Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gioia, wrażliwa siedemnastolatka, nie potrafi znaleźć wspólnego języka z rówieśnikami. Jej samotne życie nabiera barw, gdy pewnej nocy spotyka Lo. Tajemniczy chłopak lubi grać w rzutki w opuszczonym barze, zawsze ma przy sobie słoik kamieni i nie chce się spotykać z Gioią w miejscach publicznych. Któregoś dnia nagle znika. Okazuje się, że skrywa sekret, który może odkryć tylko Gioia. Podążając po śladach, dziewczyna dowiaduje się, że słowo miłość ma kilka różnych, nieraz zaskakujących odcieni i znaczeń.
Włoski bestseller, który zachwycił czytelników. Zjawiskowa, ulotna powieść utkana ze smutku i radości, zwątpienia i nadziei.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Bo cię też kocham gorąco, kimkolwiek ty jesteś”.
Apulejusz, Metamorfozy albo złoty osioł, Księga piąta[1]
„Czy czułaś się kiedyś jak reklamówka porwana przez wiatr?”
Katy Perry, Firework
Zawsze będę cię kochać, Luca.
Spataro stary cap.
Miłość jest jak perfumy, łatwo nałożyć, trudno zmyć, nie da się zapomnieć.
Wczoraj kochalam się z Casalim z 3c. Bylo cudownie.
Zapomniałaś o najważniejszym: rozmiar?
Przynajmniej pisz ł a nie l, analfabeto!
Gioia Spada zna te napisy już na pamięć, jednak codziennie rano czyta je ponownie, jeden po drugim, siedząc z nogą na nogę na toalecie i powoli żując brioszkę z dżemem borówkowym.
Słyszy, że za drzwiami jest co najmniej sześć lub siedem dziewczyn z jej klasy. Śmieją się, nakładają makijaż i pytają się nawzajem o rady, co napisać „temu dupkowi, który nigdy nie odpisuje”.
Skupia się jednak na tych napisach. Założyłaby się o całą swoją kolekcję winyli Pink Floyd, że to Casali napisał to zdanie. Casali byłby zdolny wejść do damskiej łazienki z markerem i napisać tego typu złote myśli, by przekonać wszystkie dziewczyny w szkole, że to on jest prawdziwym samcem alfa. Taki chwyt marketingowy. Musi mu to przyznać – dość sprytne zagranie, chociaż chyba nie da się być bardziej obleśnym.
W dodatku to Ł bez kreski, niczym znak firmowy takiego niedouczonego gnojka jak on.
Dzwoni pierwszy dzwonek, dziewczyny zaczynają wychodzić na korytarz, cały czas się chichrając. Gioia jest dopiero w połowie swojej brioszki. Pociera, jak to zwykła robić, małą bliznę za prawym uchem. Liczy mijające sekundy, by wyjść przez nikogo niezauważona.
Śniadania jada w szkole, ponieważ w domu, no cóż, lepiej nie przebywać tam na jawie. Najlepiej by było nie przybywać tam, żyjąc, bo chyba tylko zmarły czułby się w tym miejscu jak wśród swoich. Dlatego od kilku miesięcy woli przychodzić do szkoły wcześniej, zamykać się w toalecie i tu jeść śniadania.
Gioia Spada: siedemnastolatka, naturalnie rude włosy, policzki i nos obsypane piegami. Lazurowe oczy niczym dwa wielkie jeziora, które wyglądają, jakby nieustannie świeciły, nawet jeśli to dalekie od prawdy. Flanelowa koszula w kwadraty i jeansy, które chociaż potargane i pomarszczone, to kosztowały tyle co dwumiesięczny czynsz… W rzeczywistości są bardzo stare i to jej jedyne spodnie. Dość chudawa, jednak biorąc pod uwagę standardy, wydaje jej się ciągle, że jest o kilka kilo za gruba. Zresztą nie obchodzi jej to, a tak w ogóle nic jej nie obchodzi. Nigdy w życiu się nie malowała, a na ubranie się i uczesanie poświęca tyle czasu co przeciętny mężczyzna, albo i mniej.
Skoro o mężczyznach mowa, Gioia pozostaje daleko poza obszarem ich zainteresowań. W ostatnim rankingu najpiękniejszych dziewczyn w klasie była na przedostatnim miejscu. Nie ostatnim, ponieważ to miejsce należało do dziewczyny, która, biedaczka, cierpi na zaburzenia układu pokarmowego i waży ponad sto kilo.
Każda inna nastolatka totalnie by się zdołowała po zobaczeniu tego rankingu, rozwinęłaby w sobie traumy, które wymagałyby wieloletniej psychoanalizy. Ale nie Gioia Spada, Gioia poczuła tylko olbrzymią złość na tego, kto stworzył ten ranking, a potem wyrzuciła kartkę z imionami do śmietnika, zanim ta dziewczyna z nadwagą ją zobaczyła.
Gioia Spada jest dziwna.
Tak, gdyby tylko spróbowała, zostałaby zaakceptowana przez innych, ale nie spodziewajcie się teraz tej typowej sceny, w której brzydula nagle ściąga okulary i staje się piękna. To nie ten typ. A poza tym ona nie nosi okularów.
Dzwoni drugi dzwonek.
Gioia wrzuca połowę brioszki do toalety, spuszcza wodę i otwiera drzwi. Dziewczyny wyszły. Na lustrze naprzeciwko kabiny widzi napisane szminką:
Smutasie, nie jesz za dużo śliwek, że ciągle siedzisz w kiblu?
Gioia Spada, za plecami nazywana Smutasem, wchodzi do klasy, słuchając The Great Gig in The Sky najgłośniej, jak się da. Dzięki temu nie tylko nie słyszy rozmów innych, co w sumie jest mało istotne, ale też może usiąść w swojej ławce pod oknem i zagrać w ulubioną grę, którą nazwała Sympozjum: polega ona na obserwowaniu ust kolegów z klasy i wymyślaniu, co właśnie mówią.
Po lewej Giulia i Silvia rozmawiają o swoich cieniach do powiek, jednak Gioia wyobraża je sobie mówiące:
– Ta scena z American Beauty jest wzruszająca!
– Tak, rozczula mnie za każdym razem, jak oglądam ten film.
Albo wyobraża sobie rozmowę trzech chłopaków siedzących dwie ławki przed nią. Choć oni żywo kłócą się o karę, która nie została przyznana Juventusowi, ona woli słyszeć:
– Ale o czym ty mówisz?! De Gregori jest lepszy!
– Głupi jesteś? A Vecchioni?
– Kretyni, najlepszy z nich wszystkich jest De André!
Prawdziwą niesprawiedliwością według Gioi jest to, że nie można chodzić w słuchawkach cały dzień. Gdyby było to dozwolone, świat stałby się od razu lepszym miejscem.
W międzyczasie, gdy klasa czeka na nauczycielkę, Gioia bierze długopis i zaczyna pisać na lewym ramieniu litery. Powoli i dokładnie poprawia je, dopóki nie jest pewna, że są czytelne również z daleka, słowo po słowie pisze: „Wenn ein Glückliches fällt”. Co chwilę robi przerwę, oddala oczy i podziwia rezultat, uśmiechając się. Solówka wokalna Clare Torry jest nie tylko genialna, ale pozwala też Gioi nie słyszeć, jak reszta klasy się z niej śmieje, z jej porannego rytuału pisania tego samego zdania na lewym ramieniu. Nikt nie ma pojęcia, co to zdanie oznacza, a kiedy trzy miesiące temu Gioia przyszła do tej szkoły, została od razu naznaczona jako Ta-z-którą-nie-do-końca-wszystko-w-porządku lub Ta-z-tysiącem-problemów i te cztery słowa, które codziennie pisze sobie na ramieniu, trochę się do tych przezwisk przyczyniły.
– A co to jest? To coś to po angielsku? – spytała trzeciego dnia w szkole Giulia Batta, dziewczyna, która w rankingu najpiękniejszych dziewczyn uplasowała się na pierwszym miejscu.
– Coś – odpowiedziała Gioia, nawet nie patrząc na Giulię. Chciałaby jej wytłumaczyć, że to po niemiecku i że to słowa nieprzetłumaczalne, ale że oznaczają mniej więcej „kiedy szczęście pada”[2], może nawet powiedziałaby, dlaczego pisze te słowa codziennie, ale sposób, w jaki dziewczyna zadała to pytanie, spojrzenia, jakie rzucali wszyscy wokół, no cóż, koniec końców powiedziała tylko „coś”. Było to też jedno z niewielu słów, jakie wypowiedziała w ciągu kilku pierwszych tygodni do ludzi z klasy. Po prostu są pewne rzeczy, które możesz powiedzieć tylko tym, którzy je zrozumieją. To właśnie dlatego tak mało mówimy o tym, co dla nas ważne.
Tylko jedna osoba, nauczyciel filozofii, pan Bove, podczas przerwy tego dnia, gdy stała przy ścianie, jedząc krakersy, przeszedł obok niej, zatrzymał się, cofnął, popatrzył na jej ramię i powiedział:
– O, nasz stary dobry Rilke!
Gioia stała z otwartą buzią, a pan Bove odszedł, pogwizdując i nic więcej nie mówiąc. Pan Bove: jedyna osoba, która rozpoznała wiersz, z którego pochodził ten cytat, i praktycznie jedyna osoba, z którą Gioia w tej szkole rozmawiała.
– Dzień dobry – mówi nauczycielka biologii, wchodząc do klasy, jednak nikt jej nie odpowiada.
Kiedyś Gioia odpowiadała nauczycielom „dzień dobry”, ale zauważyła, że nie robi im to żadnej różnicy. Witają się automatycznie, nie interesuje ich, czy ktoś zareaguje, czy nie. Może to trochę dziecinne, ale Gioia chciałaby wrócić do czasów, gdy jak nauczyciel wchodził do klasy, to wszyscy wstawali i jednocześnie odpowiadali „Dzień dobry, pani profesor”.
– Na dzisiaj zaplanowaliśmy zwykłą lekcję czy miałam was pytać? – zaczyna nauczycielka. Odpowiedź nikogo nie dziwi, wszyscy zgodnie mówią:
– Zwykła lekcja!
Już nawet mapy wiszące na ścianach wiedziały, że poniedziałek jest dniem odpowiedzi ustnej.
– Jesteście pewni? Dzisiaj czasem nie jest poniedziałek?
– Tak, pani profesor. Dzisiaj wprawdzie jest poniedziałek, ale ostatnio powiedziała pani, że dzisiaj będzie normalna lekcja! – krzyczy z ostatniej ławki Casali, z miną typowego dupka.
Nauczycielka wyczuwa podstęp. Wyciąga z torebki mały terminarz, szybko sprawdza i mówi:
– Przykro mi się z tobą nie zgodzić Casali, jednakowoż mam wrażenie, że przypisujesz mi słowa, których nie wypowiedziałam.
Nauczyciele używający trudnych wyrażeń tylko po to, byś się poczuł gorszy… Według Gioi powinien być dla nich osobny krąg w piekle.
– Tak więc, drogi Casali, biorąc pod uwagę twoje niezdarne próby oszukania mnie, możesz być jednym z dwojga szczęśliwców, którzy usiądą obok mnie i z którymi porozmawiam dzisiaj o limfocytach i leukocytach.
Casali rozgląda się po klasie, szukając jakiegoś wsparcia wśród kolegów, ale nic. Wszyscy wpatrują się w ławki albo udają, że szukają czegoś w plecakach, zapada całkowita cisza.
– Czekam, panie Casali.
– Już idę, pani profesor! – odpowiada chłopak, przesuwając jednocześnie ręką pod ławką. Cała klasa wie już, co się dzieje, bo wszyscy, oprócz Gioi, zaczynają nagle kartkować podręcznik, by jak najszybciej nauczyć się jak najwięcej. Ten gest przesunięcia dłoni pod ławką to sygnał, że za chwilę ktoś zajmie miejsce Casalego, a on będzie ocalony.
I rzeczywiście, chłopak wstaje i podchodzi do biurka nauczycielki, w ogóle się nie przejmując. Siada.
– Skąd ta radość na twarzy, panie Casali?
– Dużo się uczyłem i bardzo chcę, by sprawdziła pani moją wiedzę, pani profesor!
– Bardzo dobrze, panie Casali. Zatem nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że bezzwłocznie zacznę od bardzo trudnego pytania.
– Im trudniejsze, tym lepiej, pani profesor!
– Świetne podejście, panie Casali. Tak więc może zaczniemy od tego, że wytłumaczy mi pan etymologię słowa „leukocyty”?
Casali się podśmiewuje. Widać na jego twarzy, że zaczął odliczać wstecz.
Trzy…
Dwa…
Jeden…
Otwierają się drzwi i wpada zdyszany woźny Mario:
– Dzień dobry, przepraszam za zamieszanie, ale to pilne. Jest ważna wiadomość dla… – otwiera karteczkę – Casalego Gianluki. Musi szybko zejść na dół!
W głębi klasy słychać kilka stłumionych śmiechów.
– Stało się coś poważnego? – pyta nauczycielka.
– Nie wiem. Powiedziano mi tylko, że był telefon ze szpitala – wysapuje woźny.
Casali robi najpoważniejszą minę, na jaką go stać, wstaje i mówi:
– Mogę w takim razie odpowiadać kiedy indziej?
– Tak, możesz, nie myśl o tym. Biegnij szybko! – Casali zaczyna zbierać swoje rzeczy.
Nikt nawet nie mrugnął. Nikt nie miał odwagi się podnieść i powiedzieć, co tak naprawdę się dzieje. A to wszystko przez strach. Tylko dlatego, że Casali jest niczym władca, robi imprezy „zabójcze” i/lub „wypasione”, na które jeśli nie jesteś zaproszony, zostajesz od razu przeniesiony z szufladki „ktoś” do szufladki „nikt”. I, oprócz Gioi, nikt żywy na tym świecie, nawet wśród limfo- i leukocytów, nie chciałby skończyć w szufladce „nikt”.
To już trzeci raz w tym roku, kiedy Casali wywija ten numer. Z trzema różnymi nauczycielami, ale trzeci.
(Daje woźnemu dziesięć euro, a ten odgrywa prawdziwy teatr, wpada zdyszany do klasy i zmyśla tragiczny wypadek w rodzinie. A tak naprawdę chwilę później siedzą w schowku i grają w briscolę albo oglądają porno na tablecie. Dranie).
Z całej klasy Gioia jest chyba jedyną osobą, która mogłaby coś powiedzieć, ponieważ:
A) nigdy nie jest zaproszona na te imprezy;
B) nawet gdyby została zaproszona, poszłaby tam tylko pod wpływem środków uspokajających.
Oczywiście, gdyby to zrobiła, wszyscy uznaliby ją za szpiega, kapusia, wesz, najgorsze i najobrzydliwsze stworzenie w całej galaktyce. Prosty gest, przez który spadłaby na najniższy poziom niegodziwości i podłości. Warto przypomnieć, że Smutas Spada już od momentu wejścia do tej szkoły według większości była postacią obrzydliwą, podłą i niegodziwą. Ci, którzy wówczas jeszcze tak o niej nie myśleli, po prostu nie wiedzieli, że Gioia Spada istnieje. Ona nie starała się natomiast zrobić czegokolwiek, by zerwać z tą etykietką. A czasami wręcz, chociaż nie jest w stanie tego wytłumaczyć i zdaje sobie sprawę, że to, co chce zrobić lub powiedzieć, tylko pogorszy jej opinię wśród innych, zwiększy ilość plotek i śmiechów za plecami, to i tak nie umie się powstrzymać. Wie, że robi źle. Wie, że będą się na niej mścić, ale i tak to robi.
I to jedna z tych sytuacji. Casali jest już przy drzwiach, gdy Gioia mówi:
– Pani profesor! – Osiemnaście głów odwraca się jednocześnie w jej stronę. Osiemnaście par oczu pełnych furii. Casali zaciska zęby i posyła jej spojrzenie mogące zabić. Jednak czas przerwać tę grę.
– Dobrze, panno Spada – mówi nauczycielka.
– Co dobrze? – pyta dziewczyna, nie rozumiejąc.
– Dobrze, podejdź. Przepytam cię.
– Nie o to chodzi, pani profesor. Ja chciałam tylko coś powiedzieć!
– Nie ma na to czasu, i tak straciliśmy go już za dużo. Powiesz mi coś o rozmnażaniu, dobrze? A ty idź, na co czekasz! – zwraca się do Casalego, który korzystając z nieuwagi nauczycielki, pokazuje coś ręką przy ustach do Gioi. Ona nie od razu go rozumie, dopiero potem się dowiaduje, że ten gest jest okropny, odrażający i oznacza robienie komuś laski.
Osiemnaście osób śmieje się z pogardą. Nie aż osiemnaście, ale co najmniej trzy osoby na pewno pokazują jej środkowy palec, gdy idzie do biurka nauczycielki.
Gioia robi głęboki wdech, zaciska usta, pociera palcem wskazującym małą bliznę za prawym uchem i szeptem wypowiada swoje ulubione przekleństwo:
– Gówniany świat.
To nie jest tak, że nigdy nie próbowała. Wręcz przeciwnie. Od kiedy tylko pamięta, starała się.
Starała się być taka jak oni. Nie działało.
Starała się być sobą. Nie działało.
Zawsze tak było, a w nowej szkole jest nawet gorzej.
Gdy udawała, że jest jak inni, ciągle się potykała. Starała się używać tych samych zwrotów co oni, naśladować ich gesty, ale była w tym niezdarna. Myliła słowa, ton głosu, wszystko. Śmiała się z ich dowcipów, choć ich nie rozumiała, a sama mówiła dowcipy, z których nikt się nie śmiał. Nawet idąc, potykała się o coś co trzy sekundy. Dopiero wtedy wszyscy się śmiali, tyle że z niej. Mniej więcej w tym czasie narodziło się przezwisko Smutas.
W końcu pewnego dnia powiedziała sobie: „No dobra, jeśli zaakceptują mnie taką, jaką jestem, to spoko; a jeśli nie, to koniec”.
I to był koniec.
Nie minął moment, a przyklejono jej etykietę snoba, którego lepiej unikać niczym zarazy. Od tego czasu już nikt nie zadał sobie trudu, by się przekonać, kim naprawdę jest Smutas Spada – dziewczyna, która nic nie mówi, a jeśli już, to tylko po to, by wylać na wszystkich swój jad.
Tak, patrząc z boku, Gioia wyglądała na osobę, której lepiej unikać. Osobę, która nienawidzi całego świata bez powodu. Osobę, przy której się zastanawiasz, czy ma może jakiś problem z mięśniami twarzy odpowiedzialnymi za uśmiech. Smutas jako przezwisko pojawiło się zaraz po Optymistka i Opryszczka.
A może…?
Może jednak ma jeszcze drugą stronę? Oczywiście, ma. Tylko nikt o tym nie wie.
Gioia Spada jest osobą zdolną do tego, by otwierając prezent, przeczytać bilecik i zapomnieć otworzyć sam podarunek. Gioia Spada jest osobą, która nie bierze parasola, gdy pada deszcz, a jeśli go akurat przy sobie ma, to go nie otwiera. Gioia Spada jest osobą, która gdy znajdzie ciekawą książkę, nie pochłania jej na raz, a zaczyna czytać ją wolniej w obawie, że za szybko ją skończy. Gioia Spada jest osobą, która nie śmieje się za często, ale jeśli już, to tak, że świecą jej się oczy. Gioia Spada jest osobą, która nie wie, kim jest Belén Rodríguéz. Gioia Spada jest osobą, która pisząc wypracowanie, nie używa znaków interpunkcyjnych, dodaje je na samym końcu. Gioia Spada jest osobą, która przywita się z każdym psem, jakiego zobaczy, zawsze. Gioia Spada jest osobą, która zakładając koszulę, zawsze źle zapnie guziki. Gioia Spada jest osobą, która w sypialni ma ścianę pełną zdjęć piosenkarzy, pisarzy i poetów, z których dziewięćdziesiąt pięć procent już nie żyje. Gioia Spada jest osobą, która zaczyna jeść pizzę od brzegów. Gioia Spada, tak, to prawda, jest osobą, która prawie nigdy nie rozmawia z ludźmi, w szczególności z rówieśnikami, i to nie dlatego, że ich nienawidzi albo uważa się za lepszą od nich, jak wszyscy myślą, ale dlatego, że wie, iż każdego z nich stać na coś więcej, a na co dzień pokazują tylko swoje słabe kopie, podróbki, które wysyłają do szkoły, pracy, na imprezę, podczas gdy te autentyczne wersje zostają w domach, dobrze zamknięte i ukryte w pokojach, w strachu, że ktoś je zobaczy. Gioia Spada jest osobą, która gdyby tylko zobaczyła jedną, chociażby jedną osobę, która nie pokazuje światu kopii siebie, nie zastanawiałaby się ani chwili, by przykleić się do tej osoby niczym mucha do lepu. A to dlatego, że Gioia Spada jest osobą, która każdemu powie, że nienawidzi ludzi, że najchętniej zamieszkałaby na bezludnej wyspie, ale ona sama wie, że tak naprawdę kocha ludzi, kocha tłum, obserwuje go, uczy się go, zawsze.
Ona nie nienawidzi ludzi, nienawidzi kłamstwa: zabawne, że ludzie i kłamstwa zazwyczaj są nierozłączni.
Nikt tego nie wie, ale to dziewczyna, która zapytana w podstawówce, co chciałaby robić, jak będzie duża, odpowiadała niezmiennie tak samo: „Uszczęśliwiać ludzi”.
– Sprzątanie toalet w klubie zaraz po zamknięciu: brud, siki dookoła sedesu, wymiociny i odchody.
– Tak!
– Liczenie monet jedno-, dwu- i pięciocentowych w banku, gdy obok ktoś stoi i co chwilę wykrzykuje losowe cyfry.
– Tak, to też.
– Uprawianie seksu z kimś z klasy.
– To byłoby ciężkie, ale brałabym to w ciemno.
Gioia idzie, bardzo powoli, w żółwim tempie, rozmawiając z podążającą obok Tonią. Tonia wylicza, jak to robi codziennie, listę rzeczy, które Gioia Spada wolałaby robić zamiast wrócić do domu, do dwupoziomowego mieszkanka pośrodku molochów bloków komunalnych. Codziennie Tonia wymyślała nowe okropne rzeczy i rzadko się zdarzało, by Gioia znalazła coś gorszego niż otwarcie drzwi domu, a nawet oddychanie powietrzem, którym się w nim i jego okolicy oddycha.
W swoim siedemnastoletnim życiu Gioia widziała wiele brzydkich i zniszczonych domów, ale ten ma okropną cechę dodatkową, mianowicie znajduje się na przedmieściach, wśród mieszkań komunalnych, szarych, olbrzymich blokowisk z odrażającymi napisami na ścianach, zamieszkałych prawie wyłącznie przez stare zrzędy i osoby, którym nigdy nie chce się powiedzieć z uśmiechem na ustach „Dzień dobry!”. Jednak po latach na liście oczekujących dostały się wreszcie na szczyt i dzięki temu pewnego dnia jej mama, stojąc w szlafroku, otwarła drzwi i ze łzami w oczach powiedziała: „Mamy mieszkanie!”, i szybko się tu przeprowadziły, trzy miesiące temu.
– Dostać piekących hemoroidów. Takich, że nie byłabyś w stanie przez tydzień usiąść!
– Z przyjemnością!
Tonia jest jej najlepszą przyjaciółką. Klnie jak doświadczony szewc, ale zawsze ma dla Gioi dobrą radę i pomaga jej w trudnych chwilach. Wysoka, fryzura na grzybka, co jakiś czas przestawia się na akcent południowy, do tego to jedyna osoba, która potrafi rozweselić Gioię. Jest przyjaciółką idealną: szczerą, bezpośrednią, nie owija w bawełnę i w ogóle się nie zna na sztuce, w której wszystkie dziewczyny znane Gioi są ekspertkami światowej sławy – wciskania kitu. Tak, Gioia zawsze się zastanawiała, jak to możliwe, że większość dziewczyn ocenia, czy dana dziewczyna byłaby dobrą przyjaciółką, na podstawie jej delikatności, czy jest w stanie znaleźć odpowiednie słowa, by jej nie urazić, by powiedzieć coś taktownie. Tonia jest lepsza pod tym względem, jak źle się zachowujesz, to nie powie ci: „Może mogłabyś, wiesz, możliwe, że…”; nie, ona mówi: „Ej, piękna! Wiesz, że zachowujesz się jak dupek?”.
Da się wymienić co najmniej tysiąc powodów, dla których Tonia jest przyjaciółką wręcz idealną, a wśród nich jeden najistotniejszy: nie istnieje.
Tak, Tonia Vincenzi, siedemnastolatka, której ojciec pochodzi z Piemontu, a mama z Salerno, poznana w drugi dzień po tym, jak mama i babcia Gioi, Gemma, się tu przeprowadziły, istnieje tylko w głowie Gioi. Jest jej wyimaginowaną przyjaciółką. Przydatne, a nawet bardzo przydatne z powodu wielu kwestii: gra w siatkówkę (zawsze jest jakiś mecz lub trening, na który mogą iść, gdy Gioia musi wyjść z domu), chodzi do innej szkoły (nigdy nie wiadomo, kiedy matce wpadnie do głowy pomysł, by zadzwonić i spytać, jak idzie w szkole) i rodzice zabronili jej używać telefonu komórkowego do dziewiętnastego roku życia, bo są staroświeccy i mają surowe zasady (dzięki temu nie ma też problemu, że jej matka będzie chciała się do niej dodzwonić, gdy Gioia jej powiedziała, że idą razem). Również dlatego, że Gioia też nie ma telefonu. Tak, dokładnie, Gioia nie ma komórki. Została prawdopodobnie ostatnią siedemnastolatką na Zachodzie, która nie ma telefonu (oprócz Toni), ale tak już jest. I to nie dlatego, że jej matka ma swoje zasady, ale dlatego, że nie stać ich na to. Jedyne pieniądze, jakie pojawiają się w domu, to babcina emerytura i renta po dziadku, które muszą starczyć na trzy osoby i kota.
– Oglądanie wszystkich odcinków Mody na sukces!
– Nie, to nie. Nawet o tym nie myśl, Tonia!
Rozmowy z Tonią są prawdziwe, Gioia rozmawia z nią na głos, a rozmawiają bardzo często, szczególnie gdy Gioi jest źle i potrzebuje kogoś, kto ją pocieszy.
Faktem jest, że Gioia już od podstawówki ma tendencje do otwierania marginesów świata i wchodzenia na nie. Jako pierwsze zwróciły na to uwagę nauczycielki, gdy zauważyły, że większość dnia spędzała na wpatrywaniu się w pustkę i nie była w stanie się skupić na lekcjach. Już wtedy Gioia odkryła, że świat wewnątrz jej głowy może być dużo bardziej fascynujący od świata poza nią.
– Co masz przeciwko Modzie na sukces?! – pyta Tonia, gdy już prawie są pod domem.
– Zwariowałaś?!
Pomijając Modę na sukces, zrobiłaby praktycznie wszystko, by nie musieć widzieć tego, co zobaczy, gdy tylko przekroczy próg domu: wstawioną matkę leżącą na kanapie i oglądającą telewizję; zlew pełen brudnych naczyń i olbrzymie muchy latające nad nimi; babcię Gemmę w głębi pokoju z podpiętą kroplówką wiszącą obok i cewnikiem do wymiany; Gacco, kota zjawę, który zawsze gdzieś łazi i wszystko zrzuca, wcale się tym nie przejmując. Do tego ten zapach, ta duchota, te wystające przewody pomiędzy salonem a kuchnią i ta umywalka, cieknąca, od kiedy się wprowadziły.
Jedynym znakiem zapytania jest to, czy tym razem jej mama będzie z jakimś koleżką, co zdarza się co jakiś czas, nie codziennie. Zazwyczaj to dwudziestokilkuletni chłopak poznany w jakimś klubie, na chwilę przed jego zamknięciem, który aż nie może się doczekać, by opowiedzieć wszystkim, że przespał się z Milf; albo facet po pięćdziesiątce, bezrobotny, zmęczony życiem, z trzydniowym zarostem i całą kolekcją toreb pod oczami. Ostatnim razem był pięćdziesięciojednoletni facet, sepleniący i z tupecikiem. Gdy Gioia weszła do domu i kulturalnie się przywitała, odkrzyknął:
– Nie mówiłaś mi, że masz córkę!
Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że jej mama nigdy nie przyznaje się przed swoimi koleżkami, że Gioia to jej córka. Gdy ją przedstawia, jeśli w ogóle to robi, mówi o niej per „moja współlokatorka”, „moja siostra” lub „moja kuzynka”, która poprosiła mnie, bym ją kilka dni przenocowała.
Gioia nie ma pojęcia, dlaczego jej matka tak postępuje. To znaczy podejrzewa. Prawdopodobnie uważa, że wiadomość o dziecku sprawi, iż kochanek błyskawicznie od niej ucieknie, tylko że nie wzięła pod uwagę, że:
A) sprawienie, by takie typy od ciebie odchodziły, powinno być twoim celem, a nie porażką;
B) mężczyźni, z którymi sypiasz już na pierwszej randce, chociaż w sumie w większości przypadków wystarczyła godzina znajomości, prawdopodobnie nigdy nie mieli w planach poważnego związku.
Tak więc, przechodząc obok olbrzymiego napisu ty cipo, który ktoś nabazgrał na ścianie ich bloku, wchodzi po schodach, kładzie dłoń na klamce i na sekundę się zatrzymuje.
– Gówniany świat – mówi już drugi raz dzisiaj.
A robi to, bo słyszy dochodzący z mieszkania głos mamy, krzyczy na kogoś, a po głosie, który jej odpowiada, od razu rozumie, na kogo tak krzyczy.
– Może jednak lepiej byłoby oglądać Modę na sukces.
– Nie powinieneś się nawet zbliżać do tego domu, wiesz o tym?!
– Biorąc pod uwagę, ile pieniędzy przez ciebie wyrzuciłem w błoto przez te wszystkie lata i ile potem słuchałem twojego marudzenia, to prawie jakbym płacił czynsz, więc mam całkowite prawo tu być!
– Jedyne pieniądze, jakie wyrzuciłeś w błoto, to te, za które kupiłeś te obrzydliwe obrączki z drugiej ręki!
– Masz rację, to moja wina! To wszystko moja wina! Nie powinienem się zakochiwać w takiej suce jak ty!
– Przestań krzyczeć, obudzisz matkę!
– Nie krzyczę!
– Tak, krzyczysz!
– Nie krzyczę!
– Tak, krzyczysz!
– Nie krzyczę!
Większość rozmów rodziców zazwyczaj dotyczyła ich głośności, analogicznie do tej obecnej: ona mówi do niego (albo on do niej), że krzyczy; drugie odpowiada, że to nieprawda; a każde z nich za każdym razem mówi coraz głośniej. Nawet jeśli na początku nie krzyczeli, to na koniec już na pewno krzyczą.
– Cześć – mówi Gioia. Nikt nie odpowiada. Wchodzi, ściąga buty i wydaje jej się, że żadne z rodziców nie zdaje sobie sprawy z jej obecności. Nie żeby było w tym coś złego, może tak jest nawet lepiej.
– Można wiedzieć, co tutaj robisz?! I jak udało ci się nas znaleźć?
– Powiedziałem ci już, potrzebuję CV, mój komputer się zepsuł, a wydaje mi się, że na waszym została kopia!
– Przecież rozstaliśmy się trzy lata temu!
– I co z tego?
– Jest nieaktualne.
– Co masz na myśli, nie pracowałem za dużo przez te trzy lata…
– Nie. Mam na myśli, że w twoim CV w doświadczeniu na pewno brakuje wpisów takich jak „Chodził na prostytutki, mając żonę i czternastoletnią córkę” i „W stanie nietrzeźwym coraz częściej bił żonę”.
Stop: Gioia usłyszała sygnał, więc lepiej się ujawnić.
Sygnał, czyli znak ostrzegawczy. Włącza się, gdy mama powie coś, co może znacząco pogorszyć sytuację: na przykład sprowokować go, dotknąć wrażliwego punktu, podważyć jego męskość, czy jak się to mówi. Wszystko to, co może doprowadzić do bijatyki, policji w domu i sąsiadów wyglądających z okna tylko po to, by z pogardą pokręcić głowami.
Zawsze się zastanawiała, dlaczego jej matka, chociaż dobrze wie, że ojciec na pewne słowa zareaguje, rzucając się na nią z rękami, po prostu nie siedzi cicho. Dobra, bardzo możliwe, że i tak by się tak zachował. Ale dlaczego, do cholery, musiała to mówić, te sarkastyczne, obrzydliwe uwagi? Prawdziwa tajemnica.
Ostatnie zdanie, to o CV, jest klasycznym sygnałem. Jeśli Gioia się nie ujawni, nie powie głośno „Dzień dobry!” i jej nie zobaczą, skończy się to tak, że matka będzie leżała na ziemi obolała, a ojciec wybiegnie z domu, trzaskając drzwiami. Bez CV. A to by było najgorsze w tym wszystkim. Nie dlatego, że bez niego nie znajdzie pracy, ale dlatego, że musiałaby go niedługo oglądać ponownie.
Tak, żeby tylko nie musieć pojawiać się w domu, Gioia zrobiłaby miesięczny maraton Mody na sukces, bez żadnych reklam.
– Dzień dobry! – mówi, stając w drzwiach.
– Kochanie! – odpowiada matka, podchodzi do niej i tuli ją, jakby wróciła z misji w Afganistanie.
– Cześć, Gioia – mówi ojciec niskim głosem, zapalając papierosa. Matka jej nie puszcza, a Gioia czuje na ramieniu wilgoć, co oznacza, że już zaczęła płakać.
– A, jest jeszcze jedna rzecz… – dodaje ojciec, cichszym głosem.
– Jeśli potrzebujesz pieniędzy, to możesz zapomnieć! W tym miesiącu jesteśmy na zero.
– Nie… Nie o to chodzi…
Matka Gioi się odwraca, ociera łzy i patrzy na niego. Gacco, kot zjawa, przechodzi między jej nogami, mrucząc, jak gdyby siedzieli miło przy kominku.
– Czego chcesz?
– Muszę tu pomieszkać, kilka dni.
– Jak brzmiało to słowo?
Gioia Spada siedzi zamknięta w pokoiku z babcią Gemmą, w ręce trzyma długopis, który przykłada do ust, wpatrując się w pustkę przed sobą, stara się je sobie przypomnieć. Przed nią, na łóżku, leży otwarty notatnik. Na kartach jest wiele napisanych losowo słów, na wszystkich stronach, a obok niektórych dwie linijki wyjaśnienia.
– Na pewno zaczynało się na P! – mówi na głos, ale do siebie. Myślała o greckim słowie, które usłyszała dzisiaj od nauczycielki biologii, podczas kazania na koniec jej bolesnej odpowiedzi ustnej (tym razem usłyszała, że w tym wieku powinna posiadać już umiejętność wyboru i decydowania, co chciałaby robić w życiu, i że nie ucząc się, nie korzysta z tej umiejętności; co Gioia uważa za sprzeczność, bo przecież mogła też wybrać, by się nie uczyć).
– Pro… pro… prohaireza! – mówi, uderzając ręką w materac babci, po czym szybko bierze zeszyt i zapisuje to słowo razem z tłumaczeniem: „Umiejętność podejmowania racjonalnych wyborów i decyzji”.
Kilka sekund wpatruje się w to słowo, powtarza je po cichu, po czym ponownie patrzy w pustkę przed sobą i zaczyna myśleć, że zna co najmniej dwie osoby, poza tym pokojem, które mają ponad czterdzieści lat i nadal jej nie mają – prohairezy. Następnie zamyka notatnik, długopis odkłada na komodę i obserwuje babcię.
Siedzi obok niej, przy przyciemnionych światłach i z Another Brick in the Wall lecącym w słuchawkach na maksymalnej głośności.
Gioia słucha prawie wyłącznie muzyki, którą wielu dorosłych nazwałoby antyczną albo i nawet prehistoryczną. To zasługa – a może wina, w zależności od punktu widzenia – dziadka Alfreda, męża Gemmy, który zmarł, gdy Gioia miała dziewięć lat. Pierwsze lata życia Gioia spędzała u dziadków, ponieważ rodzice wiecznie szukali pracy, czy raczej wiecznie ją tracili. To, że mogła tak dużo czasu przebywać u dziadków, stało się jej ratunkiem. Spędzała całe popołudnia z dziadkiem, słuchając tych nagrań, tłumaczył jej znaczenie słów, opowiadał historie tych piosenek. Zespoły brytyjskie i amerykańskie, włoscy piosenkarze, ale też muzyka rockowa lat 90., koledzy z klasy nawet o tym nie słyszeli. Dziadek Alfredo był tylko starym hutnikiem na emeryturze, ale miał niesamowitą kulturę muzyczną. W młodości dorabiał nawet jako DJ w lokalnej rozgłośni radiowej. Jedyną rzeczą, jaką zostawił Gioi w spadku, była kolekcja płyt winylowych Pink Floyd. Prawdopodobnie nawet willa z basenem by ją tak nie ucieszyła jak te płyty.
Twórczość Pink Floydów tym się różni od innych, że to muzyka, która wyłącza cię z tego świata, przy niej odpływasz, często jest smutna, ale ten smutek staje się prawie czymś pięknym, wręcz słodkim, a potem, pośród tego smutku, budzisz się i zauważasz, że już nie jesteś smutny, że twoje stopy nie dotykają ziemi, że jesteś ponad to, że świat jest pod tobą, górujesz nad nim, że jesteś niczym ocalony – z dala od tego, więc ocalony.
To by odpowiedziała Gioia, gdyby ktoś się jej zapytał, dlaczego słucha ich tak często. Tylko że nikt jej o to nie zapytał. Znaleźć kogoś do rozmowy jest ciężko, ale nie tak ciężko jak znaleźć kogoś, kto wie, jakie pytanie zadać; pytanie, na które odpowiedź masz przygotowaną od lat, nawet o tym nie wiedząc.
W pokoju obok od trzech godzin jej rodzice kłócą się o sprawy, które się wydarzyły, prawdopodobnie jeszcze zanim piosenka Another Brick in the Wall została napisana. Właśnie dlatego Gioia siedzi w pokoiku z ponad osiemdziesięcioletnią babcią, ale też dlatego, że przebywanie z nią w pokoju i przypatrywanie się jej jest najbardziej uspokajającą czynnością na świecie. Szczerze mówiąc, nie chodzi o samą babcię, a o jej zmarszczki, zmarszczki starych ludzi mogłaby obserwować godzinami. Te zmarszczki to ulice, podróże, niepowodzenia. A im więcej zmarszczek, tym więcej życia zapisanego na twarzy. Gioia Spada często siada obok babci – często ma potrzebę spokoju, kiedy jest w domu – i podąża drogą tych rowków na skórze, wchodzi w nie i próbuje sobie wyobrazić, ile uśmiechów i ile łez, i ile bólu, i ile radości potrzeba było, by powstały, są niczym góry, które widnieją na horyzoncie i które urozmaicają pejzaż, są niczym punkty topograficzne, drogowskazy, mapy, ona je obserwuje i, nawet jeśli tylko przez kilka sekund, to wie, gdzie trzeba iść, co trzeba zrobić, kim jest.
Z jakiegoś absurdalnego powodu Gioia Spada, w przeciwieństwie do innych rówieśników zdrowych na umyśle, zazdrości babci tych zmarszczek. Też chciałaby je mieć. Jednak nie jest to zwykły kaprys. Chciałaby je mieć, bo chciałaby mieć tyle życia wypisanego na twarzy. Chciałaby móc ich dotknąć i wiedzieć, że coś odbiło się na jej skórze, że nie siedzi tam, zamknięta, ale że życie ją podrapało i zostawiło jakiś znak. I nie obchodzi ją, czy zrobi to dobrze, czy źle, chce takiego znaku.
Jak blizna, ta za uchem. Prawdopodobnie najcenniejsza rzecz, jaką ma. Dotyka jej często, zawsze gdy chce sobie przypomnieć, kim nie chce zostać, gdzie nie chce skończyć.
Za drzwiami ojciec prawdopodobnie oskarża matkę, że zniszczyła mu życie, albo to ona mówi mu, że ma stąd iść, że nie może tu nocować, że ma wyrok zabraniający mu zbliżania się do nich.
Babcia Gemma leży tam z przymkniętymi oczami i spokojnie oddycha. Próbuje coś powiedzieć, więc Gioia ściąga słuchawki i przybliża ucho do jej ust. Czasami, rzadko, udawało jej się powiedzieć coś sensownego.
– Gggghhh… ggghhhh…
Nie tym razem.
Niestety, przez to, że ściągnęła słuchawki, chociaż tylko na kilka sekund, usłyszała głosy dwojga ludzi, którzy… No dobra, powinna im być wdzięczna, bo to dzięki nim znalazła się na tym świecie, ale oprócz tego oni i cały wszechświat wyszliby na tym dużo lepiej, gdyby się nigdy nie poznali.
– Dwoje idiotów, co nie? – pyta Gioia babcię, nawet jeśli nie spodziewa się odpowiedzi. Nie jest pewna, czy babcia rozumie, co się do niej mówi, może rozumie tylko czasami. – Szczerze, pytam się, co tak naprawdę macie sobie jeszcze do powiedzenia, o co się będziecie tym razem obwiniać, krzyczeć na siebie? Wiecie, że się nienawidzicie, więc zamknijcie się w osobnych pokojach i dajcie sobie spokój, co wy na to?
Babcia Gemma stara się coś powiedzieć, ale nie jest w stanie.
– Tak, wiem, muszę być dzielna. Muszę udawać, że nic mnie to nie obchodzi. Muszę się od tego odciąć. Wiem to.
Babcia Gemma stara się coś powiedzieć, ale nie jest w stanie.
– Chciałabym tam pójść i przywalić im patelnią w twarz, obojgu, wiesz? I tak przez dwie godziny. Spełnienie marzeń!
Nawet nie kończy zdania, a otwierają się drzwi do pokoiku. Stoi w nich ojciec. Zdyszany i z czerwonymi oczami.
– Chodź tu!
Mogłaby mu powiedzieć, by dał jej spokój albo że nigdzie nie idzie, ale Gioia Spada przez te wszystkie lata nauczyła się, że gdy ojciec ma taką twarz, lepiej go słuchać. Przytaknęłaby mu, chociażby na kilometr było widać, że nie powinna się zgadzać. Wolałaby siedzieć cicho i powtarzać w głowie kolejność, w jakiej Pink Floydzi wydali płyty, i czekać, aż odejdzie. To nie przez upadek w ogrodzie, gdy miała sześć lat, zyskała tę bliznę. Nawet jeśli tak to opowiadała nauczycielkom i koleżankom.
– Chodź tu i odpowiedz mi na jedno pytanie!
Gioia patrzy na niego, nie ruszając się.
– Jedno proste pytanie. Chodź tu!
Wstaje, patrzy jeszcze raz na babcię i stara się dokładnie zapamiętać tę twarz pełną zmarszczek. Wie, że w ciągu najbliższych kilku minut przyda jej się cały spokój tego świata.
W kuchni widzi mamę siedzącą przy stole. Ona też ma czerwone oczy. Zapach dymu papierosów, a na stole popielniczka pełna petów.
Ojciec siada naprzeciwko matki.
– Chodź, usiądź tutaj – mówi spokojnym głosem, chociaż widać wyraźnie, że jest to spokój pozorny, udawany.
Gioia siada.
– Masz już szesnaście lat.
– Siedemnaście, tato.
– O, proszę, tym lepiej. Jesteś już duża i na pewno wyrobiłaś sobie jakieś zdanie na temat tej całej sytuacji.
Aha, Gioia już rozumie.
– Giorgio, zostaw ją. Przecież jej to nie dotyczy!
– Pozwól mi tylko zadać to jedno pytanie mojej córce. Tylko jedno, a potem może wrócić do babci!
Gioia już wie, co to za pytanie, i chciałaby tylko wstać i odejść, nie odpowiadając na nie. Wolałaby odejść, ale nie do drugiego pokoju. Odejść stąd. Z tego domu. Do innego miasta. Do innego państwa. Nawet na inną planetę, gdyby się dało.
– Masz siedemnaście lat i chcę, byś zrozumiała, że w tym pytaniu, które ci teraz zadam, zawiera się cała moja wiara w świat, którą pokładam w tobie, traktując cię jak osobę dorosłą, i chcę, byś poważnie zastanowiła się nad swoją odpowiedzią.
W głowie Gioi zapętlają się dwa słowa: „cholera” i „nie”.
„Cholera, nie, cholera, nie, cholera, nie, cholera, nie” – coś takiego.
– Chcę teraz, żebyś się dobrze zastanowiła. Masz tyle czasu, ile potrzebujesz, ale chciałbym, byś powiedziała nam teraz tutaj, kto, według ciebie, jest odpowiedzialny za to wszystko. Ja czy twoja mama.
„Cholera, nie, cholera, nie, cholera, nie, cholera, nie”.
– Domyślam się odpowiedzi, pewnie powiesz, że oboje jesteśmy za to odpowiedzialni po równo. Ale chcę, żebyś powiedziała nam teraz, według ciebie, kto jest winny bardziej. Jestem pewny, że przez te lata wyrobiłaś sobie już o tym opinię.
Dokładnie w momencie, gdy tata kończy mówić, na stół wskakuje Gacco, kot zjawa, spada niczym z nieba i pojawia się na środku stołu. Stąd wzięło się jego imię: gdy wprowadziły się do tego mieszkania, on już tu był, niczym prawowity właściciel, i tak się właśnie zachowuje, pojawia się znikąd, jakby w danym momencie się materializował. Można go znaleźć w szufladach, potknąć się o niego w przedpokoju, mieć go nagle przed oczami w połowie ważnej rozmowy. Kot zjawa.
Ojciec zrzuca go na ziemię. Odrobinę mocniej, a rzuciłby nim o lodówkę.
– No, proszę. Mów! Według ciebie, kto zawinił bardziej. Ja czy twoja matka?
– Giorgio, co chcesz, by ci powiedziała. Przecież już to wiesz! Czemu ją w to wciągasz?!
– Ponieważ, prędzej czy później, ktoś musi to powiedzieć na głos i to niekoniecznie jakiś zasrany sędzia lub adwokat czy inna franca! Nadszedł czas, byś zdała sobie z tego sprawę: to głównie twoja wina!
– Moja wina! Moja wina! – krzyczy matka, uderzając się w pierś.
Ale Gioia już ich nie słyszy.
Wzrok zawisa jej w pustce. Nawet nie drgnie, jedyne, co się w niej porusza, to zęby. Szczękają. Jest nawet takie słowo, które to opisuje, ma je zapisane w notatniku w pokoiku Gemmy, pochodzi z perskiego, zhaghzhagh, oznacza dokładnie „zęby szczękające z zimna lub ze złości”.
Zhaghzhagh ze złości to jedyny ruch, jaki wykonuje Gioia.
– Oczywiście, że to twoja wina! Myślisz, że ktoś ci zaprzeczy?! Nie, musisz wreszcie się do tego przyznać! – krzyczy ojciec, cały czerwony na twarzy. Ale Gioia jest jakby pod wodą: dźwięki są niewyraźne, stłumione, ich głosy dobiegają z oddali. Jest w stanie myśleć tylko o tym, że nie powinna tu być, że to nie jest jej miejsce, że nie chce odpowiadać na takie pytanie, że może coś się stało Gacco, że babcia została sama w pokoju, że ten dzień zaczął się od pięć minus z biologii i że kolega z klasy pokazał w jej stronę gest robienia laski, i że podsumowując, była to ta lepsza część dnia, że jej ojciec i matka są dwojgiem idiotów, że nawet nie wyłączyła empetrójki, więc teraz według jej obliczeń powinno lecieć Mother, ostatnia piosenka ze strony A z płyty The Wall, i stara się wyłapać, czy to właśnie ta piosenka dobiega ze słuchawek, które ma w kieszeni, że nie zjadła kolacji, ale w sumie nie jest głodna, że na zewnątrz jest gwieździste niebo i chciałaby pójść je zobaczyć…
Że na zewnątrz jest gwieździste niebo i chciałaby pójść i je zobaczyć.
Tak, to chce zrobić.
Nie stać tutaj. Nie odpowiadać na to pytanie. Po prostu wyjść.
Więc wstaje, chociaż rodzice nawet tego nie dostrzegają, powoli, spokojnie, robi pół kroku wstecz, zrywa się i wybiega z pokoju, już ma rękę na klamce, otwiera drzwi, przez pół sekundy patrzy na oboje, dostrzega, że dopiero teraz zauważają, co się dzieje, i wychodzi, i biegnie, i ucieka, najszybciej jak może, w noc, pod gwiazdy, daleko.
Ucieka, biegnie. Szybciej niż kiedykolwiek była w stanie. Powietrze wypełnia jej płuca, serce wali, nawet nie wie, dokąd biegnie ani jak długo chce być daleko. Wie tylko, że pragnie się znaleźć jak najdalej od domu. I udaje jej się to.
W końcu, gdy pot zalewa jej plecy, a kolana odmawiają posłuszeństwa, chwytają ją skurcze w nogach, które nie pozwalają biec dalej; zauważa, że nie wie, gdzie jest. Nigdy do tej pory tu nie była, nigdy nawet nie widziała tej części miasta. Nie żeby mieszkała w metropolii, ale jest tu tylko kilka miesięcy i ulica, na której właśnie stoi, te bloki, zamknięty bar, przed którym się zatrzymała – nic z tego nie kojarzy.
Jest zmęczona, wymordowana. Siada więc na plastikowym krzesełku na tarasie przed barem, który wydaje się nie tyle zamknięty, co opuszczony. Napis nad wejściem powinien brzmieć „BarAonda”, ale cztery ostatnie litery odpadły, więc zostało ponure „BarA”. Zaraz obok baru znajduje się niewielkie wzgórze, a na nim mały kościół, na ulicy słychać jedynie jakiś telewizor gdzieś w oddali. Dopiero teraz czuje, że z zimna ma gęsią skórkę. Powietrze zrobiło się chłodne, a ona ma na sobie tylko dresy i podkoszulek. I jest zlana potem.
Jednak nie wstaje. Nikogo wokół. Gdyby mogła, zasnęłaby na miejscu, tam gdzie siedzi. W tym momencie jej powieki robią się bardzo ciężkie, jak gdyby ważyły tonę. Nie wie dlaczego, ale nagle okropnie chce jej się spać, nie jest w stanie utrzymać otwartych oczu, ignoruje zimno i mało istotny fakt, że siedzi na krześle przed barem, który widzi pierwszy raz w życiu, w okolicy, w której nigdy nie była, gdzie nikogo w pobliżu nie ma, i że jej rodzice nie mają pojęcia, gdzie jest.
Myśląc o tym, ze zmarzniętymi ramionami i smarkami pod nosem, Gioia przysypia. I to tak głęboko, że coś jej się śni. Koszmar, w którym musi usunąć z milion tekstów wypisanych szminką po całej szkole, na ścianach, ławkach, podłogach; Smutas wysmarowane wszędzie, jej rodzice stoją nad nią i bez przerwy pytają: „Czyja to wina? No, czyja?”.
Nagle budzi ją jakiś hałas. Huk, jakby ktoś rzucał plastikową piłeczką o ścianę, tylko że głośniejszy: łup!
Gioia otwiera oczy, rozgląda się wokół, ale nikogo nie widzi.
Łup! Kolejny huk.
Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że gdyby byli tu jacyś gwałciciele lub złodzieje, mogliby ją zgwałcić lub okraść i nikt by jej nie uratował. Nagle czuje się głupio, że zapuściła się w jakieś nieznane miejsce o tej porze.
Łup! Kolejny huk.
Ma dwie opcje: uciec albo sprawdzić, co to za dźwięk. Chociaż Gioia Spada doskonale wie, że w horrorach zawsze jest jakaś idiotka, która zamiast uciekać idzie zobaczyć, co się dzieje, przez co kończy z podciętym gardłem, rozczłonkowana lub powieszona, to i tak z jakiegoś powodu, pomiędzy ciekawością a „co mi tam”, postanawia pójść zobaczyć. Powoli, spokojnie, ale idzie. Idzie w stronę hałasu.
Łup!
Taras baru A ma kształt litery L, a ona siedzi na jednym z końców. Hałas dobiega z drugiego końca, zza rogu, więc nie jest w stanie dostrzec, co się tam wyprawia. Może to kot albo wiatr trzaska drzwiami. Albo, co bardziej prawdopodobne, grasuje tam złodziej-gwałciciel. Gioia przylega do ściany i powoli przesuwa się wzdłuż niej w kierunku hałasu. Zatrzymuje się, wystawia tylko głowę. Za rogiem, w głębi, widzi coś, a dokładniej kogoś.
Wydaje jej się, że to chłopak: ma bluzę i kaptur na głowie. I gra w rzutki. Sam.
[1] Apulejusz, Metamorfozy albo złoty osioł, tłum. E. Jędrkiewicz, Warszawa 1976, s. 96 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] R.M. Rilke, Elegia X, [w:] Poezje, tłum. M. Jastrun, Kraków 1974, s. 261.
Eppure cadiamo felici
Copyright © by Garzanti S.r.l, Milano 2017
Gruppo editoriale Mauri Spagnol
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Copyright © for the translation by Magdalena Sulik 2019
Redakcja – Marta Pustuła
Korekta – Monika Pasek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Projekt okładki – Dario Migneco/PEPE nymi
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na okładce – WIN-Initiative / Getty Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2019
ISBN EPUB: 978-83-8129-140-8ISBN MOBI: 978-83-8129-141-5