35,00 zł
„Uśmiechnięty wilk”, jedna z ostatnich powieści Yuko Tsushimy (1947-2016) jest jednocześnie jedną z najważniejszych. To fascynująca lektura o pokonywaniu trudności i dojrzewaniu.
Akcja powieści toczy się w powojennej Japonii i opowiada o przejmującej podróży dwójki dzieci, które przemierzają kraj pociągiem. Doświadczają okropności życia w czasach powojennych. Tłem wydarzeń są wycinki z gazet opisujące seryjnych morderców, stada dzikich psów atakujących i zabijających ludzi oraz tonące łodzie z setkami pasażerów na pokładzie.
Książka zdobyła m.in. prestiżową nagrodę Osaragi Jiro (2001) oraz została wybrana przez Japanese Literature Publishing Project (inicjatywę Agencji ds. Kultury Japonii) do promowania historii i kultury Japonii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 477
Tytuł oryginału
笑い狼 (Warai Okami)
Redaktor prowadzący
Paweł Orzeł
Ilustracja na okładce (dzięki uprzejmości spadkobierców i IdcN)
Kōichi Satō
Projekt okładki
Anna Sztwiertnia
Opieka redakcyjna i korekta
Aleksandra Zoń
Korekta
Kamil Kowalski
Copyright © Yūko Tsushima, 2000
Polish translation rights arranged with the Estate of Yuko Tsushima through Japan UNI Agency, Inc., Tokyo
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
© Copyright for the Polish translation by Aleksandra Szczechla
Wydanie pierwsze
Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-693-1
Yonekichi Hiraiwa, urodzony w Tokio, w trzydziestym pierwszym roku ery Meiji (1898 rok), w prowadzącej hurtowy handel bambusem kupieckiej rodzinie z dzielnicy Kameido, był przez swą nianię od dziecka karmiony opowieściami Bakina Takizawy. Najbardziej zapadła mu w serce Przedziwna opowieść o księżycowym łuku i jej bohater, Tametomo Minamoto, słynny łucznik z dwunastego wieku, oraz dwa oswojone przez niego wilki: Yamao i Nokaze. Później, w wieku trzydziestu kilku lat, Yonekichi Hiraiwa zaczął hodować wilki we własnym domu, miał sześć wilków koreańskich, jednego mandżurskiego, dwa mongolskie, a także inne dzikie zwierzęta – dwa szakale, niedźwiedzia, żenetę oraz hienę. Nie trzeba dodawać, że posiadał już wtedy wieloletnie doświadczenie w hodowli psów. Był członkiem-założycielem Stowarzyszenia Ochrony Psów Ras Japońskich, powołał do życia Instytut Etologii Psów, przewodniczył stowarzyszeniu Zwierzęta w Literaturze, był również autorem licznych prac na temat psów. W 1981 roku w wydawnictwie Ikeda Shoten ukazała się jego książka Wilk – etologia i historia.
Na podstawie bogatej praktyki dowodził, że wilki to zwierzęta niezwykle troskliwe, obdarzone bystrym wzrokiem i słuchem, które z łatwością przywiązują się do człowieka:
„Wszystkie moje wilki, tak samo jak psy, stawiały uszy, machały ogonem, ocierały się o mnie, tarzały z radości, a czasem, mrucząc z zadowolenia, lizały po twarzy. Z nadmiaru emocji zdarzało im się posikiwać”.
„Jednego z moich wilków zabrałem kiedyś na spacer, nawet jednak po zdjęciu łańcucha nie odbiegł ode mnie daleko, wręcz przeciwnie – złapawszy jakiś zapach, znieruchomiał w miejscu i nie mogłem go stamtąd ruszyć. Nie miałem wyjścia, wziąłem go na ręce i, zalewając się potem, zaniosłem do domu jak dziecko. Wilk zaś, w najlepszym humorze, zasnął smacznie w moich ramionach”.
„Gdy zauważyły, że wychodzę z domu, zaczynały biegać i urządzały straszny harmider. Nieraz wzruszałem się, słysząc wycie, którym żegnały mnie, gdy tylko znikałem z pola widzenia za zakrętem drogi”.
Ostrzegał jednak, że hodowla wilków jest o wiele trudniejsza niż hodowla psów – są one nie tylko bardzo zwinne i szybkie, ale potrafią również dotkliwie pogryźć, a jedno ich kłapnięcie może zmiażdżyć kość.
Pisał o charakterystycznym przeciągłym wyciu – wilk wyciąga szyję i kierując pysk ku górze, nawołuje się z rozproszonymi po szerokim terytorium członkami swojej watahy. „Zaczynają najczęściej od wysokich tonów – najpierw niesie się wysokie i długie aooo niby sopran, potem kilkakrotnie powtarza się krótsze zawołanie altem: ao, ao, ao, a całą melodię (?) kończy głębokie, prawie basowe ooo. Ich głosy są czyste i piękne”.
Na temat szybkości wilków Hiraiwa cytował Across Mongolian Plains (Przez równiny Mongolii), relację amerykańskiego badacza, Chapmana Roya Andrewsa, który w 1918 roku podróżował od Ude1 aż po Tusheet Khan w Mongolii Zewnętrznej i tam, napotkawszy wilki, puścił się za nimi w pościg samochodem:
„…nagle na krawędzi porośniętego trawą pagórka pojawił się wilk. Przyglądał się nam przez chwilę, po czym ruszył długimi susami. […] Grunt był ubity i gładki, jechaliśmy 64 km/h i wkrótce zaczęliśmy go wyprzedzać, jednak przez 5 kilometrów wspaniale się z nami ścigał".
„[Inne] wilki biegły spokojnie, przystając od czasu do czasu i oglądając się w tył na niezwykły widok, jaki stanowił dla nich samochód. Jednak parę chwil później zdecydowały widocznie, że ta ciekawość może być zbyt ryzykowna i zaczęły biec z całych sił. [...] Grunt świetnie nadawał się do jazdy, jechaliśmy około 64 km/h. […] Wilk miał nad nami jakieś 1000 metrów przewagi, ale szybko zaczęliśmy go doganiać. Nie sądzę, żeby rozwijał prędkość większą niż 48 km/h. [...] Jeden z naszych wychylił się mocno i błyskawicznie oddał strzał. Kula uderzyła tuż za wilkiem, który gwałtownie uskoczył w bok. Zanim udało nam się zmienić kurs, wyprzedził nas o 300 metrów. Dogoniliśmy go ponownie, teraz jednak znaleźliśmy się na wzniesieniu o marnej nawierzchni. […] Wilk zatrzymał się i widzieliśmy, jak stoi na wzgórzu ze spuszczonym łbem, robiąc silnie bokami. Wydawało się, że ma dość, ale, ku naszemu zdumieniu, zerwał się znów niczym wiatr, jeszcze zanim ruszyliśmy. […] Przez ostatnie 5 kilometrów pościgu podłoże gwałtownie się zmieniało i wkrótce znaleźliśmy się na kamienistej równinie. Wilk instynktownie skrył się wśród skał, wymykając się pościgowi. Walczył z godnością, bez jednej skargi, i w około 20-kilometrowym wyścigu pokonał nas definitywnie”.
Z dzieł literackich Hiraiwa wysoko cenił obraz tych zwierząt oddany przez Tołstoja „bez żadnej przesady i zgodnie z rzeczywistością” w Wojnie i pokoju, w scenie polowania na wilki. W polowaniu tym brało udział sto trzydzieści psów oraz dwudziestu konnych myśliwych.
„[…] zobaczyli wilka, który miękko się kołysząc, sadził po ich lewej stronie ku tej właśnie kępie drzew, przy której stali. Rozjuszone psy zaskowyczały i popędziły za wilkiem, przemknąwszy tuż obok końskich nóg.
Wilk zwolnił biegu, niezręcznie, jakby go bolała gardziel, zwrócił swój krępy łeb w stronę psów i tak samo miękko się kołysząc, skoczył raz i drugi, majtnął ogonem i znikł w zagajniku”.
„Wetknęli wilkowi w pysk kij, związali smyczą, jak gdyby kiełznając, skrępowali mu nogi. […] Myśliwi zjeżdżali ze swymi trofeami i opowiadaniami, a wszyscy podchodzili, by zobaczyć basiora, który zwiesiwszy swój szeroki łeb, z kijem w pysku, dużymi szklanymi oczami patrzał na otaczający go tłum psów i ludzi. Kiedy go dotykano, spoglądał na wszystkich dziko i nieruchomo, wierzgając związanymi łapami” (podkreślenia tutaj i dalej: Hiraiwa Yonekichi).
Z kolei jako przykład obrazu wilka w literaturze japońskiej cytował fragment Enka kidan (Przedziwnych opowieści z mgły) z 1773 roku, autorstwa Hakū Nishimury:
„W górach i na równinach Mikawa wielokrotnie spotykałem wilki. U przyzwyczajonych do ich widoku górali nie budzą one lęku. Podobno o ile ich nie zaczepić, nie ugryzą człowieka. Zdarzyło mi się kiedyś spotkać jednego na drodze. Przystanąłem, nie wiedząc, co robić, on jednak nie zatrzymał się nawet na moment i powoli szedł dalej, zupełnie jakby nikogo nie było. Musiałem, udając, że nie patrzę, zejść mu z drogi. Wilk zaś przeszedł swoim spokojnym tempem i zniknął, nie oglądnąwszy się ani razu za siebie”.
W odróżnieniu od świata nękanych przez wilki pasterzy, w Japonii, gdzie jada się głównie ryby i owoce morza, chroniące pola uprawne przed pustoszącymi je dzikami i sarnami wilki budziły raczej wdzięczność i były szanowane niczym bóstwa opiekuńcze. Koshōken Furukawa, autor Tōyūzakki (Zapiski z podróży na Wschód), w 8 roku ery Tenmei (1788) cytuje, co zasłyszał w hanie Nanbu w miejscowości Oinukawara (obecnie Tōwa, w gminie Tome, prefektura Miyagi):
„Nazwa miejscowa pochodzi od wielkiej ilości wilków. […] Być może z powodu zniszczeń dokonywanych na polach przez sarny, obecność wilków uznaje się za błogosławieństwo i, podobnie jak w stolicy czy w Chinach, nie budzą one w ludziach lęku, a napotkanego nocą wilka pozdrawia się uprzejmie: «Panie wilku, nie ustawaj w pogoni za sarnami»”.
Właśnie w owym czasie wśród psów, wilków, lisów, jenotów, a także bydła i koni zaczęła się gwałtownie szerzyć przywleczona zza mórz wścieklizna. Również autor Przedziwnych opowieści z mgły pisał: „Wściekłe wilki latają oszalałe jak ptaki, a na widok człowieka rzucają się z zębami. Czasem potrafią biec kilkadziesiąt mil”. Ataki na ludzi powtarzały się coraz częściej i w końcu także dla Japończyków wilk stał się zwierzęciem budzącym grozę. Autor twierdzi, że przyczyną tak gwałtownego szerzenia się wścieklizny wśród wilków był „ich stadny tryb życia”.
Do uznanych za „groźne bestie” wilków zaczęto rzecz jasna strzelać z broni palnej, która była coraz bardziej zaawansowana. Równocześnie, wraz z rozwojem broni zmniejszyło się pogłowie saren, co oznaczało mniej pożywienia dla drapieżników. Na terenach leśnych i górskich postępowało też osadnictwo, przez co wilki traciły terytoria. Kolejnym „silnym ciosem była inwazja szalenie zaraźliwej nosówki, roznoszącej się na skutek kontaktów między wilkami i psami domowymi”.
„Około roku 1900 w położonych w górach wioskach często mówiło się o panującej w wilczych watahach epidemii wścieklizny. Mieszkańcy tych wiosek wielokrotnie natykali się na padłe albo wyniszczone chorobą, wałęsające się zwierzęta”.
Populacja wilka japońskiego gwałtownie zatem spadała, a w 1905 roku (38 rok ery Meiji) Amerykanin, Malcolm P. Anderson, nabył zewłok wilka od trzech myśliwych w Washikaguchi, w położonej w powiecie Yoshino wsi Ogawa (obecnie Higashiyoshino), w prefekturze Nara. Po negocjacjach zapłacił za niego osiem jenów i pięćdziesiąt senów. Zapisano wtedy, że był to „ostatni wilk japoński”, w związku z czym uznano go za gatunek wymarły. Podobno Muzeum Brytyjskie nadal przechowuje czaszkę i skórę tego ostatniego przedstawiciela gatunku. Anderson przyjechał do Japonii jako członek zorganizowanej wspólnie przez Londyńskie Towarzystwo Zoologiczne oraz Muzeum Brytyjskie badawczej ekspedycji zoologicznej do Azji Wschodniej. Był wówczas młodym, dwudziestopięcioletnim naukowcem.
„Nie przypuszczałem wtedy, że pozyskany przez nas wilk może być ostatnim wilkiem japońskim. Gdy ostrymi nożami wraz z Andersonem zdejmowaliśmy z niego skórę, trzej myśliwi przypatrywali się nam, paląc papierosy. Podbrzusze wilka nieco już zzieleniało, wykazując pierwsze oznaki rozkładu, z czego wnioskowaliśmy, że schwytano go kilka dni wcześniej”.
Powyższą wypowiedź Kiyoshiego Kanai’a zamieszczono w materiałach opublikowanych po konferencji poświęconej przyrodzie Mandżurii, która odbyła się w 14 roku ery Shōwa (1939). Kanai jako uczeń trzeciej klasy elitarnego Pierwszego Liceum pełnił rolę tłumacza i asystenta Andersona. Oprócz wilka Anderson zakupił wtedy również skóry sarny za cztery jeny i czterdzieści pięć senów, dwóch serau kędzierzawych za dziewięć jenów i pięćdziesiąt senów, dzika za trzy jeny pięćdziesiąt senów, ponadto jenota, łasicy i lisa oraz latających wiewiórek: wielkolota białolicego oraz japońskiej karłowatej wiewiórki latającej.
Możliwe, że i później bardzo nieliczne okazy wilka japońskiego gdzieś jeszcze żyły, wszystkie jednak doniesienia z gazet i czasopism, głoszące „teorię przetrwania” wilka okazywały się fałszywe. Jeszcze w 8 roku ery Shōwa (1933) Kunio Yanagita wspomniał o takiej możliwości w eseju: Gdzie zniknął wilk japoński – list do mieszkańców Yoshino. W związku z tym Hiraiwa drobiazgowo przebadał dwadzieścia sześć przypadków wzmiankowanych w różnych relacjach, począwszy od Opowieści o japońskim wilku Hideo Kishidy aż po raport z okolic góry Ōdai (prefektura Mie) z 53 roku ery Shōwa (1978). Stwierdził jednak, że we wszystkich przypadkach miał do czynienia ze zdziczałym psem domowym czy też jenotem bądź z wypuszczonym przez objazdową menażerię wilkiem koreańskim lub syberyjskim. W 10 roku ery Shōwa (1935) Hiraiwa otrzymał list od Kumagusu Minakaty, w którym słynny biolog pisał: „Wilki zamieszkiwały głębokie góry w okolicy powiatu Nishimuro (prefektura Wakayama) jeszcze w 43 roku ery Meiji (1911), lecz w ostatnich latach nikt o nich nie słyszał. Ostatnio pięć lat temu (czyli w 5 roku Shōwa) pewien tracz, który często przekraczał granicę Yamato, widział dwa wilki”. Jednak również ta relacja była jedynie pogłoską i nie można jej uznać za dowód na istnienie wilka japońskiego.
„Ostatecznie po 38 roku Meiji (1906) nie było żadnego twardego dowodu na istnienie wilka japońskiego […], a ponieważ przez wiele następnych lat nie odnaleziono ani jednego okazu, należy niestety stwierdzić, iż wilk japoński rzeczywiście wyginął”.
Hiraiwa pisze, że wilk japoński, niewielki przedstawiciel wilków, zamieszkiwał jedynie na japońskich wyspach Honsiu, Sikoku i Kiusiu. A ponieważ był to gatunek „gdzie indziej niewystępujący”, jego wymarcie jest ogromną stratą.
Uważa się, że większych rozmiarów wilk Ezo, czyli występujący na Hokkaido krewniak wilka kontynentalnego, wymarł jeszcze szybciej, bo około 22 roku Meiji (1889). Z powodu „zaciekłego tępienia go przez ludzi od początku drugiej dekady Meiji (1877)”.
Ajnowie czcili wilki jako uose kamui (szczekające bóstwa), jednak Japończycy pozbawili je podstawowego pożywienia, nadmiernie odławiając sarny. Wilki zaczęły wtedy polować na konie. A wówczas straty wyrządzane na pastwiskach w Niikappu czy Hidace sprawiły, że wilka uznano za poważną przeszkodę w akcji osadnictwa na Hokkaido. Za radą Edwina Duna, amerykańskiego doradcy zatrudnionego przez Komitet Rozwoju Hokkaido, zaczęto stosować silną trutkę. W Japonii wykupiono cały zapas azotanu strychniny, pewną ilość sprowadzono też z San Francisco. Równocześnie wprowadzono system nagród za odławianie wilków. Przyznano ich łącznie 1539, lecz liczba upolowanych osobników musiała być znacznie większa. W 22 roku ery Meiji (1889) oficjalnie uznano wilka za wymarłego i zniesiono nagrody. W tym samym roku „gazety odnotowały 35 sztuk w rejonie Hakodate i 4 sztuki w Sapporo, co oznacza, że z powierzchni ziemi zniknęły ostatnie okazy wilka z Hokkaido – którego naukowa nazwa brzmi Canis lupus rex, czyli król wilków. [...] Podaje się jednak nazwisko handlarza futer z Hakodate, niejakiego Matsushity, który jeszcze w 29 roku Meiji (1896) wyeksportował ileś wilczych skór”.
Wedle raportu Hiraiwy z 1981 roku w Europie zachodniej do wytępienia wilków doszło jeszcze wcześniej, w Szkocji stało się to już w 1680 roku. W Irlandii w 1710 roku, a od początku XIX wieku wilki zanikały kolejno w Danii, Holandii, Belgii, Francji i Szwajcarii. Około 1916 roku nie było już wilków i w Niemczech. Współcześnie nieliczne watahy żyją w północno-zachodnim górzystym rejonie Hiszpanii, we włoskich Apeninach czy też w górach Półwyspu Bałkańskiego. W Ameryce Północnej od początku tego stulecia gwałtownie spada ich liczebność, a duży wilk szary występuje jedynie w centralnej Kanadzie, Górach Skalistych, na Ziemi Baffina, Archipelagu Aleksandra oraz Wewnętrznej Alasce. W Stanach Zjednoczonych niewielka liczba przetrwała jeszcze jedynie w północno-wschodniej Minnesocie, a mniejszy wilk rudy wyłącznie na rozciągającym się niewiele ponad sto kilometrów pasie wybrzeża w stanie Luizjana. Zamieszkujący Półwysep Koreański średniej wielkości wilk koreański także stał się rzadkością. Ponoć dość licznie wilki występują w Rosji: na południowym Kaukazie, w syberyjskiej tundrze i na zachodnim brzegu jeziora Bajkał. W Chinach również populacja dzikich wilków wydaje się dość znaczna.
Dlaczego w Europie tak wcześnie wytępiono wilki? Hiraiwa twierdzi, że zwierzęta te od najdawniejszych czasów postrzegane były przez hodowców bydła i owiec jako groźne szkodniki, bano się wilka jako „wroga człowieka”, a w rezultacie tępiono wszelkimi dostępnymi metodami – za pomocą broni palnej, trutek, wnyków, a nawet granatów ręcznych. W piętnastym wieku wataha wilków ludojadów, prowadzona przez samca alfa zwanego Courtaud (Krótki Ogon), pojawiła się w Paryżu, gdzie na placu przed katedrą Notre Dame zaatakowała i rozszarpała grupę zakonników. W osiemnastym wieku w południowej Francji okolicę Gévaudan plądrował ogromny wilk nazwany La Bête (Bestią). Wyznaczono za niego sowitą nagrodę, arcybiskup odprawił egzorcyzmy i urządzono wielkie polowanie z nagonką. Kiedy taki incydent zdarza się w rejonie, w którym wilki od dawna budzą grozę, strach jeszcze się potęguje i rodzi się legenda.
Hiraiwa cytuje słowa francuskiego autora, Pierre’a Gascara:
„Nie było nikogo, kto potrafiłby dokładnie opisać Bestię z Gévaudan. Jej obraz w opisach licznych świadków jawił się (za każdym razem) zupełnie inaczej. Ale to niczemu nie przeszkadzało, a wręcz wzmacniało jeszcze grozę – wściekła, dzika bestia olbrzymiała. I zmieniała się w potwora”.
Wreszcie, wraz z uprzemysłowieniem hodowli bydła, do strachu przed potworem doszła jeszcze świadomość strat ekonomicznych, a wówczas metody eliminacji „zła” stały się bezkompromisowe i nabrały rozmachu. W Laponii, w polowaniu zorganizowanym w 1949 roku wykorzystano umocowany na saniach lekki karabin maszynowy, a teren łowów zaminowano. Użyto także wypożyczonych od armii samolotów bojowych oraz sprzętu radiowego do łączności. W rezultacie jednak zlikwidowano wówczas jedynie dwie lub trzy sztuki. „Był to dowód na to, jak bardzo przesadzone są opowieści o wilkach”. Podobnie z wilczym wyciem – budzi strach, więc wielokrotnie zdarzało się, że głosy paru wilków odbierano tak, jak gdyby było ich wiele dziesiątek.
Kiedy wilki zniknęły z Europy i wysp Japonii, pozostały po nich jedynie legendy, które stopniowo nabierały mocy. Japońskie dzieci, które nigdy w życiu nie widziały wilka, poznały europejskie bajki o Czerwonym Kapturku czy siedmiu małych koźlątkach i dla nich również wilk stał się uosobieniem „czarnego charakteru”.
Wilki japońskie wyginęły w 1905 roku. W tym samym roku skończyła się wojna japońsko-rosyjska, trzydzieści lat później zaczęła się wojna z Chinami, a potem wojna na Pacyfiku, którą zakończyła bezwarunkowa kapitulacja Japonii w 1945 roku. Wilków od dawna już nie było, ale na zgliszczach miast pojawiły się bezpańskie psy.
Kiedyś, dawno temu, było sobie dziecko i jego ojciec. Na skrawku ziemi otoczonej szarymi, prostokątnymi kamieniami zbierali suche liście, a kiedy się w nie zagrzebywali, szło ku nim od ziemi ciepło zmieszane z zapachem pleśni i błota. Ten błotnisty zapach był zapachem dziecka i ojca.
Na przykład takie wspomnienie:
Dziecko miało cztery lata. Nie znało jeszcze znaków. Nie interesował go sens ideogramów wyrytych na kamiennych kolumnach otoczonych kamiennymi ściankami, bawiło się tylko wpychaniem w ich wyżłobienia ziemi i suchych liści. Takich kamiennych słupów było wśród drzew nieskończenie wiele.
Małe i duże drzewa, dużo drzew. Ich nieustanny szum. Przez szelest liści przebijały głosy najróżniejszych ptaków. Ptaków nocnych. I porannych. Wczesnym rankiem z wielkim hałasem odlatywały gdzieś wrony, a zaraz potem, jakby na umówiony znak, zaczynały się nawoływać mniejsze ptaki – sfruwały z gałęzi na kamienie, potem na ziemię, gdzie czasem znajdowały się w zasięgu ręki dziecka. Ale czteroletni maluch nie potrafił żadnego złapać. Pewnego razu ojciec gołymi rękami schwytał dość dużego ptaka – może to był gołąb? Malca, bardziej niż sama zdobycz, zachwycił widok wielkich dłoni ojca. Tymi dłońmi ojciec opiekał potem ptaka nad ogniskiem i część podał dziecku. Mięsa, w dodatku samych twardych mięśni, nie było na nim zbyt wiele. Dziecko żuło je przez długi czas, a później ssało kostki.
Dobrze znało uczucie głodu. Znalazłszy cokolwiek, co wyglądało na jadalne, natychmiast pakowało to sobie do ust. Liście i ziemia, pokrywający kamienie mech czy nawet zwinięte pod suchymi liśćmi robaki nie należały do wyjątków. Być może przez to dziecko wciąż miało biegunkę. Podobnie jak jego ojciec. Gdy ojciec wypróżniał się, spuszczał spodnie i rozlegał się dźwięk przypominający trąbienie, a pod jego pośladkami pojawiał się jasny obłok pary.
Albo takie:
Proste ścieżki ciągnęły się bez końca, w którąkolwiek by pójść stronę. Niektóre były wąskie, inne szerokie. Miejscami lśniły mocno w porannym słońcu. Dziecko pozbierało trochę tego świecącego i położyło sobie na dłoni. Blask po chwili zamienił się w wodę i malec pośpiesznie wlał ją sobie do ust. Na końcu języka poczuł ból, jakby ugryzienie. Stanął na tym, co wciąż lśniło na ścieżce. Jego ciało zareagowało silniej niż wtedy, kiedy chodził po suchych liściach. Poczuł radość. Śmiejąc się w głos, deptał leżące wokół kryształki szronu. To była najzimniejsza pora roku. Ale dziecko nie zwracało uwagi ani na chłód nocy, ani na głębię mroku. Może z powodu senności spowijającej go wciąż niczym mgła. A może dlatego, że miało kocyk do otulania się? Dotyk koca na policzku był bolesny. Dziecko przez sen ustawicznie sprawdzało w nim palcami dziury, ich położenie, wielkość i luźne nitki na brzegu. Koc był też pełen zapachu ojca i dziecka.
Nawet takie rzeczy pamiętam. Ale dlaczego nie mogę zapomnieć szczegółów z tak wczesnego dzieciństwa? Sam się dziwię.
Zdarzało się też, że padał śnieg. Oczywiście padał i deszcz.
Pamiętam jego brzmienie. Szum drzew nie wiadomo kiedy zamieniał się w żywszy, bardziej donośny dźwięk, który, uderzając w kamienie i suche liście, zostawiał na ich powierzchni mokre ślady. W pewnym momencie odgłos wody stawał się zwartą masą, która wciągała uszy i oczy dziecka. Prosta ścieżka zmieniała się w strumień i gdy malec szedł razem z ojcem, za plecami słyszeli chlupot rozpryskiwanej wody.
Śnieg był bezdźwięczny. Przynosił za to ból. Otulał różne rzeczy. Niskie kamienne słupy chowały się pod nim. I chodząc po śniegu, można się było o nie potknąć. Maluchowi zdarzało się czasem poranić tak do krwi. W takich momentach w zdumieniu przyglądał się to śniegowi, to własnej ranie.
Zachwycał go też kolor własnych sików, kiedy topił się pod nimi śnieg. Ich żywa żółć.
Inaczej niż w mieście, na cmentarzu śnieg leżał długo. Jego twardo zmrożona powierzchnia cięła posiekaną mrozem skórę rąk dziecka niczym odłamki szkła.
To wszystko pamiętał. Nie mógł sobie jednak przypomnieć widoku ośnieżonego cmentarza. Ani zdziwienia jego bielą. Może w śnieżne i deszczowe wieczory opuszczali cmentarz i zaszywali się na noc gdzieś w mieście? Na przykład w przejściach podziemnych albo w publicznej toalecie? Albo pod czyjąś werandą?
W tamtym okresie ludzie śpiący w takich miejscach nie należeli do rzadkości. Wszędzie pomieszkiwali ci, co potracili lub porzucili własne domy. Dzieciak i jego ojciec też do nich należeli. Tyle że ojciec wolał spać na cmentarzu, a nie w mieście. Dziecku wydaje się, że tak właśnie było. Chociaż nie potrafiłoby wyjaśnić, z jakiego powodu. Nawet kiedy spali w przejściach podziemnych w mieście, rano zawsze się okazywało, że ktoś się nie obudził. Czterolatek zapamiętał obraz wynoszonych zwłok.
Dlaczego więc oni nie umarli, choć spali na cmentarzu? A może lepiej powiedzieć, że obaj w tamtym czasie byli jak żywe trupy? Kiedy się spało w mieście, zawsze były problemy z policjantami. Podobno ładowali ludzi na ciężarówki i gdzieś wywozili, a dorosłych mężczyzn wysyłali do kopalń na Hokkaido. Czy tego właśnie obawiał się ojciec? Dzieci rozdzielano z rodzicami i zamykano w ośrodkach. Tak czy inaczej, jakieś pół roku później ojciec się wykończył, a czterolatek trafił do sierocińca.
Ojciec był chudy. Prawie nie otwierał ust. Zawsze senny i zgarbiony, chodził, powłócząc nogami.
Dziecku pozostały tylko takie wspomnienia.
Ojciec nie mógł pracować fizycznie. Poza tym miał czteroletnie dziecko. Czy liczył na to, że ono już niedługo osiągnie odpowiedni wiek, żeby zacząć czyścić buty albo zbierać pety? Może miał nadzieję, że przetrwa, wynajmując się tymczasem do pracy przy kramach, czasem żebrząc, a czasem kradnąc?
A może na tamtym cmentarzu ojciec czekał jedynie na swoją i dziecka śmierć? Może jedyne czego pragnął, to spokojnie odejść? Czyż cmentarz nie jest najlepszym miejscem po temu?
Czy dzieciak miał kiedyś dom gdzieś w Tokio i mamę? Ojciec posiadał papiery potwierdzające utratę domu podczas wojny. Później ktoś z domu dziecka to sprawdzał i okazało się, że dokument był sfałszowany. Jednak nawet wtedy dla dziecka pozostał jakimś punktem odniesienia. Na jego podstawie odtworzyło swój dom i rodzinę z czasu własnych narodzin. Dom średniej wielkości, dość stary, ale przytulny. Z małym ogródkiem otoczonym drewnianym płotem. W tym ogródku stała balia, w której kąpał się jako maluch. Myjąca go mama o krągłej twarzy. Obok bawią się starszy brat i siostra. Na ganku ojciec przytula białego kotka, któremu czyści uszy. I pewnego dnia z nieba spadł ogień, spalił się płot, spalił się dom, spaliła się mama, starszy brat i siostra, i kot też się spalił – i wszystko zniknęło z powierzchni ziemi.
– Oczywiście wszystko to sobie uroiłem, ale ten obrazek zawsze mnie pociągał i przynosił pociechę. Dlatego też jest mi tak bliski...
Już nie jest dzieckiem. Ciągnie swą opowieść z przejęciem, a dwunastoletnia dziewczynka słucha, nie przerywając mu. Jego wspomnienia wślizgują się w nią i zaczynają żyć własnym życiem. Dziewczynka ma marynarskie ubranko, upiętą spinką grzywkę, a puszek na jej czole połyskuje złotem. Twarz o krągłych policzkach jest wciąż buzią dziecka. Obok niej leży skórzana, ciężka, szkolna torba. Dziewczynka od czasu do czasu opuszkami palców lewej dłoni dotyka metalowej sprzączki na torbie.
Siedzieli w herbaciarni przy drodze wiodącej do położonej niedaleko pałacu cesarskiego dużej, sintoistycznej świątyni. Chłopiec wziął dwa soki pomarańczowe i jeden podał dziewczynce. Niedawno skończył siedemnaście lat. Miał znoszone, czarne, szkolne spodnie i pogniecioną koszulę. Krótko ścięte włosy. Z nieśmiałym uśmiechem na opalonej twarzy półgłosem ciągnął swą opowieść. Wokół jego ust widać było rzadki, młodzieńczy zarost.
Wieczorem w pobliżu świątyni nie było dużo ludzi. Opatrzone chryzantemowym herbem wielkie wrota do hali głównej były już zamknięte. Po obu stronach alei rosły drzewa wiśniowe, między ich młodymi listkami widać było krzykliwe, plastikowe lampiony. Żwirową ścieżką pod drzewami biegną miejscowe dzieci. Młody mężczyzna z kobietą wpatrują się w brązowy posąg wznoszący się na środku alei. Widać staruszka, który bambusową miotłą uprząta aleję – to chyba jego ostatnie zadanie w tym dniu. W herbaciarni z czerwonym, filcowym dywanem też już zaczęto spryskiwać wodą obejście. Zaskoczone tym gołębie poderwały się do lotu całą grupą, po czym za moment ponownie przysiadły. Ławka przy herbaciarni też jest upstrzona ich szarymi odchodami. – ...Syberia. – Cichy głos chłopca.
– Syberia? – Odpowiedziała pytaniem dziewczynka, na co on skinął głową i spojrzał na nią z uśmiechem. Dziewczynka nadal nie rozumie, ale też się lekko uśmiecha.
– …czasami zdawało mi się, że to była Syberia. Choć to głupio brzmi.
Dziewczynka ściągnęła brwi i znowu na niego spojrzała.
To było w szkole podstawowej. Nawet w jego otoczeniu byli wtedy ludzie, którzy wrócili z „Syberii”. Jak ktoś taki zaczynał gadać o Syberii, to mógł tak przez godzinę albo i dwie. W uszach dziecka wplatane przez nich od czasu do czasu rosyjskie słowa: charaszo, albo dawaj, brzmiały niczym jakiś żart. Mówili o głodzie, zimnie, chorobach, a potem znowu o śniegu i lodzie.
W miarę przysłuchiwania się tym opowieściom chłopcu zaczęło się wydawać, że „Syberia” to tamto miejsce, w którym wraz z ojcem spędzali noce. Echo tej nazwy dokładnie pasowało do zapamiętanych przez niego wrażeń – dotyku kamieni i ziemi. Było niczym pośmiertne imię, którym zwracał się do nieżyjącego już ojca, zamykając w nim swoje wobec niego uczucia. Nie pamiętał wyraźnie już ani jego twarzy, ani głosu. Nie miał ani jednego zdjęcia. Miejsce, w którym wraz z ojcem spali otuleni pachnącymi pleśnią starymi liśćmi i kocem. Wszystko, co się z owym miejscem wiązało, dla niego stawało się ojcem.
„Syberia”. Ta „Syberia” była dla niego bezkresna. Tak bardzo, że jako czteroletnie dziecko nie mógł jej bezkresu objąć wyobraźnią. Ale w przeciwieństwie do prawdziwej Syberii nie było tam mówiących po rosyjsku Rosjan ani zasieków z drutu kolczastego. Nie jeździły zaprzężone w psy sanie, nie pasły się renifery i nie goniły wilki. To był po prostu bardzo od Syberii daleki, jeden z zaniedbanych miejskich cmentarzy w samym centrum Tokio. Chłopiec, chcąc nie chcąc, pogodził się z tym dopiero w gimnazjum. Parę kroków szeroką ulicą spod cmentarnej bramy i już człowiek jest w dziko zatłoczonej dzielnicy Ikebukuro. Sam po raz pierwszy odwiedził ten cmentarz jako gimnazjalista. Sucha nota w dokumentach dotyczących ojca i dziecka zawierała jego nazwę. Nie poczuł żadnej tęsknoty. Opadły go wręcz wątpliwości – czy to naprawdę tu? Chociaż kilka nagrobnych kamieni rzeczywiście wyglądało znajomo. Tylko teraz wszystkie były jednakowo niepozorne i małe. Tam przecież było o wiele więcej przestrzeni, a tu są po prostu gęste rzędy ciasno stłoczonych, zimnych grobów. Spojrzał na jakiś większy grobowiec i spróbował sobie wyobrazić przy nim postać małego dziecka we śnie wtulonego w ojca. Czy naprawdę dałoby się tu spać noc w noc, nawet gdyby nazbierać trochę liści i otulić się kocami? I jeszcze w środku zimy? Poczuł niesmak, jakby to dotyczyło kogoś innego, i upokorzenie, i czym prędzej stamtąd uciekł.
Dla czteroletniego dziecka to najbliższe jego sercu miejsce na świecie nie miało nazwy ani nie było oznaczone na żadnej mapie. Było tak, jakby tam właśnie przyszedł na świat. Gimnazjalista, którym stał się chłopiec, postanowił o tym miejskim cmentarzu zapomnieć. Z metropolii tokijskiej, w której mieszkał, ten jeden fragment wyciął i wyrzucił. A potem na nowo i uważnie zaczął pieczołowicie strzec miejsca, w którym mieszkał wraz z ojcem jako czterolatek. Zamiótł kurz i polerował delikatną ściereczką. Zabierał wszędzie, dokądkolwiek szedł. Wieczorem zasypiał, przytulając je do piersi. A im bardziej polerował, tym więcej w nim było światła. I w tym świetle radośnie powracał czteroletni chłopiec, zupełnie jakby wciąż jeszcze żył.
Czteroletni chłopiec lubił to miejsce. Miejsce pozbawione woni żyjących ludzi. Lubił zapachy chłodnych kamieni. A pachniały rozmaicie. Był zapach czarnego kamienia. Zapach białego. Zielonkawego. Albo nowego, dopiero co wypolerowanego na błysk. Albo zapach kamienia porośniętego mchem.
Zdarzały się kamienie o dziwnych kształtach. Na przykład kamień podobny do zeschłego liścia. Albo wysoko wznoszącej się wieży. Albo o kształcie krzyża. Okrągły, niczym przycupnięte w gąszczu traw jajko. Po prostu całkiem płaski. Albo o kształcie domu z oknami.
Był też kamień – rzeźba, przedstawiający człowieka stojącego na dużym kwiecie. Miał ogoloną jak mnich głowę i złożone do modlitwy dłonie.
Były kamienie przewrócone i otulone zeschłymi liśćmi.
Chłopiec najbardziej lubił jajowaty kamień. Miał idealną wysokość, żeby się na niego wdrapać i zeskoczyć.
Prawie wcale nie widywał psów czy kotów. Zwierzęta nie zbliżają się do miejsc, w których nie da się znaleźć pożywienia. Choć czasem chowały się tu psy kulawe, ślepe albo chore i wyliniałe. Raz przez przypadek omal nie rozdeptał jakiegoś chwiejnie idącego kota.
Pewnej nocy rozległ się nieznany mu głos. Przypominał wołanie żaby albo dźwięk wiatru.
Chłopiec zapytał ojca, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Rano, kiedy niebo się rozjaśniło, głosu już nie było słychać. Chłopiec obszedł pobliskie groby. Zajrzał w zarośla. I w szczelinie między kamieniami odnalazł ubłocone zawiniątko z gazet. Papier był szeroko rozerwany i wystawały z niego ręce i nogi ludzkiego niemowlęcia. Widać też było prawą stronę jego twarzy. Biała buzia śpiącego dziecka. Chłopiec opuszkami palców dotknął bladych, gołych rączek i nóżek. Wydało mu się, że lekko drgnęły. Dziecko było tak małe, że nie wydawało się człowiekiem.
– Znalazłem dzidziusia – powiedział do ojca. – Ale już nie płacze.
Ojciec zignorował jego słowa, i tak jak zwykle ruszył wraz z chłopcem na miasto. Kiedy wieczorem wrócili, niemowlęcia ani gazet już nie było. Gdyby pożarły je psy lub wrony, zostałby może chociaż papier albo kości. Chłopiec szukał i szukał, ale nie udało mu się odnaleźć nawet jednego paluszka.
Czasami widywał i większych od tamtego niemowlaka ludzi. Był starzec, który tak jak ojciec z synem obrał sobie ów cmentarz za miejsce do spania. Zdarzały się też młode jeszcze kobiety. Uczniowie w gimnazjalnych mundurkach. Albo mężczyźni w mundurach wojskowych. Szedł prosto szeroką alejką, a z cienia któregoś pomnika wyłaniał się inny człowiek. Przystawali, przyglądając się sobie z zapartym tchem. Po chwili odwracali wzrok i każdy odchodził w swoją stronę. Natychmiast zapominając o spotkanym dopiero co człowieku.
Czteroletni chłopiec dawno przyswoił te zasady. Wiedział, że nie mieszkają na cmentarzu sami, ale wszyscy inni byli dla nich niczym cienie. Zupełnie tak, jakby poza nimi nikogo tam nie było. To miejsce należało wyłącznie do chłopca i jego ojca.
Innym razem obudził go przenikliwy krzyk kobiety. Z początku wydało mu się, że to nocny ptak. I trochę się wystraszył. Wysoki głos, sięgnąwszy nieba, spadł ostrzem wycelowanym wprost w jego ciało. Chłopiec otworzył oczy i wydostał się spod liści i koca. To była jasna noc. Być może księżyc mocno świecił. Krajobraz wydawał się jak ze snu – wokół niego wyłaniały się białawe kształty drzew i nagrobków.
Przyzywany piskliwym krzykiem chłopiec zaczął iść między bielejącymi w mroku nagrobkami. To nie był jeden głos. Zderzyły się i nakładały na siebie dwa głosy. Rwały się na krótkie frazy, wznosiły i kołowały, łamiąc się i zawisając w niepewnej ciszy. Dziecko nie zdawało sobie sprawy z tego, że to głos kobiet, dopóki pod dużym drzewem nie zobaczyło kilku postaci – kobiet i mężczyzn. Choć właściwie chyba od początku wiedziało, że to nie głosy ptaków ani zwierząt.
Chyba były tam dwie kobiety. Leżały wyciągnięte na ziemi. Długie, ledwo widoczne w mroku białawe nogi wiły się konwulsyjnie. Dziecko zatrzymało się pod drzewem i z półprzymkniętymi sennie oczyma wsłuchiwało w ich głosy. Nie potrafiło rozróżnić, czy to śmiech, czy krzyk rozpaczy. Na ciałach kobiet dostrzegł czarne cienie mężczyzn. Ich białe pośladki poruszały się. Głosy kobiet ponownie się wzniosły, mężczyźni milczeli. Kobiety śmiały się, krzyczały, jęczały albo – co dziwne – zaczynały nawet coś śpiewać.
Dziewczynka, trzymając w obu dłoniach pustą butelkę po soku, przygląda się suchym wargom chłopaka. Zaczerwieniła się, ale nie spuszcza wzroku. Siedemnastolatek w oczach świeżo upieczonej gimnazjalistki wygląda zupełnie jak dorosły mężczyzna. Nie wszystko, co mówią dorośli, jest zrozumiałe. Ale w miarę wiadomo, o co chodzi. Dziewczynka przypomina sobie palce nieznajomych mężczyzn w zatłoczonej kolejce miejskiej. Palce, które obmacywały i omalże wciskały się w jej bawełniane majtki. Kiedy była jeszcze w szkole podstawowej, starała się wykręcić i uciec od nich. Kiedyś po prostu wysiadła z pociągu z płaczem. W parku widziała też kiedyś mężczyznę, który stał z rozpiętymi spodniami.
Świat skrywa w sobie takie elementy. Dziewczynka jednak już wyczuwa ich obecność. Wie także o tym, że, choćby nie wiem co, raczej nie da się od nich uciec.
Słucha bez wzdragania się, o czymkolwiek by chłopak nie mówił. Mimo że to wszystko brzmi podejrzanie, ona stara się mu wierzyć. Żeby tylko się na nią nie zdenerwował. Żeby tylko nie dać mu się przestraszyć.
Kiedy zaczęła chodzić do podstawówki, szkolne ubikacje na parterze zostały zabite dyktą. W sąsiedniej szkole jakiś mężczyzna, który po prostu wszedł z ulicy, zamordował w toalecie jedną z uczennic. Mówiono o przemocy i morderstwie, myślała więc, że tamta dziewczynka została przez niego pobita i skopana. Jednak dorośli mówili o tym w taki sposób, że zdała sobie sprawę, że chodzi o coś innego. A tajemnica kryła się w ubikacji. Miejscu, w którym trzeba się zamknąć w pojedynkę i zdjąć majtki. Ale nie wiedziała nic więcej. Tylko bała się zabitych dyktą kabin na parterze. W toaletach, do których nie można było się dostać, nie świeciło się światło, gromadził się kurz, pająki rozwieszały sieci i mnożyły się inne małe robaki. I gdzieś w tych ciemnościach leżało ciało zamordowanej dziewczynki. Małe, po trochu rozkładające się zwłoki. Jak przyłożyć ucho, to po drugiej stronie dykty słychać płacz tamtej uczennicy.
Przy młodym mężczyźnie budzi się w dziewczynce taki sam strach jak wtedy. Boi się, że on zaraz usłyszy, jak mocno bije jej serce. Dlatego uśmiecha się do niego.
Chłopiec lekko kiwa głową, dopija swój sok i ciągnie opowieść. Dotarł właśnie do ostatniego, najważniejszego momentu.
I tamtej nocy też rozległ się dziwny głos.
Na cmentarzu było wtedy ciszej niż zwykle, jakby wszystkie liście na drzewach pozamarzały. Takie to robiło wrażenie. Kto wie, może to nie przez ten głos, tylko z zimna nie dało się dłużej spać? Ojciec, opatulony kocem, kulił się zaraz obok przy małym ognisku. Dzieciak podszedł do niego, ciągnąc po ziemi swój kocyk. I wtedy to usłyszał. Miękki, niski głos. Przypominał szczekanie bezpańskiego psa. Poranione bezpańskie psy cierpią i płaczą.
Dzieciak spojrzał na ojca. Miał zamknięte oczy. Mały też przymknął powieki i usiłował zasnąć. Po chwili jednak otworzył oczy i wstał. Rannych psów musiało chyba być więcej. Okręcił się kocem i ruszył przed siebie. Kamienie grobowe i drzewa były przeźroczyste niczym lód. Przed grobem o kształcie domu nie zobaczył psów, tylko trzy ludzkie cienie. Każdy leżał zwrócony w inną stronę. Malec był trochę rozczarowany. Pijani ludzie go nie interesowali. Już miał wracać do ojca, lecz głos tych ludzi go przyciągał. Choć wydawało się, że właśnie milknie. Jeden z mężczyzn leżał całkiem cicho, głos drugiego był podobny do fletu i też już ledwie słyszalny. Ostatni cień należał do kobiety, która głucho jęcząc, wiła się w drgawkach.
Maluch ostrożnie, pomaleńku zbliżył się do trzech cieni. Był gotów do ucieczki, gdyby tylko któryś z cieni powstał i zaczął na niego krzyczeć. W tym czasie drugi mężczyzna także ucichł. Ziemia wokół była pokryta czymś błyszczącym. Dziecko poczuło zapach. Od razu zrozumiało, że to krew. Ludzka krew ma taką samą woń jak krew zwierząt czy ptaków. Zapach krwi nie budził w dziecku głodu. Ale za to bezpańskie psy go uwielbiają i potrafią wyczuć na dużą odległość. Już za chwilę się tu zbiegną i z ochotą zjedzą tych ludzi.
Dzieciak wrócił do ojca i powiedział o dwóch martwych mężczyznach i kobiecie, która zaraz umrze. Wyrwany ze snu ojciec jęknął głośno i spojrzał na niego spode łba. Potem westchnął, wyjął z ogniska płonącą gałąź i wstał.
Mały nawet nie zauważył, że dzień był już blisko.
Dopóki niebo się nie rozjaśniło, ojciec wraz z synem za pomocą ognia odganiali psy od kobiety i ciał dwóch mężczyzn. A potem poszli na posterunek i ojciec poinformował policję, że na cmentarzu umiera jakaś kobieta. O ciałach dwóch mężczyzn napomknął jakby przy okazji. Ojciec wolałby się w takie sprawy nie mieszać. Wystarczy, że policja raz cię namierzy, to już po tobie. Nocowanie na cmentarzach oficjalnie było zakazane. Ojciec wahał się, ale nie mógł tak zostawić kobiety, dla której być może była jakaś nadzieja. A do tego jeszcze te dwa ciała. Ojciec lubił ów cmentarz, to było ich miejsce do spania. Wierzył, że nie ma czystszego miejsca niż cmentarz. I pewnie nie chciał, żeby zostało zbrukane. Tak się wydawało dziecku.
Ojciec złożył zawiadomienie, ale, korzystając z pierwszej chwili nieuwagi policjantów, złapał syna za rękę i uciekł. Nie miał zamiaru dłużej tam przebywać. A potem przez dłuższy czas w obawie przed policją nie zbliżali się do cmentarza. W końcu jednak znów zaczęli tam nocować. Jak gdyby nigdy nic usypiali przy jakimś nagrobku, otuleni liśćmi i kocami. Dla dziecka spanie na cmentarzu było czymś zupełnie naturalnym.
Trzy trupy, no, może kobieta jeszcze żyła, ale o co tam chodziło? To pytanie zaczęło go nurtować i skłoniło do poszukiwań dopiero w gimnazjum. Skoro były co najmniej dwie ofiary, musieli o tym pisać w gazetach. Znał miejsce i przybliżony czas. To było tej zimy, kiedy miał cztery lata.
Udał się do dzielnicowej biblioteki i przejrzał gazety z tamtego okresu. Po raz pierwszy dowiedział się, co działo się wtedy w świecie, w którym żył. W końcu odnalazł też ów artykuł. Dzieciak nie spodziewał się, że tekst będzie tak obszerny. Prawdopodobnie z powodu mężczyzny, który zmarł jako pierwszy – okazało się, że to był malarz u progu sławy. Jego nazwisko nic jednak chłopcu nie mówiło. Jego uwagę przyciągnęło spore zdjęcie. Znów przed oczami miał tamten duży grób, do którego zbliżył się owej nocy. W przypływie tęsknoty zrobiło mu się gorąco. Zdjęcie przedstawiało pejzaż z jego wspomnień. Było ciemne i niewyraźne. Pamiętał właśnie taki zacierający kształty mrok. Po raz pierwszy zyskał pewność, że jego wspomnienia były prawdziwe i mógł zapomnieć o niepokoju, dręczącym go dotąd w samotności. To wszystko naprawdę się wydarzyło – miał ochotę iść i obwieścić to wszem wobec i każdemu, kogo w swym krótkim życiu spotkał.
Ukradkiem wyciął ten cenny artykuł z gazety. Wiedział, że źle robi, ale czasem nie ma wyboru. To było jedyne zdjęcie cmentarza, na którym mieszkał wraz z ojcem. Dziecku wydawało się, że widzi na nim ojca. Omalże widział też siebie jako czterolatka. I słyszał szum drzew. Czuł zapach kamieni.
Obok zdjęcia cmentarza zamieszczono fotografie trojga zmarłych wtedy osób. Nie pamiętał ich twarzy, ich ciała widział przecież jako dziecko, ale poczuł z nimi więź. Ciała tych, co przed chwilą zmarli, i jedno takie, które miało umrzeć lada moment. Zapach krwi, jaka w przerażającej ilości wypłynęła z trzech ciał. W gazecie dość szczegółowo opisano, kim było tych troje. Kobieta, kochanka malarza, w chwili śmierci była w ciąży. Drugi mężczyzna dopiero co wrócił z łagru na Syberii, był zdemobilizowanym, bezrobotnym żołnierzem. Mężem kobiety. Gdy dowiedział się, że jego żona jest z innym mężczyzną, zaczął ich śledzić. W końcu wszyscy troje, umęczeni całą sytuacją, spili się tamtej nocy na umór, zawędrowali na cmentarz i tam, kuchennym tasakiem należącym do męża kobiety, popełnili zbiorowe samobójstwo. Malarz miał rodzinę i dwoje małych dzieci.
Na widok nazwy „Syberia” chłopiec westchnął. To wszystko wyjaśnia – pomyślał. Na nowo poczuł jakąś bliskość z tymi ludźmi. Wpatrywał się w ich twarze na zdjęciach i niemal potrafił sobie wyobrazić, jak każde z nich się uśmiechało, jak mówiło czy płakało. Mówił do nich, nasłuchując odpowiedzi.
[Aa, to ty byłeś tym dzieciakiem… Taki byłeś mały, a teraz spójrz tylko…]
[Swoje wycierpiałeś, ale zobacz, jak urosłeś. Cieszę się, że nie skończyłeś marnie jak my. Zdaje się, że teraz żyje się zupełnie inaczej, że można mieć masła i jajek, ile się tylko chce? Przykro mi z powodu twojego taty…]
[Lepiej się nie zastanawiać, po co człowiek żyje. Mnie lepiej już było zginąć na Syberii, a wróciłem do Japonii, żeby tu umrzeć. To tak głupie, że szkoda słów. Ale w życiu tak już jest. A ty się nie przejmuj, rozumiesz?]
– Spójrz, to ten artykuł. Ale ty to wszystko dawno wiesz, no nie?
Z płóciennej torby, w której miał ubranie na zmianę i pudełko bentō2, chłopiec wyciągnął złożoną wpół tekturę. Cztery rogi i linia zagięcia były pieczołowicie oklejone szarym płótnem, a po otwarciu ukazał się skomplikowany kształt wyciętego z gazety artykułu, wklejonego na obu stronach. Dziewczynka błyskawicznie odwróciła wzrok i spuściła głowę, po czym spojrzała z irytacją na chłopca.
– Po co ci to? Czemu tego nie wywaliłeś? Głupek.
Podobnie jak on, dziewczynka również jakieś dwa, trzy lata temu szukała tego artykułu. Tyle że ona zamknęła rocznik gazety bez czytania. Wielkie litery nagłówka składały się na nazwisko jej ojca, a na największym zdjęciu portretowym była jego twarz. Przestraszona i żałując w duchu, że przyszła, czym prędzej uciekła z biblioteki. I nie miała zamiaru tam wracać.
– …Mnie to mówisz?
Westchnął, powoli chowając artykuł z powrotem do torby, a potem uśmiechnął się do dziewczynki.
– Nie powinnaś tak mówić. Przecież to twój tato.
Dziewczynka nie rozpłakała się, tylko uśmiechnęła lekko do niego. Nie potrafiła mu się sprzeciwić. I uciec już też nie potrafiła. Świątynną aleję spowijał mrok, a światła jadących główną ulicą tramwajów błyskały jasno zza drzew świątynnego ogrodu, by natychmiast gasnąć.
– Idziemy chyba, co? Burczy mi w brzuchu.
Chłopiec podniósł się i dziewczynka, chwyciwszy torbę, też wstała. Zerwał się wiatr i robiło się chłodno. Szła obok chłopca. Był od niej wyższy o jakieś dziesięć centymetrów. Dla niej znacznie poważniejszym problemem niż głód była w tym momencie potrzeba skorzystania z toalety, nie wiedziała jednak, jak mu o tym powiedzieć. Szła żwirową aleją ostrożnie, choć prędko – tak, by dotrzymać mu kroku. Jej skórzane trzewiki wydawały twardy chrzęst, trampki chłopaka były prawie bezszelestne.
Gdybym tylko chciała, tamtego wieczoru mogłam wrócić do domu. Nie zrobiłam tego jednak.
Obydwoje byliśmy bardzo głodni, weszliśmy więc do niedrogiego baru w pobliżu świątyni, zjadłam oyakodon, to znaczy kurczaka z jajkiem na ryżu, tamten człowiek wziął ryż z kotletem. Mimo że błyskawicznie pochłonęliśmy swoje porcje, oboje mieliśmy wrażenie, że jeszcze nam mało.
– Wrzucimy coś jeszcze?
Jego słowa mnie ucieszyły, uśmiechnęłam się. Nigdy wcześniej nie jadłam poza domem. Tylko raz, kiedy w restauracji w domu towarowym mama kupiła mi lody. Podano je z wafelkiem, na srebrnym talerzyku. Matka wychowała się w rodzinie nauczycielskiej na prowincji i nie wyniosła z domu zwyczaju jedzenia w restauracjach. Być może ojciec gdzieś mnie zabierał, ale on dawno już nie żył. Tamtego dnia po raz pierwszy usłyszałam też określenie oyakodon, czyli „micha mamy i dziecka”. Ciekawe, kto wymyślił taką fajną nazwę. Mimo woli roześmiałam się na głos. Świat wydawał mi się okropnie nudny, ale być może takich interesujących miejsc jest więcej. Również od tamtego człowieka dowiedziałam się, że istnieje też potrawa zwana tanindon – „micha z obcym”, czyli ryż z jajkiem i mięsem innym niż kurze.
Zamówił porcję gryczanego makaronu, który zjedliśmy na spółkę. Maczany w zimnym sosie makaron dobrze znałam. Mama czasami przyrządzała taki w domu.
Tamten człowiek wreszcie był syty. Pijąc herbatę, zagadnął mnie:
– No to co robimy?
W tym momencie serce podskoczyło mi jak szalone. Niechętnie spojrzałam na wiszący na ścianie zegar. Było już po ósmej. Spojrzałam jeszcze na swój zegarek. Pokazywał, że jest o dziesięć minut później. Sama przesunęłam wskazówki do przodu, bo ciągle się spóźniałam. Tamten człowiek nie miał na ręku zegarka. Domyśliłam się, że nikt mu nigdy nie kupił i czym prędzej schowałam swój pod mankiet koszuli mundurka. Ten zegarek dostałam w prezencie od mamy z okazji rozpoczęcia nauki w gimnazjum i byłam jeszcze tak dziecinna, że budził we mnie wielką dumę.
Nie ulegało wątpliwości, że gdybym teraz wróciła do domu, to dostałabym solidną burę i musiałabym się gęsto tłumaczyć, co robiłam do tak późnej pory. Ale nie potrafiłabym odpowiedzieć. Prawdy powiedzieć nie mogłam, kłamać też nie umiem. Nagle przypomniało mi się, że następnego dnia mam kartkówkę ze znaków i zrobiło mi się wszystko jedno.
– A ty dokąd idziesz?
Tamten człowiek podrapał się po głowie.
– Jeszcze nie wiem, ale najpierw pojadę chyba na dworzec Ueno i wsiądę w nocny pociąg, jak się jakiś trafi. Zawsze chciałem się takim przejechać. Yuki – a może pojedziesz ze mną?
Kiwnęłam głową z ulgą.
Jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, że „wsiąść w nocny pociąg” oznacza rozpocząć podróż. Choć rozumiałam tyle, że pewnie pojadę w jakieś dalekie miejsce. A jeśli tak, to muszę zadzwonić do mamy – pomyślałam. Powinnam była to zrobić, ostatecznie jednak tamtego wieczoru mi się nie udało – to znaczy, wypadło mi to z głowy – i dlatego następnego dnia po wizycie w szkole matka zgłosiła się na policję. Wychodzi na to, że cały ten hałas o naszą „podróż” wyniknął wyłącznie z mojego gapiostwa. Czy tamten człowiek zwrócił na to uwagę? – do dziś tego nie wiem. Okrzyknięto go „porywaczem” i opisano w gazetach, nie wiem, co działo się z nim potem. Ja się przeprowadziłam i zmieniłam też szkołę. Ale nie zmieniłam nazwiska, więc gdyby chciał mnie odnaleźć, raczej mógł to zrobić, nie pojawił się jednak już nigdy więcej. I tak upłynęło czterdzieści lat. A teraz, nawet gdybyśmy minęli się na ulicy, pewnie ani on mnie, ani ja jego bym nie poznała. Dlatego, szczerze mówiąc, mnie samej coraz trudniej uwierzyć, że nasza „podróż” wydarzyła się naprawdę.
Po przegranej wojnie w Japonii zaczęły się mnożyć przypadki porwań młodych dziewcząt. Morderstwa też nie należały do rzadkości. W tamtym okresie pamięć o tym wciąż była żywa. Mnie samą karmiono różnymi strasznymi historiami. O mężczyźnie, który zabił co najmniej dziesięć młodych kobiet. O młodym chłopaku, który uprowadził w góry i tam zamordował małą dziewczynkę. O zwłokach kobiet odnajdywanych w domach towarowych, kinach albo rzekach. O dziewczętach porzuconych w tunelach metra, parkach lub nad morzem. Może to z tych historii utkałam mą własną opowieść?
W trzydziestym czwartym roku ery Shōwa (1959), kiedy ja zaczynałam naukę w gimnazjum, po głównych tokijskich arteriach wciąż jeszcze z hałasem jeździły tramwaje. W tym samym mniej więcej czasie ukończono też budowę Wieży Tokijskiej. Czy to nie wtedy mama po raz pierwszy pokazała mi nowy, dziesięciotysięczny banknot? A tematem żywych dyskusji dzieciarni był pies, który żył na biegunie południowym, bo zostawiła go tam japońska misja polarna. W tamtym czasie w gwarnych miejscach można było jeszcze spotkać wielu mężczyzn nazywanych inwalidami wojennymi.
Tamtego roku któregoś wieczoru pod koniec maja, udaliśmy się na dworzec Ueno.
Nie muszę chyba mówić, że nie było to nasze pierwsze spotkanie. Ani ja nie byłam znów tak naiwna, żeby wyruszać w „podróż” z dopiero co poznanym człowiekiem, ani on nie miał aż tyle tupetu.
Pewnej niedzieli w połowie kwietnia, czyli ponad miesiąc wcześniej, kupiłam sobie w pobliskiej księgarni czasopismo dla dziewcząt i gdy wracałam, przy naszej bramie zobaczyłam nieznajomego młodego człowieka. Słońce świeciło mocno, było koło południa. Wiśnie zaczynały już przekwitać. Znoszona i przykurzona szkolna koszula błyszczała na nim w słońcu. Jedynie trampki miał nowiutkie. To dlatego, że jest kwiecień – pomyślałam wtedy. Dopiero co zaczął się rok szkolny i mnie też mama kupiła mnóstwo nowych rzeczy. Cały kraj był pełen takich dzieciaków. Później dowiedziałam się, że, dokładnie tak jak sądziłam, trampki faktycznie właśnie dostał w prezencie. Tylko nie z okazji nowego roku szkolnego, a z okazji usamodzielnienia się – były prezentem z ośrodka, w którym przez lata mieszkał.
Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, wydał mi się niezbyt wysoki i po dziecięcemu nieśmiały. Jego oczy, okrągłe i z długimi rzęsami, przypominały oczy psa. Dlatego bez większego wahania zagadnęłam go, gdy stał, wpatrując się w tabliczkę z naszym nazwiskiem. Byłam pewna, że ma jakąś sprawę do mojej matki. Uczyła w liceum, więc czasami zaglądali do niej uczniowie. Zdarzało się też, że studenci rysunku przychodzili tutaj z powodu mojego ojca, który był malarzem.
– Ma pan jakąś sprawę do mamy?
Drgnął, jak gdyby się przestraszył, i przez chwilę wpatrywał się we mnie. Onieśmieliło mnie to i jeszcze raz zapytałam:
– Czy… coś do nas?
– Aaa – nareszcie się odezwał.
– Ty pewnie jesteś Yukiko? Yy… dobrze mi się zdaje? Yukiko?
Zmieszałam się, ale to przecież było moje imię, więc skinęłam głową.
– No tak, twarz ta sama.
Gdy się do mnie uśmiechnął, jego okolone długimi rzęsami oczy zrobiły się wąskie.
Miał na myśli mnie, w wieku siedmiu lat. Jednak w tamtej chwili jeszcze tego nie wiedziałam i odsunęłam się trochę, coraz bardziej speszona. Tak, żeby w razie czego móc się prześliznąć koło niego przez bramę. Tamten człowiek chyba zauważył moje przerażenie.
– Jak się ostatnio widzieliśmy, miałem dwanaście lat, tak jak ty teraz. No, ja też się za bardzo nie zmieniłem… – powiedział cicho i, trochę jakby umyślnie, spuszczając oczy. Nie mogłam się powstrzymać:
– To znaczy, że… już się kiedyś spotkaliśmy?
Parsknął śmiechem, maskując zmieszanie, i pokiwał głową.
– Ale twoja mama mnie wtedy skrzyczała i wygoniła. Powiedziała, że mam się nie zajmować „przeszłością”, tylko się uczyć i myśleć o „przyszłości”. Trochę groźna ta twoja mama, co? Ja nie miałem matki, więc się zdziwiłem, że to tak wygląda. Wyjaśniła mi, że nie chce słuchać o przeszłości, bo to i tak na nic się nie zda.
Pomyślałam, że to bardzo do mojej mamy podobne, i przestałam się bać nieznajomego chłopaka. Może on coś matce zawdzięczał? I może przyszedł się podzielić jakąś banalną wiadomością o swojej dobrze zapowiadającej się „przyszłości”? – wysnułam szybkie wnioski.
– I co, od tamtego czasu dobrze się uczyłeś?
– Akurat. Szkoła mi nie leży… Ale mam sprawne ręce i dobrze czytam książki.
– Dobrze czytasz książki?
– Dzieciakom z ośrodka. To taka moja specjalność. Choć książek dla dorosłych jeszcze nie czytałem.
Byłam trochę rozczarowana, ale na jego twarzy malowała się duma.
– Hmm. A z tą „przeszłością”, o której mama nie chciała słyszeć, to o co chodzi? – zapytałam, zastanawiając się, o czym matka mogła rozmawiać z dwunastoletnim chłopakiem.
Zamyślił się na moje pytanie. Spuścił głowę, ściągnął brwi i zaczął się drapać po głowie, a w końcu wymamrotał:
– Cmentarz... no… ja… tam byłem.
– Cmentarz?
Na moje ciche pytanie on w końcu jakby się rozluźnił i energicznie pokiwał głową.
[…ja wtedy tam byłem, na cmentarzu].
Jako dwunastolatek stanął naprzeciw mojej matki i choć kręciło mu się w głowie, zaczął opowiadać swoją historię. Starannie się do tego przygotował – wielokrotnie przepisywał wszystko na kartce – tak, żeby mieć pewność, że nie wpadnie w panikę i nie powie czegoś pochopnie, cokolwiek od matki usłyszy, a jednak, gdy rzeczywiście przed nią stanął, tak się zdenerwował, że usta mu zesztywniały, twarz zaczęła drżeć i miał ochotę rozpłakać się jak dziecko.
[Tak, w tamtym czasie ja i ojciec mieszkaliśmy na cmentarzu komunalnym Zōshigaya. Byliśmy bezdomni, mieliśmy tylko siebie, a ojciec był chory i słaby. I tam, przez przypadek, znaleźliśmy pani męża i dwoje tamtych, więc, chcąc nie chcąc, zawiadomiliśmy policję. Potem na jakiś czas musieliśmy się wynieść z cmentarza. A później ojciec zachorował, poszedł do szpitala i zmarł, a ja trafiłem do sierocińca. I tam się jakoś wychowałem].
Dwunastoletni chłopak stał na betonowej posadzce w ganku wyprostowany, jak gdyby połknął kij. Matka siedziała w formalnej pozie na wprost niego, o stopień wyżej na podłodze i badawczym wzrokiem taksowała jego postać. Tak samo jak ja tamtej wiosny, on miał wtedy na sobie zbyt duże, nowiutkie, szkolne spodnie, a na głowie trochę luźną szkolną czapkę, której czarny daszek skrywał jego oczy. To był gorący, letni dzień. Pot spływał mu z czoła i zbierał się w kroplach na nosie, a biała, tania koszula ze sztucznego włókna była mokra i przezroczysta. Matka patrzyła na tego chłopca chłodnym wzrokiem. Jej włosy były staromodnie zaczesane do tyłu. Miała znoszoną, szarą sukienkę, a raczej podomkę – nazywano takie: appappa. Jej nieosłonięte rękawami ramiona były tak szczupłe i do tego białe, że chłopiec bał się trochę, że to może same kości.
Wreszcie matka pozwoliła mu przysiąść na podeście, a sama na chwilę zniknęła, po czym przyniosła wystudzoną herbatę zbożową. Zza jej pleców wychynęły dwie dziecięce buzie. Siedmioletnia dziewczynka i okrągły jak balonik, na oko młodszy od niej chłopczyk. Matka machnęła prawą dłonią, odpędzając dzieci, które pobiegły dookoła i przysiadły, tym razem w cieniu rozsuniętych, przeszklonych drzwi wejściowych. Gdy tylko chłopak na nie spojrzał, pośpiesznie opuszczały główki i udawały, że pochłania je obserwowanie mrówek. Miały na sobie jedynie bieliznę i drewniane klapki na nogach. Białą halkę, szytą przez mamę, i tak spraną, że już nie miała kształtu. I tegoż koloru koszulkę na ramiączkach. Nagle chłopak, który jeszcze wczoraj sam był podobnym maluchem, uśmiechnął się do nich, wkładając w ten uśmiech całe swe ciepło i sympatię. Ostatecznie te dzieciaki też nie znają swojego ojca – pomyślał.
Nad głowami dzieci widział rozświetloną gałąź nandiny domowej. Usłyszał szczekanie – mieliśmy wtedy dwa psy. Pił herbatę i poczuł taką satysfakcję, że omal znowu się nie rozpłakał. Nie mógł uwierzyć, że był w tym domu, że rzeczywiście nadszedł ten dzień. Ileż się wahał, nawet kiedy znał już adres! Nie wiedział, czy w ogóle ma prawo do tych odwiedzin. I nie miał się kogo poradzić. Ale tak bardzo chciał choć raz tu przyjść. I opowiedzieć o więzi, jaka go łączy z tą rodziną. Chciał sprawdzić, czy w ogóle jest jakaś więź. Nic więcej. Dlatego, kiedy matka chłodno powiedziała: „Miałeś wtedy cztery lata, tak? Lepiej już zapomnieć. Ja też już zapomniałam. «Przeszłość» to «przeszłość». Miło z twojej strony, że się do nas fatygowałeś, ale teraz już wszystko wyjaśniłeś. I możesz spokojnie wymazać to z pamięci. Rozumiesz?” – jemu nie zrobiło się wcale smutno. Dwunastolatek wiedział przecież, że tylko głupcy przejmują się „przeszłością”. Sam nigdy nie płakał po śmierci swojego ojca.
Jego pobyt u nas na ganku nie trwał nawet godziny – i nawet jeśli przyglądałam mu się wtedy zza drzwi, w mojej siedmioletniej głowie nie pozostało po nim żadne wspomnienie. Mój o trzy lata starszy brat w niemowlęctwie przeszedł chorobę, która odbiła się na jego umyśle, więc też nie mógł niczego pamiętać. Ale matka pewnie nie zapomniała. Gdyby tamtego dnia, jako siedemnastolatek, stanął przed nią ponownie, rozpoznałaby go bez problemu, zdenerwowała się i przegoniła gdzie pieprz rośnie. Może by krzyknęła: „Tyle ci tłumaczyłam, a ty dalej swoje?!”.
Jednak tamtego dnia on koniec końców nie zobaczył się z matką, a ja też nic jej nie powiedziałam o spotkaniu, więc nigdy się nie dowiem, jaka byłaby jej reakcja. Później, gdy już wiedziała o naszej „podróży”, też nic nie powiedziała. Tylko przypatrywała mi się z boku, jakby mnie nie znała i kiedy nasze oczy miały się spotkać, szybko odwracała twarz. A potem, bez słowa, zaczęła przygotowania do przeprowadzki. Być może w głębi duszy miała ochotę wysłać mnie do jakiejś szkoły za granicę? Żeby mnie całkiem odciąć od „przeszłości”. Ale to nie były jeszcze te czasy, żeby dzieci swobodnie jeździły sobie do zagranicznych szkół, w dodatku dolar kosztował wtedy trzysta sześćdziesiąt jenów.
Tamten człowiek w wieku siedemnastu lat też dobrze zdawał sobie sprawę, że jego druga wizyta byłaby dla mojej matki przykrym rozczarowaniem. Dlatego tamtego dnia przedstawił mi się, a potem przeprosił, że musi już wracać.
– Wiosną się usamodzielniłem i przychodzę tu, bo odżyły wspomnienia, ale widzę, że nie powinienem był. Nie mam nikogo na świecie, i dlatego tak… Ale teraz żałuję. Chociaż cieszę się, że spotkałem ciebie, Yukiko. A jak tam twój mały braciszek?
– …On już nie żyje. I to był mój starszy brat. Tylko od małego chorował.
Spuścił głowę i wymamrotał coś, czego nie usłyszałam.
– Czas na mnie. Dbaj o mamę. Bo samemu to na świecie smutno… Ojej, przepraszam, zapomniałem. Nazywam się Mitsuo Nishida.
To nie tak, że uwierzyłam we wszystko, co mówił ten „Mitsuo Nishida”. Wiedziałam, że zarówno historię sprzed lat pięciu, jak i tę sprzed dwunastu, o cmentarzu, mógł zmyślić. Dowiedział się skądś o śmierci mojego ojca i przywiodła do go nas ciekawość. Gazety przez jakiś czas po śmierci ojca rozpisywały się o tym obszernie, a i później sporadycznie ktoś przypominał sobie o tym „symbolu powojennego chaosu” i przychodził robić wywiad z „osieroconą rodziną”. Częściowo właśnie przez takie uciążliwości matka chciała się odciąć od „przeszłości” – a i ja przez to wyrosłam na niezbyt grzeczne dziecko.
Mam uwierzyć jakiemuś „Mitsuo Nishidzie”? – zżymałam się w myślach, a jednocześnie coś mnie w tej jego pokrętności pociągało. Nie miałam pojęcia, co on za jeden, ale nie potrafiłam go znielubić. Jakbym mimo lęku pragnęła zajrzeć w nieznany mi świat ojca.
Jakieś trzy tygodnie później znowu go spotkałam. Tym razem także nie powiedziałam o tym mamie.
„Mitsuo” stał na przystanku koło naszego domu. Wracałam ze szkoły i zobaczyłam go, gdy wysiadałam z tramwaju. Ku własnemu zaskoczeniu nie byłam zdziwiona jego widokiem. Zapytałam:
– O, coś się stało?
Byłam w szkolnym mundurku. „Mitsuo” miał na sobie dokładnie to samo, co ostatnio. Zaczerwienił się i odpowiedział:
– Noo, miałem coś do załatwienia w okolicy… i właśnie gdy sobie pomyślałem, że może jeździsz tym tramwajem do szkoły, ty z niego wysiadłaś… trochę się zdziwiłem. Ty zawsze wracasz o takiej porze? Nie masz lekko. Twoja szkoła jest aż tak daleko?
Skinęłam głową i podałam „Mitsuo” nazwę i adres szkoły. Może to właśnie w tym momencie zabrakło mi ostrożności. Gdybym mu tego nie powiedziała, nigdy nie mielibyśmy okazji, żeby wyruszyć w naszą „podróż”.
A potem już sama z siebie, jakby wylewając żale, opowiedziałam mu o starym i ciemnym gmachu szkoły dla dziewcząt, do której wtedy jeszcze nie zdążyłam przywyknąć, o uczących nas siostrach zakonnych i mszach, w których uczestniczyły wszystkie uczennice, o modlitwach i hymnach, które odmawiałyśmy i śpiewały każdego dnia rano, w południe i po południu, i o tym, że przez głośniki wciąż puszczano nam dziwaczne historie z żywotów świętych kobiet. Ponarzekałam do woli – jaka tam sztywna atmosfera i jak serdecznie mam wszystkiego dosyć, choć z drugiej strony, była to wybrana przez matkę prywatna szkoła dla dziewcząt, do której udało mi się zdać egzamin wstępny i pewnie trochę chciałam się tym przed „Mitsuo” pochwalić. Że są takie dziwne, prywatne szkoły z drogim czesnym, o których on, „Mitsuo-sierota”, nie ma pojęcia. Może go to oburzyło albo rozgniewało? Mogło tak być, ale możliwe też, że słuchał mnie bez emocji, a dwa tygodnie później czekał na mnie pod bramą szkoły po prostu dlatego, że mu to przyszło do głowy. Być może sam nie wiedział, czemu to się tak potoczyło.
Staliśmy i rozmawiali przez jakiś kwadrans. Kiedy już miałam się pożegnać, nagle mi się nasunęło:
– A może nas odwiedzisz? To nie nad tym się zastanawiałeś?
– Nie, nie, zupełnie nie. To przypadek, że tu jestem. – „Mitsuo” zmieszał się, a jego śniada twarz zaczerwieniła się.
– Dziś nie jest niedziela, ale ty masz wolne?
Moje słowa musiały zabrzmieć obraźliwie i zaczepnie. „Mitsuo” jeszcze bardziej poczerwieniał.
– Pracuję nieregularnie, dzisiaj już tylko wracam na kwaterę i idę spać…
– Hmm. A… wtedy, dawno temu, mówiłeś, że mieszkałeś na cmentarzu… no, wiesz, nie bałeś się na przykład w nocy?
– Bałem się czy nie bałem… Kiedyś przy okazji mogę ci opowiedzieć… ale nie dziś. Na razie, cześć – powiedział „Mitsuo” i pośpiesznie się oddalił. Ja też ruszyłam w stronę domu. Trochę żałując, że o ten cmentarz nie zapytałam go jakoś delikatniej, ale też trochę czułam ulgę. Bo się nie zdenerwował. A ja chciałam, żeby mi opowiedział o nim coś więcej.
Prawdę powiedziawszy, od naszego pierwszego spotkania nie mogłam o tym zapomnieć. Ojciec z dzieckiem mieszkający na cmentarzu – ich niewyraźne postacie pojawiały się w moich snach, po to by zaraz zniknąć. Czasami ojciec był cały porośnięty futrem, jak człowiek śniegu z Himalajów, a czasami był podobny do zjawy rycerza z opowieści o Bezuchym Hoichim, obok niego szedł, zawsze jakoś całkiem nagi i czarny jak smoła, mały chłopiec. Chłopiec czasem płakał, a czasem się śmiał. Bawiłam się w domu – a oni nawet na mnie nie spojrzeli, tylko bez słowa odchodzili. Gdy jechałam tramwajem albo byłam w klasie – widziałam tylko ich oddalające się sylwetki. Gdy próbowałam za nimi patrzeć – już ich nie było. Wtedy ogarniał mnie smutek. I po policzkach płynęły łzy…
– Yukiko! Heej! Tutaj! – usłyszałam głos „Mitsuo”.
Od rana niebo było ciemne i dzień był tak chłodny, jakby to nie był maj, a z powrotem marzec. „Mitsuo”, z płócienną torbą na ramieniu, stał pod niewielką przychodnią po drugiej stronie ulicy. Zupełnie jakbyśmy byli umówieni, uniósł lekko prawą dłoń i zawołał mnie, gdy tylko wyszłam ze szkolnej bramy. A ja, bez chwili wahania, zostawiłam grupę koleżanek i podbiegłam do niego z uśmiechem.
– Czekałeś tu na mnie?