Jeszcze jeden rok - Sylwia Markiewicz - ebook + książka

Jeszcze jeden rok ebook

Markiewicz Sylwia

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Beata nie ma łatwo w życiu - jest po rozwodzie, spłaca kredyt za ojca, zmaga się z nerwicą i dodatkowo nie może się porozumieć z rodziną. Jedyną odskocznią jest dla niej pielęgnowanie roślin, które dają jej ukojenie.
Po nieudanej imprezie walentynkowej koleżanki z pracy postanawiają pomóc Beacie w znalezieniu drugiej połówki - do następnego święta zakochanych ma umówić się na trzy spotkania z każdym z wybranych przez nie mężczyzn. Podczas jednej z randek poznaje Mikołaja,który z czasem staje się jej przyjacielem. Jednak Beata nie czuje w jego obecności motyli w brzuchu, na które tak bardzo czekała.
Czy relacja Beaty i Mikołaja przerodzi się w miłość? A może w życiu kobiety pojawi się ktoś inny?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 359

Oceny
4,5 (21 ocen)
14
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ula25

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytana jednym tchem!!!!
10
Owczarczyk

Nie oderwiesz się od lektury

#recenzja "Jeszcze jeden rok" Sylwii Markiewicz Każdy z nas ma różne problemy, duże troski i małe radości, które sprawiają, że dzień staje się przyjemniejszy. Od zapowiedzi tej książki powiększyłam swój zielony gaj, który mnie wycisza i uspokaja. Beata to kobieta podobna do każdej z nas. Do mnie bardzo, bo jest rozwódką. Dogadałabym się z książkową imienniczką, która kocha kwiaty doniczkowe podobnie jak ja. Tu wielki ukłon dla autorki, która wspomniała o właściwościach roślin. Zgadzam się z Sylwią Markiewicz, że rośliny muszą pasować do człowieka. Jednak to nie jest tylko książka o pielęgnacji kwiatów. To jest mądra, życiowa powieść, która skłania do refleksji nad relacjami, które tworzymy z innymi ludźmi. Autorka przedstawiła trudne wątki w lekki sposób. Udało się jej stworzyć spójną harmonię, bo w książce, jak w życiu, przeplatają się dobre i złe wydarzenia, które mają wpływ na nasz los. To od nas zależy, jak do nich podejdziemy i spróbujemy rozwiązać nasze problemy. To książka o rel...
10
Margaret257

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna, bez naciągania
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

super obyczajowa powieść
00
bookasia123

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję za dobrą książkę i polecam do przeczytania.☺️
00

Popularność




Autorka: Sylwia Markiewicz

Redakcja: Zuzanna Wierus

Korekta: Zofia Siewak-Sojka

Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska KB.design

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcia na okładce: Shutterstock: Followtheflow; Getty Images: Ryan McVay; studio fotograficzne W Roli Głównej (zdjęcie autorki)

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Sylwia Markiewicz

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2023

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN: 978-83-8317-126-5

Mężowi za wsparcie, za to, że jest.

Rozdział I

Luty

Ko­lej­ny łyk kawy i ku­bek zno­wu wy­lądo­wał na pral­ce. Lo­ków­ka po­mo­gła za­kręcić pro­ste wło­sy, by do­dać im tro­chę lek­ko­ści. Wo­kół okrągłej twa­rzy za­częły fa­lo­wać na­stęp­ne pa­sma. Nie­sfor­na grzyw­ka rów­nież zo­sta­ła po­trak­to­wa­na w po­dob­ny spo­sób. Be­ata wzi­ęła ko­lej­ny łyk płyn­nej ko­fe­iny i wy­dęła usta w gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia. Nie lu­bi­ła zim­nej kawy – dziś wsta­ła zbyt pó­źno. Rzad­ko jej się to zda­rza­ło: su­mien­na, punk­tu­al­na i do­brze zor­ga­ni­zo­wa­na, sta­ra­ła się ni­g­dy nie mar­no­wać cza­su. Często wy­ko­ny­wa­ła wie­le za­dań na­raz. W pra­cy już się na­uczy­li, że gdy po­trze­bu­ją wa­żne­go ze­sta­wie­nia na wczo­raj, Be­ata da radę. Zo­sta­wa­ła po go­dzi­nach, bo do domu się nie spie­szy, wa­żny pro­jekt mo­żna za­wsze po­wie­rzyć jej, bo prze­cież dziec­ko jej nie za­cho­ru­je, a i z urlo­pem nie wie, co zro­bić.

Tej łat­ki, któ­ra zo­sta­ła jej przy­pi­ęta, łat­ki sa­mot­nej roz­wód­ki z bra­kiem pro­ble­mów ro­dzin­nych, nie może się po­zbyć. Za­czy­na­ło to już ci­ążyć: pre­sja, by ci­ągle być dys­po­zy­cyj­ną i naj­le­piej przy­go­to­wa­ną, po­wo­li ją du­si­ła.

Wie­czo­rem po­zwo­li­ła so­bie na małe od­stęp­stwa od co­dzien­nej ru­ty­ny: lamp­kę wina i ksi­ążkę, któ­ra ją po­chło­nęła bez resz­ty. Gdy sko­ńczy­ła lek­tu­rę, ze­gar wska­zy­wał go­dzi­nę dru­gą, a z bu­tel­ki uby­ła po­ło­wa czer­wo­ne­go wina. Jed­no małe po­lu­zo­wa­nie – nie po­szła spać o dwu­dzie­stej trze­ciej, jak zwy­kle – i pro­szę, już od sa­me­go rana do jej po­ukła­da­ne­go ży­cia wda­rł się cha­os.

Wci­ągnęła za­mszo­we ko­za­ki, przez chwi­lę mo­co­wa­ła się z zam­kiem, bo łyd­ka jak­by de­li­kat­nie zwi­ęk­szy­ła ob­wód, choć to nie­mo­żli­we, bo jesz­cze wczo­raj były do­bre, be­żo­wym we­łnia­nym sza­lem szczel­nie otu­li­ła szy­ję. Od­ru­cho­wo si­ęgnęła po tecz­kę, któ­ra za­wsze le­ża­ła na ko­mo­dzie w wąskim przed­po­ko­ju. Tym ra­zem jej tam nie było. Le­ża­ła za to bia­ła podłu­żna ko­per­ta z nie­bie­ską pie­cząt­ką za­miast znacz­ka. Nadaw­ca wy­pi­sa­ny wy­ra­zi­stym dru­kiem, nie spo­sób było go nie za­uwa­żyć: Wy­dział roz­li­czeń i fi­nan­sów, Dział kre­dy­tów, Bank Fa­lianz. Ko­per­ta nie no­si­ła zna­mion otwar­cia, prze­ciw­nie: dum­nie le­ża­ła na ho­no­ro­wym miej­scu na środ­ku ko­mo­dy. Była do­brze wi­docz­na, ad­re­sat­ka na pew­no nie mo­gła­by jej prze­oczyć, tyl­ko dla­cze­go nie mia­ła ocho­ty zaj­rzeć do środ­ka? Dla­cze­go wzrok ucie­kał w kie­run­ku okien, gdy zbli­ża­ła się na nie­bez­piecz­nie nie­wiel­ką od­le­gło­ść? Ko­per­ta była wa­żna, bo za­jęła ho­no­ro­we miej­sce, ale nie na tyle, by ją otwo­rzyć? Do­brze, że ko­bie­ta była już spó­źnio­na, bo jesz­cze by jej przy­szło do gło­wy, żeby się za­po­znać z tre­ścią li­stu, co ze­psu­ło­by już i tak nie­ide­al­ny po­ra­nek.

Nie­za­do­wo­lo­na ze swo­je­go roz­trze­pa­nia, Be­ata wró­ci­ła do sa­lo­nu, stąpa­jąc na pal­cach tak, by nie ucier­piał kre­mo­wy dy­wan. Jak zwy­kle po pra­cy prze­gląda­ła jesz­cze pa­pie­ry i ana­li­zo­wa­ła zmie­nia­jące się kur­sy wa­lut. Wszyst­kie wa­żne do­ku­men­ty tra­fi­ły do gra­na­to­wej ak­tów­ki, ale ona nie zo­sta­ła już za­nie­sio­na do przed­po­ko­ju, jak za­wsze. Ksi­ążka ulu­bio­nej au­tor­ki, któ­ra le­ża­ła przy tecz­ce, tak za­mie­sza­ła Be­acie w gło­wie, że za­po­mi­na­ła o ca­łym świe­cie. Było war­to, po­my­śla­ła, za­my­ka­jąc drzwi na klucz. Na samą myśl o bo­ha­ter­ce, z któ­rą spędzi­ła mi­nio­ny wie­czór, twarz Be­aty przy­bra­ła cie­plej­szy wy­raz.

Świa­do­ma, że au­to­bus nie za­cze­ka, moc­no wy­dłu­ży­ła krok, aż po­czu­ła na­pi­ęcie w udach. Z tego po­śpie­chu za­po­mnia­ła rów­nież o słu­chaw­kach, więc lek­tor fran­cu­skie­go nie będzie już opo­wia­dał me­lo­dyj­nym gło­sem, co za­ma­wia w re­stau­ra­cji. Dziś po­słu­cha od­gło­sów uli­cy: tu­pot bu­tów, śmiech mło­dzie­ży, chrząk­ni­ęcia, sap­ni­ęcia i zgrzyt za­mkni­ęte­go luf­ci­ku w su­fi­cie au­to­bu­su przy ka­żdym ha­mo­wa­niu umi­lą jej pod­róż jak ostat­nio. Źle się czu­je w środ­kach ko­mu­ni­ka­cji pu­blicz­nej. Dusz­no­ść, uczu­cie przy­tło­cze­nia i cia­sno­ta to­wa­rzy­szą jej co rano. Po po­łud­niu sta­ra się wra­cać pie­szo, ale to już za­le­ży od wy­so­ko­ści ob­ca­sów, któ­re w da­nym dniu za­ło­ży.

W po­ło­wie dro­gi w jej gło­wie za­dźwi­ęcza­ło sło­wo „ta­blet­ka”. Dla­cze­go so­bie na­gle o niej przy­po­mnia­ła? Może któ­raś z re­klam, któ­re mi­jał au­to­bus, ją oświe­ci­ła, może ja­kiś na­pis? Za­po­mnia­ła wzi­ąć rano pierw­szą po­łów­kę – nie zda­rzy­ło jej się to ni­g­dy. Na stra­pio­nej twa­rzy po­ja­wił się mi­mo­wol­ny uśmiech: ma leki w to­reb­ce, za­wsze jest przy­go­to­wa­na. Jej za­po­bie­gli­wo­ść zno­wu ją ura­to­wa­ła. Chwi­lo­wa sa­tys­fak­cja do­cie­ra­ła do ospa­łych neu­ro­nów, któ­re po­da­ły da­lej bło­gie uczu­cie ulgi i trium­fu dys­cy­pli­ny nad po­ran­nym cha­osem.

Be­ata z uzna­niem przyj­mo­wa­ła po­dmu­chy rze­śkie­go lu­to­we­go po­wie­trza. Mu­sia­ła się wy­ka­zać re­flek­sem i usko­czyć, by przy wy­sia­da­niu nie wpa­ść w pry­zmę brud­ne­go śnie­gu pi­ętrzącą się obok przy­stan­ku. Zer­k­nęła na te same twa­rze osób cze­ka­jących na ko­lej­ny au­to­bus, mi­ja­ła te same ka­mie­ni­ce w cen­trum mia­sta i wy­sta­wy, któ­re od kil­ku­na­stu dni ata­ku­ją oczy prze­chod­niów czer­wo­nym ko­lo­rem, jak­by chcia­ły zmu­sić wszyst­kich do we­jścia, do zo­sta­wie­nia nie­ma­łych pie­ni­ędzy w od­ru­chu spon­ta­nicz­nych za­ku­pów pod­szy­tych odro­bi­ną mi­ło­ści bli­źnie­go. Be­ata była jed­nym z tych nie­licz­nych prze­chod­niów, na któ­re te wy­sta­wy dzia­ła­ły wręcz od­wrot­nie: jak płach­ta na byka. Na­cho­dzi­ła ją nie­od­par­ta ocho­ta, by je roz­wa­lić i wy­krzy­czeć, że mi­ło­ść to ście­ma, mija po dwóch la­tach, zo­sta­wia­jąc po so­bie tyl­ko czar­ną dziu­rę, i że nie ma nic wspól­ne­go z czer­wo­ny­mi ser­dusz­ka­mi na­pa­stu­jący­mi ją z tych szkla­nych wi­tryn.

Wes­tchnęła tyl­ko, przy­mknęła oczy. Za­po­mnia­ła, że mia­ła się dziś ubrać ina­czej, bar­dziej ko­lo­ro­wo. Może wte­dy unik­nęła­by py­tań o to, kie­dy so­bie ko­goś znaj­dzie, oraz do­cin­ków, że w wie­ku trzy­dzie­stu ośmiu lat zbyt wiel­kie­go wy­bo­ru już nie ma i że po­wo­dem jej sa­mot­no­ści jest pew­nie nad­mier­na wy­bred­no­ść.

Od roz­wo­du mi­nęły już trzy lata, a ona wci­ąż jest sama. Praw­dą jest, że nie szu­ka, ci­ągle tyl­ko pra­ca i dom: to jest jej obec­ne ży­cie. W week­end jed­ną z ulu­bio­nych roz­ry­wek jest jaz­da na ro­we­rze. Czu­je się wte­dy przez chwi­lę kimś in­nym, wy­bie­ra ście­żki, któ­ry­mi ma ocho­tę je­ździć, może się w ka­żdej chwi­li za­trzy­mać. Nie czu­je dusz­no­ści zna­nej z au­to­bu­su, wci­ąga do nosa za­pach świe­że­go po­wie­trza, a zmie­nia­jące się wi­do­ki po­chła­nia jak spra­gnio­ny kwiat wodę.

Ob­ser­wu­je mężczyzn, przy­gląda się im w pra­cy, w au­to­bu­sie, w skle­pie, ale ża­den nie spo­wo­do­wał u niej tych mo­ty­li w brzu­chu, o któ­rych wszy­scy mó­wią, tego na­głe­go gro­mu spra­wia­jące­go, że ser­ce chce wy­sko­czyć, a ręce się pocą. Ona po pro­stu się ze­psu­ła. Już nic ni­g­dy nie po­czu­je, po­go­dzi­ła się z tym, tyl­ko jej oto­cze­nie jak­by nie.

Tom­ka po­zna­ła, gdy mia­ła dwa­dzie­ścia sie­dem lat, to i tak pó­źno. Jej wcze­śniej­sze zwi­ąz­ki były bar­dzo krót­kie, a cały swój czas po­świ­ęca­ła dwóm kie­run­kom stu­diów. Mu­sia­ła być do­bra, bo po­trze­bo­wa­ła sty­pen­dium, któ­re po­ma­ga­ło jej prze­trwać. W domu się nie prze­le­wa­ło: ich ro­dzi­nę ci­ągle tra­pi­ły pro­ble­my fi­nan­so­we. Komu by się chcia­ło w ta­kich oko­licz­no­ściach my­śleć o rand­kach? Mia­ła co in­ne­go na gło­wie jako mło­da dziew­czy­na. Za­nim wzi­ęli ślub, byli ze sobą pięć lat. Zro­bi­li to ze względu na dziec­ko, któ­re­go za­pra­gnęła Be­ata, jej ze­gar bio­lo­gicz­ny pod­po­wia­dał, że naj­wy­ższy czas. Po­ja­wie­nie się dziec­ka wy­da­wa­ło się na­tu­ral­ną ko­le­ją rze­czy w tym kil­ku­let­nim zwi­ąz­ku, no i ta ma­gicz­na trzy­dziest­ka, któ­rą prze­kro­czy­ła tak nie­chęt­nie. Ale czy ktoś ją w ogó­le py­tał, czy chce? Przy­szła, i już.

Ich ma­łże­ństwo prze­trwa­ło trzy lata. „Prze­trwa­ło” to od­po­wied­nie sło­wo, bo to był kom­plet­ny ma­razm: zero unie­sień, ro­man­ty­zmu. Oczy­wi­ście na po­cząt­ku iskrzy­ło, żyć bez sie­bie nie mo­gli, on się sta­rał, ale po nie­spe­łna dwóch la­tach coś zga­sło. Aż pew­ne­go dnia To­masz już nie wró­cił z ko­lej­ne­go wy­jaz­du słu­żbo­we­go, tyl­ko za­ko­mu­ni­ko­wał przez te­le­fon, że ko­goś ma, a ich ma­łże­ństwo od daw­na jest far­są. Be­ata przy­jęła to dość spo­koj­nie: trud­no się nie zgo­dzić, że ten zwi­ązek od daw­na był mar­twy. Tyl­ko jak to się sta­ło, że nikt, ani on, ani ona, nie chciał o nie­go wal­czyć? Ja­kieś kłót­nie, dra­ma­ty, roz­sta­nia i po­wro­ty – u nich tego nie było. Ża­ło­wa­ła tyl­ko jed­ne­go: że nie była w ci­ąży, że nie zdążył dać jej dziec­ka. Wła­ści­wie by­ło­by to bar­dzo trud­ne, bo albo ona je­ździ­ła na szko­le­nia, albo on na kon­fe­ren­cje. Sama była za­sko­czo­na, że nie pła­ka­ła po roz­sta­niu, nie ubo­le­wa­ła nad lo­sem zdra­dzo­nej żony. Rzu­ci­ła się w wir pra­cy, i tak już zo­sta­ło do dziś.

Prze­ło­że­ni do­ce­ni­li jej za­an­ga­żo­wa­nie i szyb­ko zo­sta­ła kie­row­ni­kiem Ze­spo­łu do Spraw Fun­du­szy In­we­sty­cyj­nych Klien­ta In­dy­wi­du­al­ne­go. Nad­zo­ro­wa­ła pra­cę pod­le­ga­jących jej dziew­czyn. Do jej obo­wi­ąz­ków na­le­ża­ły rów­nież wspó­łpra­ca z do­ma­mi ma­kler­ski­mi i ban­ka­mi, ob­słu­ga i bie­żące wy­ce­ny fun­du­szy in­we­sty­cyj­nych, kon­tro­la nad ra­por­ta­mi, prze­le­wa­mi, a przede wszyst­kim: ak­tyw­ne bu­do­wa­nie port­fe­la klien­tów i dba­ło­ść o do­bre i owoc­ne re­la­cje. Oso­bi­ście ob­słu­gi­wa­ła naj­wa­żniej­szych klien­tów, co wi­ąza­ło się z przy­zwo­it­szą pen­sją, ale też wi­ęk­szą ilo­ścią obo­wi­ąz­ków. Było jej to jed­nak na rękę. Nie cier­pia­ła z po­wo­du sa­mot­no­ści, nie mia­ła na to cza­su. Naj­gor­sze były week­en­dy, ale wy­pe­łnia­ła je do gra­nic mo­żli­wo­ści, by nie­przy­jem­ne my­śli nie mia­ły oka­zji na­wet za­kie­łko­wać.

Była z Tom­kiem osiem lat: tyle cza­su stra­ci­ła na ten zwi­ązek. Te­raz, gdy czter­dziest­ka stu­ka­ła do jej drzwi, nie mia­ła już szans, by spo­tkać od­po­wied­nie­go fa­ce­ta. Mężczy­źni wolą młod­sze, więc może ewen­tu­al­nie za­in­te­re­so­wać ja­kie­goś pi­ęćdzie­si­ęcio­lat­ka po prze­jściach. Młod­si mają żony, na­rze­czo­ne lub skom­pli­ko­wa­ne re­la­cje ro­dzin­ne. Mo­gła­by być co naj­wy­żej ko­chan­ką, a to jej nie in­te­re­su­je. Pa­trząc na do­świad­cze­nia ko­le­ża­nek z pra­cy i jej wła­sne, może po­wie­dzieć jed­no: mi­ło­ść trwa śred­nio dwa lata, a po­tem to już same pro­ble­my, kłót­nie, ci­che dni i zmar­twie­nia z dzie­ćmi. Mi­ło­ść to eks­pe­ry­ment che­micz­ny. Gdy usta­je, zo­sta­wia po so­bie nie­przy­jem­ne śla­dy, spo­wo­do­wa­ne nie­kon­tro­lo­wa­ną re­ak­cją che­micz­ną mi­ędzy dwoj­giem szar­pi­ących się ze sobą lu­dzi.

Wła­ści­we do­brze, że jest roz­wód­ką, to ład­niej brzmi i jest bar­dziej ak­cep­to­wal­ne przez spo­łe­cze­ństwo. By­cie sta­rą pan­ną by­ło­by o wie­le gor­sze.

***

Szkla­na fa­sa­da mo­lo­cha przy uli­cy Strze­gom­skiej wy­gląda­ła rów­nie im­po­nu­jąco jak wczo­raj. Ci, któ­rzy rza­dziej tędy prze­cho­dzi­li, za­dzie­ra­li gło­wę, po­dzi­wia­jąc wy­so­ką kon­struk­cję i zie­lo­ny neon ban­ku. Ko­lor był pi­ęk­ny, so­czy­sty, zwra­cał uwa­gę, ale Be­acie nie po­do­ba­ło się to ze­sta­wie­nie. Zie­leń, któ­ra ko­ja­rzy­ła jej się ze spo­ko­jem, na­dzie­ją i na­tu­rą, była zna­kiem roz­po­znaw­czym bez­dusz­nej in­sty­tu­cji utrzy­mu­jącej się z cu­dzych pie­ni­ędzy. W re­kla­mach po­dob­no spe­łnia­ła ma­rze­nia, ale chwi­lo­wo zmie­ni­ły się one w kosz­mar, bo opro­cen­to­wa­nie kre­dy­tów znacz­nie sko­czy­ło w górę i nie za­mie­rza­ło na tym po­prze­stać. Skut­ki tych za­wi­ro­wań były nie do prze­wi­dze­nia, co i ona od­czu­wa­ła rów­nież na wła­snej skó­rze. Dla­te­go jest taka zła na ten zie­lo­ny ko­lor: fir­ma za­bra­ła jej pi­ęk­ne wspo­mnie­nia z na­tu­rą w tle. Ko­ja­rzy go te­raz z wy­so­ką ratą i kło­po­ta­mi fi­nan­so­wy­mi. W do­dat­ku prze­cież w niej pra­cu­je. Gdy się za­trud­nia­ła, do­szło do fu­zji mi­ędzy dwo­ma du­ży­mi ban­ka­mi. Ko­lor na­dziei roz­ple­nił się na wszyst­kich szyl­dach po­wsta­łe­go two­ru fi­nan­so­we­go ni­czym chwast. Be­ata ener­gicz­nie po­kręci­ła gło­wą, jak­by otrze­pu­jąc się z na­tło­ku my­śli, i ener­gicz­nym, pew­nym sie­bie kro­kiem, wkro­czy­ła przez roz­su­wa­ne drzwi. Może ze stra­chu przed wzbu­rzo­ną ko­bie­tą, a może z po­wo­du wbu­do­wa­ne­go czuj­ni­ka ru­chu roz­stąpi­ły się jak na roz­kaz, wpusz­cza­jąc ją do cie­płe­go po­miesz­cze­nia.

Po­kój na pi­ętrze, do któ­re­go we­szła, był po­dzie­lo­ny na dwie części. Jed­ną, w któ­rej sta­ły trzy biur­ka, i dru­gą ze szkla­ną ścia­ną. Było to miej­sce kie­row­ni­ka, czy­li w tym wy­pad­ku jej. Dziew­czy­ny spoj­rza­ły na nią z kpi­ący­mi uśmiesz­ka­mi na twa­rzy, o dzi­wo, były dziś punk­tu­al­ne, dla­te­go nie mia­ła szans unik­nąć drob­nych uszczy­pli­wo­ści z ich stro­ny.

– Dzień do­bry – po­wie­dzia­ła cie­pło, po czym spu­ści­ła wzrok na za­mszo­we ko­za­ki. Chcia­ła być nie­wi­dzial­na.

– Dzień do­bry, pani kie­row­nik – za­częła We­ro­ni­ka, szcze­ra do bólu, py­ska­ta, wy­so­ka, o dłu­gich blond wło­sach i por­ce­la­no­wej twa­rzy miss Szwe­cji. – Pani kie­row­nik za­spa­ła? A może wczo­raj za­ba­lo­wa­ła?

– Mój po­ra­nek był nie­co inny niż zwy­kle, stąd moje spó­źnie­nie – od­po­wie­dzia­ła dy­plo­ma­tycz­nie.

Nie za­mie­rza­ła się tłu­ma­czyć, a już na pew­no nie mo­gła się przy­znać, że za­spa­ła. Jej się prze­cież nie zda­rza­ją ta­kie rze­czy.

– Czy pa­mi­ętasz o na­szym dzi­siej­szym spo­tka­niu? – za­gad­nęła Ga­bry­sia, gdy Be­ata już zro­bi­ła krok w kie­run­ku szkla­ne­go po­miesz­cze­nia, piesz­czo­tli­wie zwa­ne­go przez ko­le­żan­ki akwa­rium.

Chwi­la mil­cze­nia i za­wa­ha­nia wska­zy­wa­ła, że za­po­mnia­ła.

– Wie­dzia­łam – trium­fo­wa­ła Ga­bry­sia. – Wie­dzia­łam, że za­po­mnia­łaś albo chcesz się wy­mi­gać. Obie­ca­łaś, pa­mi­ętasz? Mamy dziś bab­ski wie­czór bez na­szych part­ne­rów, ko­chan­ków, tyl­ko same faj­ne bab­ki w wa­len­tyn­ki w knaj­pie. Przy­po­mi­nam ci, że się zgo­dzi­łaś, prze­cież obie­ca­ły­śmy, że nie będzie­my cię swa­tać, więc nie masz się cze­go oba­wiać.

Ga­bry­sia zo­sta­wi­ła w domu uko­cha­ne­go męża i dwie cór­ki, by spędzić ten wie­czór z dziew­czy­na­mi, ode­rwać się tro­chę od co­dzien­nych pro­ble­mów, i nie chcia­ła od­pusz­czać Be­acie. Nie za­mie­rza­ła też jej swa­tać, to zna­czy tak jaw­nie, bo plan w gło­wie mia­ła już od daw­na. Wie­rzy­ła, że ka­żde wy­jście Be­aty z biu­ra i wła­sne­go miesz­ka­nia może przy­bli­żyć ją do zna­le­zie­nia tego je­dy­ne­go. Była nie­po­praw­ną ro­man­tycz­ką i wie­rzy­ła, że na ka­żde­go gdzieś cze­ka ta dru­ga po­łów­ka – taka, jaką ma ona. Jej mąż za­li­czał się do wy­ma­rłe­go już ga­tun­ku mężczyzn, któ­rzy go­tu­ją, zaj­mu­ją się dzie­ćmi i py­ta­ją żony, czy mia­ła męczący dzień. Miał swo­je wady, ale czy war­to o nich wspo­mi­nać?

– Tak, wiem, obie­ca­łam, będę, o któ­rej? – Ska­pi­tu­lo­wa­ła. Ka­żda wy­mów­ka, któ­ra przy­cho­dzi­ła jej te­raz do gło­wy, nie była dość wia­ry­god­na. Nie po­zo­sta­ło jej nic in­ne­go, jak przy­jść na to cho­ler­ne spo­tka­nie.

– A o bu­rej – od­burk­nęła jej ner­wo­wa Olka. – Nie dość, że za­po­mnia­łaś, to pew­nie jesz­cze chcesz iść pro­sto z pra­cy, co? – Wy­star­czy­ła chwi­la mil­cze­nia Be­aty, by Olka się na­kręci­ła. – O nie, moja dro­ga, strój lu­źny, bez ma­ry­nar­ki i bia­łej bluz­ki z ko­łnie­rzy­kiem. Ko­ńczysz o szes­na­stej, po­tem po­je­dziesz do domu się prze­brać i zro­bić na bó­stwo. O dzie­wi­ęt­na­stej wi­dzi­my się w klu­bie Szok – za­rządzi­ła jak mat­ka swo­im dziec­kiem, któ­re pierw­szy raz ma wy­ko­nać ja­kieś za­da­nie.

Pa­syw­na po­sta­wa Be­aty wo­bec do fa­ce­tów i wszel­kich roz­ry­wek wku­rza­ła Olkę nie­mi­ło­sier­nie. Ży­cie to nie tyl­ko pra­ca. Ona ka­żdy week­end spędza­ła w klu­bie lub wy­je­żdża­ła z przy­ja­ció­łmi na wy­ciecz­ki. Tyl­ko dzi­ęki temu wy­trzy­my­wa­ła jesz­cze w tej ro­bo­cie. Cy­fer­ki i ta­bel­ki śni­ły jej się po no­cach, ci­ągłe ze­bra­nia, ci­śnie­nie na wy­ni­ki, nowe wy­tycz­ne, zmia­ny prze­pi­sów, któ­re trze­ba so­bie ci­ągle przy­swa­jać. Tyl­ko week­en­dy trzy­ma­ły ją przy zdro­wych zmy­słach. Była sin­giel­ką i na ra­zie do­brze jej z tym było. Do trzy­dziest­ki zo­sta­ły jej dwa lata. Po tym cza­sie za­cznie my­śleć o ustat­ko­wa­niu się. A na ra­zie do­szła do ta­kiej wpra­wy w uwo­dze­niu, że ża­den mężczy­zna, któ­re­go so­bie upa­trzy­ła, nie mó­głby jej się oprzeć. Mia­ła wszel­kie atu­ty: biust, pupa i twarz dziew­czyn­ki, jak to mó­wią. Mężczy­źni są pro­ści w bu­do­wie i wia­do­mo, cze­go im trze­ba. Nie za­mie­rza­ła tego zmar­no­wać, a wy­ko­rzy­stać, bo sta­ro­ść jej nie oszczędzi, a mło­do­ść już nie wró­ci. Trze­ba ko­rzy­stać, póki się da.

– Klub Szok o dzie­wi­ęt­na­stej, będę – po­wtó­rzy­ła Be­ata z prze­kąsem. Ja­koś prze­ży­ję te wa­len­tyn­ki, do­da­ła, ale już w my­ślach, skru­szo­na.

Z dużą dy­na­mi­ką za­mknęła za sobą drzwi akwa­rium i klap­nęła w wy­god­nym fo­te­lu, by za mo­ni­to­rem scho­wać się przed ca­łym świa­tem. Na biur­ku przy kla­wia­tu­rze le­ża­ło czer­wo­ne błysz­czące ser­dusz­ko, naj­pew­niej zro­bio­ne z cze­ko­la­dy. Be­ata spoj­rza­ła w kie­run­ku drzwi. Wpa­try­wa­ły się w nią trzy pary oczu, cze­ka­jąc na re­ak­cję. Po­ka­za­ła zna­le­zi­sko, wy­si­li­ła się na sztucz­ny uśmiech i po­ma­cha­ła swo­im ko­le­żan­kom, by w ko­ńcu się od­cze­pi­ły i dały jej po­pra­co­wać.

Wszyst­ko jest nie tak. Od rana wszyst­ko jest ina­czej niż zwy­kle, i jesz­cze to spó­źnie­nie, spo­tka­nie, o któ­rym za­po­mnia­ła na śmie­rć, i cze­ko­lad­ka dla za­ko­cha­nych. Okro­pie­ństwo. Wszyst­ko to może wpędzić nor­mal­ne­go czło­wie­ka, któ­ry nie jest za­ko­cha­ny, w pie­ro­ńskie po­czu­cie winy. Prze­cież szczęście to nie tyl­ko fa­cet, to może być wie­le rze­czy. Co ten świat tak się upa­rł, by wy­my­ślić wa­len­tyn­ki, czy ktoś brał pod uwa­gę lu­dzi sa­mot­nych lub tych, co mają zła­ma­ne ser­ca, czy ogół za­wsze musi rządzić? Włączy­ła kom­pu­ter, wci­snęła się jak naj­głębiej w róg biur­ka, czu­jąc, że tam jest miej­sce, z któ­re­go naj­mniej ją wi­dać. Da radę, ju­tro wszyst­ko wró­ci do nor­my, do­brze, że wa­len­tyn­ki nie trwa­ją cały rok.

Rozdział II

Walentynki

Już od pi­ęt­na­stu mi­nut sta­ła przed sza­fą, wy­ci­ąga­jąc ko­lej­ne ubra­nia. Same słu­żbo­we ko­stiu­my, grzecz­ne bia­łe bluz­ki, nic, co mo­żna by za­ło­żyć do klu­bu. Wy­grze­ba­ła z tyłu pó­łki czar­ne spodnie, ku­pi­ła je ze dwa lata temu. Musi spraw­dzić, czy jesz­cze się w nie mie­ści. Do­pa­so­wa­ne na bio­drach i pu­pie, z ma­ły­mi ćwie­ka­mi przy kie­sze­niach z przo­du i z tyłu, dół lek­ko roz­sze­rza­ny. Naj­le­piej wy­gląda­ły z czar­ny­mi ko­zacz­ka­mi na wy­so­kich ob­ca­sach. Jej bio­dra nie są tak szczu­płe, jak by tego so­bie ży­czy­ła, ale ciem­ny ko­lor tro­chę jej po­mo­że. Lu­źny tur­ku­so­wy swe­ter z du­żym de­kol­tem w łód­kę od­kry­wał jed­no ra­mię. Czar­ny sta­nik po­wab­nie prze­świ­ty­wał przez de­li­kat­ny splot. Jesz­cze ja­kaś bi­żu­te­ria i chy­ba będzie w po­rząd­ku. Daw­no nie wy­cho­dzi­ła, więc nie ma wpra­wy w ze­sta­wia­niu lu­źnych stro­jów, jak na­ka­za­ły dziew­czy­ny.

Słu­żbo­we spo­tka­nia, kon­fe­ren­cje, szko­le­nia – tam obo­wi­ązu­je for­mal­ny dress code, nic dziw­ne­go, że w jej sza­fie są tyl­ko ta­kie sztyw­niac­kie ciu­chy. Z domu do klu­bu nie jest da­le­ko, z po­wro­tem we­źmie tak­sów­kę dla bez­pie­cze­ństwa, ale te­raz pój­dzie pie­szo.

Wi­zja szyb­kiej i wy­god­nej pod­wóz­ki prze­mknęła jej przez myśl, ale stan kon­ta pod­po­wia­dał, że au­to­bus będzie lep­szym roz­wi­ąza­niem. Może je­śli będą ra­zem wra­cać z dziew­czy­na­mi, będzie ta­niej. Kto by uwie­rzył, że musi oszczędzać, prze­cież pra­co­wa­ła w ban­ku, i to na kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku. Ina­czej było, gdy miesz­ka­ła z mężem. Opła­ty dzie­li­li na pół i żyło jej się le­piej. Mimo to rzad­ko wy­cho­dzi­li ra­zem, cza­sem do kina, ale mąż dużo pra­co­wał, rów­nież w domu. Był am­bit­ny, po­zna­ła go na stu­diach, ale parą zo­sta­li do­pie­ro, gdy spo­tka­li się na sta­żu w jed­nym z ban­ków. Za­wsze fa­scy­no­wał go świat ak­cji i całe wie­czo­ry spędzał w ta­bel­kach i wy­kre­sach, śle­dząc wa­ha­nia kur­sów wa­lut i su­row­ców, by zgłębiać wie­dzę, by być naj­lep­szym. Uda­ło mu się to: już po dwóch la­tach od­sze­dł z ban­ku, w któ­rym za­czy­nał ka­rie­rę, i prze­nió­sł się do pry­wat­nej du­żej fir­my za­rządza­jącej ak­ty­wa­mi klien­tów na ca­łym świe­cie. On za­jął się tymi naj­wa­żniej­szy­mi, któ­rzy ge­ne­ro­wa­li naj­wy­ższy przy­chód – klien­ta­mi biz­ne­so­wy­mi.

W domu był go­ściem, gdy nie pra­co­wał, czas zaj­mo­wa­ły mu szko­le­nia i kur­sy. Wła­ści­wie jak Be­ata tak pa­trzy­ła z per­spek­ty­wy cza­su, to nie zna­ła męża zbyt do­brze. W ci­ągu roku spędza­li wi­ęcej dni od­dziel­nie niż ra­zem. Jej ro­dzi­ce go uwiel­bia­li i wy­chwa­la­li pod nie­bio­sa. Mie­li już wy­ro­bio­ną opi­nię: wy­star­czy­ło im to, ile za­ra­bia i jak szyb­ko pnie się po szcze­blach ka­rie­ry. Na­wet nie uwie­rzy­li w jego ro­mans, w to, że po­rzu­cił żonę tak po pro­stu. O wszyst­ko ob­wi­nia­li cór­kę, twier­dzi­li, że za mało się sta­ra­ła. Be­ata zo­sta­ła sama w wy­na­jętym miesz­ka­niu, do tego czynsz i ży­cie. Nie by­ło­by tak źle, ale to nie ko­niec zo­bo­wi­ązań. Jej naj­wi­ęk­sze fi­nan­so­we zmar­twie­nie za­wie­ra­ła ko­per­ta z przed­po­ko­ju, któ­ra le­ża­ła tam od kil­ku dni, do dziś nie­otwar­ta.

Po raz ko­lej­ny przej­rza­ła się w lu­strze, przy­gła­dzi­ła tur­ku­so­wy swe­ter, na­ci­ąga­jąc opa­da­jące ra­mię pod samą szy­ję. Nie była przy­zwy­cza­jo­na do ta­kich wy­jść. Jako na­sto­lat­ka nie im­pre­zo­wa­ła, bo nie mia­ła oka­zji, a i ro­dzi­ce za bar­dzo jej na to nie po­zwa­la­li. Jako stu­dent­ka sku­pi­ła się na na­uce, bo ko­ńczy­ła dwa kie­run­ki stu­diów: fi­nan­se i ban­ko­wo­ść oraz psy­cho­lo­gię. Ja­kże zró­żni­co­wa­ne ob­sza­ry wy­bra­ła. Je­den pod­po­wia­dał ro­zum, bo do­brze płat­na pra­ca, dru­gi – ser­ce. Su­mien­nie przy­kła­da­ła się do na­uki, by mieć sty­pen­dium, za któ­re utrzy­my­wa­ła się we Wro­cła­wiu. Nie w gło­wie było jej ba­lo­wa­nie. Tak na­praw­dę, ma­jąc trzy­dzie­ści osiem lat nie­wie­le prze­ży­ła: ani przy­jem­no­ści, ani suk­ce­sów oso­bi­stych. No, może pra­ca na sta­no­wi­sku kie­row­nicz­ki brzmi dum­nie, ale czy ją lu­bi­ła? Kie­dyś tak, ale te­raz tyl­ko do­dat­ko­wa pre­mia po­wo­do­wa­ła, że co­dzien­nie za­bie­ra­ła pa­pie­ry do domu, by wie­czo­rem spędzić czas ra­zem z cy­fer­ka­mi. Ja­kim kosz­tem utrzy­my­wa­ła się na tym sta­no­wi­sku? Kto ma­jący ro­dzi­nę by tak ro­bił?

Po­de­szła do okna, wci­snęła się za fi­ran­kę, ob­ró­ci­ła do­nicz­kę z or­chi­deą. Jej mi­ęk­kie, bia­łe kwia­ty cie­szy­ły oczy. Roz­wi­nęły się do­pie­ro trzy, ale na ga­łąz­ce cze­ka­ło jesz­cze kil­ka za­mkni­ętych ku­lek. Or­chi­dea, we­dług fi­lo­zo­fii feng shui, to ro­śli­na szczęścia, a ta­kże sym­bol płod­no­ści i do­sko­na­ło­ści wzro­stu. Be­ata mia­ła ich kil­ka: za­częła je ku­po­wać, gdy za­ma­rzy­ła o dziec­ku. A że wie­rzy­ła w moc ro­ślin, to na pa­ra­pe­cie za­wi­ta­ły nie tyl­ko one, ale też całe mnó­stwo in­nych. Ko­lej­ną do­nicz­kę, któ­rą prze­su­wa­ła w ró­żne stro­ny, za­miesz­ki­wał fio­łek afry­ka­ński o ró­żo­wym za­bar­wie­niu. Uro­kli­wa ro­śli­na o po­kry­tych mesz­kiem li­ściach przy­ci­ąga do domu wszel­kie bo­gac­two, co dla niej by­ło­by przy­jem­ną od­mia­ną. Po­pra­wia też sa­mo­po­czu­cie, szcze­gól­nie oso­bom cier­pi­ącym na de­pre­sję. Be­ata do­sko­na­le pa­mi­ęta­ła, by przy pod­le­wa­niu nie za­mo­czyć za­mszo­wych li­ści i ich ogon­ków. Ide­al­nie spraw­dza­ło się pod­le­wa­nie na bia­łą pod­staw­kę – ta­kich mia­ła naj­wi­ęcej. Ko­lo­ry do­ni­czek były na­to­miast do­bie­ra­ne do ko­lo­ru kwia­tów, je­że­li ta­kie się po­ja­wia­ły. Es­te­ty­ka była dla Be­aty bar­dzo wa­żna, przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o ro­śli­ny. Gęsta zie­leń, za­mszo­we li­ście i bla­do­ró­żo­we kępy kwia­tów nie­zmien­nie wy­wo­ły­wa­ły u niej uśmiech w te smut­ne dni po­zba­wio­ne sło­ńca i ra­do­snych ko­lo­rów za oknem.

Wy­su­nęła się zza fi­ran­ki i skie­ro­wa­ła w stro­nę me­bli. Roz­łączy­ła li­ście pa­pro­ci zwi­sa­jącej ze ścien­nej pó­łki, by lu­źno spa­da­ły, two­rząc zie­lo­ny gąszcz kar­bo­wa­nych ma­cek. Błysz­czące, mie­ni­ące się in­ten­syw­ną zie­le­nią li­ście od­wdzi­ęcza­ły się jej za do­brą opie­kę, da­jąc tlen i ra­do­ść. Pa­proć po­ma­ga osi­ągnąć we­wnętrz­ny spo­kój i har­mo­nię, a ta do­sko­na­le się roz­ra­sta­ła w tym roz­pro­szo­nym świe­tle. Be­ata pa­mi­ęta­ła o tym, że ostre kra­wędzie me­bli za­kłó­ca­ją prze­pływ do­brej ener­gii w domu, dla­te­go na ro­gach rów­nież po­sta­wi­ła kil­ka tych zie­lo­nych eks­po­na­tów. Pod­la­ła jesz­cze cy­kla­men sto­jący dum­nie na ko­mo­dzie. Ob­fi­cie za­kwi­tł: nic dziw­ne­go, co­dzien­nie do nie­go mó­wi­ła przed pra­cą, kie­dy od­wie­dza­ła go z po­ran­ną kawą w rękach.

Dziś już nie ma cza­su, ale ju­tro spraw­dzi, czy któ­ryś z kwia­tów nie wy­ma­ga pod­ci­ęcia, bo już za­ko­ńczył etap kwit­nie­nia. Może ob­ró­ci go w kie­run­ku świa­tła, by nie po­chy­lił się za­nad­to w jed­ną stro­nę. Cy­kla­men to ko­lej­ny w jej ko­lek­cji kwiat o owal­nych, mi­ęk­kich, owło­sio­nych li­ściach. Be­ata lu­bi­ła po nich de­li­kat­nie prze­su­wać opusz­ka­mi pal­ców, a bi­sku­pie kwia­ty nie­zmien­nie cie­szy­ły oko. Cy­kla­men kwit­nie bar­dzo dłu­go, two­rząc za­chęca­jącą ko­lo­ro­wą ko­pu­łę. Do­nicz­ka rzu­ca­ła się w oczy już z da­le­ka: Be­acie uda­ło się zna­le­źć krzy­kli­wy ko­lor, któ­ry wspa­nia­le kon­tra­sto­wał z zie­le­nią li­ści.

Be­ata za­trzy­ma­ła się dłu­żej wśród kwia­tów nie bez po­wo­du. Ko­bie­ta od­wle­ka­ła wy­jście do lu­dzi, do ko­le­ża­nek. A za­ci­sze do­mo­we ku­si­ło, by się roz­my­ślić, oj ku­si­ło. Mu­sia­ła szyb­ko się ze­brać: jesz­cze mo­ment i by­ła­by go­to­wa wy­my­ślić ja­kąś wy­mów­kę. Wy­star­czy­ło­by jed­no zgrab­ne kłam­stwo: ból gło­wy czy złe sa­mo­po­czu­cie, i zo­sta­nie w cie­płych do­mo­wych pie­le­szach.

Płaszcz, tor­ba, klu­cze, drzwi trza­snęły – nie ma już od­wro­tu. Od au­to­bu­su do klu­bu Szok nie było da­le­ko. Mimo że sło­ńce daw­no za­szło, w mie­ście nie było ciem­no, a ma­gicz­nie. Wszędzie świa­tła, neo­ny, ko­lo­ro­we wi­try­ny skle­po­we, pe­łno ra­do­snych lu­dzi. W ko­ńcu czas wa­len­ty­nek sprzy­jał wy­jściom. Już z da­le­ka ma­cha­ły do Be­aty przy­ja­zne ręce. Ode­tchnęła z ulgą: przy­naj­mniej nie musi ich szu­kać. Dziew­czy­ny nie tra­ci­ły cza­su, po­my­śla­ła, nie były same, a w to­wa­rzy­stwie kil­ku mężczyzn. Ze­stre­so­wa­na, po­de­szła się przy­wi­tać, podśpie­wu­jąc pod no­sem: „Co ja ro­bię tu, ooo”. Za­ło­ży­ła, że tekst pio­sen­ki Elek­trycz­nych Gi­tar doda jej nie­co od­wa­gi. Niech ten wie­czór się już sko­ńczy. To cho­re, że się na to zgo­dzi­ła, mimo że zu­pe­łnie nie mia­ła ocho­ty na za­ba­wę.

Rozdział III

Powalentynkowy niesmak

Mo­co­wa­ła się chwi­lę z po­wie­ka­mi, któ­re ci­ąży­ły jej ni­czym dwie ce­głów­ki. Wresz­cie uj­rza­ła me­ble i okno. Nie­bo spo­wi­ły ciem­ne chmu­ry: na­wet one do­sto­so­wa­ły się do jej po­ran­ne­go na­stro­ju. Pul­su­jący ból gło­wy uak­tyw­nił się wraz z otwar­ciem oczu. Chcia­ła się po­pra­wić i lek­ko unie­ść, ale nie mo­gła. Je­że­li po­wie­ki były jak ce­gły, to jej gło­wa przy­po­mi­na­ła be­to­no­wy mo­nu­ment. Pró­bo­wa­ła wró­cić pa­mi­ęcią do wczo­raj­sze­go wie­czo­ru. Po im­pre­zie wa­len­tyn­ko­wej lu­dzie po­win­ni wsta­wać ra­do­śnie, ale ona wca­le nie czu­ła eu­fo­rii. Do­brze, że dziś dzień wol­ny: może po­le­żeć dłu­żej i do­jść do sie­bie.

Pa­mi­ęta, jak sie­dzie­li przy sto­li­ku. Było ich kil­ka­na­ścio­ro. Zna­ła tyl­ko dziew­czy­ny. Już po go­dzi­nie wszy­scy byli po dwóch drin­kach, a to do­pie­ro po­czątek, jak żar­to­wa­ły. Ci­ągle ktoś pro­sił Be­atę do ta­ńca. Ró­żni fa­ce­ci, nie pa­mi­ęta na­wet ich twa­rzy, tyl­ko ogól­ne za­ry­sy. Je­den wy­so­ki za­la­ty­wał pa­pie­ro­sa­mi, dru­gi ni­ski z du­żym brzu­chem, o któ­ry obi­ja­ła się w ta­ńcu, a ko­lej­ny był miły, ale i tak nie mo­gła z nim po­roz­ma­wiać, bo mu­zy­ka za­głu­sza­ła ka­żde zda­nie i te pró­by roz­mów wy­gląda­ły śmiesz­nie, bo ro­zu­mia­ła tyl­ko po­ło­wę wy­po­wie­dzi.

Dziw­ne, że tyl­ko ją pro­szo­no do ta­ńca: dziew­czy­ny sie­dzia­ły. Gdy mó­wi­ła, że już nie ma ocho­ty na pląsy, wy­py­cha­ły ją na par­kiet wręcz na siłę. Mru­ga­ły za­chęca­jąco: idź, co ci za­le­ży, to tyl­ko je­den ta­niec, po­wta­rza­ły. Po dwóch go­dzi­nach Olka przy ba­rze za­gad­nęła do niej:

– No i któ­re­go wy­bra­łaś?

– Jak to: któ­re­go? – spy­ta­ła Be­ata, mru­żąc nie­pew­nie oczy.

– No wiesz, na ko­lej­ną rand­kę – uści­śli­ła Olka z uśmiesz­kiem ło­bu­za i już nie­co męt­nym wzro­kiem, jak­by to było ta­kie oczy­wi­ste.

– Żad­ne­go, nie mam ocho­ty na rand­ki, jak spo­tkam ko­goś od­po­wied­nie­go, to się umó­wię. To przy­pad­ko­wi fa­ce­ci, któ­rzy przy­szli na pod­ryw, to nie dla mnie. – Be­ata po­chy­li­ła się, mó­wi­ąc gło­śno wprost do ucha Olki, by prze­krzy­czeć mu­zy­kę.

– Nie tacy zno­wu przy­pad­ko­wi – uśmiech­nęła się ta­jem­ni­czo ko­le­żan­ka.

Źre­ni­ce Be­aty po­wi­ęk­szy­ły się mo­men­tal­nie, a mózg prze­two­rzył na­gle wszyst­kie mi­gaw­ki z dzi­siej­sze­go wie­czo­ru, któ­re za­czy­na­ły się ukła­dać w że­nu­jącą ca­ło­ść.

– Co masz na my­śli? – Be­ata za­stąpi­ła dro­gę Olce, któ­ra z dwo­ma drin­ka­mi kie­ro­wa­ła się już w stro­nę sto­li­ków.

– No prze­cież zro­bi­ły­śmy to dla cie­bie. Po­da­ły­śmy na tacy kil­ku fa­ce­tów, mo­gła­byś któ­re­goś wy­brać – krzy­cza­ła w jej kie­run­ku, ob­ser­wu­jąc szklan­ki, bo jed­na z nich nie­bez­piecz­nie się prze­chy­li­ła i wy­cie­kło z niej kil­ka kro­pel ko­lo­ro­we­go pły­nu.

– To wy ka­za­ły­ście im pro­sić mnie do ta­ńca? – Pie­kący żar po­ja­wił się na po­licz­kach Be­aty, dło­nie zwil­got­nia­ły.

– Nie tyle ka­za­ły­śmy, ile na­po­mknęły­śmy im, że je­steś wol­na, no może za­pro­si­ły­śmy ich tu­taj spe­cjal­nie, ale spójrz, jaki masz wy­bór. Tam przy sto­li­ku jesz­cze cze­ka w ko­lej­ce ko­lej­nych dwóch: An­drzej i Eryk. – Olka ski­nęła gło­wą w ich stro­nę. – Faj­ne chło­pa­ki. Mó­wią, że je­steś nie­zła jak na swo­je lata i chęt­nie się z tobą umó­wią. – Olka par­sk­nęła z roz­ba­wie­niem i omi­ja­jąc sla­lo­mem grup­kę pod­chmie­lo­nych osób sto­jących tuż obok, prze­ci­snęła się do sto­li­ka, przy któ­rym dziew­czy­ny już ma­cha­ły nie­cier­pli­wie w jej kie­run­ku.

Be­ata po­de­rwa­ła się, by usi­ąść na łó­żku, bo im dłu­żej le­ża­ła, tym bar­dziej na­si­la­ły się wspo­mnie­nia z po­przed­nie­go dnia. O ile na po­cząt­ku pró­bo­wa­ła so­bie je przy­po­mnieć, o tyle te­raz chcia­ła jak naj­szyb­ciej prze­stać o nich my­śleć. Prysz­nic. Tak, to będzie naj­lep­sze le­kar­stwo. Szła chwiej­nym kro­kiem, przy­trzy­mu­jąc się fu­try­ny i ścia­ny, mrocz­ki przed ocza­mi jej nie opusz­cza­ły, a przed­po­kój nie­bez­piecz­nie wi­ro­wał. Ochla­pa­ła twarz zim­ną wodą, co sku­tecz­nie ją po­bu­dzi­ło, przy­naj­mniej na chwi­lę.

Gdy Olka wy­ga­da­ła się o za­sadz­ce, któ­rą za­sta­wi­ły dziew­czy­ny, wzbu­rze­nie Be­aty nie mia­ło gra­nic. Za­miast soku wzi­ęła pierw­sze­go drin­ka i wy­pi­ła go dusz­kiem, owład­ni­ęta zło­ścią i ża­lem. Nim zdąży­ła prze­my­śleć swo­ją sy­tu­ację, ktoś zła­pał ją za ra­mię i po­rwał do ta­ńca. Wy­so­ki blon­dyn uśmie­chał się cie­pło, ta­ńczy­li. Był miły i świet­nie się ru­szał. Po dwóch pio­sen­kach za­pro­po­no­wał ko­lej­ne­go drin­ka, wy­pi­ła go tak samo szyb­ko, jak po­przed­nie­go. Przy­jem­ne go­rąco ude­rzy­ło jej do gło­wy już po kil­ku mi­nu­tach, a obo­jęt­no­ść na sy­tu­ację, w któ­rej się zna­la­zła, za­wi­ta­ła na do­bre. Ich ta­niec już nie był lu­źny i roz­ryw­ko­wy: cia­ła splo­tły się w ero­tycz­nym uści­sku. Chło­pak przez cały czas przy­ci­skał ją do sie­bie, a jego ręce błądzi­ły po ple­cach, wsu­wa­jąc się co­raz głębiej pod lu­źny swe­ter. De­li­kat­nie go ode­pchnęła, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że so­bie tego nie ży­czy, ale te sub­tel­ne alu­zje w ogó­le na nie­go nie dzia­ła­ły. Krzyk­nęła, pró­bu­jąc się prze­bić przez mu­zy­kę:

– Daj spo­kój. Któ­ra cię na­sła­ła? We­ro­ni­ka, Olka czy Ga­bry­sia?

– Co? – Mężczy­zna prze­stał się po­ru­szać w rytm mu­zy­ki i omió­tł swo­ją to­wa­rzysz­kę męt­nym, lu­bie­żnym spoj­rze­niem.

– Od któ­rej mo­jej ko­le­żan­ki je­steś? – Spy­ta­ła po­now­nie, już tyl­ko kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od jego twa­rzy.

– Od żad­nej – unió­sł brwi ze zdzi­wie­nia.

– To dla­cze­go ze mną ta­ńczysz?

– Bo mi się spodo­ba­łaś.

Ba­wi­ła się tak bez­tro­sko i swo­bod­nie, bo my­śla­ła, że to je­den z za­pro­szo­nych przez dziew­czy­ny zna­jo­mych. Ko­lej­ny ko­leś, z któ­rym chcia­ły ją ze­swa­tać. Na­gle do­ta­rło do Be­aty, że to zu­pe­łnie obcy chło­pak. Te­raz za­częła mu się przy­glądać z nie­po­ko­jem: był młod­szy, pew­nie miał nie wi­ęcej niż dwa­dzie­ścia sze­ść lat. Nie mia­ła cza­su na ana­li­zo­wa­nie jego uro­dy, bo chło­pak ob­ró­cił ją kil­ka razy w ta­ńcu i z wpra­wą przy­ci­ągnął do sie­bie, za­nu­rza­jąc gło­wę w jej de­kolt i przy­trzy­mu­jąc za po­śla­dek. Ogar­ni­ęta prze­ra­że­niem, wy­szar­pa­ła się z moc­ne­go uści­sku i skie­ro­wa­ła się bie­giem do sto­li­ka dziew­czyn. Ga­bry­sia wy­ru­szy­ła jej na­prze­ciw.

– O, wi­dzę, że się do­brze ba­wisz, to wspa­nia­le. Idę po drin­ka, chcesz?

– Tak, idę z tobą, mu­szę się gdzieś scho­wać przed na­mol­ny­mi ad­o­ra­to­ra­mi.

– Dziś chy­ba się nie nu­dzi­łaś, mia­łaś praw­dzi­we wzi­ęcie. – Ga­bry­sia chcia­ła wy­ba­dać, czy ko­le­żan­ka jest za­do­wo­lo­na, nie wie­dząc, że Olka się wy­ga­da­ła.

– To praw­da, ale za­raz będę się zbie­rać, nie czu­ję się naj­le­piej. – Be­ata kątem oka szu­ka­ła zna­jo­mej syl­wet­ki blon­dy­na; na szczęście nie było jej wi­dać na ho­ry­zon­cie.

– No co ty, za­raz wszyst­kie idzie­my po­ta­ńczyć, cho­dź, może jesz­cze po­znasz kil­ku faj­nych fa­ce­tów.

– Kil­ku!? Ilu jesz­cze?! – krzyk­nęła ze zło­ścią.

Ga­bry­sia za­sko­czo­na za­trzy­ma­ła się w pół kro­ku, a Be­ata kon­ty­nu­owa­ła.

– Ilu? – po­wtó­rzy­ła już spo­koj­niej, ale jej złow­ro­gie spoj­rze­nie prze­szy­wa­ło ko­le­żan­kę na wskroś. – Ilu ich jesz­cze dla mnie ma­cie, co? Może pod sto­łem sprze­da­je­cie bi­le­ty na ta­niec ze mną, a może na coś wi­ęcej? Może pod­pi­sa­ły­ście z nimi ja­kąś umo­wę, jak mają się za­cho­wy­wać, o czym ze mną ga­dać? – Be­ata wzi­ęła od Ga­bry­si mo­ji­to i prze­chy­li­ła je do dna, osten­ta­cyj­nie pa­trząc na ko­le­żan­kę.

– No co ty, mia­łaś się tyl­ko do­brze ba­wić. – Ga­bry­sia ner­wo­wo prze­stępo­wa­ła z nogi na nogę.

– No to ba­wię się świet­nie: da­łam się ob­ma­cy­wać ob­cym fa­ce­tom w ta­ńcu, a ich pi­jac­ki od­dech był cu­dow­nie orze­źwia­jący. A może to wy się do­brze ba­wi­cie? Może ro­bi­cie za­kła­dy, któ­re­go wy­bio­rę albo któ­re­mu dam się po­ca­ło­wać? I jak mi idzie? Je­ste­ście usa­tys­fak­cjo­no­wa­ne? – Spoj­rze­nie Be­aty pa­li­ło ży­wym ogniem twarz mil­czącej ko­le­żan­ki.

Chcia­ła jesz­cze coś do­dać, ale na­pa­to­czył się blon­dyn i szarp­nął jej rękę.

– Tu­taj się scho­wa­łaś, świet­na pio­sen­ka, cho­dź.

Ule­gła, da­jąc się wci­ągnąć w ko­lej­ny ero­tycz­ny ta­niec, w któ­rym pod­chmie­lo­ny i na­pa­lo­ny mło­dzie­nia­szek po­czy­nał so­bie wo­bec niej co­raz śmie­lej. Gdy roz­pi­ął jej sta­nik, po­wie­dzia­ła dość. Chcia­ła zro­bić na zło­ść dziew­czy­nom, pra­gnęła, by wi­dzia­ły, jak do­brze się bawi i że nie jest tak drętwa, jak my­ślą, ale tego było za wie­le. Pod pre­tek­stem po­trze­by pó­jścia do ła­zien­ki wy­su­nęła się z jego ob­jęć. Pędem ru­szy­ła do szat­ni, by jak naj­szyb­ciej za­ko­ńczyć ten wy­jąt­ko­wo ża­ło­sny wie­czór.

Mia­ła tyle lat na kar­ku, a spędza­ła wie­czór z ob­cy­mi fa­ce­ta­mi na­ga­nia­ny­mi przez przy­ja­ció­łki. Czy na pew­no przy­ja­ció­łki? Zu­pe­łnie ina­czej wy­obra­ża­ła so­bie to bab­skie spo­tka­nie. Mia­ły się wy­ga­dać z bie­żących pro­ble­mów, a po­tem się śmiać, pić, ta­ńczyć ra­zem na par­kie­cie, wy­głu­piać się i na­bi­jać z przy­pad­ko­wych chło­pa­ków. To, co się wy­da­rzy­ło, upo­ko­rzy­ło ją, i to bar­dzo. Była jak ta lal­ka po­da­wa­na so­bie z rąk do rąk. „Pa­trz­cie, ona jest wol­na, nie ma fa­ce­ta, kto ją ze­chce?”. Tyl­ko ta­kie­go ogło­sze­nia bra­ko­wa­ło przez me­ga­fon.

Te wspo­mnie­nia uru­cho­mi­ły łzy. Błysz­cza­ły w kąci­kach ni­czym naj­dro­ższe dia­men­ci­ki. Za­la­ła je wodą, by nie pod­dać się uczu­ciu bez­rad­no­ści, któ­re ją osnu­ło. Wstyd i po­ni­że­nie pa­li­ły ją od środ­ka. Ko­ńczy­ła prysz­nic, z ka­żdą mi­nu­tą przy­by­wa­ło jej sił, ale wspo­mnie­nia bo­la­ły tak samo. Pa­mi­ęta, że wró­ci­ła tak­sów­ką, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na kosz­ty. Pra­gnie­nie, by jak naj­szyb­ciej zna­le­źć się w domu, było sil­niej­sze niż prag­ma­tyzm. Nie tak się szu­ka dru­giej po­łów­ki, co one so­bie wy­obra­ża­ły?

Kil­ka ły­ków aro­ma­tycz­nej kawy przy­nio­sło uko­je­nie. Żo­łądek nie był jesz­cze go­to­wy na śnia­da­nie. Be­ata si­ęgnęła więc po roz­po­czętą ksi­ążkę, przy­kry­ła się ko­cem i od­da­ła lek­tu­rze, by za­jąć my­śli czy­mś in­nym niż nie­uda­ny wie­czór. Gdy mia­ła dwa­na­ście lat, stłu­kła czaj­nik mamy, taki wa­żny, od kom­ple­tu, któ­ry wy­ci­ąga się tyl­ko na świ­ęta. Scho­wa­ła się wte­dy w po­ko­ju. Cała przy­kry­ta ko­cem li­czy­ła, że znik­nie, pra­gnęła tego bar­dzo, dziś rów­nież.

Rozdział IV

Zielona przystań

Gdy ko­ńczy­ła ko­lej­ny roz­dział i bo­ha­ter­ka wła­śnie trza­snęła drzwia­mi, od­cho­dząc od męża, pi­ka­nie te­le­fo­nu dało znać, że na­de­szła wia­do­mo­ść. Oby do­bra, po­my­śla­ła Be­ata, nie­chęt­nie od­kła­da­jąc ksi­ążkę. „Pa­mi­ętaj o ju­trzej­szym obie­dzie, có­recz­ko”– od­czy­ta­ła SMS od mamy. No tak, obiad, za­po­mnia­ła, że ju­tro ta­kże cze­ka ją stre­su­jący dzień, cho­ciaż jak byk w ka­len­da­rzu sta­ło, no ale jesz­cze trze­ba na nie­go spoj­rzeć, a do tego nie mia­ła gło­wy ani wczo­raj, ani dziś. Nie będzie się te­raz tym de­ner­wo­wać, do­ko­ńczy lek­tu­rę, coś zje, bo żo­łądek za­czął się do­ma­gać nor­mal­ne­go po­si­łku. To ozna­cza­ło tyl­ko jed­no: że wra­ca do sie­bie. Nikt jej dziś nie zmu­si do wy­jścia spod koca, tej so­bo­ty nie odda ni­ko­mu. Przy­trzy­ma­ła dłu­żej przy­cisk te­le­fo­nu, ekran po­czer­niał, prze­wró­ci­ła ko­lej­ną kart­kę. Lu­dzie zde­cy­do­wa­nie za rzad­ko mają ta­kie chwi­le sam na sam ze sobą. Cza­sem boi się tych mo­men­tów, ale dziś po­trze­bu­je go jak ni­g­dy.

***

Nie­dziel­ne lu­to­we nie­bo za­snu­ły ciem­ne chmu­ry, ale świa­do­mo­ść, że do wio­sny bli­żej niż da­lej, dzia­ła­ła ko­jąco na sa­mo­po­czu­cie Be­aty. Po­ci­ąg do ro­dzi­ców od­je­żdżał po dwu­na­stej. Wol­ne przed­po­łud­nie za­mie­rza­ła spędzić na do­gląda­niu kwia­tów, ale, nie­ste­ty, jej obo­wi­ąz­ko­wo­ść dała o so­bie znać: wzrok podążył ku sto­si­ko­wi pa­pie­rów, któ­re za­bra­ła do domu, a któ­re ci­ągle nie zo­sta­ły przej­rza­ne. Tak więc w to­wa­rzy­stwie du­że­go kub­ka z kawą za­bra­ła się do ana­li­zo­wa­nia ryn­ku i przy­go­to­wy­wa­nia no­wych ofert dla klien­tów.

Po dwóch go­dzi­nach nie­odry­wa­nia się od no­ta­tek z przy­jem­no­ścią zro­bi­ła ob­chód ca­łe­go miesz­ka­nia. Zaj­rza­ła do ka­żdej zie­lo­nej ro­ślin­ki, by spraw­dzić, czy cze­goś przy­pad­kiem nie po­trze­bu­je. Jej za­mi­ło­wa­nie do kwia­tów po­cho­dzi­ło jesz­cze z cza­sów, gdy jako dwu­dzie­sto­lat­ka pra­co­wa­ła do­ryw­czo w kwia­ciar­ni u zna­jo­mej ro­dzi­ców. Po­trze­bo­wa­ła pie­ni­ędzy na na­ukę, na spe­łnia­nie ma­rzeń, na wła­sne po­trze­by.

W kwia­ciar­ni pra­co­wa­ła w week­en­dy, kie­dy ruch był zde­cy­do­wa­nie wi­ęk­szy. To tam za­uwa­ży­ła, że czu­je się bar­dzo do­brze wśród ro­ślin, a kom­po­no­wa­nie wi­ąza­nek i stro­ików, mimo po­kłu­tych pal­ców, spra­wia jej ogrom­ną przy­jem­no­ść. Pani Ste­nia, któ­ra ją za­trud­ni­ła, rów­nież lu­bi­ła tę pra­cę, ale star­szy wiek i licz­ne tra­pi­ące ją cho­ro­by nie po­zwa­la­ły na taką ak­tyw­no­ść, jaka była po­trzeb­na przy pro­wa­dze­niu tego biz­ne­su. Be­ata na­wet przez chwi­lę my­śla­ła, by za­ło­żyć kwia­ciar­nię, a może po­pro­wa­dzić tę, bo nie­raz sły­sza­ła od pani Ste­ni, któ­ra ka­za­ła jej się ty­tu­ło­wać cio­cią, że jak­by mia­ło komu to prze­ka­zać, toby już daw­no dała so­bie spo­kój z tym in­te­re­sem. Be­ata wspo­mnia­ła o tym ro­dzi­com, ale ich re­ak­cja sku­tecz­nie ją wy­le­czy­ła. Stra­ta pie­ni­ędzy, żad­nych sta­bil­nych za­rob­ków, po­szu­ka­ła­by po­rząd­nej pra­cy i naj­pierw sko­ńczy­ła stu­dia, a nie my­śla­ła o biz­ne­sie, któ­ry na pew­no oka­że się nie­wy­pa­łem. Już wi­ęcej nie po­ru­sza­ła tego te­ma­tu, ale to nie zna­czy, że nie ma­rzy­ła. Może kie­dyś. Prze­cież cho­dze­nie do pra­cy z sa­tys­fak­cją i przy­jem­no­ścią jest wa­żniej­sze niż wy­so­kie za­rob­ki. Tego nie da się wy­ce­nić bez­dusz­ny­mi bank­no­ta­mi.

Pra­ca w ban­ku to mo­żli­wo­ść spła­ty kre­dy­tu, ale oku­pio­na ogrom­nym stre­sem. Czy war­to? Jak się nie ma wy­jścia, to tak musi być. A tych wszyst­kich rad o tym, że jak ci się nie po­do­ba, to zmień, udzie­la­ją lu­dzie, któ­rzy chy­ba nie zna­ją praw­dzi­we­go ży­cia. Gdy­by to było ta­kie pro­ste, jak ogła­sza­ją wszy­scy mo­ty­wa­to­rzy, że mo­żesz wszyst­ko, je­śli tyl­ko chcesz, to ka­żdy by wy­ko­ny­wał pra­cę swo­ich ma­rzeń za go­dzi­we pie­ni­ądze. Ta­kich jak ona jest wie­lu. Tłam­szo­nych przez nie­lu­bia­ne za­jęcie, pła­cących za co­dzien­ne wy­jścia do pra­cy ro­snącą fru­stra­cją, któ­ra wpły­wa na całe ich ży­cie. Ile tak będzie jesz­cze tkwić w tym cho­rym ukła­dzie uza­le­żnień? Kil­ka czy kil­ka­na­ście lat? Co roku ma na­dzie­ję, że coś się zmie­ni, tyl­ko że ży­cie ucie­ka tak szyb­ko.

Ro­dzi­ce sta­ra­li się, jak mo­gli, by za­pew­nić cór­kom do­bre wa­run­ki do na­uki. Miesz­ka­li w Oła­wie w domu dziad­ków. Bab­cię Be­ata za­pa­mi­ęta­ła jako cie­płą, ga­da­tli­wą ko­bie­tę, pe­łną ser­decz­no­ści do swo­ich wnu­czek. Dziad­ka jed­nak roz­sta­wia­ła po kątach i trzy­ma­ła w ry­zach, ma­wia­ła, że z chło­pa­mi tak trze­ba, by im głu­po­ty do gło­wy nie przy­cho­dzi­ły. Dzia­dek ro­bił, co ka­za­ła, gdy pa­trzy­ła, ale gdy tyl­ko na chwi­lę spu­ści­ła go z oczu, nie stro­nił od ko­le­gów i za­kra­pia­nych im­prez. Upi­jał się na we­so­ło i po po­wro­cie, aby nie do­stać wa­łkiem po gło­wie, za­wsze roz­śmie­szał żonę, więc jego wy­sko­ki ucho­dzi­ły mu na su­cho. Taka za­rad­na ko­bie­ta z niej była: ogar­nia­ła do­mo­we ży­cie, a ta­kże pra­cę w ogro­dzie i polu. Dziad­ko­wie mie­li ka­wa­łek zie­mi kil­ka ki­lo­me­trów od domu. Be­ata pa­mi­ęta, jak je­ździ­ła tam na ro­we­rze ra­zem z bab­cią, by zbie­rać ziem­nia­ki lub do­glądać upraw.

Bab­cia zma­rła dzie­si­ęć lat temu, nie do­cze­ka­ła ślu­bu Be­aty. Może to i le­piej, bo był skrom­ny, a na przy­jęcie we­sel­ne zo­sta­li za­pro­sze­ni je­dy­nie naj­bli­żsi. Pra­wie wszy­scy z jej ro­dzi­ny, bo ze stro­ny To­ma­sza było za­le­d­wie je­de­na­ście osób. Nie było to we­se­le, któ­re spe­łni­ło­by ocze­ki­wa­nia bab­ci, ale na­rze­czo­ny gło­śno opo­no­wał wo­bec wiel­kie­go spędu lu­dzi, na co Be­ata przy­sta­ła. Nie był zbyt ro­dzin­ny i sta­ra­ła się to usza­no­wać, nie­ste­ty, kosz­tem swo­je­go ma­rze­nia.

Dzia­dek ma obec­nie osiem­dzie­si­ąt trzy lata i miesz­ka z jej ro­dzi­ca­mi. Zaj­mu­je po­kój na par­te­rze, bo ma pro­ble­my z no­ga­mi. Wiecz­nie prze­sia­du­je w ulu­bio­nym fo­te­lu w sa­lo­nie, w kącie przy oknie, i ob­ser­wu­je, co się dzie­je w domu. Z tej per­spek­ty­wy ma też do­bry wi­dok na kuch­nię. Po­ru­sza się już tyl­ko o la­sce, a i to z wiel­kim tru­dem. Po gry­ma­sie na jego twa­rzy wi­dać, że ta czyn­no­ść spra­wia mu ogrom­ny ból. Dzia­dek za­raz po śmier­ci bab­ci do­stał uda­ru i od tam­tej pory nie mówi. Uśmie­cha się je­dy­nie, kiwa gło­wą i stu­ka la­ską, jak się chce o coś upo­mnieć.

Be­ata w tym za­my­śle­niu gła­dzi­ła zwi­lżo­nym wa­ci­kiem li­ście mon­ste­ry, miej­sce przy miej­scu, po­zby­wa­jąc się le­d­wo wi­docz­nej war­stwy ku­rzu. Ta czyn­no­ść uspo­ka­ja­ła ją i wy­ci­sza­ła. Mon­ste­ra to znak eks­pan­sji i wzro­stu. Poza tym gład­kie li­ście pi­ęk­nie błysz­czą we wpa­da­jącym przez okno sło­ńcu. Ten kwiat prężący się w rogu po­ko­ju wzbu­dzał praw­dzi­wy po­dziw. Nie bez po­wo­du mon­ste­ry sta­wia się w tym kącie: jest to róg do­stat­ku. Po­ma­ga­ją też zwi­ęk­szyć ja­sno­ść umy­słu oraz przy­wra­cać har­mo­nię. Przy­da­je się to w tych czte­rech ścia­nach, tak smut­nych, od­kąd miesz­ka­ła sama. Feng shui to sztu­ka ży­cia w zgo­dzie z na­tu­rą, do któ­rej Be­ata ucie­ka­ła od co­dzien­nych pro­ble­mów. By po­pra­wić swo­je sa­mo­po­czu­cie, po­wta­rza­ła so­bie, że ro­śli­ny mają na nią zba­wien­ny wpływ. Czy tak było na­praw­dę? Sko­ro się uśmie­cha­ła do nich co­dzien­nie, to chy­ba tak.

– Wy­cie­rać li­ście z ku­rzu, komu by się chcia­ło – prych­nęła któ­re­goś dnia Ga­bry­sia w pra­cy, gdy Be­ata opo­wia­da­ła o swo­im zie­lo­nym hob­by.

– Masz za dużo cza­su, i tyle, jak­by ci dzie­ci mi­ędzy no­ga­mi bie­ga­ły, toby ci to na­wet przez myśl nie prze­szło. – Prze­wra­ca­ła ocza­mi ze zdzi­wie­nia.

– A kurz z te­le­wi­zo­ra czy lap­to­pa wy­cie­rasz? – Nie da­wa­ła za wy­gra­ną po­iry­to­wa­na Be­ata.

– To co in­ne­go, może dla­te­go mam tyl­ko dwa kwiat­ki: san­se­wie­rię od cie­bie i kom­po­zy­cje su­ku­len­tów. Są ge­nial­ne, nie trze­ba nic z nimi ro­bić.

Ta­kie roz­mo­wy Be­ata za­zwy­czaj ko­ńczy­ła głębo­kim wes­tchnie­niem. Zwy­kle nie pró­bo­wa­ła prze­ko­ny­wać ko­le­ża­nek do swo­jej pa­sji: ro­ślin, któ­re zaj­mo­wa­ły jej wąskie pa­ra­pe­ty, pó­łki i wol­ne na­ro­żni­ki, ale od cza­su do cza­su pre­zen­to­wa­ła im ja­kiś okaz, do­bie­ra­jąc od­po­wied­ni ga­tu­nek pod ich cha­rak­te­ry. Bo ro­śli­ny trze­ba do­pa­so­wać do czło­wie­ka. Po­dob­nie jak z sa­mo­cho­dem: dla jed­nych ro­dzin­ny, dla dru­gich spor­to­wy, a jesz­cze inny szu­ka ta­kie­go, by po pro­stu mało pa­lił. Ro­śli­ny też mu­szą tra­fić do od­po­wied­nie­go opie­ku­na, by było im ra­zem do­brze i żyli w sym­bio­zie.

Be­ata nie­chęt­nie się ode­rwa­ła od zie­lo­nych przy­ja­ciół, bo jej my­śli za­częły krążyć wo­kół dzi­siej­szej wi­zy­ty u ro­dzi­ców. Spa­ko­wa­ła ko­sme­ty­ki: nie będzie tam spa­ła, ale może po­pra­wi ma­ki­jaż przed po­wro­tem. Lubi to miej­sce, bo to jej dom ro­dzin­ny, ale gdy zbyt dłu­go tam prze­by­wa, często do­cho­dzi do spi­ęć. Ro­dzi­ce ci­ągle żyją prze­szło­ścią i nie mogą jej wy­ba­czyć, że znisz­czy­ła zwi­ązek z tak do­brym czło­wie­kiem. Ob­wi­nia­ją, nie wie­rzą, że to on zna­la­zł so­bie ko­goś in­ne­go i tak po pro­stu oznaj­mił to przez te­le­fon, dzwo­ni­ąc z jed­ne­go ze swo­ich szko­leń. To jej wina, bo o mężczy­znę trze­ba dbać, a ona za­jęła się pra­cą, la­men­to­wa­ła mat­ka. To ich ga­da­nie jesz­cze ja­koś zno­si­ła, ale gdy przy ro­dzin­nym sto­le za­sia­da­ła Ma­tyl­da z mężem i dwój­ką dzie­ci, to mimo kil­ku­krot­ne­go li­cze­nia do dzie­si­ęciu ner­wo­wo­ść Be­aty na­ra­sta­ła, a at­mos­fe­ra sta­wa­ła się nie do znie­sie­nia.

Sio­stra jest wzo­ro­wą mamą, pa­nią domu i do­sko­na­łą żoną, jak o so­bie mówi. Dwój­ka dzie­ci w wie­ku dzie­si­ęciu i sied­miu lat. Miesz­ka­ją u ro­dzi­ców Ant­ka. Ma­tyl­da zaj­mu­je się do­mem, An­tek utrzy­mu­je ro­dzi­nę, pra­cu­je jako kie­row­ca w fir­mie trans­por­to­wej. Często wy­je­żdża w tra­sę na dwa, trzy dni. An­tek to ci­chy i spo­koj­ny mężczy­zna, zga­dza się z ka­żdym zda­niem żony, a na­wet jak się nie zga­dza, to tego nie oka­zu­je. Musi taki być, bo gdy­by miał inny tem­pe­ra­ment, Ma­tyl­da nie mo­gła­by tak nim za­rządzać, a wte­dy ich ma­łże­ństwo za­pew­ne prze­cho­dzi­ło­by głębo­ki kry­zys.

Do ko­lo­ro­wej tor­by Be­ata wło­ży­ła wcze­śniej ku­pio­ne dla sio­strze­ńców dro­bia­zgi. Dla Ame­lii, któ­ra była w pierw­szej kla­sie, nową tem­pe­rów­kę w kszta­łcie sowy i li­nij­kę z ja­kie­goś two­rzy­wa, któ­re wy­gi­na się na wszyst­kie stro­ny, oraz la­lecz­kę z kil­ku­na­sto­ma ak­ce­so­ria­mi w ze­sta­wie, któ­rej wiel­ko­ść zu­pe­łnie nie była ade­kwat­na do ceny, za któ­rą Be­ata ją na­by­ła. Ta­kie la­lecz­ki po­dob­no mia­ły już wszyst­kie dziew­czyn­ki w kla­sie, jak opo­wia­da­ła jej mała ze smut­ną min­ką mie­si­ąc temu. Kry­stia­no­wi Be­ata chcia­ła po­da­ro­wać ze­staw kre­atyw­ny Lego: uwiel­biał ukła­dać te ma­le­ńkie kloc­ki. Ostat­nio do­sta­ła od nie­go zdjęcie z mo­de­la­mi usta­wio­ny­mi na pó­łce, rów­no, te­ma­tycz­nie. Cóż, po ma­mie zdol­no­ści nie odzie­dzi­czył. Dzie­si­ęcio­la­tek był bar­dzo re­zo­lut­ny i tak na­praw­dę to z nim mia­ła wi­ęcej te­ma­tów do roz­mo­wy niż z całą resz­tą ro­dzi­ny. Nie­raz ra­to­wał ją przed męczący­mi py­ta­nia­mi ro­dzi­ców lub uszczy­pli­wo­ścia­mi sio­stry. Opo­wia­dał jej też o szko­le i wy­da­rze­niach ze swo­je­go ży­cia.

Przy­go­to­wa­ną tor­bę po­sta­wi­ła w przed­po­ko­ju, by ju­tro już się tym nie zaj­mo­wać. Przed ta­kim wy­jaz­dem do ro­dzi­ców za­wsze ści­ska­ło ją w żo­łąd­ku, a ogól­ne po­de­ner­wo­wa­nie po­wo­do­wa­ło, że ła­two jej było o czy­mś za­po­mnieć. Za­pa­li­ła lamp­kę, włączy­ła te­le­wi­zor, by uci­szyć wspo­mnie­nia wa­len­tyn­ko­we­go wie­czo­ru, któ­re znów za­częły po­wo­do­wać żal do sie­bie, ko­le­ża­nek i do ca­łe­go świa­ta. W ta­kich wa­run­kach o sen będzie dość trud­no.

***

Po­sta­wi­ła ko­łnierz, za­pi­ęła duże gu­zi­ki płasz­cza i wsta­ła z mi­ęk­kie­go sie­dze­nia. Od pe­ro­nu mu­sia­ła prze­jść ka­wa­łek do domu ro­dzi­ców. Czap­kę scho­wa­ła do tor­by, by nie przy­kle­pać uło­żo­nych wło­sów, ale by w ra­zie du­że­go chło­du była pod ręką. Lu­bi­ła te po­wro­ty do Oła­wy i wol­ny spa­cer z dwor­ca, któ­rym de­lek­to­wa­ła się za ka­żdym ra­zem, gdy przy­je­żdża­ła na nie­dziel­ny obiad. Sta­ra­ła się od­wie­dzać ro­dzi­ców raz w mie­si­ącu, by być na bie­żąco z ich tro­ska­mi i spra­wa­mi zdro­wot­ny­mi. Nie wszyst­ko mó­wi­li przez te­le­fon, a tak mo­gła zo­ba­czyć, czy aby nie po­trze­bu­ją po­mo­cy.

Koła po­ci­ągu za­pisz­cza­ły, lu­dzie za­częli się zbie­rać. Wie­lu pra­co­wa­ło we Wro­cła­wiu, tak jak ona, i w week­en­dy od­wie­dza­ło ro­dzin­ne stro­ny. Prze­wa­żnie byli to jed­nak stu­den­ci. No tak, w jej wie­ku to już ka­żdy je­ździ sa­mo­cho­dem.

Wy­sia­dła wprost pod za­da­szo­ną kon­struk­cją pe­ro­nu, me­ta­lo­we słu­py cza­sem błysz­cza­ły w sło­ńcu, dziś nie­ste­ty nie mia­ły ta­kiej mo­żli­wo­ści. Skie­ro­wa­ła się do ja­sne­go bu­dyn­ku, ci­ągle ma­jąc w pa­mi­ęci, że jest to obec­nie naj­star­sza sta­cja ko­le­jo­wa w Pol­sce, któ­ra jest wci­ąż ak­tyw­nie eks­plo­ato­wa­na. Gmach mógł się wy­da­wać za­nie­dba­ny, a wnętrze – su­ro­we. W holu mi­nęła kasę bi­le­to­wą, jej oko za­wi­sło przez chwi­lę na au­to­ma­cie z kawą, ale wspo­mnie­nie ostat­nio za­ku­pio­ne­go tu na­po­ju sku­tecz­nie ostu­dzi­ło jej za­pędy. Na­pi­je się już u ro­dzi­ców. Ro­zej­rza­ła się po par­kin­gu przed dwor­cem, jak­by spraw­dza­jąc, czy ktoś po nią wy­je­chał.

Do oław­skie­go Ryn­ku idzie się oko­ło dwu­dzie­stu mi­nut, a do ro­dzin­ne­go domu Be­aty – może czter­dzie­ści. Za kio­skiem od­wró­ci­ła się jesz­cze raz w stro­nę hi­sto­rycz­ne­go bu­dyn­ku, któ­ry nie­dłu­go ma zo­stać zre­wi­ta­li­zo­wa­ny. Zde­cy­do­wa­nie na to za­słu­gu­je, już od daw­na. Po­wi­nien być wi­zy­tów­ką mia­stecz­ka, a nie czy­mś, co od­stra­sza. Już bez żalu skie­ro­wa­ła się w stro­nę par­ku miej­skie­go. Choć ka­wa­łek przej­dzie jego ście­żka­mi, i tak mat­ka będzie jej wy­rzu­cać, że się spó­źni­ła, to choć tro­chę na­cie­szy oczy zi­mo­zie­lo­ny­mi igla­ka­mi.

Wąski chod­nik po kil­ku mi­nu­tach do­pro­wa­dził ją pod brązo­wą bra­mę. Nos zdążył po­czer­wie­nieć, a uszy Be­ata ukry­ła pod czap­ką. Trud­no, ukła­da­nie wło­sów pój­dzie na mar­ne. Gdy przy­je­żdża­ła tu zimą, mia­ła wra­że­nie, że jest dwa razy zim­niej niż w we Wro­cła­wiu, a la­tem – dwa razy go­ręcej, no, chy­ba że w cie­niu pod orze­chem za do­mem. Tam stał roz­ło­ży­sty, ni­czym na­tu­ral­ny, pa­ra­sol. Pi­ęk­ne gru­be ko­na­ry uno­si­ły się ku nie­bu, a zie­lo­na ko­ro­na si­ęga­ła pi­ętra domu. Te­raz, gdy Be­ata zer­ka­ła z rogu ogro­dze­nia, stał ob­dar­ty ze swo­jej zie­le­ni, ale na­wet z da­le­ka bu­dził po­dziw i uśmiech na wspo­mnie­nie bez­tro­skie­go dzie­ci­ństwa.

Srebr­ny mi­ni­van volks­wa­gen sha­ran stał już na pod­je­ździe. Na ro­dzin­nym obie­dzie nie mo­gło prze­cież za­brak­nąć sio­stry z ro­dzi­ną. Be­ata si­ęgnęła po klam­kę me­ta­lo­wej furt­ki, jej lo­do­wa­to­ść ją zmro­zi­ła, za­sty­gła więc w bez­ru­chu. Albo to ta ze­ro­wa tem­pe­ra­tu­ra, albo wspo­mnie­nie ka­żde­go spo­tka­nia tego typu. A jed­nak ci­ągle tu wra­ca­ła.

Po chwi­li roz­my­ślań zde­cy­do­wa­nym ru­chem na­ci­snęła wy­gi­ęty zim­ny me­tal. Uśmiech­nęła się na wi­dok kre­mo­we­go bu­dyn­ku z mi­nio­nej epo­ki: te­raz już się ta­kich nie bu­du­je. Lu­bi­ła ten dom: jego na­ro­żni­ki były wy­ło­żo­ne mio­do­wy­mi płyt­ka­mi w sło­je, tak dla ozdo­by, a pa­sek z tych sa­mych ka­fel­ków po­ło­żo­no przy dwóch bal­ko­nach na pi­ętrze. Po­ru­sze­nie się fi­ra­ny w oknie sa­lo­nu świad­czy­ło, że zo­sta­ła już za­uwa­żo­na. Be­ata prze­ło­ży­ła więc tor­bę do le­wej ręki i za­pu­ka­ła w dębo­we żło­bio­ne drzwi.

– No wresz­cie, có­ruś, bo my cze­ka­my i cze­ka­my. – Mama uści­ska­ła ją za­raz po prze­kro­cze­niu pro­gu. – Co tak dłu­go? – do­py­ty­wa­ła ko­bie­ta.

– Tak jak za­wsze, mamo, po­ci­ąg był o cza­sie, ale może szłam zbyt wol­no. – Mat­ka do­sko­na­le wie­dzia­ła, o któ­rej przy­je­żdża po­ci­ąg, ale jej pre­ten­sje, że do­ta­rła do domu tak pó­źno, Be­ata sły­sza­ła za ka­żdym ra­zem, gdy sta­wa­ła w drzwiach.

– Po­win­naś wresz­cie spra­wić so­bie sa­mo­chód, a nie te­le­pać się po­ci­ąga­mi, ty, pani kie­row­nik. Czas może, cór­ciu, za­in­we­sto­wać tro­chę w sie­bie, częściej byś nas wte­dy od­wie­dza­ła. – O kup­nie auta też już się na­słu­cha­ła wie­le razy. Tyl­ko ma­mie gdzieś po dro­dze umy­kał je­den szcze­gół: fi­nan­se. Nie stać ją na utrzy­ma­nie sa­mo­cho­du, bo nie sztu­ką jest go ku­pić. Co­rocz­ne opła­ty i co­mie­si­ęcz­ne kosz­ty nie mie­ści­ły się te­raz w jej bu­dże­cie, ale o tym nikt ni­g­dy nie chciał słu­chać przy ro­dzin­nym sto­le. Ni­g­dy nikt nie py­tał, jak so­bie daje radę po roz­wo­dzie, czy jej wy­star­cza na opła­ty.

Z sa­tys­fak­cją ści­ągnęła dłu­gie ko­za­ki i wsu­nęła nie­co na­brzmia­łe sto­py w pu­cha­te kap­cie, któ­re na­le­ża­ły tyl­ko do niej. Do­sta­ła je na gwiazd­kę od ro­dzi­ców: były mi­ęk­kie i cie­płe. Z to­reb­ki, któ­rą od­sta­wi­ła na ni­ską szaf­kę, na­gle roz­brzmiał me­lo­dyj­ny dźwi­ęk skrzy­piec z akom­pa­nia­men­tem for­te­pia­nu. Na wy­świe­tla­czu te­le­fo­nu wid­nia­ło imię Ga­bry­si. Be­ata wy­ci­szy­ła dźwi­ęk i we­szła do ko­ry­ta­rza, któ­ry pro­wa­dził wprost do du­że­go sa­lo­nu, gdzie wszy­scy już za­sie­dli przy sto­le, wy­cze­ku­jąco pa­trząc w stro­nę drzwi.

Ma­tyl­da ze­rwa­ła się z krze­sła, pra­wie…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej