Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Każdy jest zajęty udawaniem kogoś,
kim wcale nie jest.
Możliwe, że dzieje się tak dlatego,
iż nikt nie wie, kim naprawdę jest.
– Autor nieznany
Dziś mam szczęście, że żyję,
mam cenne ludzkie życie,
nie zamierzam tego marnować.
– Dalajlama
Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad własnym ciałem? Odczuwałeś wówczas jego harmonię z duszą? Miałeś świadomość osoby, którą jesteś?
Jeśli twoje własne ciało komunikuje się z tobą i nie odczuwasz dyskomfortu, wszystko jest w porządku. Co jednak, jeśli jest inaczej? Co, jeśli kod kreskowy zaprogramowany w mózgu pokazuje error? To błąd, z którym zwykle trudno sobie poradzić.
Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie kim jestem? – kobietą czy mężczyzną, dziewczyną czy chłopakiem? – dostarcza informacji o własnej płciowości. Identyfikacja płciowa jest elementem tożsamości płciowej. To o niej chcę opowiedzieć.
Kim jestem? Jakim jestem człowiekiem?– takie pytania zadaje sobie wielu ludzi.
Płeć dziecka ustala się już w momencie poczęcia, a więc wtedy, gdy komórka jajowa połączy się z plemnikiem. Około dziewiątego tygodnia ciąży zaczynają powstawać narządy męskie, żeńskie kształtują się około dziesiątego tygodnia. W tak wczesnym stadium rozwoju zewnętrzne narządy płciowe są do siebie bardzo podobne. Jeśli rodzice chcą się dowiedzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, czy urodzi się chłopiec, czy dziewczynka, muszą z tym poczekać do dwudziestego tygodnia. Wtedy uwidoczniają się wargi sromowe u dziewczynki oraz penis i moszna u chłopca. To wszystko determinuje biologia. Dziecko nie ma na to żadnego wpływu, to procesy biologiczne decydują o tym, czy będzie miało cechy fizyczne chłopca, czy dziewczynki.
Dużo bardziej złożonym zagadnieniem jest tożsamość płciowa. W mądrej gazecie przeczytałam, że kształtowanie tożsamości płciowej zaczyna się około drugiego roku życia i wiąże się z rozwojem psychologicznym dziecka. Jest to początek procesu poznawczego, w którym dzieci uświadamiają sobie, czy są chłopcami, czy dziewczynkami. Pierwszy etap to identyfikowanie się z rodzicami, kolejny to przyjmowanie modeli zachowań charakterystycznych dla danej płci. Zakłada się, że dziecko nabywa umiejętność określenia przynależności do konkretnej grupy do siódmego roku życia. Zdarza się jednak, że postrzeganie własnej tożsamości płciowej jest u dziecka zaburzone.
Mam na imię Stefka. Opowiem ci, jak to było w mojej rodzinie, gdy mój kilkuletni brat okazał się siostrą.
Dzień, który postawił trwałą granicę między życiem przed a życiem po,przypadł na początek wiosny, już po świętach wielkanocnych, dokładnie 12 kwietnia 2015 roku. To data, która wryła się w moją pamięć i świadomość. Nie ma siły, mogącej ją wymazać lub choćby lekko zatrzeć.
Tego dnia moja siostra Natalia wraz ze swoją przyjaciółką Hanką pobiegły do parku Kasprowicza. I nie było w tym nic dziwnego, bo zwykle tam chodziły. Wcześniej tego roku właśnie tam topiły marzannę z dzieciakami z klasy, a później – ale jeszcze przed 12 kwietnia – też odwiedzały ów park kilkakrotnie. Jak zwykle. Uwielbiały przecież to miejsce, wciąż o nim opowiadały, czasami aż do znudzenia, jakbym sama tam nie chodziła! Szerokie parkowe alejki zapraszały do biegania i różnych zabaw.
Dla mnie było to miejsce romantycznych spacerów z Łukaszem. Lubiliśmy chodzić po parkowych alejkach, gdy trawa po bokach dopiero zaczynała wychylać się do słońca, ale już wymagała uważnego strzyżenia. Wiosna rozkwitała w Kasprowiczu bujnie i soczyście. Uwielbiałam alejkę z pergolami. O tej porze roku powoje dopiero zaczynały się piąć ku górze po drewnianych kratkach. Byle jak najszybciej do słońca. Kto pierwszy? Byle szybciej, bujniej, gęściej! Każdego roku obserwowałam ten proces z zachwytem.
Tamtego dnia, po wyjściu Natalii i Hanki, zostałam w domu sama. Mama była na dyżurze w szpitalu, ojciec w komendzie. Było pusto i przeraźliwie cicho. W takich chwilach żałowałam, że nie mamy żadnego zwierzaka. Niespodziewanie dla samej siebie nagle znalazłam się pod drzwiami pokoju siostry. Jakbym chciała coś sprawdzić. Ale co? Nie miałam wtedy pojęcia. Coś ciągnęło mnie tam jak nigdy przedtem. Instynkt? Intuicja? Podszept podświadomości? W każdym razie coś mnie kusiło, żeby tam zajrzeć.
Klamka skrzypnęła pod naporem mojej dłoni. Wciągnęłam powietrze, w którym wciąż czuć było odrobinę perfum lub dezodorantu, choć uchylone okno wpuszczało świeży zapach budzącej się wiosny. Lekki powiew wiatru poruszał firanką. Energia i kruchość. Taka myśl przyszła mi do głowy, kiedy otworzyłam te cholerne drzwi. W środku równo poukładane pluszaki na półkach. Tak! Natalia często się nimi bawiła i przytulała. Urządzały z Hanką przedstawienia, jak w teatrzyku. Czasami zapraszały mnie do wspólnej zabawy. Chyba ja sama ją zapoczątkowałam, kiedy Natalka, zwana przez wszystkich w domu Króliczkiem, była jeszcze mała. Łóżko przykrywała kapa bez żadnej zmarszczki, a na biurku zeszyty i książki leżały ułożone pod linijkę, przygotowane do pracy. Już dawno nie widziałam samochodów wśród zabawek Króliczka. Czasem budował jakieś z klocków Lego, bo potrzebował ich do zobrazowania ruchu ulicznego. Rodzice początkowo kupowali dla swojego młodszego dziecka resoraki, ciężarówki i wozy strażackie, ale w końcu zrezygnowali. Mama wrzuciła je do pudła. Wciąż tam tkwiły, nie doczekawszy się zainteresowania. W tamtym czasie myśleliśmy jeszcze, że mamy w domu chłopca, Beniamina. Dopiero po latach rodzice i ja dopuściliśmy do świadomości, że nasz mały Benio tak naprawdę jest małą Natalią.
Tamtego dnia w uporządkowanym pokoju Natalki jeden element nie pasował do obrazu. Kłuł w oczy. Coś wystawało z szafy. Pewnie Natalia zamykała ją w pośpiechu, jak nie ona. Niewielki kawałek czerwonego materiału krzyczał, jakby ostrzegał. Rozdzierał białobeżową oazę łagodności nie tylko kolorem, ale również ostrą krawędzią. Króliczek nie włożył swojej ulubionej, czerwonej kurtki!
Wystraszyłam się. Trzasnęłam drzwiami. Uciekłam do swojego pokoju. Coś nie pozwalało mi zaakceptować tego krzyczącego skrawka skórzanej materii. Irracjonalny i lepki strach. Usiadłam na fotelu, podkurczając nogi. Nie wiem, jak długo tak siedziałam. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że moje obawy są niedorzeczne. Prychnęłam, drwiąc ze swojej wybujałej wyobraźni, i postanowiłam wziąć się za naukę. Musiałam się przygotować do kolokwium z prawa konstytucyjnego. Obłożyłam się książkami. Przekładałam mechanicznie strony, nie mogąc się na niczym skupić. Po kolei zmieniałam miejsce z fotela na łóżko i z łóżka na fotel. Skończyło się na tym, że zignorowałam podręczniki, zatemperowany, gotowy do pracy ołówek i kolorowe samoprzylepne karteczki, a w zamian otuliłam się kocem i zaczęłam czytać w łóżku Wichrowe wzgórza. Od lektury oderwał mnie niespodziewany hałas na dole.
– Pomocy! Halo! Jest tu kto? – wrzeszczała Hanka rozpaczliwie. – Szybko!
Jak się dostała do domu, nie miałam pojęcia. Czyżbym zostawiła otwarte drzwi?
– Haniu, tutaj! Co się stało? – krzyknęłam ze swojego łóżka, myślami przebywając wciąż w świecie mrocznego Heathcliffa.
Schody zadudniły, a w następnej chwili w progu pojawiła się zasapana, czerwona na twarzy Hanka.
– Stefka… pomocy! Wstawaj! – mówiła gorączkowo, zdzierając ze mnie koc. – Nie ma chwili do stracenia! Musimy… Szybko!
– Spokojnie, gdzie się pali? – próbowałam żartować, ale znów zaczęło mnie ogarniać to samo drżenie, którego doznałam wcześniej w pokoju Natalki. Poczułam je wyraźnie w brzuchu i nogach.
– Trzeba ratować Natalkę! Oni zrobią jej krzywdę! – Hanka rozglądała się rozpaczliwie po pokoju, jakby czegoś szukała. Wzrok miała rozbiegany, usta jej drgały, a z oczu ciurkiem leciały łzy. – Stefka, gdzie masz buty? Szybko, musimy jej pomóc!
Zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji. Natalka w niebezpieczeństwie. Wyskoczyłam z łóżka i chwyciłam wiszącą na oparciu krzesła kurtkę. Wkładałam ją, zbiegając po schodach. W myślach, jak światło alarmu, jaskrawił się fragment czerwonej kurtki mojego małego Króliczka. W sieni pospiesznie wsunęłam na stopy adidasy. Upewniwszy się, że mam w kieszeni klucz od domu, wybiegłam za Hanką na rześkie, wiosenne powietrze.
– Jesteś głodny? – zapytałam Beniamina nieuważnie, bo moje myśli ulatywały w zupełnie innym kierunku.
Wspominałam wczorajsze spotkanie z Łukaszem. To była nasza trzecia randka. W brzuchu fruwały mi motyle, mrówki gryzły w pięty, a ptaszki ćwierkały wokół głowy. Zauroczenie przypięło mi skrzydła do ramion.
– Pewnie, że jestem głodna! – Benio zaakcentował ostatnie słowo, ale początkowo nie zwróciłam na to uwagi. – Ugotujesz mi jajko na miękko? To żółte rozlewa się na języku i jest takie ciepłe. Mmm… – Przymknął oczy i pogładził się ręką po brzuchu. – A do tego bułkę z masłem, dobrze? – Przechylił głowę i o mały włos nie spadł ze stołka przy kuchennej wyspie.
– Uważaj! – krzyknęłam i skoczyłam, aby go łapać, ale on się tylko roześmiał perliście.
– No co ty, siostra! – Puścił do mnie oczko, opadając teatralnie na oparcie hokera.
Serce podskoczyło mi do gardła ze strachu, że upadnie i rozbije sobie głowę. A on się śmiał. Wkurzyło mnie to!
– Beniu… – zaczęłam karcącym tonem, ale mi przerwał:
– Natalio… proszę.
– Beniu, gdyby coś ci się stało… – nie dawałam za wygraną.
– Natalio. Proszę, powiedz tak do mnie – mówił spokojnie, twarz miał poważną.
Siedmioletni chłopak w tej chwili wyglądał jak dorosły, poważny facet! Błyski rozbawienia całkiem zniknęły z jego oczu. Spojrzałam na niego uważniej. Zobaczyłam coś, co zatrzymało moje dłonie w powietrzu. Przestałam smarować chleb. Na kilka sekund zamarłam. Utkwiliśmy w sobie wzrok. Beniaminowi drgnęła górna warga, a oczy wypełniała tak rozpaczliwa prośba, że zakłuło mnie w sercu.
– Oczywiście, Natalko – wyszeptałam miękko. – Mój ty dziubasku – dodałam, próbując wykrzesać z siebie choćby cień uśmiechu, ale kiepsko to wypadło.
Wróciłam do przygotowywania chleba dla siebie i bułki dla Króliczka. Jajko już bulgotało w niewielkim rondlu. W zasadzie trzy jajka, bo i mnie naszła ochota na ten prosty smakołyk. Mamy nie było, miała dyżur w szpitalu, tato zaś odsypiał wczorajszą służbę. W takie dni opiekowałam się Beniem… to znaczy Natalią. Dzieliłam czas na nas dwoje… dwie… i nie sprawiało mi to żadnego problemu.
– Nieee – zaprotestował mój brat. – Dziubaskiem nazywa mnie mama i niech tak zostanie.
– Okej, dziubasku, zostawmy to mamie – zgodziłam się przewrotnie.
– Ty, siostra, nazywaj mnie po prostu Natalią. Czasem możesz też mówić do mnie: Króliczku. Dobra?
– Ale tak też mama do ciebie mówi… więc?
– Króliczkiem możesz się podzielić z mamą. – Poruszył śmiesznie nosem, czemu zresztą zawdzięczał swój uroczy przydomek, i w końcu się uśmiechnął.
Ulżyło mi. Ten dzieciak był tak konkretny w swoich życzeniach, że nie mogłam tego ignorować. Towarzysząca mi od poprzedniego dnia wizja romantycznie pochylonej nade mną twarzy Łukasza zniknęła z myśli. Pękła jak bańka mydlana.
– No dobra, już dobra… Natalio. – Podeszłam do brata i szturchnęłam go przyjaźnie ramieniem. Objął mnie w talii i mocno się przytulił.
– Uważaj… Natalio, bo masło przyklei się do twoich włosów! – Śmiałam się, ale w brzuchu poczułam ukłucie i nieokreślone drapanie. Gardło się zacisnęło.
Położyłam posmarowaną kromkę na talerzu i głaszcząc Króliczka po plecach, cmoknęłam go w głowę. Kochałam tego chłopca, ale wiedziałam, że nie będzie nam łatwo. Szczególnie jemu. Akceptowałam jego życzenia, a zdarzało mi się o nich zapominać. Skoro robiłam to ja, to co z jego kolegami? Hanka traktowała go tak, jak tego chciał. Przychodziło jej to naturalnie jak oddychanie. Ale co z resztą?
Jedliśmy w milczeniu, jeśli nie liczyć zadowolonych pomrukiwań i pochrząkiwań mojego kochanego Króliczka. Łukasz, który w ostatnim czasie zaprzątał większość moich myśli, odsunął się w cień. Teraz musiałam się skupić na swoim małym braciszku, który tak bardzo czuł się dziewczynką.
Zmiotłam puszystą czapę śniegu z murku okalającego park i usiadłam. Nie czułam zimna ani wilgoci. Wcisnęłam zmarzniętą dłoń do kieszeni. Przymknęłam lekko powieki. Na tyle, aby promienie zimowego zachodu słońca mogły igrać z moimi długimi rzęsami.
Lubiłam tak się koncentrować. Lubiłam czuć ciepło słoneczne. W kieszeni otulałam palcami cztery pięciozłotówki. Delikatnie poruszałam monetami. Dzwoniły i brzęczały. Rozgrzewałam je do śpiewu. Koniecznie chciałam usłyszeć tę muzykę. Wokół panowała totalna zimowa cisza. Czad! Genialny moment. Biały puch przykrył szczelnie wszystko dokoła. Spowił milczeniem. Żadne buty nie skrzypiały na ścieżce, żaden pies nie zaszczekał, ptaki też dziwnie ucichły, jakby szykowały się już do snu. Nadchodził wieczór, fakt, ale mimo wszystko można by się spodziewać jakichś dźwięków. Park tonął w skrzącym się milionami iskier blasku ostatnich promieni. Ciszę przerywał jedynie nikły śpiew monet w mojej kieszeni. Serce podskakiwało mi z radości, a ciarki biegały swobodnie i radośnie po ciele. Uśmiechałam się, bo wyobrażałam sobie moment, który zaraz miał nastąpić: gdy będę stała w kolejce do kasy w drogerii, aby zapłacić za granatowy tusz do rzęs.
– Co się tak cieszysz? – rzuciła przez ramię Stefka, kiedy po godzinie wkroczyłam podekscytowana do jej pokoju.
Dłonie trzymałam nonszalancko w kieszeniach, ale moja twarz wyrażała wszystko.
– No, co tak szczerzysz zęby? – powtórzyła pytanie, a ja nie mogłam złapać tchu z emocji. Coś ściskało gardło i żołądek.
– Muszę ci coś pokazać – wydusiłam w końcu. – Ale… nie będziesz się ze mnie śmiała?
W tym momencie poczułam ukłucie w klatce piersiowej i się skrzywiłam.
– Dawaj! Pokazuj bez obaw – powiedziała Stefka szybko, po czym dodała: – I się tak nie krzyw jak po cytrynie! No już, Natalko! Chcesz mi to coś pokazać czy nie?
Powiedziała do mnie „Natalko”, tak jak lubiłam! Gdy ja sama mówiłam o sobie jako o dziewczynce, czułam się dobrze, naturalnie. Wiedziałam jednak, że gdy to robię, wprawiam dorosłych w osłupienie, a koledzy ze szkoły ze mnie kpią. Wyśmiewają się ze mnie, poszturchują, przezywają… Dlatego starałam się jakoś przyzwyczaić do swojego prawdziwego imienia i mówienia o sobie jako o chłopcu. Zmuszałam się, by myśleć o sobie jako o chłopcu, po prostu tak było łatwiej. Miałam dopiero osiem lat, ale już to zrozumiałam. Nie zawsze mogłam być sobą. Przy Stefce jednak nic mi nie groziło, tak samo jak przy mamie czy Hance.
Wyciągnęłam przed siebie otwartą dłoń, a na niej granatowy tusz. Słowa zamarły mi w gardle. Mogłam tylko trzymać przed siostrą tę otwartą, drżącą dłoń. W skroniach mi szumiało, a żołądek fikał z emocji. Mimo wszystko uśmiechałam się. Przecież Stefka zrozumie.
– Świetny! – wykrzyknęła z entuzjazmem, sięgając po opakowanie. Otworzyła, sprawdziła długość włosków szczoteczki. Maznęła tuszem wierzch dłoni, a potem zbliżyła ją do świecącej na biurku lampki. – Naprawdę piękny kolor! – oceniła z uznaniem, a moje serce fiknęło kolejnego koziołka.
– Pokażesz mi, jak się tego używa?– spytałam drżącym z przejęcia głosem. Kupić ten cholerny tusz to była pestka w porównaniu z tą prośbą.
– Oczywiście! Chociaż obserwowałeś mnie tyle razy, Króliczku… powinieneś już wiedzieć, jak to się robi. – Mrugnęła zawadiacko, po czym chwyciła mnie za rękę i pociągnęła do łazienki.
Szłam za nią na ugiętych kolanach, ciężka i lekka jednocześnie.
W celi miałam towarzystwo. Domino, bo tak się kazała nazywać, dołączyła do mnie następnego dnia po moim zakwaterowaniu. Początkowo uznałam to za pomyślne zrządzenie losu. Samotna noc w więziennej celi w niczym nie przypominała samotnej nocy w rodzinnym domu, choć przecież i tam nie dzieliłam z nikim pokoju. Wiedziałam jednak, że domownicy są tuż obok, to dawało mi poczucie bezpieczeństwa i przynależności. Tymczasem tamtej pierwszej więziennej nocy rozpaczliwie pragnęłam towarzystwa, marzyłam o tym, by usłyszeć obok czyjś miarowy oddech.
Domino wkroczyła w moje życie wraz z ciężkim zgrzytem otwieranego zamka. Miała ładną twarz o regularnych rysach, niewielkie usta i migdałowe oczy, które błyszczały pod idealnymi łukami brwi. Ze swoimi lśniącymi, kasztanowymi lokami, odrzucanymi na plecy niedbałym gestem, sprawiała wrażenie osoby, która przypadkiem znalazła się w niewłaściwym miejscu. Na pierwszy rzut oka oceniłam ją jako starszą, ale wkrótce okazało się, że jest młodsza ode mnie. Wyglądała jak wcielenie niewinności, od pierwszej chwili wzbudziła moje zaufanie. Byłam gotowa od razu powierzyć jej wszystkie swoje sekrety. Tymczasem ona wprowadziła w moje życie totalny rozgardiasz emocjonalny, wywołując lęki, jakich nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
Trudno mówić o szczęściu, zaczynając odsiadkę za nieumyślne spowodowanie śmierci, ale z jakichś względów byłam uprzywilejowana, ponieważ prawie od razu przydzielono mnie do pracy w kuchni. Być może było to pomyślne zrządzenie losu, a może interwencja ojca, policjanta, którego rozległe znajomości sięgały także służby więziennej. Na wyrok oczekiwałam w domu pod dozorem policyjnym, meldując się regularnie w komisariacie. Nie wyobrażam sobie, jak zażenowany był wtedy ojciec, w końcu wszyscy go znali. Dla mnie było to koszmarne przeżycie, zżerały mnie wstyd i poczucie winy. W dniu ogłoszenia wyroku wszyscy na sali zdziwili się, że sędzia zdecydował się na maksymalny wymiar kary. Nawet mój pesymistyczny adwokat uznał, że pięć lat pozbawienia wolności to zbyt surowy wyrok i od razu złożył apelację. Aż do tamtego feralnego dnia w parku byłam przecież porządną dziewczyną z dobrej rodziny, studentką prawa i wzorową obywatelką. Sąd jednak utrzymał w mocy wyrok pierwszej instancji, a ja nie miałam poczucia niesprawiedliwości. Wręcz przeciwnie: uważałam, że zasłużyłam na dotkliwą karę.
W więziennej kuchni poznałam Paulinę. Ona także odbywała karę pozbawienia wolności za nieumyślne spowodowanie śmierci, ale wcześniej była już karana, chyba chodziło o narkotyki. Podczas naszego pierwszego spotkania byłam onieśmielona, a nawet przestraszona, ponieważ Paulina wyglądała jak agresywna więźniarka z filmów: miała sporo tatuaży, a nad lewą brwią widniały trzy świeże szwy, które świadczyły o niedawnej bójce. Poza tym była butna, wyluzowana i pewna siebie. Od razu zapytała, z kim kibluję, a kiedy jej odpowiedziałam, syknęła przeciągle. Wkrótce zdradziła mi kilka informacji o Domino. Mówiła wtedy szeptem, nerwowo, krótkimi zdaniami. Obie przesiedziały sporo czasu i zdążyły na siebie kilka razy „wpaść”, jak to ujęła. Z każdym kolejnym słowem Pauliny ogarniał mnie większy lęk. Czasem włosy stawały mi dęba. Jeszcze więcej dowiedziałam się dzięki więziennej poczcie pantoflowej.
Przypadek Domino okazał się wyjątkowo barwny. Nazywano ją Bestyjką. Miała na koncie kilka ofiar. Mówiono, że potrafiła pastwić się nad nimi w nieskończoność. Jej słodka, niewinna twarz przyciągała mężczyzn żądnych cielesnych uciech. Rozprawiała się z nimi bez miłosierdzia. Skazano ją za dwa morderstwa i pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Trudno było mi to sobie wyobrazić. Patrząc na Domino, zastanawiałam się, jak to możliwe, by w kobiecie o tak olśniewającej powierzchowności mieszkała bestia. Cóż, miałam się o tym wkrótce dowiedzieć.
Z perspektywy czasu wiem, że trudno byłoby mi przetrwać za kratami, gdyby nie starsza wiekiem i stażem Paulina. Z sobie tylko znanych powodów rozpostarła nade mną opiekuńcze skrzydła. To dzięki jej szeptanym ukradkiem komentarzom szybko poznałam niepisane reguły życia na odsiadce. Co ważniejsze: Paulina postawiła barierę między mną a Domino. Dzięki niej nasze koegzystowanie w jednej celi okazało się… hm, do zniesienia.
W odosobnieniu nie mówi się o przyjaźni, przynajmniej nie mówi się o tym głośno. Ale w innym świecie pewnie właśnie tak nazwałabym to, co połączyło mnie z Pauliną.
W areszcie śledczym przebywałam bardzo krótko. Mogłam oczekiwać na proces w domu, w warunkach względnej wolności.
Każdego dnia mama z zapamiętaniem wypiekała babeczki. To był jej sposób na spędzanie czasu poza szpitalem. Tak reagowała na stres związany ze stanem Natalii i oczekiwaniem na mój wyrok. Piekła, gotowała i sprzątała. Nie dawała sobie chwili na myślenie o czymkolwiek innym.
Przypatrywałam się jej z podniesionymi brwiami, skubiąc nerwowo skórki przy paznokciach. Mało rozmawiałyśmy. Zawsze oferowałam mamie pomoc w pieczeniu, ale nie dopuszczała mnie do tego zajęcia. Siedziałam więc z nią w kuchni, obserwując jej zręczne ruchy, odpowiadając na nieistotne pytania i wykonując polecenia. Przystałam na to, bo bardzo chciałam czuć jej obecność, choćby ta bliskość miała się przejawiać tylko przebywaniem w tym samym pomieszczeniu.
– Podaj mi więcej mąki. Nie wiesz, gdzie jest? Jak to nie wiesz? – mówiła, skupiona na mieszaniu masy. – Otwórz górną szafkę. Mam nadzieję, że tam ją włożyłam…
Nie patrzyła mi w oczy. Cały czas wpatrywała się uparcie w miskę. A ja tak bardzo potrzebowałam z nią porozmawiać! Nie mogłam zrozumieć, dlaczego mama o nic mnie nie pytała, dlaczego nie oceniała, nie analizowała tego, co się stało. Nie unikała mnie, a jednak odczuwałam jej brak. Asystowanie podczas pieczenia babeczek dawało mi możliwość kontaktu i choćby szczątkowej komunikacji.
– Mamo…
– Stefciu, popatrz… To ciasto jest chyba zbyt rzadkie, nie sądzisz? – I dalej ucierała, dosypywała, mieszała. Zawsze korzystała z tego samego wypróbowanego przepisu, a jednak coś jej wciąż nie pasowało.
– Mamo, ja chciałabym… Czy wszystko w porządku? – Jednak zadałam to idiotyczne pytanie, a przecież zdawałam sobie sprawę, że nic, ale to zupełnie nic nie jest w porządku.
– Córeńko, ja naprawdę nic nie czuję. – Powiedziała to tak cicho, że gdybym nie obserwowała ruchu jej warg, pomyślałabym, że to szmer przesiewanej mąki.
– Bo sobie na to nie pozwalasz! – Próbowałam się do niej zbliżyć i ją objąć, ale się odsunęła, niby przesuwając miskę z ciastem. – Mamusiu, ja cię potrzebuję. Mamy już chyba dosyć babeczek, nie uważasz? – mówiłam załamującym się głosem.
– No i?… – Wzruszyła lekko ramionami, na chwilę przerywając mieszanie. Nadal jednak nie zaszczyciła mnie spojrzeniem.
– Przestań je w końcu piec, bo i tak nie ma komu ich jeść. Natalki… już… nie ma… – cedziłam z bólem słowa, walcząc ze łzami. – Ojciec zamyka się w gabinecie, ty nie jadłaś od dawna porządnego posiłku, a ja… ja też już nie daję rady!
Matka zamaszyście przesunęła miskę po blacie, a potem zatopiła we mnie lodowate spojrzenie. Wwiercała tę szpilę, zagryzając wargę tak mocno, że wkrótce zobaczyłam spływającą z niej kroplę szkarłatu. Nie mogłam się ruszyć. Jakby mnie sparaliżowało. Trwałyśmy tak kilka sekund, a może minut. Słyszałam głuche dudnienie w skroniach. Cisza na zewnątrz zaciskała się wokół mnie coraz ciaśniejszą pętlą, napierała na głowę, oczy i uszy, jakby ktoś wyssał cienką słomką wszystkie dźwięki.
– Jak to nie ma Natalii?! – To matka pierwsza przerwała milczenie. – Stefka, co ty bredzisz?! Natalka jest. Przecież żyje! Nawet nie waż się myśleć, że ona… – krzyczała mi prosto w twarz. – Czy ty myślisz, że ja tego nie wiem, że nie czuję ciężaru…? Chyba wszyscy w tym domu mamy wrażenie, jakby ktoś przyczepił nam ołowiane odważniki u rąk i nóg. – Zwiesiła ostentacyjnie ręce. – Myślisz, że nie czuję pustki?! Odosobnienia? – Postukała się w piersi. – Dlaczego piekę te cholerne babeczki, jak sądzisz?
Teraz mama wycierała czyste dłonie w fartuch. Nie mogła opanować drżenia. Nagle jej wzrok złagodniał. Ramionami wstrząsnął dreszcz, za chwilę drugi i trzeci… Oparła dłonie o blat i się rozpłakała. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, niczym uwięzione w klatce zwierzę. Kuchnię wypełniły odgłosy rzężenia i urywanych, płytkich oddechów.
Przytuliłam się do wstrząsanych bólem matczynych pleców i dołączyłam do tego aktu żalu i cierpienia. Obie potrzebowałyśmy łez. Wylewałyśmy je, wtulając się w siebie. Tym wybuchem oczyszczałyśmy atmosferę. Nasz płacz miał ugasić rozpacz, ale czy gorąca lawa wypływająca z krateru wulkanu jest w stanie cokolwiek ugasić? Niemniej nam pomogło. Przywróciłyśmy porządek w naszej relacji, przetarłyśmy drogę do siebie nawzajem. Przynajmniej na ten jeden dzień.
– Króliczku, chodź, coś ci pokażę. – Pociągnęłam brata za rękaw swetra, a że trochę zwlekał, chwyciłam go za dłoń i poprowadziłam do swojego pokoju.
Wcześniej tego dnia wybrałam się z koleżanką Gośką do centrum handlowego. Dostałam od rodziców sto złotych na urodziny. Dołożyłam pięć dyszek zaoszczędzonych z drobnego kieszonkowego i kupiłam sobie dwie cienkie bluzki z krótkimi rękawami: jedna była gładka i obszyta koronką, a druga kwiecista, we wszelkich odcieniach różu. Do tego nowy stanik, którego gipiura zalotnie wystawała z dekoltu kwiecistej bluzki. Chciałam te perełki pokazać Króliczkowi. Spodziewałam się, że zechce je podziwiać, dotykać i po prostu cieszyć się ze mną. Bluzki czekały rozłożone na łóżku.
W tej chwili nie miałam wątpliwości, że mam do czynienia z Natalią. Kiedy weszłyśmy do pokoju, Natalka od razu wiedziała, o co mi chodziło. Puściła moją rękę i rzuciła się w stronę łóżka. Jej rozbiegane spojrzenie przeskakiwało od jednej do drugiej bluzki. Palce nie wiedziały, czego dotykać najpierw. Zagryzała wargi, podnosiła brwi, zasłaniała dłonią usta, a i tak trudno było jej ukryć odgłosy zachwytu. Wydawała z siebie jakieś śmiesznie brzmiące chrząknięcia, jęki i piski. Cała gama podekscytowania. Sprawiło mi to ogromną przyjemność.
– Mmm… Uch… Stefciu? – Podniosła na mnie ogromne oczy.
– Tak, możesz – przyzwoliłam z uśmiechem.
Natalia ściągnęła sweter w mgnieniu oka, nie przewróciła go nawet na prawą stronę, tylko odrzuciła od siebie, nie patrząc, dokąd leci. Tak drżały jej ręce, że nie mogła sobie poradzić z włożeniem bluzki. Na pierwszą przymiarkę wybrała tę w kwiaty. Jej młodziutkie, kanciaste jeszcze ciało wykonało kilka miękkich obrotów dokoła własnej osi.
– I jak? Jak wyglądam? Poprawisz mi włosy?
Natalia wyginała ciało, poprawiała ramiączka bluzki, które jej zjeżdżały, odsłaniając guziczki chłopięcych piersi. Wkładała tam swoje dłonie, wypychając materiał. Policzki miała zaczerwienione, oczy roziskrzone, a na ustach niezwykły uśmiech. Dla takich momentów chciało się żyć! Mój mały brat Benio przeistoczył się chwilowo w radosną Natalię. Lubiłam patrzeć na niego w tym wydaniu. Nie wiem, czy sama zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji, czy w naturalny sposób akceptowałam to, co się w tym chłopcu działo. Nie zachęcałam go do uzewnętrzniania dziewczęcej natury. Wszystko odbywało się tak, jak powinno: naturalnie i niewinnie.
Czy robiłam coś złego? Wydaje mi się, że nie. Nie czułam się winna wtedy i nie czuję się winna teraz, z dzisiejszego, bardziej dojrzałego punktu widzenia. Najzwyczajniej w świecie akceptowałam brata z jego dziewczęcymi zachowaniami i pragnieniami. Prawdę powiedziawszy, lubiłam go w tym nieskrępowanym wcieleniu. Może podświadomie chciałam mieć siostrę?
– Do jasnej cholery, Beniu! Znów grzebałeś w moich rzeczach?! – wrzeszczałam zezłoszczona do granic możliwości. – Ile razy mam ci mówić, żebyś nie ruszał moich rzeczy?!
Byłam wściekła, ale na widok jego trzęsącej się brody zaczynałam mięknąć.
– Tylko mi się tu nie rozbecz – dodałam łagodniej. – Proszę cię i proszę. – Wzięłam głęboki oddech i dodałam: – Pamiętaj, jeśli chcesz wziąć coś z mojej szafy, to najzwyczajniej mi o tym powiedz. Przecież nie chowam rzeczy przed tobą – przekonywałam jego i siebie.
– Kiedy, kiedy… no wiesz, zwykle ciebie nie ma i… nie mam jak cię zapytać – odpowiedział szczerze, rozkładając ręce. – Ostatnio, gdy brałam te skarpetki… – Podniósł pokazowo stopę, a ja dopiero teraz zauważyłam, że ma na sobie mój świąteczny prezent, czyli granatowo-pomarańczowe skarpetki, łosie. Nie w łosie, ale łosie. Coś na kształt kapci. Z czerwonym nosem, czarnymi oczami i odstającymi uszami i rogami. Lubiłam je wkładać, kiedy się uczyłam, siedząc na kanapie lub w fotelu. Były ciepłe i miłe w dotyku.
– No więc gdy je brałam, to ciebie też nie było. Skąd miałam wiedzieć, że tak szybko wrócisz i że będziesz chciała włożyć akurat te skarpetki? – dorzucił Benio z wyrzutem, siadając na łóżku. – Też je lubię – dodał po chwili, majtając stopami w powietrzu i przypatrując się z uśmiechem podskakującym uszom i rogom łosia. – Nie złość się na mnie, proszę! – dorzucił błagalnym głosem. – Bo kiedy się złościsz, to od razu nazywasz mnie „Beniem”, a przecież wiesz…
– Wiem, wiem, Natalko, mój Króliczku! – Nie mogłam się na niego złościć. – To nie do wiary, jak potrafisz mnie rozbroić tymi minami…
I już się do niego śmiałam, skradając się z rozcapierzonymi palcami i złowieszczą miną, by zerwać z jego stóp zbyt duże skarpetki. Uskoczył z piskiem. Goniliśmy się po pokoju, tarzaliśmy po podłodze i na łóżku, zaśmiewając do łez. W końcu udało mi się ściągnąć z Króliczka te łosiowe skarpety i wetknęłam mu je pod nos.
– No i co? Teraz będą mi śmierdziały – poskarżyłam się.
Benio odpychał moje ręce, śmiejąc się perliście. Totalna, nieskrępowana radocha. Potem oboje zalegliśmy na łóżku, leżąc na plecach i ciężko oddychając. Zmęczyliśmy się trochę tą gonitwą.
– Jesteś najlepszą siostrą świata, wiesz? – powiedział Króliczek i wtulił się we mnie.
Przygarnęłam go i zmierzwiłam mu włosy. Nie oponował. Lubił, kiedy czochrałam jego czuprynę.
– Pewnie! Najlepszą, bo jedyną! – zgodziłam się. – Pamiętaj o tym!
– A co to za zapach? – Pociągnął nosem i ponownie wtulił się w moje ramię.
Zrobiło mi się gorąco. Zanim wróciłam do domu, widziałam się z Łukaszem i całowaliśmy się jak wariaci. Jego cedrowy zapach musiał wsiąknąć w moją flanelową koszulę. Rozmarzyłam się na moment, wspominając chwile spędzone z moim chłopakiem.
– Co cię tak zatkało? – Pytanie Natalki ostudziło wspomnienie gorących chwil.
– Dobra, koniec zabawy, Króliczku! Muszę się brać do nauki. – To mówiąc, podniosłam się z łóżka i odwróciłam tyłem do Benia, bo czułam, jak rumieńce rozpalają mi policzki. I to wcale nie z powodu wcześniejszej gonitwy.
– Dam ci spokój, jeśli mi obiecasz, że pooglądamy później stare zdjęcia rodziców, dobrze? – To był wypróbowany chwyt mądrego, młodszego brata. Wiedział, że lubię oglądać albumy. – I że mi powiesz, co to za zapach, bo ładny jest!
Odskoczył ode mnie, zaśmiewając się z mojej miny. Przebiegły smarkacz!, pomyślałam, ale uśmiechnęłam się pod nosem.
– Obejrzymy albumy i opowiem ci o cedrowym zapachu. Obiecuję! – Podniosłam dwa palce jak skaut do przysięgi.
Króliczek skinął głową i udobruchany wyszedł z pokoju. Wtedy zanurzyłam nos w materiał koszuli i wciągnęłam głęboko zapach Łukasza. Rozmarzyłam się. Pod czaszką kotłowały się słowa reprymendy: Dziewczyno, ogarnij się i bierz do roboty!
Z ociąganiem sięgnęłam po książki.
Nie wiem, jak to się udało moim rodzicom, ale załatwili u naczelnika zakładu karnego zgodę na to, by regularnie odwiedzała mnie ich znajoma psycholog. Miała na imię Anna i podczas pierwszego widzenia poprosiła, bym właśnie tak się do niej zwracała. Była krągłą trzydziestoparolatką z miłą aparycją. Wzbudzała zaufanie i sympatię, więc bez sprzeciwu poddałam się terapii, choć nie do końca rozumiałam, dlaczego nie mogę skorzystać z usług psychologa, który na co dzień pracuje z osadzonymi.
Tego dnia opowiedziałam Annie o pieczeniu babeczek. Byłam przekonana, że tamten pamiętny dzień w kuchni był istotny dla zobrazowania moich nienaturalnych relacji z matką. Swoją drogą do tej pory nie wiedziałam, co mama robiła z tymi codziennymi stosami wypieków. Być może wynosiła je do szpitala i częstowała pacjentów.
– Nie można przeskoczyć do chwili, w której czujemy się już dobrze. Do chwili już po przepracowaniu bólu. Tak się nie da – tłumaczyła Anna łagodnie, a ja słuchałam i analizowałam każde jej słowo. – Każdy ma inny sposób na to, by się uporać z osobistym dramatem. Jednym zajmuje to mniej, a innym więcej czasu.
– Wiem, że nikt nie ma czarodziejskiej różdżki, aby przeskoczyć dany etap. Rany muszą mieć czas na zabliźnienie, zgadza się? – Niby to wiedziałam, ale musiałam się upewnić. Przecież, do cholery, ja nigdy nie miałam tego rodzaju problemów!
– Tak. – Terapeutka kiwała głową potakująco. – A na dodatek każdy musi sobie dać na to pozwolenie.
– Ale… co, jeśli taka chwila nie nadchodzi? Co, jeśli ta rana nie chce się zabliźnić? Co wówczas robić? – dociekałam.
– Dla każdego z nas jest to inne równanie. Jesteśmy różni i często potrzebujemy innego wymiaru czasu na uzdrowienie jednej lub wielu ran. Dla ciebie i dla twojej mamy najwyraźniej jest to niejednakowy okres.