Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Beata nie ma łatwo w życiu - jest po rozwodzie, spłaca kredyt za ojca, zmaga się z nerwicą i dodatkowo nie może się porozumieć z rodziną. Jedyną odskocznią jest dla niej pielęgnowanie roślin, które dają jej ukojenie.
Po nieudanej imprezie walentynkowej koleżanki z pracy postanawiają pomóc Beacie w znalezieniu drugiej połówki - do następnego święta zakochanych ma umówić się na trzy spotkania z każdym z wybranych przez nie mężczyzn. Podczas jednej z randek poznaje Mikołaja,który z czasem staje się jej przyjacielem. Jednak Beata nie czuje w jego obecności motyli w brzuchu, na które tak bardzo czekała.
Czy relacja Beaty i Mikołaja przerodzi się w miłość? A może w życiu kobiety pojawi się ktoś inny?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Autorka: Sylwia Markiewicz
Redakcja: Zuzanna Wierus
Korekta: Zofia Siewak-Sojka
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska KB.design
eBook: Atelier Du Châteaux
Zdjęcia na okładce: Shutterstock: Followtheflow; Getty Images: Ryan McVay; studio fotograficzne W Roli Głównej (zdjęcie autorki)
Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Sylwia Markiewicz
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2023
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN: 978-83-8317-126-5
Mężowi za wsparcie, za to, że jest.
Kolejny łyk kawy i kubek znowu wylądował na pralce. Lokówka pomogła zakręcić proste włosy, by dodać im trochę lekkości. Wokół okrągłej twarzy zaczęły falować następne pasma. Niesforna grzywka również została potraktowana w podobny sposób. Beata wzięła kolejny łyk płynnej kofeiny i wydęła usta w grymasie niezadowolenia. Nie lubiła zimnej kawy – dziś wstała zbyt późno. Rzadko jej się to zdarzało: sumienna, punktualna i dobrze zorganizowana, starała się nigdy nie marnować czasu. Często wykonywała wiele zadań naraz. W pracy już się nauczyli, że gdy potrzebują ważnego zestawienia na wczoraj, Beata da radę. Zostawała po godzinach, bo do domu się nie spieszy, ważny projekt można zawsze powierzyć jej, bo przecież dziecko jej nie zachoruje, a i z urlopem nie wie, co zrobić.
Tej łatki, która została jej przypięta, łatki samotnej rozwódki z brakiem problemów rodzinnych, nie może się pozbyć. Zaczynało to już ciążyć: presja, by ciągle być dyspozycyjną i najlepiej przygotowaną, powoli ją dusiła.
Wieczorem pozwoliła sobie na małe odstępstwa od codziennej rutyny: lampkę wina i książkę, która ją pochłonęła bez reszty. Gdy skończyła lekturę, zegar wskazywał godzinę drugą, a z butelki ubyła połowa czerwonego wina. Jedno małe poluzowanie – nie poszła spać o dwudziestej trzeciej, jak zwykle – i proszę, już od samego rana do jej poukładanego życia wdarł się chaos.
Wciągnęła zamszowe kozaki, przez chwilę mocowała się z zamkiem, bo łydka jakby delikatnie zwiększyła obwód, choć to niemożliwe, bo jeszcze wczoraj były dobre, beżowym wełnianym szalem szczelnie otuliła szyję. Odruchowo sięgnęła po teczkę, która zawsze leżała na komodzie w wąskim przedpokoju. Tym razem jej tam nie było. Leżała za to biała podłużna koperta z niebieską pieczątką zamiast znaczka. Nadawca wypisany wyrazistym drukiem, nie sposób było go nie zauważyć: Wydział rozliczeń i finansów, Dział kredytów, Bank Falianz. Koperta nie nosiła znamion otwarcia, przeciwnie: dumnie leżała na honorowym miejscu na środku komody. Była dobrze widoczna, adresatka na pewno nie mogłaby jej przeoczyć, tylko dlaczego nie miała ochoty zajrzeć do środka? Dlaczego wzrok uciekał w kierunku okien, gdy zbliżała się na niebezpiecznie niewielką odległość? Koperta była ważna, bo zajęła honorowe miejsce, ale nie na tyle, by ją otworzyć? Dobrze, że kobieta była już spóźniona, bo jeszcze by jej przyszło do głowy, żeby się zapoznać z treścią listu, co zepsułoby już i tak nieidealny poranek.
Niezadowolona ze swojego roztrzepania, Beata wróciła do salonu, stąpając na palcach tak, by nie ucierpiał kremowy dywan. Jak zwykle po pracy przeglądała jeszcze papiery i analizowała zmieniające się kursy walut. Wszystkie ważne dokumenty trafiły do granatowej aktówki, ale ona nie została już zaniesiona do przedpokoju, jak zawsze. Książka ulubionej autorki, która leżała przy teczce, tak zamieszała Beacie w głowie, że zapominała o całym świecie. Było warto, pomyślała, zamykając drzwi na klucz. Na samą myśl o bohaterce, z którą spędziła miniony wieczór, twarz Beaty przybrała cieplejszy wyraz.
Świadoma, że autobus nie zaczeka, mocno wydłużyła krok, aż poczuła napięcie w udach. Z tego pośpiechu zapomniała również o słuchawkach, więc lektor francuskiego nie będzie już opowiadał melodyjnym głosem, co zamawia w restauracji. Dziś posłucha odgłosów ulicy: tupot butów, śmiech młodzieży, chrząknięcia, sapnięcia i zgrzyt zamkniętego lufciku w suficie autobusu przy każdym hamowaniu umilą jej podróż jak ostatnio. Źle się czuje w środkach komunikacji publicznej. Duszność, uczucie przytłoczenia i ciasnota towarzyszą jej co rano. Po południu stara się wracać pieszo, ale to już zależy od wysokości obcasów, które w danym dniu założy.
W połowie drogi w jej głowie zadźwięczało słowo „tabletka”. Dlaczego sobie nagle o niej przypomniała? Może któraś z reklam, które mijał autobus, ją oświeciła, może jakiś napis? Zapomniała wziąć rano pierwszą połówkę – nie zdarzyło jej się to nigdy. Na strapionej twarzy pojawił się mimowolny uśmiech: ma leki w torebce, zawsze jest przygotowana. Jej zapobiegliwość znowu ją uratowała. Chwilowa satysfakcja docierała do ospałych neuronów, które podały dalej błogie uczucie ulgi i triumfu dyscypliny nad porannym chaosem.
Beata z uznaniem przyjmowała podmuchy rześkiego lutowego powietrza. Musiała się wykazać refleksem i uskoczyć, by przy wysiadaniu nie wpaść w pryzmę brudnego śniegu piętrzącą się obok przystanku. Zerknęła na te same twarze osób czekających na kolejny autobus, mijała te same kamienice w centrum miasta i wystawy, które od kilkunastu dni atakują oczy przechodniów czerwonym kolorem, jakby chciały zmusić wszystkich do wejścia, do zostawienia niemałych pieniędzy w odruchu spontanicznych zakupów podszytych odrobiną miłości bliźniego. Beata była jednym z tych nielicznych przechodniów, na które te wystawy działały wręcz odwrotnie: jak płachta na byka. Nachodziła ją nieodparta ochota, by je rozwalić i wykrzyczeć, że miłość to ściema, mija po dwóch latach, zostawiając po sobie tylko czarną dziurę, i że nie ma nic wspólnego z czerwonymi serduszkami napastującymi ją z tych szklanych witryn.
Westchnęła tylko, przymknęła oczy. Zapomniała, że miała się dziś ubrać inaczej, bardziej kolorowo. Może wtedy uniknęłaby pytań o to, kiedy sobie kogoś znajdzie, oraz docinków, że w wieku trzydziestu ośmiu lat zbyt wielkiego wyboru już nie ma i że powodem jej samotności jest pewnie nadmierna wybredność.
Od rozwodu minęły już trzy lata, a ona wciąż jest sama. Prawdą jest, że nie szuka, ciągle tylko praca i dom: to jest jej obecne życie. W weekend jedną z ulubionych rozrywek jest jazda na rowerze. Czuje się wtedy przez chwilę kimś innym, wybiera ścieżki, którymi ma ochotę jeździć, może się w każdej chwili zatrzymać. Nie czuje duszności znanej z autobusu, wciąga do nosa zapach świeżego powietrza, a zmieniające się widoki pochłania jak spragniony kwiat wodę.
Obserwuje mężczyzn, przygląda się im w pracy, w autobusie, w sklepie, ale żaden nie spowodował u niej tych motyli w brzuchu, o których wszyscy mówią, tego nagłego gromu sprawiającego, że serce chce wyskoczyć, a ręce się pocą. Ona po prostu się zepsuła. Już nic nigdy nie poczuje, pogodziła się z tym, tylko jej otoczenie jakby nie.
Tomka poznała, gdy miała dwadzieścia siedem lat, to i tak późno. Jej wcześniejsze związki były bardzo krótkie, a cały swój czas poświęcała dwóm kierunkom studiów. Musiała być dobra, bo potrzebowała stypendium, które pomagało jej przetrwać. W domu się nie przelewało: ich rodzinę ciągle trapiły problemy finansowe. Komu by się chciało w takich okolicznościach myśleć o randkach? Miała co innego na głowie jako młoda dziewczyna. Zanim wzięli ślub, byli ze sobą pięć lat. Zrobili to ze względu na dziecko, którego zapragnęła Beata, jej zegar biologiczny podpowiadał, że najwyższy czas. Pojawienie się dziecka wydawało się naturalną koleją rzeczy w tym kilkuletnim związku, no i ta magiczna trzydziestka, którą przekroczyła tak niechętnie. Ale czy ktoś ją w ogóle pytał, czy chce? Przyszła, i już.
Ich małżeństwo przetrwało trzy lata. „Przetrwało” to odpowiednie słowo, bo to był kompletny marazm: zero uniesień, romantyzmu. Oczywiście na początku iskrzyło, żyć bez siebie nie mogli, on się starał, ale po niespełna dwóch latach coś zgasło. Aż pewnego dnia Tomasz już nie wrócił z kolejnego wyjazdu służbowego, tylko zakomunikował przez telefon, że kogoś ma, a ich małżeństwo od dawna jest farsą. Beata przyjęła to dość spokojnie: trudno się nie zgodzić, że ten związek od dawna był martwy. Tylko jak to się stało, że nikt, ani on, ani ona, nie chciał o niego walczyć? Jakieś kłótnie, dramaty, rozstania i powroty – u nich tego nie było. Żałowała tylko jednego: że nie była w ciąży, że nie zdążył dać jej dziecka. Właściwie byłoby to bardzo trudne, bo albo ona jeździła na szkolenia, albo on na konferencje. Sama była zaskoczona, że nie płakała po rozstaniu, nie ubolewała nad losem zdradzonej żony. Rzuciła się w wir pracy, i tak już zostało do dziś.
Przełożeni docenili jej zaangażowanie i szybko została kierownikiem Zespołu do Spraw Funduszy Inwestycyjnych Klienta Indywidualnego. Nadzorowała pracę podlegających jej dziewczyn. Do jej obowiązków należały również współpraca z domami maklerskimi i bankami, obsługa i bieżące wyceny funduszy inwestycyjnych, kontrola nad raportami, przelewami, a przede wszystkim: aktywne budowanie portfela klientów i dbałość o dobre i owocne relacje. Osobiście obsługiwała najważniejszych klientów, co wiązało się z przyzwoitszą pensją, ale też większą ilością obowiązków. Było jej to jednak na rękę. Nie cierpiała z powodu samotności, nie miała na to czasu. Najgorsze były weekendy, ale wypełniała je do granic możliwości, by nieprzyjemne myśli nie miały okazji nawet zakiełkować.
Była z Tomkiem osiem lat: tyle czasu straciła na ten związek. Teraz, gdy czterdziestka stukała do jej drzwi, nie miała już szans, by spotkać odpowiedniego faceta. Mężczyźni wolą młodsze, więc może ewentualnie zainteresować jakiegoś pięćdziesięciolatka po przejściach. Młodsi mają żony, narzeczone lub skomplikowane relacje rodzinne. Mogłaby być co najwyżej kochanką, a to jej nie interesuje. Patrząc na doświadczenia koleżanek z pracy i jej własne, może powiedzieć jedno: miłość trwa średnio dwa lata, a potem to już same problemy, kłótnie, ciche dni i zmartwienia z dziećmi. Miłość to eksperyment chemiczny. Gdy ustaje, zostawia po sobie nieprzyjemne ślady, spowodowane niekontrolowaną reakcją chemiczną między dwojgiem szarpiących się ze sobą ludzi.
Właściwe dobrze, że jest rozwódką, to ładniej brzmi i jest bardziej akceptowalne przez społeczeństwo. Bycie starą panną byłoby o wiele gorsze.
***
Szklana fasada molocha przy ulicy Strzegomskiej wyglądała równie imponująco jak wczoraj. Ci, którzy rzadziej tędy przechodzili, zadzierali głowę, podziwiając wysoką konstrukcję i zielony neon banku. Kolor był piękny, soczysty, zwracał uwagę, ale Beacie nie podobało się to zestawienie. Zieleń, która kojarzyła jej się ze spokojem, nadzieją i naturą, była znakiem rozpoznawczym bezdusznej instytucji utrzymującej się z cudzych pieniędzy. W reklamach podobno spełniała marzenia, ale chwilowo zmieniły się one w koszmar, bo oprocentowanie kredytów znacznie skoczyło w górę i nie zamierzało na tym poprzestać. Skutki tych zawirowań były nie do przewidzenia, co i ona odczuwała również na własnej skórze. Dlatego jest taka zła na ten zielony kolor: firma zabrała jej piękne wspomnienia z naturą w tle. Kojarzy go teraz z wysoką ratą i kłopotami finansowymi. W dodatku przecież w niej pracuje. Gdy się zatrudniała, doszło do fuzji między dwoma dużymi bankami. Kolor nadziei rozplenił się na wszystkich szyldach powstałego tworu finansowego niczym chwast. Beata energicznie pokręciła głową, jakby otrzepując się z natłoku myśli, i energicznym, pewnym siebie krokiem, wkroczyła przez rozsuwane drzwi. Może ze strachu przed wzburzoną kobietą, a może z powodu wbudowanego czujnika ruchu rozstąpiły się jak na rozkaz, wpuszczając ją do ciepłego pomieszczenia.
Pokój na piętrze, do którego weszła, był podzielony na dwie części. Jedną, w której stały trzy biurka, i drugą ze szklaną ścianą. Było to miejsce kierownika, czyli w tym wypadku jej. Dziewczyny spojrzały na nią z kpiącymi uśmieszkami na twarzy, o dziwo, były dziś punktualne, dlatego nie miała szans uniknąć drobnych uszczypliwości z ich strony.
– Dzień dobry – powiedziała ciepło, po czym spuściła wzrok na zamszowe kozaki. Chciała być niewidzialna.
– Dzień dobry, pani kierownik – zaczęła Weronika, szczera do bólu, pyskata, wysoka, o długich blond włosach i porcelanowej twarzy miss Szwecji. – Pani kierownik zaspała? A może wczoraj zabalowała?
– Mój poranek był nieco inny niż zwykle, stąd moje spóźnienie – odpowiedziała dyplomatycznie.
Nie zamierzała się tłumaczyć, a już na pewno nie mogła się przyznać, że zaspała. Jej się przecież nie zdarzają takie rzeczy.
– Czy pamiętasz o naszym dzisiejszym spotkaniu? – zagadnęła Gabrysia, gdy Beata już zrobiła krok w kierunku szklanego pomieszczenia, pieszczotliwie zwanego przez koleżanki akwarium.
Chwila milczenia i zawahania wskazywała, że zapomniała.
– Wiedziałam – triumfowała Gabrysia. – Wiedziałam, że zapomniałaś albo chcesz się wymigać. Obiecałaś, pamiętasz? Mamy dziś babski wieczór bez naszych partnerów, kochanków, tylko same fajne babki w walentynki w knajpie. Przypominam ci, że się zgodziłaś, przecież obiecałyśmy, że nie będziemy cię swatać, więc nie masz się czego obawiać.
Gabrysia zostawiła w domu ukochanego męża i dwie córki, by spędzić ten wieczór z dziewczynami, oderwać się trochę od codziennych problemów, i nie chciała odpuszczać Beacie. Nie zamierzała też jej swatać, to znaczy tak jawnie, bo plan w głowie miała już od dawna. Wierzyła, że każde wyjście Beaty z biura i własnego mieszkania może przybliżyć ją do znalezienia tego jedynego. Była niepoprawną romantyczką i wierzyła, że na każdego gdzieś czeka ta druga połówka – taka, jaką ma ona. Jej mąż zaliczał się do wymarłego już gatunku mężczyzn, którzy gotują, zajmują się dziećmi i pytają żony, czy miała męczący dzień. Miał swoje wady, ale czy warto o nich wspominać?
– Tak, wiem, obiecałam, będę, o której? – Skapitulowała. Każda wymówka, która przychodziła jej teraz do głowy, nie była dość wiarygodna. Nie pozostało jej nic innego, jak przyjść na to cholerne spotkanie.
– A o burej – odburknęła jej nerwowa Olka. – Nie dość, że zapomniałaś, to pewnie jeszcze chcesz iść prosto z pracy, co? – Wystarczyła chwila milczenia Beaty, by Olka się nakręciła. – O nie, moja droga, strój luźny, bez marynarki i białej bluzki z kołnierzykiem. Kończysz o szesnastej, potem pojedziesz do domu się przebrać i zrobić na bóstwo. O dziewiętnastej widzimy się w klubie Szok – zarządziła jak matka swoim dzieckiem, które pierwszy raz ma wykonać jakieś zadanie.
Pasywna postawa Beaty wobec do facetów i wszelkich rozrywek wkurzała Olkę niemiłosiernie. Życie to nie tylko praca. Ona każdy weekend spędzała w klubie lub wyjeżdżała z przyjaciółmi na wycieczki. Tylko dzięki temu wytrzymywała jeszcze w tej robocie. Cyferki i tabelki śniły jej się po nocach, ciągłe zebrania, ciśnienie na wyniki, nowe wytyczne, zmiany przepisów, które trzeba sobie ciągle przyswajać. Tylko weekendy trzymały ją przy zdrowych zmysłach. Była singielką i na razie dobrze jej z tym było. Do trzydziestki zostały jej dwa lata. Po tym czasie zacznie myśleć o ustatkowaniu się. A na razie doszła do takiej wprawy w uwodzeniu, że żaden mężczyzna, którego sobie upatrzyła, nie mógłby jej się oprzeć. Miała wszelkie atuty: biust, pupa i twarz dziewczynki, jak to mówią. Mężczyźni są prości w budowie i wiadomo, czego im trzeba. Nie zamierzała tego zmarnować, a wykorzystać, bo starość jej nie oszczędzi, a młodość już nie wróci. Trzeba korzystać, póki się da.
– Klub Szok o dziewiętnastej, będę – powtórzyła Beata z przekąsem. Jakoś przeżyję te walentynki, dodała, ale już w myślach, skruszona.
Z dużą dynamiką zamknęła za sobą drzwi akwarium i klapnęła w wygodnym fotelu, by za monitorem schować się przed całym światem. Na biurku przy klawiaturze leżało czerwone błyszczące serduszko, najpewniej zrobione z czekolady. Beata spojrzała w kierunku drzwi. Wpatrywały się w nią trzy pary oczu, czekając na reakcję. Pokazała znalezisko, wysiliła się na sztuczny uśmiech i pomachała swoim koleżankom, by w końcu się odczepiły i dały jej popracować.
Wszystko jest nie tak. Od rana wszystko jest inaczej niż zwykle, i jeszcze to spóźnienie, spotkanie, o którym zapomniała na śmierć, i czekoladka dla zakochanych. Okropieństwo. Wszystko to może wpędzić normalnego człowieka, który nie jest zakochany, w pierońskie poczucie winy. Przecież szczęście to nie tylko facet, to może być wiele rzeczy. Co ten świat tak się uparł, by wymyślić walentynki, czy ktoś brał pod uwagę ludzi samotnych lub tych, co mają złamane serca, czy ogół zawsze musi rządzić? Włączyła komputer, wcisnęła się jak najgłębiej w róg biurka, czując, że tam jest miejsce, z którego najmniej ją widać. Da radę, jutro wszystko wróci do normy, dobrze, że walentynki nie trwają cały rok.
Już od piętnastu minut stała przed szafą, wyciągając kolejne ubrania. Same służbowe kostiumy, grzeczne białe bluzki, nic, co można by założyć do klubu. Wygrzebała z tyłu półki czarne spodnie, kupiła je ze dwa lata temu. Musi sprawdzić, czy jeszcze się w nie mieści. Dopasowane na biodrach i pupie, z małymi ćwiekami przy kieszeniach z przodu i z tyłu, dół lekko rozszerzany. Najlepiej wyglądały z czarnymi kozaczkami na wysokich obcasach. Jej biodra nie są tak szczupłe, jak by tego sobie życzyła, ale ciemny kolor trochę jej pomoże. Luźny turkusowy sweter z dużym dekoltem w łódkę odkrywał jedno ramię. Czarny stanik powabnie prześwitywał przez delikatny splot. Jeszcze jakaś biżuteria i chyba będzie w porządku. Dawno nie wychodziła, więc nie ma wprawy w zestawianiu luźnych strojów, jak nakazały dziewczyny.
Służbowe spotkania, konferencje, szkolenia – tam obowiązuje formalny dress code, nic dziwnego, że w jej szafie są tylko takie sztywniackie ciuchy. Z domu do klubu nie jest daleko, z powrotem weźmie taksówkę dla bezpieczeństwa, ale teraz pójdzie pieszo.
Wizja szybkiej i wygodnej podwózki przemknęła jej przez myśl, ale stan konta podpowiadał, że autobus będzie lepszym rozwiązaniem. Może jeśli będą razem wracać z dziewczynami, będzie taniej. Kto by uwierzył, że musi oszczędzać, przecież pracowała w banku, i to na kierowniczym stanowisku. Inaczej było, gdy mieszkała z mężem. Opłaty dzielili na pół i żyło jej się lepiej. Mimo to rzadko wychodzili razem, czasem do kina, ale mąż dużo pracował, również w domu. Był ambitny, poznała go na studiach, ale parą zostali dopiero, gdy spotkali się na stażu w jednym z banków. Zawsze fascynował go świat akcji i całe wieczory spędzał w tabelkach i wykresach, śledząc wahania kursów walut i surowców, by zgłębiać wiedzę, by być najlepszym. Udało mu się to: już po dwóch latach odszedł z banku, w którym zaczynał karierę, i przeniósł się do prywatnej dużej firmy zarządzającej aktywami klientów na całym świecie. On zajął się tymi najważniejszymi, którzy generowali najwyższy przychód – klientami biznesowymi.
W domu był gościem, gdy nie pracował, czas zajmowały mu szkolenia i kursy. Właściwie jak Beata tak patrzyła z perspektywy czasu, to nie znała męża zbyt dobrze. W ciągu roku spędzali więcej dni oddzielnie niż razem. Jej rodzice go uwielbiali i wychwalali pod niebiosa. Mieli już wyrobioną opinię: wystarczyło im to, ile zarabia i jak szybko pnie się po szczeblach kariery. Nawet nie uwierzyli w jego romans, w to, że porzucił żonę tak po prostu. O wszystko obwiniali córkę, twierdzili, że za mało się starała. Beata została sama w wynajętym mieszkaniu, do tego czynsz i życie. Nie byłoby tak źle, ale to nie koniec zobowiązań. Jej największe finansowe zmartwienie zawierała koperta z przedpokoju, która leżała tam od kilku dni, do dziś nieotwarta.
Po raz kolejny przejrzała się w lustrze, przygładziła turkusowy sweter, naciągając opadające ramię pod samą szyję. Nie była przyzwyczajona do takich wyjść. Jako nastolatka nie imprezowała, bo nie miała okazji, a i rodzice za bardzo jej na to nie pozwalali. Jako studentka skupiła się na nauce, bo kończyła dwa kierunki studiów: finanse i bankowość oraz psychologię. Jakże zróżnicowane obszary wybrała. Jeden podpowiadał rozum, bo dobrze płatna praca, drugi – serce. Sumiennie przykładała się do nauki, by mieć stypendium, za które utrzymywała się we Wrocławiu. Nie w głowie było jej balowanie. Tak naprawdę, mając trzydzieści osiem lat niewiele przeżyła: ani przyjemności, ani sukcesów osobistych. No, może praca na stanowisku kierowniczki brzmi dumnie, ale czy ją lubiła? Kiedyś tak, ale teraz tylko dodatkowa premia powodowała, że codziennie zabierała papiery do domu, by wieczorem spędzić czas razem z cyferkami. Jakim kosztem utrzymywała się na tym stanowisku? Kto mający rodzinę by tak robił?
Podeszła do okna, wcisnęła się za firankę, obróciła doniczkę z orchideą. Jej miękkie, białe kwiaty cieszyły oczy. Rozwinęły się dopiero trzy, ale na gałązce czekało jeszcze kilka zamkniętych kulek. Orchidea, według filozofii feng shui, to roślina szczęścia, a także symbol płodności i doskonałości wzrostu. Beata miała ich kilka: zaczęła je kupować, gdy zamarzyła o dziecku. A że wierzyła w moc roślin, to na parapecie zawitały nie tylko one, ale też całe mnóstwo innych. Kolejną doniczkę, którą przesuwała w różne strony, zamieszkiwał fiołek afrykański o różowym zabarwieniu. Urokliwa roślina o pokrytych meszkiem liściach przyciąga do domu wszelkie bogactwo, co dla niej byłoby przyjemną odmianą. Poprawia też samopoczucie, szczególnie osobom cierpiącym na depresję. Beata doskonale pamiętała, by przy podlewaniu nie zamoczyć zamszowych liści i ich ogonków. Idealnie sprawdzało się podlewanie na białą podstawkę – takich miała najwięcej. Kolory doniczek były natomiast dobierane do koloru kwiatów, jeżeli takie się pojawiały. Estetyka była dla Beaty bardzo ważna, przynajmniej jeśli chodzi o rośliny. Gęsta zieleń, zamszowe liście i bladoróżowe kępy kwiatów niezmiennie wywoływały u niej uśmiech w te smutne dni pozbawione słońca i radosnych kolorów za oknem.
Wysunęła się zza firanki i skierowała w stronę mebli. Rozłączyła liście paproci zwisającej ze ściennej półki, by luźno spadały, tworząc zielony gąszcz karbowanych macek. Błyszczące, mieniące się intensywną zielenią liście odwdzięczały się jej za dobrą opiekę, dając tlen i radość. Paproć pomaga osiągnąć wewnętrzny spokój i harmonię, a ta doskonale się rozrastała w tym rozproszonym świetle. Beata pamiętała o tym, że ostre krawędzie mebli zakłócają przepływ dobrej energii w domu, dlatego na rogach również postawiła kilka tych zielonych eksponatów. Podlała jeszcze cyklamen stojący dumnie na komodzie. Obficie zakwitł: nic dziwnego, codziennie do niego mówiła przed pracą, kiedy odwiedzała go z poranną kawą w rękach.
Dziś już nie ma czasu, ale jutro sprawdzi, czy któryś z kwiatów nie wymaga podcięcia, bo już zakończył etap kwitnienia. Może obróci go w kierunku światła, by nie pochylił się zanadto w jedną stronę. Cyklamen to kolejny w jej kolekcji kwiat o owalnych, miękkich, owłosionych liściach. Beata lubiła po nich delikatnie przesuwać opuszkami palców, a biskupie kwiaty niezmiennie cieszyły oko. Cyklamen kwitnie bardzo długo, tworząc zachęcającą kolorową kopułę. Doniczka rzucała się w oczy już z daleka: Beacie udało się znaleźć krzykliwy kolor, który wspaniale kontrastował z zielenią liści.
Beata zatrzymała się dłużej wśród kwiatów nie bez powodu. Kobieta odwlekała wyjście do ludzi, do koleżanek. A zacisze domowe kusiło, by się rozmyślić, oj kusiło. Musiała szybko się zebrać: jeszcze moment i byłaby gotowa wymyślić jakąś wymówkę. Wystarczyłoby jedno zgrabne kłamstwo: ból głowy czy złe samopoczucie, i zostanie w ciepłych domowych pieleszach.
Płaszcz, torba, klucze, drzwi trzasnęły – nie ma już odwrotu. Od autobusu do klubu Szok nie było daleko. Mimo że słońce dawno zaszło, w mieście nie było ciemno, a magicznie. Wszędzie światła, neony, kolorowe witryny sklepowe, pełno radosnych ludzi. W końcu czas walentynek sprzyjał wyjściom. Już z daleka machały do Beaty przyjazne ręce. Odetchnęła z ulgą: przynajmniej nie musi ich szukać. Dziewczyny nie traciły czasu, pomyślała, nie były same, a w towarzystwie kilku mężczyzn. Zestresowana, podeszła się przywitać, podśpiewując pod nosem: „Co ja robię tu, ooo”. Założyła, że tekst piosenki Elektrycznych Gitar doda jej nieco odwagi. Niech ten wieczór się już skończy. To chore, że się na to zgodziła, mimo że zupełnie nie miała ochoty na zabawę.
Mocowała się chwilę z powiekami, które ciążyły jej niczym dwie cegłówki. Wreszcie ujrzała meble i okno. Niebo spowiły ciemne chmury: nawet one dostosowały się do jej porannego nastroju. Pulsujący ból głowy uaktywnił się wraz z otwarciem oczu. Chciała się poprawić i lekko unieść, ale nie mogła. Jeżeli powieki były jak cegły, to jej głowa przypominała betonowy monument. Próbowała wrócić pamięcią do wczorajszego wieczoru. Po imprezie walentynkowej ludzie powinni wstawać radośnie, ale ona wcale nie czuła euforii. Dobrze, że dziś dzień wolny: może poleżeć dłużej i dojść do siebie.
Pamięta, jak siedzieli przy stoliku. Było ich kilkanaścioro. Znała tylko dziewczyny. Już po godzinie wszyscy byli po dwóch drinkach, a to dopiero początek, jak żartowały. Ciągle ktoś prosił Beatę do tańca. Różni faceci, nie pamięta nawet ich twarzy, tylko ogólne zarysy. Jeden wysoki zalatywał papierosami, drugi niski z dużym brzuchem, o który obijała się w tańcu, a kolejny był miły, ale i tak nie mogła z nim porozmawiać, bo muzyka zagłuszała każde zdanie i te próby rozmów wyglądały śmiesznie, bo rozumiała tylko połowę wypowiedzi.
Dziwne, że tylko ją proszono do tańca: dziewczyny siedziały. Gdy mówiła, że już nie ma ochoty na pląsy, wypychały ją na parkiet wręcz na siłę. Mrugały zachęcająco: idź, co ci zależy, to tylko jeden taniec, powtarzały. Po dwóch godzinach Olka przy barze zagadnęła do niej:
– No i którego wybrałaś?
– Jak to: którego? – spytała Beata, mrużąc niepewnie oczy.
– No wiesz, na kolejną randkę – uściśliła Olka z uśmieszkiem łobuza i już nieco mętnym wzrokiem, jakby to było takie oczywiste.
– Żadnego, nie mam ochoty na randki, jak spotkam kogoś odpowiedniego, to się umówię. To przypadkowi faceci, którzy przyszli na podryw, to nie dla mnie. – Beata pochyliła się, mówiąc głośno wprost do ucha Olki, by przekrzyczeć muzykę.
– Nie tacy znowu przypadkowi – uśmiechnęła się tajemniczo koleżanka.
Źrenice Beaty powiększyły się momentalnie, a mózg przetworzył nagle wszystkie migawki z dzisiejszego wieczoru, które zaczynały się układać w żenującą całość.
– Co masz na myśli? – Beata zastąpiła drogę Olce, która z dwoma drinkami kierowała się już w stronę stolików.
– No przecież zrobiłyśmy to dla ciebie. Podałyśmy na tacy kilku facetów, mogłabyś któregoś wybrać – krzyczała w jej kierunku, obserwując szklanki, bo jedna z nich niebezpiecznie się przechyliła i wyciekło z niej kilka kropel kolorowego płynu.
– To wy kazałyście im prosić mnie do tańca? – Piekący żar pojawił się na policzkach Beaty, dłonie zwilgotniały.
– Nie tyle kazałyśmy, ile napomknęłyśmy im, że jesteś wolna, no może zaprosiłyśmy ich tutaj specjalnie, ale spójrz, jaki masz wybór. Tam przy stoliku jeszcze czeka w kolejce kolejnych dwóch: Andrzej i Eryk. – Olka skinęła głową w ich stronę. – Fajne chłopaki. Mówią, że jesteś niezła jak na swoje lata i chętnie się z tobą umówią. – Olka parsknęła z rozbawieniem i omijając slalomem grupkę podchmielonych osób stojących tuż obok, przecisnęła się do stolika, przy którym dziewczyny już machały niecierpliwie w jej kierunku.
Beata poderwała się, by usiąść na łóżku, bo im dłużej leżała, tym bardziej nasilały się wspomnienia z poprzedniego dnia. O ile na początku próbowała sobie je przypomnieć, o tyle teraz chciała jak najszybciej przestać o nich myśleć. Prysznic. Tak, to będzie najlepsze lekarstwo. Szła chwiejnym krokiem, przytrzymując się futryny i ściany, mroczki przed oczami jej nie opuszczały, a przedpokój niebezpiecznie wirował. Ochlapała twarz zimną wodą, co skutecznie ją pobudziło, przynajmniej na chwilę.
Gdy Olka wygadała się o zasadzce, którą zastawiły dziewczyny, wzburzenie Beaty nie miało granic. Zamiast soku wzięła pierwszego drinka i wypiła go duszkiem, owładnięta złością i żalem. Nim zdążyła przemyśleć swoją sytuację, ktoś złapał ją za ramię i porwał do tańca. Wysoki blondyn uśmiechał się ciepło, tańczyli. Był miły i świetnie się ruszał. Po dwóch piosenkach zaproponował kolejnego drinka, wypiła go tak samo szybko, jak poprzedniego. Przyjemne gorąco uderzyło jej do głowy już po kilku minutach, a obojętność na sytuację, w której się znalazła, zawitała na dobre. Ich taniec już nie był luźny i rozrywkowy: ciała splotły się w erotycznym uścisku. Chłopak przez cały czas przyciskał ją do siebie, a jego ręce błądziły po plecach, wsuwając się coraz głębiej pod luźny sweter. Delikatnie go odepchnęła, dając do zrozumienia, że sobie tego nie życzy, ale te subtelne aluzje w ogóle na niego nie działały. Krzyknęła, próbując się przebić przez muzykę:
– Daj spokój. Która cię nasłała? Weronika, Olka czy Gabrysia?
– Co? – Mężczyzna przestał się poruszać w rytm muzyki i omiótł swoją towarzyszkę mętnym, lubieżnym spojrzeniem.
– Od której mojej koleżanki jesteś? – Spytała ponownie, już tylko kilkanaście centymetrów od jego twarzy.
– Od żadnej – uniósł brwi ze zdziwienia.
– To dlaczego ze mną tańczysz?
– Bo mi się spodobałaś.
Bawiła się tak beztrosko i swobodnie, bo myślała, że to jeden z zaproszonych przez dziewczyny znajomych. Kolejny koleś, z którym chciały ją zeswatać. Nagle dotarło do Beaty, że to zupełnie obcy chłopak. Teraz zaczęła mu się przyglądać z niepokojem: był młodszy, pewnie miał nie więcej niż dwadzieścia sześć lat. Nie miała czasu na analizowanie jego urody, bo chłopak obrócił ją kilka razy w tańcu i z wprawą przyciągnął do siebie, zanurzając głowę w jej dekolt i przytrzymując za pośladek. Ogarnięta przerażeniem, wyszarpała się z mocnego uścisku i skierowała się biegiem do stolika dziewczyn. Gabrysia wyruszyła jej naprzeciw.
– O, widzę, że się dobrze bawisz, to wspaniale. Idę po drinka, chcesz?
– Tak, idę z tobą, muszę się gdzieś schować przed namolnymi adoratorami.
– Dziś chyba się nie nudziłaś, miałaś prawdziwe wzięcie. – Gabrysia chciała wybadać, czy koleżanka jest zadowolona, nie wiedząc, że Olka się wygadała.
– To prawda, ale zaraz będę się zbierać, nie czuję się najlepiej. – Beata kątem oka szukała znajomej sylwetki blondyna; na szczęście nie było jej widać na horyzoncie.
– No co ty, zaraz wszystkie idziemy potańczyć, chodź, może jeszcze poznasz kilku fajnych facetów.
– Kilku!? Ilu jeszcze?! – krzyknęła ze złością.
Gabrysia zaskoczona zatrzymała się w pół kroku, a Beata kontynuowała.
– Ilu? – powtórzyła już spokojniej, ale jej złowrogie spojrzenie przeszywało koleżankę na wskroś. – Ilu ich jeszcze dla mnie macie, co? Może pod stołem sprzedajecie bilety na taniec ze mną, a może na coś więcej? Może podpisałyście z nimi jakąś umowę, jak mają się zachowywać, o czym ze mną gadać? – Beata wzięła od Gabrysi mojito i przechyliła je do dna, ostentacyjnie patrząc na koleżankę.
– No co ty, miałaś się tylko dobrze bawić. – Gabrysia nerwowo przestępowała z nogi na nogę.
– No to bawię się świetnie: dałam się obmacywać obcym facetom w tańcu, a ich pijacki oddech był cudownie orzeźwiający. A może to wy się dobrze bawicie? Może robicie zakłady, którego wybiorę albo któremu dam się pocałować? I jak mi idzie? Jesteście usatysfakcjonowane? – Spojrzenie Beaty paliło żywym ogniem twarz milczącej koleżanki.
Chciała jeszcze coś dodać, ale napatoczył się blondyn i szarpnął jej rękę.
– Tutaj się schowałaś, świetna piosenka, chodź.
Uległa, dając się wciągnąć w kolejny erotyczny taniec, w którym podchmielony i napalony młodzieniaszek poczynał sobie wobec niej coraz śmielej. Gdy rozpiął jej stanik, powiedziała dość. Chciała zrobić na złość dziewczynom, pragnęła, by widziały, jak dobrze się bawi i że nie jest tak drętwa, jak myślą, ale tego było za wiele. Pod pretekstem potrzeby pójścia do łazienki wysunęła się z jego objęć. Pędem ruszyła do szatni, by jak najszybciej zakończyć ten wyjątkowo żałosny wieczór.
Miała tyle lat na karku, a spędzała wieczór z obcymi facetami naganianymi przez przyjaciółki. Czy na pewno przyjaciółki? Zupełnie inaczej wyobrażała sobie to babskie spotkanie. Miały się wygadać z bieżących problemów, a potem się śmiać, pić, tańczyć razem na parkiecie, wygłupiać się i nabijać z przypadkowych chłopaków. To, co się wydarzyło, upokorzyło ją, i to bardzo. Była jak ta lalka podawana sobie z rąk do rąk. „Patrzcie, ona jest wolna, nie ma faceta, kto ją zechce?”. Tylko takiego ogłoszenia brakowało przez megafon.
Te wspomnienia uruchomiły łzy. Błyszczały w kącikach niczym najdroższe diamenciki. Zalała je wodą, by nie poddać się uczuciu bezradności, które ją osnuło. Wstyd i poniżenie paliły ją od środka. Kończyła prysznic, z każdą minutą przybywało jej sił, ale wspomnienia bolały tak samo. Pamięta, że wróciła taksówką, nie zwracając uwagi na koszty. Pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się w domu, było silniejsze niż pragmatyzm. Nie tak się szuka drugiej połówki, co one sobie wyobrażały?
Kilka łyków aromatycznej kawy przyniosło ukojenie. Żołądek nie był jeszcze gotowy na śniadanie. Beata sięgnęła więc po rozpoczętą książkę, przykryła się kocem i oddała lekturze, by zająć myśli czymś innym niż nieudany wieczór. Gdy miała dwanaście lat, stłukła czajnik mamy, taki ważny, od kompletu, który wyciąga się tylko na święta. Schowała się wtedy w pokoju. Cała przykryta kocem liczyła, że zniknie, pragnęła tego bardzo, dziś również.
Gdy kończyła kolejny rozdział i bohaterka właśnie trzasnęła drzwiami, odchodząc od męża, pikanie telefonu dało znać, że nadeszła wiadomość. Oby dobra, pomyślała Beata, niechętnie odkładając książkę. „Pamiętaj o jutrzejszym obiedzie, córeczko”– odczytała SMS od mamy. No tak, obiad, zapomniała, że jutro także czeka ją stresujący dzień, chociaż jak byk w kalendarzu stało, no ale jeszcze trzeba na niego spojrzeć, a do tego nie miała głowy ani wczoraj, ani dziś. Nie będzie się teraz tym denerwować, dokończy lekturę, coś zje, bo żołądek zaczął się domagać normalnego posiłku. To oznaczało tylko jedno: że wraca do siebie. Nikt jej dziś nie zmusi do wyjścia spod koca, tej soboty nie odda nikomu. Przytrzymała dłużej przycisk telefonu, ekran poczerniał, przewróciła kolejną kartkę. Ludzie zdecydowanie za rzadko mają takie chwile sam na sam ze sobą. Czasem boi się tych momentów, ale dziś potrzebuje go jak nigdy.
***
Niedzielne lutowe niebo zasnuły ciemne chmury, ale świadomość, że do wiosny bliżej niż dalej, działała kojąco na samopoczucie Beaty. Pociąg do rodziców odjeżdżał po dwunastej. Wolne przedpołudnie zamierzała spędzić na doglądaniu kwiatów, ale, niestety, jej obowiązkowość dała o sobie znać: wzrok podążył ku stosikowi papierów, które zabrała do domu, a które ciągle nie zostały przejrzane. Tak więc w towarzystwie dużego kubka z kawą zabrała się do analizowania rynku i przygotowywania nowych ofert dla klientów.
Po dwóch godzinach nieodrywania się od notatek z przyjemnością zrobiła obchód całego mieszkania. Zajrzała do każdej zielonej roślinki, by sprawdzić, czy czegoś przypadkiem nie potrzebuje. Jej zamiłowanie do kwiatów pochodziło jeszcze z czasów, gdy jako dwudziestolatka pracowała dorywczo w kwiaciarni u znajomej rodziców. Potrzebowała pieniędzy na naukę, na spełnianie marzeń, na własne potrzeby.
W kwiaciarni pracowała w weekendy, kiedy ruch był zdecydowanie większy. To tam zauważyła, że czuje się bardzo dobrze wśród roślin, a komponowanie wiązanek i stroików, mimo pokłutych palców, sprawia jej ogromną przyjemność. Pani Stenia, która ją zatrudniła, również lubiła tę pracę, ale starszy wiek i liczne trapiące ją choroby nie pozwalały na taką aktywność, jaka była potrzebna przy prowadzeniu tego biznesu. Beata nawet przez chwilę myślała, by założyć kwiaciarnię, a może poprowadzić tę, bo nieraz słyszała od pani Steni, która kazała jej się tytułować ciocią, że jakby miało komu to przekazać, toby już dawno dała sobie spokój z tym interesem. Beata wspomniała o tym rodzicom, ale ich reakcja skutecznie ją wyleczyła. Strata pieniędzy, żadnych stabilnych zarobków, poszukałaby porządnej pracy i najpierw skończyła studia, a nie myślała o biznesie, który na pewno okaże się niewypałem. Już więcej nie poruszała tego tematu, ale to nie znaczy, że nie marzyła. Może kiedyś. Przecież chodzenie do pracy z satysfakcją i przyjemnością jest ważniejsze niż wysokie zarobki. Tego nie da się wycenić bezdusznymi banknotami.
Praca w banku to możliwość spłaty kredytu, ale okupiona ogromnym stresem. Czy warto? Jak się nie ma wyjścia, to tak musi być. A tych wszystkich rad o tym, że jak ci się nie podoba, to zmień, udzielają ludzie, którzy chyba nie znają prawdziwego życia. Gdyby to było takie proste, jak ogłaszają wszyscy motywatorzy, że możesz wszystko, jeśli tylko chcesz, to każdy by wykonywał pracę swoich marzeń za godziwe pieniądze. Takich jak ona jest wielu. Tłamszonych przez nielubiane zajęcie, płacących za codzienne wyjścia do pracy rosnącą frustracją, która wpływa na całe ich życie. Ile tak będzie jeszcze tkwić w tym chorym układzie uzależnień? Kilka czy kilkanaście lat? Co roku ma nadzieję, że coś się zmieni, tylko że życie ucieka tak szybko.
Rodzice starali się, jak mogli, by zapewnić córkom dobre warunki do nauki. Mieszkali w Oławie w domu dziadków. Babcię Beata zapamiętała jako ciepłą, gadatliwą kobietę, pełną serdeczności do swoich wnuczek. Dziadka jednak rozstawiała po kątach i trzymała w ryzach, mawiała, że z chłopami tak trzeba, by im głupoty do głowy nie przychodziły. Dziadek robił, co kazała, gdy patrzyła, ale gdy tylko na chwilę spuściła go z oczu, nie stronił od kolegów i zakrapianych imprez. Upijał się na wesoło i po powrocie, aby nie dostać wałkiem po głowie, zawsze rozśmieszał żonę, więc jego wyskoki uchodziły mu na sucho. Taka zaradna kobieta z niej była: ogarniała domowe życie, a także pracę w ogrodzie i polu. Dziadkowie mieli kawałek ziemi kilka kilometrów od domu. Beata pamięta, jak jeździła tam na rowerze razem z babcią, by zbierać ziemniaki lub doglądać upraw.
Babcia zmarła dziesięć lat temu, nie doczekała ślubu Beaty. Może to i lepiej, bo był skromny, a na przyjęcie weselne zostali zaproszeni jedynie najbliżsi. Prawie wszyscy z jej rodziny, bo ze strony Tomasza było zaledwie jedenaście osób. Nie było to wesele, które spełniłoby oczekiwania babci, ale narzeczony głośno oponował wobec wielkiego spędu ludzi, na co Beata przystała. Nie był zbyt rodzinny i starała się to uszanować, niestety, kosztem swojego marzenia.
Dziadek ma obecnie osiemdziesiąt trzy lata i mieszka z jej rodzicami. Zajmuje pokój na parterze, bo ma problemy z nogami. Wiecznie przesiaduje w ulubionym fotelu w salonie, w kącie przy oknie, i obserwuje, co się dzieje w domu. Z tej perspektywy ma też dobry widok na kuchnię. Porusza się już tylko o lasce, a i to z wielkim trudem. Po grymasie na jego twarzy widać, że ta czynność sprawia mu ogromny ból. Dziadek zaraz po śmierci babci dostał udaru i od tamtej pory nie mówi. Uśmiecha się jedynie, kiwa głową i stuka laską, jak się chce o coś upomnieć.
Beata w tym zamyśleniu gładziła zwilżonym wacikiem liście monstery, miejsce przy miejscu, pozbywając się ledwo widocznej warstwy kurzu. Ta czynność uspokajała ją i wyciszała. Monstera to znak ekspansji i wzrostu. Poza tym gładkie liście pięknie błyszczą we wpadającym przez okno słońcu. Ten kwiat prężący się w rogu pokoju wzbudzał prawdziwy podziw. Nie bez powodu monstery stawia się w tym kącie: jest to róg dostatku. Pomagają też zwiększyć jasność umysłu oraz przywracać harmonię. Przydaje się to w tych czterech ścianach, tak smutnych, odkąd mieszkała sama. Feng shui to sztuka życia w zgodzie z naturą, do której Beata uciekała od codziennych problemów. By poprawić swoje samopoczucie, powtarzała sobie, że rośliny mają na nią zbawienny wpływ. Czy tak było naprawdę? Skoro się uśmiechała do nich codziennie, to chyba tak.
– Wycierać liście z kurzu, komu by się chciało – prychnęła któregoś dnia Gabrysia w pracy, gdy Beata opowiadała o swoim zielonym hobby.
– Masz za dużo czasu, i tyle, jakby ci dzieci między nogami biegały, toby ci to nawet przez myśl nie przeszło. – Przewracała oczami ze zdziwienia.
– A kurz z telewizora czy laptopa wycierasz? – Nie dawała za wygraną poirytowana Beata.
– To co innego, może dlatego mam tylko dwa kwiatki: sansewierię od ciebie i kompozycje sukulentów. Są genialne, nie trzeba nic z nimi robić.
Takie rozmowy Beata zazwyczaj kończyła głębokim westchnieniem. Zwykle nie próbowała przekonywać koleżanek do swojej pasji: roślin, które zajmowały jej wąskie parapety, półki i wolne narożniki, ale od czasu do czasu prezentowała im jakiś okaz, dobierając odpowiedni gatunek pod ich charaktery. Bo rośliny trzeba dopasować do człowieka. Podobnie jak z samochodem: dla jednych rodzinny, dla drugich sportowy, a jeszcze inny szuka takiego, by po prostu mało palił. Rośliny też muszą trafić do odpowiedniego opiekuna, by było im razem dobrze i żyli w symbiozie.
Beata niechętnie się oderwała od zielonych przyjaciół, bo jej myśli zaczęły krążyć wokół dzisiejszej wizyty u rodziców. Spakowała kosmetyki: nie będzie tam spała, ale może poprawi makijaż przed powrotem. Lubi to miejsce, bo to jej dom rodzinny, ale gdy zbyt długo tam przebywa, często dochodzi do spięć. Rodzice ciągle żyją przeszłością i nie mogą jej wybaczyć, że zniszczyła związek z tak dobrym człowiekiem. Obwiniają, nie wierzą, że to on znalazł sobie kogoś innego i tak po prostu oznajmił to przez telefon, dzwoniąc z jednego ze swoich szkoleń. To jej wina, bo o mężczyznę trzeba dbać, a ona zajęła się pracą, lamentowała matka. To ich gadanie jeszcze jakoś znosiła, ale gdy przy rodzinnym stole zasiadała Matylda z mężem i dwójką dzieci, to mimo kilkukrotnego liczenia do dziesięciu nerwowość Beaty narastała, a atmosfera stawała się nie do zniesienia.
Siostra jest wzorową mamą, panią domu i doskonałą żoną, jak o sobie mówi. Dwójka dzieci w wieku dziesięciu i siedmiu lat. Mieszkają u rodziców Antka. Matylda zajmuje się domem, Antek utrzymuje rodzinę, pracuje jako kierowca w firmie transportowej. Często wyjeżdża w trasę na dwa, trzy dni. Antek to cichy i spokojny mężczyzna, zgadza się z każdym zdaniem żony, a nawet jak się nie zgadza, to tego nie okazuje. Musi taki być, bo gdyby miał inny temperament, Matylda nie mogłaby tak nim zarządzać, a wtedy ich małżeństwo zapewne przechodziłoby głęboki kryzys.
Do kolorowej torby Beata włożyła wcześniej kupione dla siostrzeńców drobiazgi. Dla Amelii, która była w pierwszej klasie, nową temperówkę w kształcie sowy i linijkę z jakiegoś tworzywa, które wygina się na wszystkie strony, oraz laleczkę z kilkunastoma akcesoriami w zestawie, której wielkość zupełnie nie była adekwatna do ceny, za którą Beata ją nabyła. Takie laleczki podobno miały już wszystkie dziewczynki w klasie, jak opowiadała jej mała ze smutną minką miesiąc temu. Krystianowi Beata chciała podarować zestaw kreatywny Lego: uwielbiał układać te maleńkie klocki. Ostatnio dostała od niego zdjęcie z modelami ustawionymi na półce, równo, tematycznie. Cóż, po mamie zdolności nie odziedziczył. Dziesięciolatek był bardzo rezolutny i tak naprawdę to z nim miała więcej tematów do rozmowy niż z całą resztą rodziny. Nieraz ratował ją przed męczącymi pytaniami rodziców lub uszczypliwościami siostry. Opowiadał jej też o szkole i wydarzeniach ze swojego życia.
Przygotowaną torbę postawiła w przedpokoju, by jutro już się tym nie zajmować. Przed takim wyjazdem do rodziców zawsze ściskało ją w żołądku, a ogólne podenerwowanie powodowało, że łatwo jej było o czymś zapomnieć. Zapaliła lampkę, włączyła telewizor, by uciszyć wspomnienia walentynkowego wieczoru, które znów zaczęły powodować żal do siebie, koleżanek i do całego świata. W takich warunkach o sen będzie dość trudno.
***
Postawiła kołnierz, zapięła duże guziki płaszcza i wstała z miękkiego siedzenia. Od peronu musiała przejść kawałek do domu rodziców. Czapkę schowała do torby, by nie przyklepać ułożonych włosów, ale by w razie dużego chłodu była pod ręką. Lubiła te powroty do Oławy i wolny spacer z dworca, którym delektowała się za każdym razem, gdy przyjeżdżała na niedzielny obiad. Starała się odwiedzać rodziców raz w miesiącu, by być na bieżąco z ich troskami i sprawami zdrowotnymi. Nie wszystko mówili przez telefon, a tak mogła zobaczyć, czy aby nie potrzebują pomocy.
Koła pociągu zapiszczały, ludzie zaczęli się zbierać. Wielu pracowało we Wrocławiu, tak jak ona, i w weekendy odwiedzało rodzinne strony. Przeważnie byli to jednak studenci. No tak, w jej wieku to już każdy jeździ samochodem.
Wysiadła wprost pod zadaszoną konstrukcją peronu, metalowe słupy czasem błyszczały w słońcu, dziś niestety nie miały takiej możliwości. Skierowała się do jasnego budynku, ciągle mając w pamięci, że jest to obecnie najstarsza stacja kolejowa w Polsce, która jest wciąż aktywnie eksploatowana. Gmach mógł się wydawać zaniedbany, a wnętrze – surowe. W holu minęła kasę biletową, jej oko zawisło przez chwilę na automacie z kawą, ale wspomnienie ostatnio zakupionego tu napoju skutecznie ostudziło jej zapędy. Napije się już u rodziców. Rozejrzała się po parkingu przed dworcem, jakby sprawdzając, czy ktoś po nią wyjechał.
Do oławskiego Rynku idzie się około dwudziestu minut, a do rodzinnego domu Beaty – może czterdzieści. Za kioskiem odwróciła się jeszcze raz w stronę historycznego budynku, który niedługo ma zostać zrewitalizowany. Zdecydowanie na to zasługuje, już od dawna. Powinien być wizytówką miasteczka, a nie czymś, co odstrasza. Już bez żalu skierowała się w stronę parku miejskiego. Choć kawałek przejdzie jego ścieżkami, i tak matka będzie jej wyrzucać, że się spóźniła, to choć trochę nacieszy oczy zimozielonymi iglakami.
Wąski chodnik po kilku minutach doprowadził ją pod brązową bramę. Nos zdążył poczerwienieć, a uszy Beata ukryła pod czapką. Trudno, układanie włosów pójdzie na marne. Gdy przyjeżdżała tu zimą, miała wrażenie, że jest dwa razy zimniej niż w we Wrocławiu, a latem – dwa razy goręcej, no, chyba że w cieniu pod orzechem za domem. Tam stał rozłożysty, niczym naturalny, parasol. Piękne grube konary unosiły się ku niebu, a zielona korona sięgała piętra domu. Teraz, gdy Beata zerkała z rogu ogrodzenia, stał obdarty ze swojej zieleni, ale nawet z daleka budził podziw i uśmiech na wspomnienie beztroskiego dzieciństwa.
Srebrny minivan volkswagen sharan stał już na podjeździe. Na rodzinnym obiedzie nie mogło przecież zabraknąć siostry z rodziną. Beata sięgnęła po klamkę metalowej furtki, jej lodowatość ją zmroziła, zastygła więc w bezruchu. Albo to ta zerowa temperatura, albo wspomnienie każdego spotkania tego typu. A jednak ciągle tu wracała.
Po chwili rozmyślań zdecydowanym ruchem nacisnęła wygięty zimny metal. Uśmiechnęła się na widok kremowego budynku z minionej epoki: teraz już się takich nie buduje. Lubiła ten dom: jego narożniki były wyłożone miodowymi płytkami w słoje, tak dla ozdoby, a pasek z tych samych kafelków położono przy dwóch balkonach na piętrze. Poruszenie się firany w oknie salonu świadczyło, że została już zauważona. Beata przełożyła więc torbę do lewej ręki i zapukała w dębowe żłobione drzwi.
– No wreszcie, córuś, bo my czekamy i czekamy. – Mama uściskała ją zaraz po przekroczeniu progu. – Co tak długo? – dopytywała kobieta.
– Tak jak zawsze, mamo, pociąg był o czasie, ale może szłam zbyt wolno. – Matka doskonale wiedziała, o której przyjeżdża pociąg, ale jej pretensje, że dotarła do domu tak późno, Beata słyszała za każdym razem, gdy stawała w drzwiach.
– Powinnaś wreszcie sprawić sobie samochód, a nie telepać się pociągami, ty, pani kierownik. Czas może, córciu, zainwestować trochę w siebie, częściej byś nas wtedy odwiedzała. – O kupnie auta też już się nasłuchała wiele razy. Tylko mamie gdzieś po drodze umykał jeden szczegół: finanse. Nie stać ją na utrzymanie samochodu, bo nie sztuką jest go kupić. Coroczne opłaty i comiesięczne koszty nie mieściły się teraz w jej budżecie, ale o tym nikt nigdy nie chciał słuchać przy rodzinnym stole. Nigdy nikt nie pytał, jak sobie daje radę po rozwodzie, czy jej wystarcza na opłaty.
Z satysfakcją ściągnęła długie kozaki i wsunęła nieco nabrzmiałe stopy w puchate kapcie, które należały tylko do niej. Dostała je na gwiazdkę od rodziców: były miękkie i ciepłe. Z torebki, którą odstawiła na niską szafkę, nagle rozbrzmiał melodyjny dźwięk skrzypiec z akompaniamentem fortepianu. Na wyświetlaczu telefonu widniało imię Gabrysi. Beata wyciszyła dźwięk i weszła do korytarza, który prowadził wprost do dużego salonu, gdzie wszyscy już zasiedli przy stole, wyczekująco patrząc w stronę drzwi.
Matylda zerwała się z krzesła, prawie…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej