Jestem, tęsknie, mówię - Tsushima Yūko - ebook

Jestem, tęsknie, mówię ebook

Tsushima Yūko

4,1

Opis

Jestem, tęsknię, mówię (oryginalny tytuł Watashi, tzn. Ja) jest zbiorem opowiadań wybitnej japońskiej pisarki  Yūko Tsushimy (1947-2016). Jest ona córką legendarnego pisarza Osamu Dazaia (1909-1948), który popełnił samobójstwo wraz z kochanką zaledwie rok po narodzinach córki. Gdy miała trzynaście lat, na zapalenie płuc zmarł jej starszy, cierpiący na zespół Downa brat. Przywiązanie i tęsknota za „nieobecnymi” jest jednym z głównych wątków twórczości Tsushimy, co wyraźnie odczuje czytelni Jestem, mówię, tęsknię.  Jest to zbiór piętnastu refleksyjnych miniatur z narracją w pierwszej osobie, w których autorka wykorzystuje wątki autobiograficzne, wspomina bliskich: rodzeństwo, matkę, kolegów ze szkoły. Czasem są to wspomnienia sprzed wielu lat, czasem zdarzenia niedawne i dopiero one przywołują do pamięci te dawniejsze. Autorka odtwarza nastrój chwil, przywołuje obrazy postaci, które, choć same w sobie zwyczajne, w jakiś szczególny sposób utkwiły jej w pamięci, zadziałały na jej wyobraźnię. Tematyka wszystkich opowiadań związana jest ze śmiercią. Tsushima ukazuje umieranie i towarzyszące mu okoliczności, cierpienie po stracie i próby „odzyskania” utraconego.

Jest to pierwszy książkowy przekład  Yūko Tsushimy w Polsce.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (30 ocen)
14
7
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewelina_priv20

Nie oderwiesz się od lektury

poruszające serce opowiadania, które dotykają tematów takich jak strata i żałoba. Każde z opowiadań zmusza do namysłu i pozwala na utożsamianie się z głównymi bohaterami i umożliwia przeżywanie trudnych emocji i katharsis
20

Popularność




Tytuł oryginału

私 (Watashi)

Redaktor prowadzący

Paweł Orzeł

Ilustracja na okładce (dzięki uprzejmości spadkobierców i IdcN)

Kōichi Satō

Grafika Kōichiego Satō wykorzystana na pierwszej stronie okładki niniejszej książki została stworzona z okazji otwarcia w 1996 roku International

Design Centre NAGOYA.

Projekt okładki

Anna Sztwiertnia

Opieka redakcyjna i korekta

Aleksandra Zoń

Copyright © Yūko Tsushima, 1999

Polish translation rights arranged with the Estate of Yūko Tsushima

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2018

© Copyright for the Polish translation by Toko Anna Okazaki-Pindur, Barbara Słomka, Aleksandra Szczechla

Księgarnia internetowawww.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018

ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail:[email protected]

Wydanie pierwsze

Skład i łamanie: Emilia Pyza

ISBN 978-83-0603-543-8

Skład wersji elektronicznejMarcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

YŪKO TSUSHIMA — W POSZUKIWANIU „JA”

Zbiór opowiadań Yūko Tsushimy pod polskim tytułem Jestem, tęsknię, mówię ukazał się w Japonii wiosną 1999 roku nakładem wydawnictwa Shinchōsha. Jego japoński tytuł jest krótszy, zapisany za pomocą jednego, wziętego w cudzysłów, znaku 私 (czyt. watashi). Słowo to jest najpowszechniej stosowanym spośród wielu w japońszczyźnie odpowiedników polskiego „ja”. Cóż może znaczyć tytułowe, wzięte w cudzysłów „ja”? I dlaczego w polskim tytule zamieniamy jego zagadkową prostotę na wiodące czytelnika szerszym tropem Jestem, tęsknię, mówię? Zanim rozwikłamy zagadkę, przyjrzyjmy się samej autorce, która w kręgach japońskich znawców literatury jest niezwykle ceniona; wymieniano ją jako mocną kandydatkę do literackiego Nobla, w Polsce jednak do tej pory nie doczekała się zainteresowania wydawców.

Yūko Tsushima (właściwie Satoko Tsushima, 1947–2016) zadebiutowała jako pisarka pod koniec lat sześćdziesiątych, jeszcze podczas studiów uniwersyteckich. Przez lata zgromadziła imponującą kolekcję nagród literackich. W 1977 roku otrzymała Nagrodę im. Izumiego Kyōki za powieść Kusa no fushido (Legowisko z traw). Powieść Chōji (Dziecko szczęścia) z 1978 roku przyniosła jej Nagrodę Literacką dla Pisarek, a także rozgłos i pierwsze tłumaczenia na języki obce. Ponadto otrzymała m.in. Nagrodę im. Nomy za Hikari no ryōbun (Obszar światła) w 1979, Nagrodę im. Yasunariego Kawabaty w 1984 roku za zbiór opowiadań Danmari ichi (Cichy targ1), Nagrodę Literacką Yomiuri w 1986 roku za powieść Yoru no hikari ni owarete (Ścigana światłami nocy), Nagrodę im. Taiko Hirabayashi w 1988 roku za kolejny zbiór opowiadań Mahiru-e (Na południe), Nagrodę im. Sei Itō w 1995 roku za powieść Kaze yo, sora kakeru kaze yo (Wietrze, wietrze podniebny), czy też Nagrodę im. Jun’ichirō Tanizakiego w roku 1998 za Hi no yama, yamazaruki (Góra ognia — kronika odludka), Nagrodę im. Jirō Osaragiego w 2001 za Warai ookami (Uśmiechnięty wilk), oraz w 2005 roku Nagrodę im. Murasaki Shikibu wraz z Nagrodą Biura do spraw Kultury za Nara Repōto (Notatki z Nary). Jest autorką około pięćdziesięciu książek — powieści, zbiorów opowiadań i esejów, listów literackich. Tłumaczyła także klasyczną literaturę japońską na język współczesny.

Jej pisarstwo, jak sama wspomniała w wywiadzie udzielonym niegdyś autorce niniejszego wprowadzenia2, zaczęło się z gniewu. Irytowało ją na przykład niesprawiedliwe traktowanie osób niepełnosprawnych przez społeczeństwo. Dla przyszłej pisarki bowiem niezwykle ważnym doświadczeniem życiowym było dzieciństwo spędzone z bratem z zespołem Downa, ukrywanym przez rodzinę przed światem. Bratem, którym − mimo że była młodsza − lubiła się opiekować. Straciła go przedwcześnie, gdy miała trzynaście lat. Postać brata, często jako opóźnionego w rozwoju intelektualnym dziecka, będzie wielokrotnie pojawiać się na kartach jej utworów, począwszy od pierwszego opowiadania opublikowanego pod pseudonimem Tsushima Yūko: Rekuiemu. Inu to otona no tame ni (Requiem dla psa i dorosłego). W niniejszym tomie wątek ten znajdujemy w opowiadaniu Zdjęty czar oraz, w sposób nie całkiem oczywisty, Ptasie łzy. Tacy bohaterowie są u Yūko Tsushimy ważnym punktem odniesienia dla kreacji tożsamości bohaterek. Dziecko żyjące w świecie bez słów i nieskażone konwenansami społecznymi uczy prawdy o niezakłamanych ludzkich emocjach. W relacji z takim bratem obnażone zostają także mechanizmy relacji międzyludzkich w „zwykłym” społeczeństwie, często nadmiernie komplikowane i wykrzywiane. W swoich narracjach pisarka daje wyraz tęsknocie za przedwcześnie zmarłym bratem, za jego ciepłem i bezwarunkową miłością, równocześnie zwracając uwagę na niesprawiedliwość i brak zrozumienia, z jakim spotykał się na co dzień.

Gdy Yūko Tsushima miała zaledwie rok, jej ojciec, znany dekadencki pisarz Dazai Osamu (1909–1948), popełnił samobójstwo, topiąc się wraz z kochanką w zbiorniku na rzece Tama w Tokio. Wychowywana przez samotną matkę Tsushima tematem wielu swoich utworów uczyniła refleksję nad znaczeniem relacji międzyludzkich, sensem macierzyństwa oraz ojcostwa. W jej pisarstwie przykuwa uwagę charakterystyczna dla niej afirmacja życia i wiara w możliwość wzajemnej akceptacji pomiędzy ludźmi pochodzącymi z różnych środowisk, pomimo trudnych często relacji między nimi i niejednokrotnie tragicznych doświadczeń. Inne powracające motywy jej utworów to więź córki z matką, widziana z obu, jakże odmiennych perspektyw (w niniejszym tomie: Miejsce matki, Dzikie pole) oraz samotne macierzyństwo, które pisarka obserwowała jako dziecko, a którego również sama doświadczyła, kiedy po rozwodzie wychowywała dwoje dzieci. Świetnym przykładem jest powieść Hikari no ryōbun, a w niniejszym tomie są to opowiadania Z Rumoi orazMoc wody. Tworząc postaci kobiet wyłamujących się z powszechnych schematów życia społecznego, Tsushima posługiwała się folklorystycznym motywem yamanby, czyli wiedźmy zamieszkującej niedostępne lasy, żyjącej w zgodzie z impulsami natury i niepoddającej się sztucznie narzuconym konwencjom. Odniesienia do niej znajdziemy na przykład w powieści Yama o hashiru onna (Kobieta biegnąca przez góry), w niniejszym zbiorze bliski motyw odnajdziemy w opowiadaniu Moc wody. Pokazując z rozmaitych perspektyw życie samotnych matek i ich problemy, pisarka obnażała sprzeczności tkwiące pomiędzy społecznymi oczekiwaniami a możliwościami ich realizacji we współczesnej Japonii — w związku z tym przyjęło się zaliczać jej utwory do nurtu literatury kobiecej, a nawet feministycznej. Bohaterki Yūko Tsushimy nie są jednak rewolucjonistkami ani radykalnymi feministkami — nawet jeśli nie chcą lub nie mogą przystosować się do powszechnych wyobrażeń o ideale matek i żon, nie negują samego macierzyństwa oraz potrzeby relacji czy też wartości, jaką stanowi pełna rodzina. Od radykalnie feministycznych poglądów Tsushimę odróżnia także podejście do aborcji, powszechnie dostępnej i całkowicie społecznie akceptowanej w Japonii, natomiast dla jej bohaterek niebędącej nigdy łatwym rozwiązaniem problemów.

Po 1985 roku w jej twórczości pojawia się motyw utraty dziecka — syn pisarki zmarł nagle w wieku dziewięciu lat. Narracje takie jak Pełnia czyKłos Panny mogą wydawać się formą autoterapii po tej stracie lub poszukiwaniem sposobu na oswajanie bólu rozstania oraz poczucia winy, a także próbą zatrzymania obecności ukochanych osób za pomocą odwołania do literatury, legend czy też wiary w reinkarnację — Gdy płoną góry. W 1997 roku umiera osiemdziesięciopięcioletnia matka pisarki. Miejsce matki orazDzikie pole to oswajanie śmierci matki poprzez przypisanie jej na zawsze miejsca tu na ziemi. Otwierające zbiór opowiadanie Pieśń ze snu zapowiada temat trudnej tęsknoty, ale i wagę zapośredniczenia ludzkich doświadczeń w literaturze.

Utwory Yūko Tsushimy z biegiem lat nabierały rozmachu. Poszukiwanie i narracyjne kształtowanie tożsamości kobiety bardzo interesujący wyraz znalazło w powieści Kaze yo, sora kakeru kaze yo. Spektrum zainteresowań pisarki poszerzało się, obejmując problematykę przynależności i tożsamości narodowej i etnicznej czy też kwestię znaczenia języka ojczystego. Dobrym przykładem jest powieść Hi no yama, yamazaruki zekranizowana w 2006 roku przez japońską telewizję państwową NHK. Coraz większej wagi zaczął dla pisarki nabierać także problem odpowiedzialności historycznej, temat trudny i niewygodny w Japonii, która słusznie uważa siebie za ofiarę bomby atomowej, zbyt chętnie jednak pomija milczeniem zarówno wielowiekowe procesy dyskryminacji swoich mniejszości etnicznych i narodowych, jak i mocarstwową politykę w Azji od początku XX wieku i swój niechlubny udział w II wojnie światowej. Tutaj należy wymienić interesujące powieści Tsushimy z ostatnich lat, takie jak Amari ni yabanna (Nazbyt barbarzyńskie, 2008), Warai ookami, Yamaneko Dōmu (Kopuła Żbika, 2013) czy też ostatnią i być może najlepszą w całym dorobku powieść Jakka Dofuni (tytuł tej wydanej pośmiertnie powieści oznacza w języku Uilta „dom, w którym gromadzi się ważne rzeczy”, i jest nazwą nieistniejącego już muzeum ludu Uilta w Abashiri na Hokkaido, 2016). Temat dyskryminacji mniejszości etnicznych w niniejszym tomie odnajdziemy w opowiadaniach Tam, gdzie grają cykady orazPtasie łzy.

Folklor, a w szczególności bogata ustna tradycja Ajnów, był zresztą jednym z najważniejszych źródeł jej literackich inspiracji. Kamui yukar, ajnuskie pieśni bogów, stanowią kanwę opowiadań Ptasie łzy i Pełnia, motyw pieśni ajnuskiej bogini pojawia się zresztą już w pierwszym w zbiorze opowiadaniu. Tsushima wielokrotnie sięgała do tych poematów epickich, zainteresowana nie tylko charakterystyczną dla nich techniką pierwszoosobowej narracji, ale także ich poczuciem harmonii ze światem oraz współodpowiedzialności za losy Ziemi, ten temat wykracza jednak poza ramy niniejszego wprowadzenia.

W zbiorze, który Czytelnik trzyma właśnie w dłoniach, zebrano opowiadania z lat dziewięćdziesiątych. W tych krótkich formach odnajdziemy wszystkie najważniejsze motywy dotychczasowego pisarstwa Tsushimy oraz zapowiedź nowych kierunków jej zainteresowań. Warsztatowo dostrzegamy tu tak charakterystyczną dla jej twórczości wielogłosowość oraz eksperymenty narracyjne, takie jak celowe zacieranie graficznych różnic między strumieniami świadomości polifonicznie zmieniających się narratorów a dialogami.

W polifonii Tsushima czasem wyodrębnia pewne głosy. Zaznaczając w tekście drobną kreseczką niektóre „ja”, zmusza czytelnika, by powiązał przede wszystkim różne postaci w ramach jednego opowiadania, nadał im podobną rangę, by nie przyzwyczajał się do jednego bohatera, ponieważ „ja” ma wiele twarzy i głosów. Na poziomie całego zbioru wszystkie wyodrębnione „ja” odsyłają do jednego, ujętego w cudzysłów tytułowego watashi.

W japońszczyźnie zaimki są nieodmienne, stąd łatwość zaznaczenia zawsze tej samej graficznej formy 私. W tłumaczeniu ta łatwość jest bezpowrotnie utracona. Nie tylko nie lubi polszczyzna wielokrotnych powtórzeń, naturalną jej cechą jest także elipsa. Narrator pierwszoosobowy używa odpowiedniej formy czasownika zamiast powtarzania zaimka „ja”. Stąd próba oddania tytułu zbioru przez szereg czasowników w pierwszej osobie, w naszej opinii najlepiej oddających charakter i motywacje zawartych w tomie narracji. W tekście z kolei zaznaczałyśmy to tytułowe „ja” przez pogrubienie, również w jego odmienionych formach: mnie, mną, moje etc. Czy udało nam się oddać te same akcenty, na które chciała zwrócić uwagę autorka? Oceni Czytelnik.

Z całą pewnością nie są to opowiadania łatwe — ze względu na wagę i głębię ran będących przedmiotem refleksji. Wiele tutaj śmierci i pozostających po niej rozpaczy i tęsknoty. Jest też niezwykle osobisty ton — ale równocześnie przywoływane obrazy i emocje są tak uniwersalne, że w ostatecznym rozrachunku tytuł odsyła nas do naszego osobistego doświadczenia poszukiwania własnej tożsamości i naszych własnych prób radzenia sobie z traumą po stracie najbliższych osób. Tsushima podpowiada, że najlepiej czynić to poprzez opowieści.

Aleksandra Szczechla

PIEŚŃ ZE SNU(Yume no uta)

Ponoć Ajnowie mają taką pieśń, śpiewaną przez boginię — zaczął opowiadać mój brat. On jest młodszy, lecz oboje jesteśmy po siedemdziesiątce, a ja już nie poruszam się swobodnie. Brat, który wciąż się dobrze trzyma, przychodzi do mnie w odwiedziny i dla zabicia czasu opowiada to i owo, co przeczytał w czasopismach albo książkach. Zdarza się, że ni w ząb nie mogę zrozumieć, o czym mówi, a niekiedy opowiada takie głupoty, że złość mnie bierze, że właśnie takie historie wybiera.

Tym razem też zaczął niespiesznie, zupełnie jakby mówił do siebie. I to mój brat, który za młodu gadał tak szybko, że ledwie łapał oddech — jakby go kto gonił.

To pieśń, którą pewien starzec z ludu Ajnów usłyszał niegdyś we śnie. Podobno przekazywano ją z ust do ust i stała się powszechnie znana i śpiewana. W swoim śnie starzec wypłynął na pełne morze i tam, w gęstej mgle spotkał, może nie Lorelei, ale boginię, która śpiewała przepiękną, lecz smutną pieśń. Bogini była młodszą siostrą boga, który stworzył i otaczał opieką ajnuską wioskę. A może zresztą była jego żoną, kto to wie. W każdym razie ludzie z wioski zaczęli bardzo źle postępować, bóg stracił do nich cierpliwość i wraz z siostrą przeprowadził się w inne miejsce. Bogini we mgle śpiewała taką pieśń: …Tęskno mi za wioską, ach jak tęskno, nic nie mogę przełknąć. Zginąć mi przyjdzie z tej tęsknoty nazbyt wielkiej. Aż pewnego dnia brat rzecze do mnie — Wyjdź z domu. Powlokłam się z trudem, byłam taka słaba. Lecz gdy wyszłam na dwór, zobaczyłam mą ukochaną wioskę. Płyną rzeki, zieleni się trawa, w rzekach ławice ryb, po górach biegają sarny, a w lasach kwitną lilie. Kobiety z ludzkiego rodu śmieją się i zbierają lilie do koszyczków. Mężczyźni łapią ryby i polują na sarny. Ach, co za szczęście! Śmiech ludzi! Ale nagle wszystko znikło. To był tylko obraz, który brat namalował specjalnie dla mnie. A potem powiedział — Teraz już przestań tęsknić za tą wioską. Anna hore hore hore. …Bogini w swej pieśni powtarzała ten zaśpiew.

Przymykam oczy i próbuję nucić anna hore hore hore.

Pojawiają się sylwetki małych dzieci, ze śmiechem goniących kaczki. Ostre, białe światło stawu na świeżej zieleni trawnika. Stadko liczące sporo ponad dwadzieścia sztuk, wystraszone przez trójkę rozbrykanych dzieciaków, próbuje uciekać to w lewo, to w prawo, trzymając się razem — kaczki za każdym razem biegną wszystkie w tę samą stronę. Perlisty śmiech dzieci nabrzmiewa, wysokie głosy odbijają się echem od nieba, jakby miały zdmuchnąć i zetrzeć na proch ich małe ciałka. To my sprzed kilkudziesięciu lat. Czteroletni braciszek naprawdę chce złapać kaczkę — pochylony do przodu pędzi z wyciągniętymi przed siebie rękami i przewraca się. Siostrzyczka, wciąż jeszcze w pieluszce, trzęsie dużą pupcią zupełnie jak kaczka, i w podnieceniu po prostu biega bez opamiętania. Spoza trawnika patrzą na nas roześmiani rodzice. Mama i tato, którzy dawno już odeszli z tego świata. Mama woła ze śmiechem:

— Nie wolno! Wracajcie! Biedne kaczki!

Oglądam się na mamę. Ale zamiast niej stoję tam ja sama. A obok mnie brat. Śmiech dzieci uderza w nas niczym gwałtowny podmuch wiatru. Trawnik otacza sznurek z tabliczką „Nie deptać!”. Dzieci biegają po trawie, a mama i tata idą powoli obok. Wyglądają na dość zmęczonych. Twarzy dzieci nie widać wyraźnie. Dziecko, które początkowo wzięłam za brata — ojej, czy to czasem nie jest jego syn, ten który zmarł dawno temu, w wieku piętnastu lat? A drugie z dzieci, nieco większa dziewczynka — wygląda jak ja, chociaż jest też podobna do naszej starszej siostry, która zmarła, zanim skończyła dziesięć lat. Można by wziąć ją i za żonę brata, która zmarła trochę po czterdziestce. Jakoś nie mogę się połapać. Dzieci nie zatrzymują się ani na chwilę. Wydaje mi się, że ich przybywa i że jest ich więcej niż troje. A któż to? Może to moje dziecko? To, które zmarło niedługo po narodzeniu? Obok niego przebiega młodsza siostra. Ileż to lat miała siostrzyczka, kiedy zmarła? Dzieci, biegnąc za kaczkami, zbliżają się do stawu. Trzeba je szybko przyprowadzić z powrotem, bo znowu któreś zginie! Ale mama i tata po prostu zanoszą się śmiechem. A obok mnie płacze braciszek.

Każdy sen kiedyś się kończy. Można jednak przymknąć oczy i za nim podążyć.

Szepnęłam do brata.

Słuchaj…

Ciekawe, jak po ajnusku mówi się „tęsknię”. Ale, ale — to przecież ty mi opowiadałeś o tej matce rozdzielonej z dziećmi, co oślepła, bo oczy za nimi wypłakała, i śpiewała: „Anju, tak tęsknię za tobą, hooyare hoo, Zushio, tak tęsknię za tobą, hooyare hoo”3, to jej „tęsknię” po angielsku brzmi „I miss you”. Zdaje się, że oznacza to coś w stylu: zabrakło cię w moim życiu, dlatego nie mogę istnieć w sposób pełny. Zupełnie jak ta siostra-bogini, co śpiewała anna hore hore i podobnie jak ty, i my wszyscy…

Spojrzałam na twarz brata. Uśmiechnął się i pomarszczonym ze starości palcem otarł łzę, która spłynęła z moich równie starczo zapadniętych oczu.

przełożyła Aleksandra Szczechla

SIOSTRA(Imōto)

…No i źle wymierzyłam czas. No… byłam taka rozkojarzona. Nazbyt szczęśliwa, pękałam z dumy, chciałam, by ta chwila trwała wiecznie, nie mogłam opanować pragnienia i zanurkowałam, pewnie tylko o sekundę, ale wcześniej niż Hiro. A przecież gdybym zanurkowała równocześnie z nim, trzymana mocno przez niego za rękę, poradziłabym sobie z łatwością z każdą wielką falą, to pewne. Hiro wyciągnął do mnie rękę, chciał dzielić ze mną radość zabawy w morzu. Ręka Hiro. W innej sytuacji nie wziąłby mnie tak po prostu za rękę. Koniec lata nad morzem. Wysokie fale — unoszą się ciężko do nieba, po czym tracąc kształt, wżerają się z impetem w piasek. W ostatniej chwili nurkujemy na dno fali. A gdy po kilku sekundach wystawiamy głowy nad powierzchnię wody, rozbita, bezsilna, cofa się do morza. Powtarzaliśmy tę zabawę wielokrotnie, gdy nagle wpadłam w wir. Obracał mną, straciłam orientację, gdzie dół, gdzie góra. Łykałam morską wodę, a moje ciało wykręcało się coraz bardziej, traciłam świadomość.

…Jednak to musiało trwać zaledwie kilka sekund. Pośród wirów pojawiły się nagle czyjeś ramiona, objęły mnie — czułam, że za chwilę ciało rozpadnie mi się na kawałki — i wyciągnęły z wody. Nie wiedzieć kiedy znalazłam się na brzegu, siedziałam w objęciach Hiro, nogami dosięgając fal. Głaszcząc mnie po plecach, zapytał, czy nic mi nie jest. Pokiwałam głową i uśmiechnęłam się do niego. Zawstydzona, że tak mi dobrze w jego ramionach, natychmiast poczułam gorąco na całym ciele. Choć się jeszcze cała trzęsłam. Powoli podeszły do nas młodsza siostra Hiro, Keiko, i moja starsza siostra, które siedziały na plaży. Co się stało? Wszystko w porządku? Tak, tylko trochę… — wymamrotałam, wstając. Próbując się uśmiechnąć, zrobiłam minę, jakbym się miała rozpłakać. W tej samej chwili Hiro powiedział: Ale przez chwilę mieliśmy stracha. Moja siostra zaś cicho: Przejdzie jej.

…A potem gęsiego wróciliśmy pod parasol i napili się soku. Dziewczyny znów poszły nad wodę, ja jednak tam nie wróciłam, tylko zaczęłam budować górę z piasku. Udawałam, że nie słyszę, kiedy siostra powiedziała, żebym zarzuciła na plecy bluzkę, bo mnie słońce spiecze. Nie chciałam zakrywać nowego kostiumu kąpielowego, który mi mama kupiła. Pomarańczowy z poduszkami na piersiach, taki dla dorosłej kobiety. Ubiegłego lata nie było mowy o pływaniu, bo zachorował i umarł nasz tata. A w tym roku zaraz po obchodach Święta Zmarłych — Obon babcia zaprosiła mnie z siostrą do swojego domu nad morzem. Pewnie czujecie się samotne — powiedziała. A u nich rzeczywiście było gwarno i wesoło. Babcia mieszkała z dwudziestopięcioletnim synem, jeszcze kawalerem, i córką studentką, czyli wujkiem Hiro i ciocią Keiko. W domu obok mieszkał też inny wujek z rodziną. Ponieważ miałam kostium kąpielowy jeszcze z czasów szkoły podstawowej, dostałam nowy. Chociaż siostra licealistka nosiła stary. Byłam bardzo szczęśliwa z tego powodu. Piasek był gorący, wokół nas nikogo. Sezon kąpieli morskich już się skończył. Wydrążyłam tunel w gotowej górze, wytyczyłam wijącą się jak serpentyna drogę, a na szczycie zbudowałam zamek obronny, zrobiłam nawet okna. Nadmorskie słońce przypiekało moje całkiem już suche plecy. Siostry, siedząc teraz pod parasolem, oglądały nazbierane kamyki. Hiro wypłynął sam na otwarte morze. Kiedy dziewczyny wycierały ręcznikami mokre włosy, zauważyłam, że moja szesnastoletnia siostra z przechyloną głową i lekko rozchylonymi wargami wyglądała na równie dorosłą, jak Keiko, która już studiuje. Łagodna linia ramion, białe, lśniące nogi. Zawołała: Chodź tu do nas. A ja — trzynastolatka w niepasującym do niej kostiumie kąpielowym dla dorosłej kobiety — nie odpowiedziałam.

…Jednak zdecydowałam się jeszcze przez chwilę popływać. Nie chciałam, żeby pomyśleli, że się boję morza. Weszłam więc po pas do wody. Wyciągnęłam ramiona, położyłam się na jej powierzchni. Co jakiś czas podpływała spieniona, biała fala, zakołysała moim ciałem i rozbijała się, a ja wypływałam na wierzch. Wkrótce wróci Hiro, pewnie powie: Ależ ma kolor ten twój kostium, widać go z daleka! W tym momencie coś uderzyło mnie w prawe ramię i poczułam przeszywający ból. Nie wiedziałam, co się właściwie stało, wróciłam więc biegiem do sióstr, osłaniając bolące miejsce. Nawet nie krwawiło. Ani nie było widać rany. Obejrzawszy moje ramię, Keiko powiedziała: No, miałaś pecha, wygląda na to, że otarłaś się o macki bąbelnicy bąbelcowej. Słysząc to, moja siostra, uśmiechnęła się, przerażona, i zaczęła wpatrywać w moje ramię.

…No i musieliśmy natychmiast wracać do domu. Na prawym ramieniu miałam czerwone bąble. Kopnęłam z całych sił górę z piasku, aż się rozleciała, ulepiłam piaskową kulę i wycelowałam nią w gołą nogę Hiro, który pierwszy ruszył w drogę powrotną. Co jest!… — rzucił przez ramię, nie zatrzymując się. Byłam wściekła na morze, piasek i na siebie.

…No i tej nocy rozszlochałam się, nie mogąc spać. Co się stało? — zapytała siostra, zbudzona ze snu. Strasznie bolą mnie spieczone plecy, jakbym się paliła — odpowiedziałam, pochlipując. Na co ona westchnęła: ty, głuptasku, a po chwili sama zaczęła płakać. Ale ja nie zapytałam jej dlaczego.

przełożyła Barbara Słomka

KOLEGA Z KLASY(Kyūyū)

Rozdymek to był chłopak z twarzy i sylwetki do złudzenia przypominający okrągłą, nabrzmiałą rybę — rozdymkę tygrysią, na dodatek często się wściekał i dokuczał dziewczynom; dlatego trzymały się od niego z daleka. (A może tylko mnie się tak zdawało. Bałam się zwalistego Rozdymka, cały czas przed nim uciekałam, ale dziś za nic nie mogę sobie przypomnieć, jak mi dokuczał ani co okropnego mi powiedział. Może po prostu jego wielkie ciało wydawało mi się przytłaczające i budziło we mnie lęk. Dzieci przecież tak mają).

Jest późna zimowa noc.

O tej porze jest cicho, i w domu, i na dworze, słychać tylko szum drzew w parku, poruszanych chłodnym wiatrem, i z rzadka przejeżdżające samochody. Mówią, że zima w tym roku łagodna, ale jak na łagodną, to ostatnio mamy same przerażająco zimne dni. Kiedy kulimy się z zimna, zupełnie zapominamy, jak to jest odczuwać gorąco, o lecie zaczynamy myśleć jak o dziwnej porze roku, która być może panowała w zamierzchłych czasach. A gdy w końcu nadchodzi lato, zapominamy dla odmiany o zimnie, przeklinamy upał, nasze ciała są niewolnikami gorąca. A mimo to, kiedy po kilku miesiącach naturalną koleją rzeczy nastaje zima, znów zapominamy o lecie. I tak w kółko, rok po roku. Dopóki żyjemy, to się nie zmieni. A może lepiej powiedzieć, właśnie dlatego my wciąż żyjemy wraz ze swoimi małymi radościami.

Nie mogę się pozbyć obrazu twarzy Rozdymka. Ach, ten Rozdymek! Jego różowych policzków, okrągłych, pulchnych. Małych oczu. Zawsze marszczył brwi i narzekał, jakby chciał powiedzieć, że na tym świecie wszystko jest do niczego. Mundurek, który nosił, był za ciasny na jego otyłe ciało, więc na piersiach i brzuchu spomiędzy ubrań wyłaziły mu kawałki ciała…

Nie bardzo wiedziałam, co powinnam zrobić, więc na kartce papieru, którą miałam pod ręką, zaczęłam pisać jak leci to, co przychodziło mi do głowy. To kartka mojej córki gimnazjalistki. Teraz śpi w swoim pokoju. Chyba. Jutro wcześnie rano ja też muszę iść do pracy. Choć „praca” to może przesadne określenie: pracuję wciąż w tym miniwydawnictwie, o którym trudno coś sensownego powiedzieć.

A zatem, jak to się stało, że Rozdymek znalazł ten sklecony przeze mnie album fotograficzny? Zrobiłam go z myślą o dziewczynkach, które szukają czegoś na prezent; zebrałam zdjęcia kotów, a połowa z nich to zrobione przeze mnie córce, jak się bawi z naszym. Była wtedy jeszcze w żłobku. Mój projekt został zaakceptowany, bo taki album to się pewnie dobrze sprzeda; przygotowanie go sprawiło mi wielką radość, ale koniec końców nie sprzedał się. Nie oberwało mi się za to jakoś specjalnie, bo nasze wydawnictwo wydaje same niesprzedające się książki. Dla mnie album miał wielką wartość, gdyż drobnym drukiem wpisałam swoje nazwisko jako właścicielki praw do niektórych zamieszczonych w nim fotografii, ale nie znaleźli się chętni, by go kupić. Jakim więc cudem Rozdymek zauważył te malutkie literki?!

Podobno pokazywał dawnym kolegom mój album, mówiąc: To ona wydała tę książkę, wy też ją kupcie!

A gdy odpowiadali niegrzecznie, że może by i kupili, gdyby była ciekawsza, a tak to…, wściekał się i głośno im wymyślał.

Idioci! Choćby nie wiem jak książka była nudna, to od tego chyba są koledzy, żeby kupili choć po jednym egzemplarzu. Banda kolesiów bez serca!

Okrągła dziecięca buzia Rozdymka nad sylwetką dorosłego mężczyzny w marynarce. Nie potrafię go sobie inaczej wyobrazić. On jeden, choć już po trzydziestce, nie ożenił się; musiał się skądś dowiedzieć, że się rozwiodłam i pracuję, i choć nie należał do tych, co czytają książki, chodził do księgarń i kupował kiepskie publikacje naszego wydawnictwa, aż w końcu trafił na ten album i próbował przyczynić się do zwiększenia liczby sprzedanych egzemplarzy, posuwając się nawet do zastraszania dawnych kolegów z klasy; zdaje się jednak, że i tak żaden go nie kupił. A Rozdymek, zanim skończył czterdzieści lat, zachorował i umarł, pozostawiając na tym świecie rodziców.

Ale… w księgarniach nie było tej książki, jak szukałem — powiedział jeden z dawnych kolegów dziś po południu. Od śmierci Rozdymka minęły już dwa lata.

Pewnego razu, kiedy to mogło być, Rozdymek nagle odwiedził mnie razem z kilkoma kolegami. A mówiąc dokładniej, wdarli się do mojego ogrodu i tam się bawili. Podobno wpadali tu i tam do ogrodów kolegów z klasy. Przeraziłam się i schowałam w głębi domu, tak by mnie nie znaleźli. Dlaczego się do nich nie odezwałam, nie wyszłam się z nimi bawić? Dlaczego Rozdymek mnie nie zawołał? Gdyby to zrobił, pewnie byłabym szczęśliwa i rozgadałabym się o tym i o tamtym. Ależ byśmy się powygłupiali, zapomnieli o wszystkich lękach, samotności. Tamtego czasu nie da się cofnąć… A z drugiej strony wypełnia mnie radość, Rozdymku, kto by pomyślał, że w tych dniach sprawisz mi taką radość…

przełożyła Barbara Słomka

TRZMIELE(Maruhanabachi)

Na podłodze pod oknem leżały żółto-czarne, martwe trzmiele. Trzy… cztery… razem pięć. Nie wiem, kiedy wpadły do tego pokoju i pozdychały. Czy są to trzmiele tegoroczne czy sprzed pięciu, dziesięciu lat? A może jeszcze starsze?

Po wyniesieniu wszystkich mebli pokoje opustoszały. Dwaj młodzi ludzie przysłani przez firmę zajmującą się usuwaniem niepotrzebnych rzeczy pracowali z obojętnym wyrazem twarzy. Jeden z nich, potężnie zbudowany młodzieniec, nie rozumiał dobrze po japońsku. Dzięki niemu odczuwałyśmy z matką komfort psychiczny. Miałyśmy bowiem wrażenie, że nie odczyta słów naszych rodzinnych rozmów, które grubą warstwą przylgnęły do każdego ze starych, porysowanych mebli, rozmów prowadzonych po japońsku od czasów dziadków. To, co mogło nam się jeszcze przydać, zabraliśmy wcześniej, niektóre meble wzięli znajomi, pozostałych nie chcieliśmy wyrzucać na śmietnik, myśleliśmy, że firma je odkupi. Za marne pięćset, tysiąc jenów, ale i tak tylko trzy sztuki udało się sprzedać, pozostałe wywieźli ciężarówką i jeszcze trzeba było za to zapłacić.

Rozwalenie pustego już domu zajmuje pewnie tylko chwilę. Jednak jego opróżnienie to niezwykle uciążliwa praca! Nie mówiąc już o trudzie, zwanym życiem codziennym, który mozolnie musieliśmy podejmować przez te wszystkie miesiące i lata, w trakcie których zapełniliśmy dom ciasno, bez ładu i składu, meblami, ubraniami, naczyniami i wszystkimi innymi rzeczami. I choć dom miał być rozebrany, chciałam oczyścić przynajmniej podłogę. Usunąć pięć martwych, kolorowych, żółto-czarnych trzmieli, które dostrzegłam na szarym dywanie.

Wiosną, w porze kwitnienia azalii trzmiele fruwały wokół domu, baliśmy się ich strasznie. Przecież nawet zwykłe pszczoły są groźne, a trzmiele są dziesięć razy większe, kuliste i owłosione; nie wiadomo, co mogłoby nas spotkać, gdybyśmy je rozdrażnili. W tym okresie wdychaliśmy słodką woń kwiatów azalii, starając się, na ile to możliwe, nie wychodzić na dwór. Jednak w jakiś niepojęty sposób całe mnóstwo trzmieli dostawało się do saloniku, znajdującego się tuż przy wejściu, i brzęczało, próbując się wydostać przez szybę w oknie wykuszowym. Nie jedno, lecz wiele owadzich ciał szaleńczo tłukło się o szyby. Każdej wiosny, jaką pamiętałam w wieku dwudziestu lat. Otwierałam okno i wypuszczałam trzmiele. Dla niektórych było już jednak za późno, więc znajdowałam też sporo martwych ciał. Którędy dostawały się do środka? — nie miałam pojęcia. Przecież prawie nikt nie wchodził do tego pokoju, okna mieliśmy cały czas zamknięte. Trudno również uwierzyć, że gdzieś była szpara, przez którą mógłby wlecieć trzmiel.

Rosnące przy wejściu do domu dwa krzaki azalii musiał posadzić dziadek. Po pewnym czasie tak się rozrosły, że zasłoniły ganek, rozkwitły bujnym, czerwonym kwieciem, budząc nawet mój podziw. Ganek rozświetlił się ich kolorem. Chyba wtedy zaczęły się zlatywać trzmiele. Z okna wykuszowego w saloniku, znajdującego się od frontu domu, przez kwiaty azalii widać było bramę i skrzynkę na listy. Przypomniał mi się mój ciężki oddech z czasów, gdy codziennie obserwowałam trzmiele gromadzące się na krzakach i skrzynkę na listy. A może to był oddech matki? Dzień w dzień w porze, gdy listonosz roznosił listy, podchodziła do tego okna i wypatrywała za azalią czegoś, czego bardzo pragnęła, a nie mogła się doczekać. Może to był ojciec, może mój starszy brat… Może myślała, że brat czekał niecierpliwie na nasz powrót do tego domu. A jak było z dziadkiem i babcią? Czy czekali niecierpliwie dzień po dniu na coś, co miało nadejść z zewnątrz, czy czegoś bardzo pragnęli?

Kiedyś, będąc jeszcze dzieckiem, obudziłam się w nocy, zeszłam po schodach i weszłam do pokoju dziennego. Okiennice były zamknięte, zapaliłam więc światło i zobaczyłam brata: stał przy stole. Chodził wtedy do podstawówki. Choć powinno być tak jasno, jak podczas kolacji, w pokoju było ciemno, jakby opadł na dno stojącej wody. Z kuchni weszła matka, otworzyła pokrywę garnka do gotowania ryżu i mocząc ręce w miseczce z wodą, zaczęła pospiesznie ugniatać kulki ryżowe onigiri. Na stole leżało już dziesięć. W dłoniach mamy rodziły się następne. Brat był ubrany jak w dzień, stał senny, wpatrzony w jej ręce.

Pamiętam taką scenę. A może był to sen. Przez pewien czas mieszkałyśmy z matką gdzie indziej. Potem tu wróciłyśmy. Był pogrzeb babci, wkrótce potem ojciec gdzieś się ulotnił. Nie mogę sobie przypomnieć wyraźnie pogrzebu babci. Pamiętam jednak, że wtedy również matka w milczeniu przygotowywała niezliczone ilości onigiri. Nieskończenie wiele kulek ryżowych.

Gdy człowiek wyrusza w drogę, zawsze przede wszystkim pozbywa się wszelkich lęków związanych z podróżą, przygotowując obfite jedzenie. Nie tylko człowiek, trzmiel też. Z nektaru i pyłków kwiatów robi placki, które zakopuje w wyrytej przez siebie w ziemi dziurze, składa tam jaja i odlatuje. My podobnie — odchodzimy, zostawiwszy nektar i pyłki w domu, w którym zmarł dziadek.

przełożyła Barbara Słomka

PEŁNIA(Tsuki no manzoku)

Chłopiec uwięziony na księżycu już nigdy nie będzie mógł wrócić na ziemię. Pozostanie tam tak długo, jak długo na wieczornym niebie będzie świecił księżyc.

Pierwszy raz słyszałam tę historię. I nie spodobała mi się. Oczywiście wiedziałam, że moje obiekcje nie mają żadnego sensu — chodzi przecież o legendę, znaną od dawna w ajnuskiej tradycji.

Tego wieczoru była pełnia. Ktoś zwrócił uwagę na jasną tarczę księżyca za oknem i zauważył, że to przecież pełnia czasu zbiorów. Kilka osób wstało i wyszło na werandę, by podziwiać widok. Trzy, może cztery osoby. Wśród nich i ja. Nisko na niebie wisiał okrągły, lekko czerwonawy księżyc. Ktoś rzucił:

Podczas pełni coś się wydarzy.

Odparłam ze śmiechem:

Jesteśmy w Tokio, w tak zanieczyszczonym powietrzu nawet pełnia traci swą magiczną moc.

Kiedy wróciliśmy do pokoju, najmłodszy z gości zwrócił się do mnie: — A skoro mowa o księżycu, to znam taką historię… Może miała ona być swego rodzaju podziękowaniem za przygotowaną tego dnia przeze mnie kolację, posprzątanie mieszkania i ułożenie kwiatów w wazonie. Taki ukłon w moją stronę. Mężczyzna mógł też uznać, że jedynie ja jej nie znam. Wszyscy pozostali bowiem bez większego zainteresowania pokiwali głowami: „Ach tak, ta historia”. Czyżby była aż tak znana? Nie wiem. Wiem jednak, że ja nie potrafiłam jej słuchać obojętnie.

Jest to jedna z pieśni, jakie zachowały się u Ajnów z Hokkaido. Bohaterem tych opowieści często jest chłopiec, zazwyczaj sierota, którym opiekuje się starsza siostra albo jakaś inna kobieta. Ta krótka wersja nie jest wyjątkiem.

Mężczyzna poprzedził właściwe opowiadanie takim wstępem.

Mały chłopiec był wychowywany przez kobietę, która pewnego dnia kazała mu iść po wodę. Nie była to lekka praca — trzeba było zejść aż nad rzekę, a potem taszczyć ciężkie cebry. Chłopiec naburmuszył się. I zanim wyszedł, wyładował złość na domowym palenisku i na filarze: „Wam to dobrze, nie to, co ludzie, nie musicie chodzić po wodę!”. Mijał czas, kobieta czekała, a chłopiec nie wracał. Kobieta zaczęła się martwić i poszła go szukać nad rzekę. Tam go jednak nie było. Zapytała o niego płynące z nurtem ryby. Czewice ani pstrągi nie dały jej odpowiedzi, ale w końcu od łososi dowiedziała się, że chłopca spotkała zasłużona kara za zbytnie lenistwo i teraz jest na księżycu. Kobieta podniosła wzrok na niebo. Rzeczywiście, chłopiec stał na księżycu, nieruchomo i wciąż jeszcze z cebrami w rękach…

Dlatego pamiętajcie, młodzi ludzie, lenistwo nie popłaca — takimi słowami kończy się ta opowieść. Podobne historie przetrwały ponoć i w innych rejonach. Mężczyzna mówił dalej, a pozostali słuchali w ciszy, kiwając potakująco głowami. Także profesor, gospodarz wieczoru, zamknął oczy i nie odzywał się.