięk­kich ob­ro­tów do­ko­ła wła­snej osi.

– I jak? Jak wy­glą­dam? Po­pra­wisz mi wło­sy?

Na­ta­lia wy­gi­na­ła cia­ło, po­pra­wia­ła ra­miącz­ka bluz­ki, któ­re jej zjeż­dża­ły, od­sła­nia­jąc gu­zicz­ki chło­pię­cych pier­si. Wkła­da­ła tam swo­je dło­nie, wy­py­cha­jąc ma­te­riał. Po­licz­ki mia­ła za­czer­wie­nio­ne, oczy roz­iskrzo­ne, a na ustach nie­zwy­kły uśmiech. Dla ta­kich mo­men­tów chcia­ło się żyć! Mój mały brat Be­nio prze­isto­czył się chwi­lo­wo w ra­do­sną Na­ta­lię. Lu­bi­łam pa­trzeć na nie­go w tym wy­da­niu. Nie wiem, czy sama zda­wa­łam so­bie spra­wę z po­wa­gi sy­tu­acji, czy w na­tu­ral­ny spo­sób ak­cep­to­wa­łam to, co się w tym chłop­cu dzia­ło. Nie za­chę­ca­łam go do uze­wnętrz­nia­nia dziew­czę­cej na­tu­ry. Wszyst­ko od­by­wa­ło się tak, jak po­win­no: na­tu­ral­nie i nie­win­nie.

Czy ro­bi­łam coś złe­go? Wy­da­je mi się, że nie. Nie czu­łam się win­na wte­dy i nie czu­ję się win­na te­raz, z dzi­siej­sze­go, bar­dziej doj­rza­łe­go punk­tu wi­dze­nia. Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie ak­cep­to­wa­łam bra­ta z jego dziew­czę­cy­mi za­cho­wa­nia­mi i pra­gnie­nia­mi. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, lu­bi­łam go w tym nie­skrę­po­wa­nym wcie­le­niu. Może pod­świa­do­mie chcia­łam mieć sio­strę?

Życie przed

Stefka, luty 2012 roku

– Do ja­snej cho­le­ry, Be­niu! Znów grze­ba­łeś w mo­ich rze­czach?! – wrzesz­cza­łam ze­złosz­czo­na do gra­nic moż­li­wo­ści. – Ile razy mam ci mó­wić, że­byś nie ru­szał mo­ich rze­czy?!

By­łam wście­kła, ale na wi­dok jego trzę­są­cej się bro­dy za­czy­na­łam mięk­nąć.

– Tyl­ko mi się tu nie roz­becz – do­da­łam ła­god­niej. – Pro­szę cię i pro­szę. – Wzię­łam głę­bo­ki od­dech i do­da­łam: – Pa­mię­taj, je­śli chcesz wziąć coś z mo­jej sza­fy, to naj­zwy­czaj­niej mi o tym po­wiedz. Prze­cież nie cho­wam rze­czy przed tobą – prze­ko­ny­wa­łam jego i sie­bie.

– Kie­dy, kie­dy… no wiesz, zwy­kle cie­bie nie ma i… nie mam jak cię za­py­tać – od­po­wie­dział szcze­rze, roz­kła­da­jąc ręce. – Ostat­nio, gdy bra­łam te skar­pet­ki… – Pod­niósł po­ka­zo­wo sto­pę, a ja do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­łam, że ma na so­bie mój świą­tecz­ny pre­zent, czy­li gra­na­to­wo-po­ma­rań­czo­we skar­pet­ki, ło­sie. Nie w ło­sie, ale ło­sie. Coś na kształt kap­ci. Z czer­wo­nym no­sem, czar­ny­mi ocza­mi i od­sta­ją­cy­mi usza­mi i ro­ga­mi. Lu­bi­łam je wkła­dać, kie­dy się uczy­łam, sie­dząc na ka­na­pie lub w fo­te­lu. Były cie­płe i miłe w do­ty­ku.

– No więc gdy je bra­łam, to cie­bie też nie było. Skąd mia­łam wie­dzieć, że tak szyb­ko wró­cisz i że bę­dziesz chcia­ła wło­żyć aku­rat te skar­pet­ki? – do­rzu­cił Be­nio z wy­rzu­tem, sia­da­jąc na łóż­ku. – Też je lu­bię – do­dał po chwi­li, maj­ta­jąc sto­pa­mi w po­wie­trzu i przy­pa­tru­jąc się z uśmie­chem pod­ska­ku­ją­cym uszom i ro­gom ło­sia. – Nie złość się na mnie, pro­szę! – do­rzu­cił bła­gal­nym gło­sem. – Bo kie­dy się zło­ścisz, to od razu na­zy­wasz mnie „Be­niem”, a prze­cież wiesz…

– Wiem, wiem, Na­tal­ko, mój Kró­licz­ku! – Nie mo­głam się na nie­go zło­ścić. – To nie do wia­ry, jak po­tra­fisz mnie roz­bro­ić tymi mi­na­mi…

I już się do nie­go śmia­łam, skra­da­jąc się z roz­ca­pie­rzo­ny­mi pal­ca­mi i zło­wiesz­czą miną, by ze­rwać z jego stóp zbyt duże skar­pet­ki. Usko­czył z pi­skiem. Go­ni­li­śmy się po po­ko­ju, ta­rza­li­śmy po pod­ło­dze i na łóż­ku, za­śmie­wa­jąc do łez. W koń­cu uda­ło mi się ścią­gnąć z Kró­licz­ka te ło­sio­we skar­pe­ty i we­tknę­łam mu je pod nos.

– No i co? Te­raz będą mi śmier­dzia­ły – po­skar­ży­łam się.

Be­nio od­py­chał moje ręce, śmie­jąc się per­li­ście. To­tal­na, nie­skrę­po­wa­na ra­do­cha. Po­tem obo­je za­le­gli­śmy na łóż­ku, le­żąc na ple­cach i cięż­ko od­dy­cha­jąc. Zmę­czy­li­śmy się tro­chę tą go­ni­twą.

– Je­steś naj­lep­szą sio­strą świa­ta, wiesz? – po­wie­dział Kró­li­czek i wtu­lił się we mnie.

Przy­gar­nę­łam go i zmierz­wi­łam mu wło­sy. Nie opo­no­wał. Lu­bił, kie­dy czo­chra­łam jego czu­pry­nę.

– Pew­nie! Naj­lep­szą, bo je­dy­ną! – zgo­dzi­łam się. – Pa­mię­taj o tym!

– A co to za za­pach? – Po­cią­gnął no­sem i po­now­nie wtu­lił się w moje ra­mię.

Zro­bi­ło mi się go­rą­co. Za­nim wró­ci­łam do domu, wi­dzia­łam się z Łu­ka­szem i ca­ło­wa­li­śmy się jak wa­ria­ci. Jego ce­dro­wy za­pach mu­siał wsiąk­nąć w moją fla­ne­lo­wą ko­szu­lę. Roz­ma­rzy­łam się na mo­ment, wspo­mi­na­jąc chwi­le spę­dzo­ne z moim chło­pa­kiem.

– Co cię tak za­tka­ło? – Py­ta­nie Na­tal­ki ostu­dzi­ło wspo­mnie­nie go­rą­cych chwil.

– Do­bra, ko­niec za­ba­wy, Kró­licz­ku! Mu­szę się brać do na­uki. – To mó­wiąc, pod­nio­słam się z łóż­ka i od­wró­ci­łam ty­łem do Be­nia, bo czu­łam, jak ru­mień­ce roz­pa­la­ją mi po­licz­ki. I to wca­le nie z po­wo­du wcze­śniej­szej go­ni­twy.

– Dam ci spo­kój, je­śli mi obie­casz, że po­oglą­da­my póź­niej sta­re zdję­cia ro­dzi­ców, do­brze? – To był wy­pró­bo­wa­ny chwyt mą­dre­go, młod­sze­go bra­ta. Wie­dział, że lu­bię oglą­dać al­bu­my. – I że mi po­wiesz, co to za za­pach, bo ład­ny jest!

Od­sko­czył ode mnie, za­śmie­wa­jąc się z mo­jej miny. Prze­bie­gły smar­kacz!, po­my­śla­łam, ale uśmiech­nę­łam się pod no­sem.

– Obej­rzy­my al­bu­my i opo­wiem ci o ce­dro­wym za­pa­chu. Obie­cu­ję! – Pod­nio­słam dwa pal­ce jak skaut do przy­się­gi.

Kró­li­czek ski­nął gło­wą i udo­bru­cha­ny wy­szedł z po­ko­ju. Wte­dy za­nu­rzy­łam nos w ma­te­riał ko­szu­li i wcią­gnę­łam głę­bo­ko za­pach Łu­ka­sza. Roz­ma­rzy­łam się. Pod czasz­ką ko­tło­wa­ły się sło­wa re­pry­men­dy: Dziew­czy­no, ogar­nij się i bierz do ro­bo­ty!

Z ocią­ga­niem się­gnę­łam po książ­ki.

Dzień 21

Nie wiem, jak to się uda­ło moim ro­dzi­com, ale za­ła­twi­li u na­czel­ni­ka za­kła­du kar­ne­go zgo­dę na to, by re­gu­lar­nie od­wie­dza­ła mnie ich zna­jo­ma psy­cho­log. Mia­ła na imię Anna i pod­czas pierw­sze­go wi­dze­nia po­pro­si­ła, bym wła­śnie tak się do niej zwra­ca­ła. Była krą­głą trzy­dzie­sto­pa­ro­lat­ką z miłą apa­ry­cją. Wzbu­dza­ła za­ufa­nie i sym­pa­tię, więc bez sprze­ci­wu pod­da­łam się te­ra­pii, choć nie do koń­ca ro­zu­mia­łam, dla­cze­go nie mogę sko­rzy­stać z usług psy­cho­lo­ga, któ­ry na co dzień pra­cu­je z osa­dzo­ny­mi.

Tego dnia opo­wie­dzia­łam An­nie o pie­cze­niu ba­be­czek. By­łam prze­ko­na­na, że tam­ten pa­mięt­ny dzień w kuch­ni był istot­ny dla zo­bra­zo­wa­nia mo­ich nie­na­tu­ral­nych re­la­cji z mat­ką. Swo­ją dro­gą do tej pory nie wie­dzia­łam, co mama ro­bi­ła z tymi co­dzien­ny­mi sto­sa­mi wy­pie­ków. Być może wy­no­si­ła je do szpi­ta­la i czę­sto­wa­ła pa­cjen­tów.

– Nie moż­na prze­sko­czyć do chwi­li, w któ­rej czu­je­my się już do­brze. Do chwi­li już po prze­pra­co­wa­niu bólu. Tak się nie da – tłu­ma­czy­ła Anna ła­god­nie, a ja słu­cha­łam i ana­li­zo­wa­łam każ­de jej sło­wo. – Każ­dy ma inny spo­sób na to, by się upo­rać z oso­bi­stym dra­ma­tem. Jed­nym zaj­mu­je to mniej, a in­nym wię­cej cza­su.

– Wiem, że nikt nie ma cza­ro­dziej­skiej różdż­ki, aby prze­sko­czyć dany etap. Rany mu­szą mieć czas na za­bliź­nie­nie, zga­dza się? – Niby to wie­dzia­łam, ale mu­sia­łam się upew­nić. Prze­cież, do cho­le­ry, ja ni­g­dy nie mia­łam tego ro­dza­ju pro­ble­mów!

– Tak. – Te­ra­peut­ka ki­wa­ła gło­wą po­ta­ku­ją­co. – A na do­da­tek każ­dy musi so­bie dać na to po­zwo­le­nie.

– Ale… co, je­śli taka chwi­la nie nad­cho­dzi? Co, je­śli ta rana nie chce się za­bliź­nić? Co wów­czas ro­bić? – do­cie­ka­łam.

– Dla każ­de­go z nas jest to inne rów­na­nie. Je­ste­śmy róż­ni i czę­sto po­trze­bu­je­my in­ne­go wy­mia­ru cza­su na uzdro­wie­nie jed­nej lub wie­lu ran. Dla cie­bie i dla two­jej mamy naj­wy­raź­niej jest to nie­jed­na­ko­wy okres.