Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jestem Tobą” to powieść z pogranicza sensacji i kryminału. Opowiada o losach kobiety, która budzi się w nieznanym jej pomieszczeniu i nie pamięta nawet własnego imienia. Ku jej przerażeniu nie jest też sama. Tuż obok niej leży martwa przedstawicielka płci pięknej, która wygląda dokładnie tak samo jak ona! Na podstawie urywkowych wspomnień agent Interpolu rozpoznaje w niej ofiarę wieloletniej przemocy domowej, skazaną za próbę zabójstwa swego oprawcy. W zamian za nową tożsamość nakłania ją do odgrywania roli zmarłej i wydobycia poufnych danych niezbędnych do rozpracowania niebezpiecznej siatki przestępczej. Od tego momentu rozpoczyna się niebezpieczna gra, w której niemal każdy ma własne cele, a wróg może stać sie nagle wartościowym sprzymierzeńcem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Monika Hołyk-Arora
Jestem tobą
© Copyright by Monika Hołyk-Arora & e-bookowo
Projekt okładki: Lan Gao
ISBN e-book 978-83-7859-937-1
ISBN druk 978-83-7859-938-8
Patronat medialny:
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2018
Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa
Oczy. Ogromne. Przerażająco zimne i nieziemsko piękne. Lekko przekrwione. Ze źrenicami rozszerzonymi do granic możliwości. Wpatrywały się w nią z całą swą intensywnością, znajdując się zaledwie kilka milimetrów od niej. Ich wyraz zdradzał, że ostatnia iskierka życia już dawno w nich zgasła.
Pomyślała, że to jedynie jakiś koszmar, dlatego też mocno zacisnęła na chwilę powieki, szepcząc bezgłośnie:
– Proszę, niech to będzie sen! Zły sen, jaki śni się po ciężkim dniu...
Niestety jej modlitwa przepadła w nicości, zanim mogła zostać wysłuchana. Gdy na powrót otworzyła oczy, dostrzegła te same stalowoniebieskie, martwe tęczówki wpatrujące się w nią w swej drodze ku wieczności.
Wzięła długi, powolny wdech. Próbowała w ten sposób wypełnić płuca tlenem, magiczną, niewidzialną substancją gwarantującą jej zachowanie spokoju. Usiłując zdławić rodzący się w krtani krzyk przerażenia, odsunęła się od leżącego obok niej ciała... I właśnie wtedy, po raz pierwszy, przyjrzała się dokładnie licu stanowiącemu tło dla pary niesamowitych, zgasłych już oczu.
Lekko zarysowana szczęka i wysoko osadzone kości policzkowe nadawały obliczu nieznajomej niepokojąco znajomych rysów twarzy. Łuki czaszki, łagodnie przechodząc w skronie i niewielkie czoło, sumowały się na jej własną podobiznę.
To nie mogę być ja – podpowiadał zdrowy rozsądek. – Przecież ja żyję! A jednak, wbrew wszystkim prawom logiki, dotknęła dłonią swego policzka, spodziewając się, że kobieta po drugiej stronie niewidzialnego lustra dokona tego samego. Niestety jej ręka pozostała niewzruszona.
Leżąc na zimnej, kamiennej posadzce, nieznana jej niewiasta nadal wpatrywała się w pustą przestrzeń, nie mogąc podążyć za nią wzrokiem.
Nie wiedziała, co robić. Krzyczeć? Uciekać? Nie miała zbyt wielu możliwości, a te dostępne wydawały się jej niewłaściwe. Jedynie chłodna kalkulacja mogła pomóc należycie ocenić niecodzienną sytuację, w której się znalazła. Istniały zaledwie dwie możliwości – albo zupełnie oszalała, nie mogąc dostosować się do rygoru więzienia dla kobiet, w którym rok temu została osadzona, albo po prostu śniła jakiś niewytłumaczalnie schizofreniczny sen, z którego miała za chwilę się obudzić.
Tak. Nadal, wbrew faktom, pragnęła wierzyć, że to tylko mara nocna, która w jakiś niezrozumiały dla niej sposób miała oczyścić nadwątloną psychikę. Zarówno zamknięty ośrodek karny, jak też wewnętrzne reguły rządzące się wpływami, przemocą i gotówką przemycaną przez współwięźniarki, były dla niej ogromnym obciążeniem.
Potrząsnęła nerwowo głową, próbując zapanować nad rozbieganymi myślami, które zbaczały z głównego toku rozumowania, rozpierzchając się we wszystkich możliwych kierunkach. Ponownie spojrzała na martwe ciało leżące zaledwie metr od niej. Dopiero wtedy spostrzegła, iż spowite było w prostą, białą, zapewne szpitalną koszulę nocną jakie widywała na filmach oglądanych w więziennej świetlicy.
Powoli przesunęła wzrok, zupełnie jakby gwałtowny ruch mógł obudzić trupa. Z zaciekawieniem zerknęła na zgrabną łydkę nieboszczki, nieosłoniętą żadnym skrawkiem cienkiego materiału. Lśniąca skóra nadal wydawała się miękka, jak gdyby ktoś dopiero co wmasował w nią balsam nawilżający. Nie to jednak przykuło jej uwagę. Najszybciej bowiem zauważa się braki. W wizerunku nieznajomej brakowało tatuażu zdobiącego ją samą.
– Czyli jednak nie zwariowałam – pomyślała z ulgą. – To nie jestem ja! Nie oglądam martwej siebie z jakiejś dziwnej perspektywy ulatującej duszy.
Teraz była już pewna. Nie mogła zaprzeczać faktom. Trzy miesiące temu dziewczyna z celi obok, maszynką ‚domowej roboty’, wydziergała jej całkiem zgrabną rybę Koi – symbol odrodzenia w japońskiej mitologii.
Bezwiednie, niemal instynktownie, dotknęła własnej łydki, pobolewającej ją do tej pory ze względu na zakażenie, które wdało się zaraz po przeprowadzonym zabiegu upiększającym.
Strupy, które do tej pory wyczuwalne były pod delikatnymi opuszkami palców, zniknęły. Z przerażeniem równym odkryciu zwłok leżących na wyciągnięcie ręki, poderwała się z podłogi tylko po to, by obejrzeć własną nogę. Była alabastrowo gładka i nienaruszona przez żadną igłę, a tym bardziej atrament przemycony w paczce żywnościowej!
Tego było już za wiele. Nawet nie poczuła, kiedy z jej gardła wyrwał się przeciągły krzyk przypominający wycie zranionego, dzikiego zwierzęcia. Tak wysoki i przejmujący, że przez chwilę z obawą obserwowała szklaną próbówkę niebezpiecznie chyboczącą się na stoliku w rogu pomieszczenia. Po chwili zamilkła. W sali ponownie zapanowała cisza. Instynkt podpowiedział jej bowiem, że nie powinna swoją obecnością zwracać niczyjej uwagi. Nie miała ochoty zostać osądzona za morderstwo!
– Spokojnie! – szepnęła, rozglądając się. – Musisz zrozumieć, gdzie i dlaczego jesteś... Myśl! – nakazała sobie bezgłośnie.
Obserwacja była najlepszym sposobem na właściwe zinterpretowanie sytuacji. Skoncentrowała się, by móc właściwie przetworzyć dostępne jej dane. Zaczynała dostrzegać coraz więcej szczegółów sterylnie białego pomieszczenia. Meble, sprzęty i wszechobecną bezosobowość. Całość składała się na całkiem przeciętną salę szpitalną, urządzoną ogromnym kosztem, ale jednocześnie bardzo oszczędną w swej formie.
Niewielkie łóżko, mała szafka nocna, mikroskopijnych rozmiarów stolik, na który zwróciła uwagę chwilę temu. Elektroniczne maszyny podtrzymujące przy życiu, pikające tak rytmicznie, iż do tej pory nie zauważyła ich obecności.
Na koniec dostrzegła też ogromne, dwuskrzydłowe drzwi wykonane z mlecznobiałego, nieprzepuszczającego światła szkła. Podnosząc się z podłogi, dostrzegła w nich swoje odbicie. Chociaż jej sylwetka była nieco zniekształcona, dostrzegła, że ubrana była w szpitalną koszulę podobną do tej, którą miała na sobie martwa kobieta leżąca na zimnej marmurowej posadzce zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od niej.
Jednego mogła być pewna. To nie było więzienie w Grudziądzu! Nie pamiętała co prawda jak ono wyglądało, ale właśnie to miejsce było jedynym, jakie potrafiła wymienić chociażby z nazwy. Poza tym jednym szczegółem, wspomnieniem tatuażu i męża, którego usiłowała zabić, w jej głowie tkwiła pustka. Czarna nicość, która nie pozwalała jej przypomnieć sobie chociażby imienia ukochanego psa, jeśli w ogóle takiego kiedykolwiek posiadała!
Jeszcze raz spojrzała na ciało swojego sobowtóra i przerażona usiadła na podłodze w najdalszym rogu sali. Wsłuchując się w przyśpieszony rytm własnego serca, oczekiwała na dalszy bieg wydarzeń.
Siedząc na niewygodnym, plastikowym krześle, raz po raz zerkała na mężczyznę znajdującego się po drugiej stronie stołu. Z pewnością przekroczył już czterdziesty piąty rok życia. Być może nawet niedawno stuknęła mu pięćdziesiątka. Ciemne, szpakowate włosy coraz bardziej traciły swój kolor, ustępując miejsca siwiźnie świadczącej nie tylko o zaawansowanym wieku, ale przede wszystkim o doświadczeniu życiowym, które zdobył przez lata. Spoglądał na nią swoimi szarymi, świdrującymi oczyma, próbując wniknąć w głąb jej umysłu. Zupełnie jakby posiadał dostęp do tej części jej mózgu, która dla niej samej od kilku godzin pozostawała tajemnicą.
– Naprawdę nic nie pamiętasz? – spytał jeszcze raz, nie dowierzając.
Nie siliła się na słowną odpowiedź. Miała już po dziurki w nosie odpowiadania ciągle od nowa na to samo, bezdennie głupie pytanie. Po prostu pokręciła przecząco głową, żywiąc nadzieję, że ten prosty gest zostanie właściwie zrozumiały.
– To niemożliwe! – stwierdził w końcu zniecierpliwiony mężczyzna. – Powinnaś coś pamiętać! Cokolwiek!
Nerwowo wciągnęła powietrze, mając ochotę wrócić do swojej sali, nawet jeśli nadal znajdowały się tam upiornie podobne do niej zwłoki. Tam bowiem mogła przynajmniej zaznać spokoju i zignorować pytania, na które nie potrafiła udzielić odpowiedzi.
– Pamiętam więzienie w Grudziądzu – szepnęła w końcu. – Nie jako miejsce samo w sobie... Jedynie jego nazwę. Chyba tam przebywałam – dodała łamiącym się głosem. – Jakieś mgliste wyobrażenie męża, którego próbowałam zabić... Nie, to nawet nie jest wspomnienie. To raczej fakt, który utkwił gdzieś głęboko w świadomości. I ryba koi, wytatuowana na mojej łydce...
Mężczyzna odetchnął z ulgą tak bardzo widoczną, że nawet nie próbował jej ukryć. Mogłaby przysiąc, iż niemal się przy tym uśmiechnął.
– Świetnie!
Spojrzała na niego, zaskoczona. Nie była może wprawnym psychologiem, chociaż może i była, jednak jej zdaniem zachowanie mężczyzny było nad wyraz dziwne. Kto bowiem, będąc przy zdrowych zmysłach, ucieszyłby się na wieść o tym, iż prawdopodobna zabójczyni siedzi tuż przed nim? Postanowiła mniej mówić, a więcej słuchać. W ten sposób mogła dowiedzieć się czegoś zarówno o sobie samej, jak i o miejscu, w którym się znalazła.
– Inga. Mogę tak do ciebie mówić? – nieznajomy zagaił w tym czasie przyjacielsko, rozsiadając się wygodniej w zajmowanym przez siebie krześle.
– Nie wiem – skłamała. – A chciałbyś?
Tym z pozoru niewinnym pytaniem odebrała mu niemal całą pewność siebie. Na jeden, krótki moment mężczyzna skulił się w sobie, tracąc impet, który do tej pory warunkował jego zachowanie.
– Tak się nazywasz – stwierdził opanowanym głosem. – Inga Kowalska, z domu Stażyńska.
Mówiąc to, wyciągnął z aktówki cienką, brązową teczkę i od niechcenia rzucił ją na niewielki stolik oddzielających ich od siebie. Tekturowa materia przesunęła się po śliskiej powierzchni mebla, zatrzymując się dokładnie przed nią.
Miała ochotę chwycić ją i jak najszybciej przejrzeć. Instynkt podpowiedział jej jednak, że może to być pułapka.
– O.K., wie pan, jak się nazywam i kim jestem. Zdaje się jednak, że dobre maniery nakazują zrewanżować się tym samym!
Mężczyzna zaśmiał się, ale nie było w tym dźwięku niczego przyjemnego. Wręcz przeciwnie, wyglądało na to, iż zrobił to próbując zneutralizować narastający w nim stres.
– Możesz mówić mi Andrew albo Andrzej, jak wolisz... – odezwał się w końcu.
Dopiero kiedy się przedstawił, uświadomiła sobie, co cały czas w jakiś niezrozumiały sposób ją rozpraszało! Jego akcent! Chociaż ledwie słyszalny, nadawał wypowiadanym przez niego słowom zupełnie inne, niejako obce brzmienie! Mężczyzna siedzący przed nią, chociaż świetnie posługiwał się językiem polskim, nie był Polakiem! A przynajmniej nie był nim w pełnym tego słowa znaczeniu!
Wykorzystując jej milczenie, wstał z krzesła i zaczął spacerować po niewielkim pomieszczeniu, wprowadzając tym samym nerwową atmosferę, która zdecydowanie źle na nią wpływała.
– Wiesz, gdyby nie ten Grudziądz i wspomnienie usiłowania morderstwa, pomyślałbym, że... Zresztą nieważne. Po prostu z zeznań współwięźniarek i wywiadu środowiskowego wynikało, iż jesteś cichą, nieco wycofaną kobietą, a nie miłośniczką pyskówek.
– Nie wiem czym się zdawałam lub nie zdawałam być! – rzekła hardo, próbując w ten sposób ukryć swoje obawy. – W momencie, kiedy ocknęłam się, leżąc oko w oko z martwą kobietą, odniosłam wrażenie, że nie jesteśmy już w Kansas! – dodała, nawiązując do słynnego cytatu z „Czarnoksiężnika z Oz”.
Skąd w ogóle przyszły jej do głowy te słowa? Nie wiedziała, ale zanotowała sobie w myślach, by rozważyć tę kwestię później. Oczywiście, kiedy już zakończy tę niecodzienną dyskusję z tajemniczym Andrew.
Mężczyzna zaśmiał się nerwowo. To nasunęło jej myśl, że być może wcale nie był taki twardy, jakiego próbował udawać. Przecież ktoś, kto trzyma w ręku wszystkie karty za nic miałby jej burkliwe odpowiedzi.
– Przeczytaj sobie zawartość tej teczki, Dorotko, a później, kiedy będziesz gotowa, porozmawiamy poważnie o sprawie, która cię tu sprowadza...
Nie czekając na jej odpowiedź, ruszył w kierunku mlecznobiałych drzwi, dokładnie takich samych, jakie widziała wcześniej w pokoju z leżącą na posadzce młodą, całkiem martwą kobietą.
– Może powiesz mi najpierw, gdzie w ogóle jestem... – krzyknęła za nim, zdając sobie sprawę, iż za moment zniknie w korytarzu.
– Wszystko w swoim czasie – rzucił przez ramię, znikając za szklaną taflą.
Została sama. Zanim jednak zdążyła wykonać chociażby jeden, najprostszy ruch, usłyszała charakterystyczny dźwięk. Ktoś zamknął ją w środku, uniemożliwiając wyjście poza obręb czterech ścian.
Cisza panująca wokół niej potęgowana była przez dyskretny dźwięk przesuwającej się wskazówki zegara. Ciekawość walczyła ze strachem. Bojąc się zajrzeć do dokumentacji leżącej przed nią, skupiła całą swoją uwagę na białym cyferblacie, ozdobionym szeregiem czarnych cyfr. Dochodziła druga. Nie wiedziała jednak czy chodziło o popołudnie, czy też środek nocy. W pomieszczeniu, podobnie jak w pierwszej sali, w której odzyskała przytomność, na próżno było doszukiwać się jakichkolwiek okien. Jedynym źródłem światła docierającego do jej oczu były jarzeniówki skrzące się radośnie na wysokim suficie.
Rozejrzała się, szukając wzrokiem jakiejś leżanki, na której mogłaby chociaż chwilę poleżeć. Kręciło się jej w głowie i bała się, że za moment spadnie z wąskiego i niewygodnego krzesła. Niestety, wnętrze było niemal puste.
– Co to za pieprzony szpital, w którym nie ma nawet jednego wolnego łóżka, na którym mogłabym dojść do siebie? – mruknęła, czując, iż zawroty głowy nasilają się z każdą mijającą sekundą.
Była pewna, że została uwięziona w jakiejś klinice. Podpowiadał jej to zapach, charakterystyczny dla placówek tego typu. Powietrze przesiąknięte było wonią przypominającą lizol, dawniej stosowany jako środek dezynfekujący na wszystkich oddziałach w kraju. Było w nim jednak coś jeszcze. Coś jakby tlenek etylenu odkażającego narzędzia operacyjne. A także charakterystyczny aromat świeżo otwartego bandaża wysterylizowanego wcześniej w parze wodnej.
Przymknęła na moment oczy, przywołując obraz szpitala z otchłani czarnej dziury zajmującej jej wspomnienia. Na jeden, krótki moment stała się małą dziewczynką, która siedziała przy łóżku pięknej kobiety. Być może własnej matki. Płacząc, wsłuchiwała się w rytmiczne dźwięki szpitalnej aparatury i wdychała powietrze o takim samym zapachu, jak ten otaczający ją tutaj. Obraz zniknął tak nagle, jak przed chwilą się pojawił. Potrząsnęła nerwowo głową, sama nie wiedząc, czy próbuje przywołać, czy też odpędzić resztki owej wizji wydobytej z czeluści pamięci.
Otworzyła powieki wiedząc, iż nie powinna dłużej zwlekać. Jeśli chciała poznać odpowiedzi na setki pytań rodzących się w jej świadomości, to musiała podjąć jakieś działania. Pierwszym krokiem do zrozumienia sytuacji było zapoznanie się z zawartością leżącej przed nią teczki.
Niepewnie otworzyła aktówkę i od razu zorientowała się, że ktoś zadał sobie dużo trudu, by uporządkować dokumenty w ciągu chronologicznym. Pierwszym bowiem świstkiem, jaki zauważyła, był akt urodzenia.
Inga Stażyńska, urodzona w Lublinie, dnia 13 października 1978 roku, córka Anny i Jana...
Nie czytała dalej, próbując wyobrazić sobie twarze dwojga ludzi, którzy powołali ją do życia. Niestety w głowie miała pustkę, jakby te imiona nic dla niej nie znaczyły. Poczuła się winna. Winna do tego stopnia, iż po jej policzku spłynęły pierwsze tego dnia łzy.
– Przepraszam was – szepnęła, dotykając aktu urodzenia, jakby w ten sposób mogła zyskać kontakt z zapomnianymi rodzicami.
Gładząc pożółkły ze starości papier, bała się tego, co znajdowało się za nim. Wiedziała jednak, że dla swojego własnego dobra powinna dowiedzieć się jak najwięcej o osobie, którą była.
Pobieżnie przekartkowała informacje na temat wczesnych lat dzieciństwa i przebytych chorób. Zatrzymała się dopiero na raporcie policyjnym z dnia dwudziestego pierwszego lutego 1988 roku. Słowa zawarte w krótkiej, dość lakonicznej notce wyryły się w jej duszy bolesną szramą.
Anna i Jan Stażyńscy poszkodowani w wypadku drogowym na drodze krajowej nr 17. Mężczyzna zginął na miejscu, kobieta zmarła dwa dni później w szpitalu w Lublinie. (…) Sprawca, kierowca Tira, został zatrzymany do dyspozycji Milicji.
Załkała, chociaż nie wiedziała dlaczego. Żałowała małej dziewczynki, która nagle została sama we wrogim świecie? A może litowała się nad dorosłą kobietą, która nagle po raz drugi przeżyła tragiczną wiadomość o śmierci rodziców? Rodziców, których nawet nie pamiętała.
Wierzchem dłoni otarła policzek mokry od łez i zaczęła brnąć przez następne raporty z placówek opiekuńczych, domów dziecka i schronisk dla nieletnich. Nikt jej nie chciał! Ani siostra matki, ani rodzina jej ojca. Każdy tłumaczył się brakiem środków umożliwiających opiekę nad niepełnoletnią sierotą. Zanim osiągnęła pełnoletność, zmieniała adres zamieszkania przeszło dziesięć razy! Dawało to niepokojąco niską średnią, która ujawniała, iż nigdzie nie zagrzała miejsca na dłużej niż rok!
Miała ochotę zamknąć teczkę z tymi przerażającymi informacjami. Poczuła nawet wdzięczność, że niczego nie pamięta. Przecież jej dzieciństwo było na tyle traumatyczne, że powinna o nim zapomnieć, by móc cieszyć się życiem!
– Jasne, życiem! – mruknęła zniecierpliwiona. – Siedzisz Bóg wie gdzie, nie wiadomo dlaczego, zaś jedyną alternatywą jest odsiadywanie wyroku za usiłowanie morderstwa. Też mi opcja!
Cóż, musiała potwierdzić czy wspomnienie jest prawdziwe. Może po prostu przypominała sobie urywki jakiegoś filmu, a umysł z jakiegoś powodu uznał je za wydarzenia z przeszłości, których cień krążył w jej myślach. Przecież nie mogła nikogo zabić, skoro widok zwłok wywoływał jej przerażanie!
Zmusiła się do przewrócenia kilku stron i pobieżnego zerknięcia na ich treść. Nie znalazła nic ciekawego. Dyplom ukończenia filozofii na jednym z uniwersytetów lubelskich. Swoją drogą, co w ogóle mogła myśleć studiując taki bezsensowny kierunek? Powinna była wybrać coś gwarantującego jej lepsze życie niż bidule, w których wyrosła.
Świadectwo pracy w osiedlowym sklepie spożywczym, gdzieś na jakichś LSMach. Data zatrudnienia 1999, data zwolnienia 2012. Matko! Przestała za ladą trzynaście lat, krojąc chleb lub szynki? Trzynaście lat biedowania od pierwszego do pierwszego? Chociaż, z drugiej strony, jak na razie była to jedyna stała rzecz w życiu Ingi Kowalskiej, z domu Stażyńskiej.
Kolejnym dokumentem, do którego dotarła, było świadectwo ślubu cywilnego, informujące o wstąpieniu w związek małżeński z Krzysztofem Kowalskim w 2010 roku. Do niewielkiego aktu dołączono kolorową fotografię. Z błyszczącego zdjęcia spoglądała ona sama, ubrana w biały kostium, i towarzyszący jej mężczyzna w szarym garniturze.
Wydawał się jej całkiem obcy. Jego podobizna nie wywoływała w niej żadnej pozytywnej ani negatywnej reakcji. Wysoki, misiowaty blondyn sprawiał wrażenie antypatycznego typa, sprawującego rządy silnej ręki. Wzdrygnęła się nerwowo, zastanawiając się, co pchnęło ją do związku z tym zbirem spod ciemnej gwiazdy. A co ciekawsze, nie potrafiła zrozumieć, ile trzeba było mieć w sobie odwagi, by próbować go zgładzić! Przecież górował nad nią o ponad głowę, a ważył zapewne drugie tyle, co ona!
Zmęczona przyśpieszonym wglądem w swoją przeszłość, odsunęła nieprzejrzane do końca papiery. Potrzebowała chwili przerwy. Musiała poukładać w głowie informacje, które ze wszystkich stron atakowały jej zapomniane wspomnienia, nie wywołując żadnej oczekiwanej reakcji ze strony mózgu. Zupełnie jakby te papiery nie dotyczyły jej osoby!
Tak, słyszała kiedyś o amnezji, ale powątpiewała w jej istnienie. Nie mogła pojąć, w jaki sposób żywa istota może w mgnieniu oka zapomnieć wszystkie chwile szczęścia, ale też bólu zaserwowane jej przez życie. Nie wierzyła, że ludzki mózg można sformatować niczym twardy dysk komputera, wymazując z niego wszystkie dane.
– Przecież to wszystko przypomina jakiś schizofreniczny sen – mruknęła, podrywając się z krzesła i wracając myślami do pokoju, w którym ocknęła się z martwą kobietą u boku. – Sen, z którego za cholerę nie potrafię się obudzić! – dodała ze złością, chodząc dookoła stolika.
Jej wzrok mimowolnie padł na otwartą teczkę z dokumentami, których niewielką część pominęła. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że musi poznać prawdę. Całą! W końcu może właśnie dzięki niej zrozumie gdzie się znalazła, co było powodem zamknięcia w klinice bez okien i kim była martwa dziewczyna, wyglądająca jak jej nieistniejąca siostra bliźniaczka?!
Zmusiła się do zachowania spokoju i ponownie przysiadła na skraju niewygodnego, plastikowego krzesła. Było to jedyne dostępne siedzisko, nie licząc podobnego stołka, na którym wylegiwał się kilkadziesiąt minut temu tajemniczy Andrew.
Raport ze szpitala, wystawiony na początku 2011 roku, ślady wskazujące na pobicie. Notka o wezwaniu Policji i podpisane jej imieniem zeznanie, że spadła ze schodów wiodących do piwnicy.
Tych kilka prostych słów, zapisanych na jeszcze całkiem białym papierze, mówiło tak wiele o niej samej, o ludzkiej kłamliwości i o ślepocie wymiaru sprawiedliwości. Proste zapewnienie zastraszonej kobiety wystarczyło, by jej oprawca uniknął odpowiedzialności, którą powinien był ponieść!
Zła na Ingę, chociaż powinna nazwać rzeczy po imieniu i przyznać, że czuje gniew na samą siebie, odsunęła dokumenty na długość ramienia. Przymknęła oczy, spodziewając się do jakiego zakończenia zmierza ta historia. W aktówce czekały na nią zapewne kolejne raporty szpitalne, notatki policyjne i fałszywe zeznania maskujące przemoc domową, której była ofiarą. Któregoś razu zapewne nie wytrzymała. Zadziałał instynkt samozachowawczy, nakazujący jej przerwać gehennę, której była poddawana od miesięcy. Wzięła zamach, może chwyciła nóż albo jakiś ciężki przedmiot i zaatakowała, próbując ocalić swoje własne życie.
Miała ochotę łomotać w drzwi, przywołać Andrew i dowiedzieć się dlaczego każe jej przypomnieć sobie wszystkie te koszmarne chwile. Przecież zapomnienie stanowiło dla niej wybawienie. Teraz było już jednak za późno. Poznała prawdę i chociaż czuła tylko żal względem skrzywdzonej kobiety, to nie potrafiła się z nią identyfikować. Tak jakby tamte przeżycia nie stanowiły części istoty, jaką teraz się stała.
Już chciała poderwać się z krzesła, jednak zdrowy rozsądek podpowiedział jej, by doczytała akta do końca. Taki był zapewne cel. Musiała poznać swoją historię do samego końca.
Tak jak podejrzewała, znalazła jeszcze kilka wzmianek o pobiciach, aż w końcu dotarła do raportu z interwencji policyjnej w sprawie awantury domowej. Z informacji spisanych przez jednego ze stróżów prawa wynikało, iż to ona sama wezwała jednostkę interwencyjną, oświadczając zaskoczonej telefonistce w centrali, że właśnie dźgnęła męża jedną z szabli znajdujących się w jego kolekcji.
Głupia ja! – pomyślała niespodziewanie, nagle identyfikując się z Ingą wyłaniającą się z materiałów zebranych w jednej tekturowej teczce. – Przecież mogłam uciec, upozorować włamanie! Mogłam zrobić cokolwiek, by ratować siebie, a ja po prostu wezwałam policję!
Znalazła dokumenty sądowe, wyciągi z zeznań Krzysztofa Kowalskiego, nazywającego ją „rozhisteryzowaną znajdą, która nie potrafiła uszanować karmiącej jej dłoni” oraz kilka innych, nie mniej krzywdzących epitetów. Był też wyrok sądu skazujący ją na osiem lat pozbawienia wolności oraz notatka adwokata wnioskującego o najniższy dozwolony wymiar kary, ze względu na możliwość istnienia okoliczności warunkujących obronę własną oskarżonej.
Ostatnim zaświadczeniem w teczce była opinia psychologa więziennego oceniającego Ingę Kowalską jako osobę spokojną, wycofaną, niebiorącą czynnego udziału w życiu więziennym.
Zamknęła aktówkę i popatrzyła na nią z lekkim przerażeniem.
– Całe życie ujęte w zaledwie kilkunastu świstkach zadrukowanego papieru. Moje życie... – szepnęła, osuwając się na marmurową posadzkę pomieszczenia.
Miała ochotę zapłakać, ale zabrakło jej łez. Chciała krzyczeć, jednak głos zamarł jej w krtani. Czuła się słaba i zupełnie bezsilna, jakby nagle straciła kontrolę nad własną egzystencją. Nie wiedziała, co robić. Zbyt wiele kwestii nadal pozostawało niewyjaśnionych, kryjąc się w mrokach pamięci. Zdawała sobie sprawę, że odzyskanie wspomnień może zaowocować odkryciem tajemnic, na poznanie których nie była zapewne gotowa. Obce miejsce, nieznani ludzie, którzy zdawali się wiedzieć o niej wszystko, a także najbardziej palący sekret – kobieta wyglądająca jak ona sama. Była tu za jej sprawą czy też to nieznajoma straciła życie z powodu niesamowitego podobieństwa do więźniarki z kobiecego zakładu karnego w Grudziądzu?
– Za dużo pytań, zbyt mało odpowiedzi – wyszeptała, podrywając się z podłogi i rozpoczynając nerwowy marsz po pustym pomieszczeniu. Kolejne kroki wybijały taki sam takt, jak rytmiczne bicie zegara na ścianie.
Spojrzała na biały cyferblat. Nie wiedziała nawet, czy czas był jej sprzymierzeńcem, czy też ukrytym wrogiem...