Poza sezonem. Nowego początki - Sylwia Markiewicz - ebook

Poza sezonem. Nowego początki ebook

Markiewicz Sylwia

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nadmorski klimat, urokliwy pensjonat…

Stenia Waleńczuk mieszka w Chłapowie. Uciekając przed samotnością, postanawia otworzyć nietypowy pensjonat: czynny wyłącznie od września do maja. W porze, kiedy najłatwiej odpocząć od codziennych trosk.

Niedługo w Poza sezonem pojawiają się pierwsi goście – piękna i elegancka kobieta  wraz z nastoletnią córką borykającą się z licznymi problemami. Dziewczyna szybko zaprzyjaźnia się z rówieśnikiem – Maksem i wraz z nim wędruje śladami bohaterów jednej z książek miejscowego pisarza, co okazuje się być punktem zwrotnym w jej życiu.

Niespodziewanie w rodzinne strony przyjeżdżają dzieci gospodyni. Obarczają matkę swoimi problemami i są niezadowolone, że otworzyła pensjonat. Niedługo Stenia otrzymuje tajemniczy list, który spowoduje, że rodzina Waleńczuków będzie musiała zmierzyć się z trudną przeszłością.

Czy Poza sezonem stanie się bezpieczną przystanią dla zagubionych istot? Czy rodzinne sekrety wyjdą w końcu na jaw?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 326

Oceny
4,4 (16 ocen)
9
6
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Myślę, że każdy z nas miał w swoim życiu taki moment, kiedy przytłoczeni problemami i troskami dnia codziennego potrzebujemy, choć na chwilę się od nich oderwać. Zmienić otoczenie, odpocząć. Wszystko, co nas trapi jeszcze raz przemyśleć, nabrać dystansu i na swoje życie spojrzeć z zupełnie innej perspektywy. Wówczas najczęściej myślimy o wakacjach, na które wielu z nas czeka cały rok z utęsknieniem. Problem polega jednak na tym, że na wakacjach nie zawsze możemy liczyć na spokój, odprężenie i możliwość niczym niezakłócanych osobistych refleksji nad swoim życiem. Euforia letnich miesięcy, wszechobecny gwar, natłok turystów i wczasowiczów niestety skutecznie nam to utrudniają. Nie martwcie się jednak, gdyż wspólnie z autorką Sylwią Markiewicz i główną bohaterką jej najnowszej powieści „Poza sezonem. Nowego początki”, o której opowiem wam za chwilę kilka słów mamy dla was propozycję idealną. Zacznijmy jednak od początku. Na kartach powieści przenosimy się do Chłopowa, gdzie poznajemy cie...
11
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Nowy początek zwiastuje niezwykłą historię Polecam
00
2323aga

Dobrze spędzony czas

Klasyczna obyczajówka. Wygląda to na pierwszą część jakiejś całości, bo o ile historię pierwszych gości pensjonatu można uznać za zamkniętą, to historia mieszkańców pensjonatu i ich rodziny zakończona nie jest.
00

Popularność




Autorka: Sylwia Markiewicz

Redakcja: Zuzanna Wierus

Korekta: Zofia Siewak-Sojka

Projekt graficzny okładki: Aleksandra Zimoch

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcia na okładce: Shutterstock: Tumana, Wirestock Creators, natureman30, studio fotograficzne W Roli Głównej (zdjęcie autorki)

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Sylwia Markiewicz

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2023

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-243-9

Dla mieszkańców Pomorza, Chłapowa i okolic

 

 

 

 

 

 

Fragmenty historii inspirowane twórczością Augusta Necla – pisarza z Chłapowa zwanego kaszubskim Sienkiewiczem.

Rozdział I. No­we­go po­cząt­ki

Rat­ta­no­wy fo­tel za­trzesz­czał pod ci­ęża­rem drob­nej, ale nie­co za­okrąglo­nej ko­bie­ty. Mo­ści­ła się tak już od dwóch mi­nut, pod­kur­cza­jąc nogi i roz­kła­da­jąc na nich do­kład­niej gru­by koc. Na jej twa­rzy wy­ra­źnie ry­so­wa­ła się sa­tys­fak­cja: cze­kał ją już tyl­ko ostat­ni etap, i to ten naj­przy­jem­niej­szy. Nie­chęt­nie ode­rwa­ła ple­cy od opar­cia i si­ęgnęła po czer­wo­ny ku­bek. Me­ta­lo­wy stół ze szkla­nym bla­tem stał nie­wzru­szo­ny, gdy łyk go­rącej kawy zna­la­zł się w ustach ko­bie­ty. Czy może być coś przy­jem­niej­sze­go, niż pro­mie­nie pa­ździer­ni­ko­we­go sło­ńca pa­da­jące na twarz? Nie, nie może: dla niej to praw­dzi­wy bursz­ty­no­wy skarb, taki dar­mo­wy, do­stęp­ny dla wszyst­kich.

Gdy była dziec­kiem, ła­pa­ła do sło­ika pro­mie­nie prze­ni­ka­jące przez li­ście drzew, po czym moc­no za­kręca­ła po­kryw­kę. Nie­raz wi­dzia­ła, jak mama za­my­ka w sło­iku prze­two­ry na zimę. Je­sien­ne plo­ny z ogród­ka lądo­wa­ły w spi­żar­ce po to, by zimą cie­szyć pod­nie­bie­nia do­mow­ni­ków, spra­gnio­nych se­zo­no­wych owo­ców i wa­rzyw. Dla­cze­go by więc nie za­mknąć sło­ńca w tym szkla­nym na­czy­niu i nie po­sta­wić go na pó­łce mi­ędzy ogór­ka­mi ki­szo­ny­mi a cu­ki­nią w za­le­wie octo­wej? Gdy­by tak otwo­rzyć w stycz­niu w po­chmur­ny dzień je­den z ta­kich sło­jów, wte­dy lato choć na chwi­lę za­go­ści­ło­by w ciem­nych po­ko­jach i smut­nej kuch­ni. Tak so­bie wy­my­śli­ła mała Ste­nia, któ­ra wie­rzy­ła we wró­żki i do­bre dusz­ki, na­wet gdy mia­ła już dzie­si­ęć lat. Sło­ik z pro­mie­nia­mi sło­ńca po­wi­nien kosz­to­wać mi­lio­ny, mó­wi­ła ro­dzi­com, na co oni kręci­li ze zdu­mie­niem gło­wa­mi, pró­bu­jąc z kra­iny fan­ta­zji spro­wa­dzić małą ma­rzy­ciel­kę na zie­mię.

Cho­ciaż dziś Ste­nia jest już ra­czej w wie­ku bab­ci­nym, wci­ąż jej się zda­rza bu­jać w obło­kach i na­dal ma­rzy, aby za­mknąć to cie­płe, zło­te sło­ńce w sło­iku na zimę. Wol­nym cza­sem cie­szy­ła się od dwóch lat: eme­ryt­ką zo­sta­ła z dnia na dzień, cho­ciaż po­cząt­ko­wo tro­chę się bała. Sąsiad­ka uli­cę da­lej w ci­ągu pół roku od po­zy­tyw­nej de­cy­zji z ZUS-u do­sta­ła dwóch za­wa­łów. Czło­wiek, któ­ry pra­co­wał całe ży­cie, nie jest na­uczo­ny wsta­wać co rano bez celu. Dwa lata cze­ka­nia, a to na li­sto­no­sza, a to na wio­snę, a to na te­le­fon od dzie­ci. Oka­za­ło się, że to tyl­ko jej ży­cie zwol­ni­ło, a świat pędzi da­lej.

Cór­ka z Nie­miec dzwo­ni raz na mie­si­ąc, syn w War­sza­wie, wiecz­nie za­bie­ga­ny, prędzej wnucz­ki za­dzwo­nią małe, by się po­chwa­lić pierw­szą pi­ąt­ką w szko­le albo przed­szkol­nym na­rze­czo­nym. Do­brze, że Adaś zo­stał z nią w tym du­żym domu. Wnuk wy­je­chał z ro­dzi­ca­mi do Nie­miec, po czym wró­cił po trzech mie­si­ącach, bo zu­pe­łnie nie mógł się tam od­na­le­źć, o co do dziś ma żal jego oj­ciec. Tu Adam zo­sta­wił jed­nak ko­le­gów, szko­łę i ży­cie oso­bi­ste, a zna­jo­me kąty skry­wa­ły prze­cież do­bre wspo­mnie­nia. Te­raz stu­diu­je w ty­go­dniu, a w week­en­dy pra­cu­je jako kel­ner w re­stau­ra­cji ho­te­lo­wej w Trój­mie­ście.

Ste­nia w nad­mor­skich ho­te­lach prze­pra­co­wa­ła po­nad dwa­dzie­ścia lat i tam też po­zna­ła swo­je­go męża. Przy­sze­dł ze zna­jo­my­mi na dan­cing, wte­dy ta­kie po­ta­ńców­ki były po­pu­lar­ne. Cie­ka­we, jak ci tam jest, Sław­ku, czy też kie­ru­jesz dźwi­giem, jak tu, na dole? Czy może tam się nie pra­cu­je, tyl­ko leży na pach­nącej łące? Często tak roz­ma­wia­ła ze swo­im zma­rłym mężem: nie z ża­lem, a z uśmie­chem. Zbyt wie­le cza­su już upły­nęło. Wy­pła­ka­ła za nim mnó­stwo łez, mimo że się wzbra­nia­ła, bo to było na­głe, nie­spo­dzie­wa­ne roz­sta­nie. Te­raz zo­sta­ły miłe wspo­mnie­nia prze­ży­tych ra­zem dni.

– Bab­ciu! – Ste­nia aż się wzdry­gnęła. Do­brze, że uby­ło pół kub­ka kawy, koc nie­chyb­nie za­ro­bi­łby kil­ka przy­pad­ko­wych czar­nych plam. – Cho­dź, mu­szę ci coś po­ka­zać! – krzy­czał Adam zza ku­chen­ne­go sto­łu, ro­bi­ąc jesz­cze ostat­nie po­praw­ki w za­da­niu, któ­re zle­ci­ła mu bab­cia.

On i lap­top to do­bra­na para: Adam stu­diu­je in­for­ma­ty­kę, ale prze­cież dla żad­ne­go czło­wie­ka w wie­ku dwu­dzie­stu je­den lat in­ter­net nie ma ta­jem­nic, dla­te­go zgo­dził się po­móc bab­ci. Adam spędził nad tym pro­jek­tem kil­ka wie­czo­rów i był z nie­go bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Cie­ka­wi­ło go tyl­ko, co po­wie sama za­in­te­re­so­wa­na.

Ste­nia nie­chęt­nie od­rzu­ci­ła koc; roz­grza­ne nogi owiał nie­przy­jem­ny chłód. Wci­ągnęła w płu­ca orze­źwia­jące po­wie­trze i po­czu­ła za­pach mo­rza albo bar­dziej in­ten­syw­ny, bal­sa­micz­ny za­pach olej­ków ete­rycz­nych uno­szących się w po­wie­trzu. Tę spe­cy­ficz­ną woń wy­dzie­la­ją igli­wie oraz ży­wi­ca, wy­pły­wa­jąca z so­sny bursz­ty­no­wy­mi kro­pla­mi. Przy­wia­ne z wia­trem, oszo­ło­mi­ły ją. Wkro­czy­ła po dwóch pła­skich schod­kach, po­py­cha­jąc uchy­lo­ne drzwi, od­wie­si­ła kurt­kę na ścia­nę z wy­sta­jący­mi ha­czy­ka­mi, a na­stęp­nie po­de­szła w stro­nę sku­pio­ne­go wnu­ka, sie­dzące­go przy ku­chen­nym sto­le. Nie od­ry­wał oczu od ekra­nu lap­to­pa, mimo że nie dało się nie sły­szeć ener­gicz­ne­go trza­śni­ęcia drzwia­mi.

Uchy­li­ła po­kryw­kę, by spraw­dzić, czy wy­war na­dal się go­tu­je, i usia­dła na krze­śle tuż obok Ada­ma, po­tar­mo­siw­szy jego zmierz­wio­ne blond wło­sy.

– No, po­każ, Ada­siu, co tam stwo­rzy­łeś, czy aby nie po­rwa­łam się z mo­ty­ką na sło­ńce albo z igłą na kopę sia­na? – Mimo że py­ta­nie wska­zy­wa­ło na oba­wy ko­bie­ty, to w ogó­le ich w so­bie nie mia­ła. Była pew­na tej de­cy­zji, nie bała się, bo i co mia­ła do stra­ce­nia?

– Spójrz, bab­ciu. – Adam prze­kręcił lap­top w kie­run­ku Ste­ni, żeby le­piej wi­dzia­ła. – To na ra­zie ogól­ny za­rys stro­ny, tak by to wy­gląda­ło.

Mru­żąc oczy, wy­si­li­ła sła­by już wzrok. Na głów­ny plan rzu­ca­ło się zdjęcie mo­rza: nie­du­że spie­nio­ne fale do­bi­ja­ły do piasz­czy­stej pla­ży. Ho­ry­zont łączył nie­bie­sko­zie­lo­ne mo­rze z błęki­tem sło­necz­ne­go nie­ba. Ta­kich zdjęć mie­li dużo. Ona fo­to­gra­fo­wa­ła w pa­mi­ęci, gdy spa­ce­ro­wa­ła wzdłuż brze­gu, a Adam uwiecz­niał te za­chwy­ca­jące ko­lo­ry na­tu­ry te­le­fo­nem. Obo­je zga­dza­li się co do jed­ne­go: mo­rze co­dzien­nie wy­gląda­ło ina­czej. Jego ob­li­cze za­le­ża­ło od po­go­dy: sło­ńca, za­snu­te­go chmu­ra­mi nie­ba, wia­tru, któ­ry tar­gał wzbu­rzo­ną ta­flę, pory dnia czy kąta ro­bie­nia zdjęcia. Za ka­żdym ra­zem inne, ale nie­zmien­nie za­chwy­ca­jące.

W ga­le­rii od­na­la­zła też zdjęcia swo­je­go domu: po­ko­ju, któ­ry prze­zna­czy­ła dla go­ści, oraz sa­lo­nu, kuch­ni i ogród­ka. Na­wet za­kład­ka z in­for­ma­cja­mi o tym, co war­to zwie­dzić w po­bli­żu, przed­sta­wia­ła wszyst­kie cie­ka­we miej­sca Chła­po­wa i oko­lic. A ta mała miej­sco­wo­ść ma się czym po­chwa­lić. Do­li­na Chła­pow­ska za­chwy­ca ró­żno­rod­no­ścią ro­ślin. Na te­re­nie tego re­zer­wa­tu mo­żna zna­le­źć uni­ka­to­we oka­zy; pi­ęk­no nie­na­ru­szo­nej przy­ro­dy przy­ci­ąga wie­lu tu­ry­stów i ka­żdy po prze­jściu tego ma­je­sta­tycz­ne­go, wci­ąż na­tu­ral­ne­go wąwo­zu od­je­żdża za­chwy­co­ny. Adam nie za­po­mniał też o la­tar­ni mor­skiej w Ro­ze­wiu, po­bli­skiej Ja­strzębiej Gó­rze i Wła­dy­sła­wo­wie ani o sze­ro­kiej chła­pow­skiej pla­ży: piasz­czy­stej z mon­stru­al­ny­mi kli­fa­mi. Stro­na pre­zen­tu­je się ca­łkiem ład­nie.

Chło­pak, nie mo­gąc się do­cze­kać re­ak­cji bab­ci, po­sta­no­wił sam prze­rwać tę ci­szę.

– Bra­ku­je tyl­ko jed­ne­go, bab­ciu. – Adam zwró­cił się do Ste­ni po­wa­żnym to­nem, bo i ten szcze­gół, o któ­rym wła­śnie wspo­mniał, był nie­zwy­kle wa­żny.

Ste­nia pod­nio­sła wzrok, za­sta­na­wia­jąc się, co wnuk ma na my­śli.

– Na­zwy, na­zwy two­je­go pen­sjo­na­ci­ku. Może Po­ko­je u Ste­ni? – za­pro­po­no­wał ocho­czo.

– Dla­cze­go pen­sjo­na­ci­ku? – Unie­sio­ne brwi Ste­ni zbli­ży­ły się do sie­bie, gdyż to zdrob­nie­nie uj­mo­wa­ło jej przy­go­to­wa­niom do wy­da­rze­nia, ja­kim było otwar­cie się na go­ści.

– Nie mo­że­my się na­zy­wać pen­sjo­na­tem, bo to na­zwa za­strze­żo­na. Mogą się nią po­słu­gi­wać obiek­ty ma­jące co naj­mniej sie­dem po­koi i ofe­ru­jące go­ściom ca­ło­dzien­ne wy­ży­wie­nie. – Adam spraw­dził do­kład­nie, po­nie­waż nie da­wa­ło mu to spo­ko­ju, gdy uzu­pe­łniał dane stro­ny in­ter­ne­to­wej.

– No to ja się kwa­li­fi­ku­ję: nikt głod­ny z tego domu nie wyj­dzie. – Ste­nia wy­gła­dzi­ła ręka­mi spód­ni­cę, nie­co zi­ry­to­wa­na tymi za­sa­da­mi.

– Głod­ny może i nie, ale do sied­miu po­koi tro­chę ci jesz­cze bra­ku­je. Dla­te­go na­zwa Po­ko­je u Ste­ni spraw­dzi się ide­al­nie. – De­li­kat­nie pró­bo­wał tłu­ma­czyć, wi­dząc gry­mas na twa­rzy bab­ci.

– Nie, ja już mam na­zwę. – Prze­my­śla­ła na­wet i to, bo co mia­ła ro­bić w nocy, kie­dy sen nie przy­cho­dził? – Poza se­zo­nem – po­wie­dzia­ła trium­fal­nie.

– Ale jak to? Skąd ta na­zwa? – Te­raz Adam zmarsz­czył czo­ło, bo ni­jak się to mia­ło do Mu­sze­lek, Sło­necz­nych przy­sta­ni czy Błękit­ne­go ża­gla, któ­re oglądał nie tyl­ko w in­ter­ne­cie, ale rów­nież tuż obok, jako że cała uli­ca była wy­pe­łnio­na pen­sjo­na­ta­mi o po­dob­nych na­zwach.

– To będzie wy­jąt­ko­wy pen­sjo­nat, czy tam pen­sjo­na­cik – po­pra­wi­ła się, wi­dząc minę wnu­ka, a ta­jem­ni­czym gło­sem do­da­ła: – Za­mkni­ęty w wa­ka­cje, a otwar­ty od wrze­śnia do maja.

– Co?! – Oczy Ada­ma chwi­lo­wo przy­bra­ły wiel­ko­ść do­rod­nych kasz­ta­nów. – Bab­ciu, jak ty chcesz na tym za­ro­bić?! Gdy se­zon w pe­łni, ty chcesz mieć za­mkni­ęte? – Za­sko­czy­ła go ta wia­do­mo­ść: bab­cia nic nie wspo­mi­na­ła, a to istot­na in­for­ma­cja. No, chy­ba że ce­lo­wo za­ta­iła ją przed nim, by nie pró­bo­wał jej od­wie­ść od tego po­my­słu. Już on do­brze znał pod­stęp­ne bab­ci­ne sztucz­ki. Jak chcia­ła, to i tak wszyst­ko było po jej my­śli, cho­ćby nie wiem, jak się sta­rał udo­wod­nić jej, że nie ma ra­cji.

– A kto po­wie­dział, że ja chcę na tym za­ro­bić? Nie­po­trzeb­ni mi tu­ry­ści, któ­rzy na­rze­ka­ją na brak po­go­dy, py­ta­ją o pa­ra­wa­ny i przy­je­cha­li tyl­ko po to, żeby plac­kiem le­żeć na pla­ży, na­wet przy za­ła­ma­niu po­go­dy, by tyl­ko zro­bić zdjęcie w mo­rzu w ko­stiu­mie. Ja chcę mieć go­ści, któ­rzy do­ce­nią mo­rze o ka­żdej po­rze roku, któ­rzy przy­ja­dą, bo chcą od­po­cząć od zgie­łku, wła­sne­go ży­cia, po­nie­waż ich gło­wy są na­bi­te pro­ble­ma­mi, któ­rym tyl­ko nad­mor­ski wiatr po­mo­że nadać nowy kszta­łt, inny wy­miar. Ja nie będę przyj­mo­wać tu­ry­stów, a go­ści, któ­rzy będą trak­to­wa­ni jak człon­ko­wie ro­dzi­ny. Będą jeść z nami po­si­łki i oglądać z nami te­le­wi­zję w sa­lo­nie. Mają się czuć, jak­by przy­je­cha­li do cio­ci Ste­ni, a nie do bez­dusz­ne­go ho­te­lu, w któ­rym będą tyl­ko ko­lej­nym nu­mer­kiem: pan z po­ko­ju 301, pani z po­ko­ju 421.

Ona już do­sko­na­le o tym wie: w ko­ńcu na ho­te­lo­wych ko­ry­ta­rzach spędzi­ła spo­ro cza­su. Bar­dzo lu­bi­ła tę pra­cę i go­ści, ale też nie­zmier­nie prze­szka­dza­ły jej brak do­mo­wej at­mos­fe­ry i brak in­te­rak­cji mi­ędzy lu­dźmi. Ka­żdy za­my­kał się w swo­im po­ko­ju i był tam sam so­bie, bez in­te­gra­cji z oto­cze­niem, życz­li­wo­ści in­nych, w izo­la­cji. U niej będzie jak u ro­dzi­ny.

– I na­pisz wiel­ki­mi li­te­ra­mi – za­ko­men­de­ro­wa­ła: „Cio­cia Ste­nia ser­decz­nie za­pra­sza, do­mo­we po­si­łki gwa­ran­to­wa­ne”.

Adam prze­wró­cił parę razy ocza­mi i po­dra­pał się po gło­wie. Ni­jak się to mia­ło do jego wi­zji mar­ke­tin­go­wej. Że też dał się na­mó­wić, i jesz­cze w ta­jem­ni­cy przed mat­ką. Jak ona się do­wie, sza­łu do­sta­nie, ale obie­cał bab­ci, że to będzie ich ta­jem­ni­ca. Wpi­sał dużą czcion­ką „Poza se­zo­nem” w miej­sce, w któ­rym po­win­na wid­nieć na­zwa, bo kłó­cić się z bab­cią nie mia­ło sen­su. Wy­czuł, że ma wszyst­ko do­brze prze­my­śla­ne, i wie­dział, że zmia­na de­cy­zji będzie nie­mo­żli­wa.

Adam bał się te­raz, żeby się nie roz­cza­ro­wa­ła. A co, je­śli nikt nie będzie chciał się tu za­trzy­mać? Prze­cież lu­dzie te­raz po­trze­bu­ją luk­su­sów, ba­se­nów, sty­lo­wych po­koi. Jesz­cze w wa­ka­cje nie by­ło­by pro­ble­mu, oko­licz­ne pen­sjo­na­ty nie na­rze­ka­ją na brak tu­ry­stów. Ale zima, w do­dat­ku sie­dem­set me­trów od pla­ży? Prze­cież ka­żdy pyta o bal­kon z wi­do­kiem na mo­rze. Na co dzień ra­czej jest opty­mi­stą, jed­nak czar­no to wi­dzi. Do­ko­ńczył wpi­sy­wa­nie da­nych, ale wie­dział, że cze­ka go jesz­cze kil­ka go­dzin pra­cy.

W tym cza­sie Ste­nia ko­ńczy­ła go­to­wać zupę ja­rzy­no­wą, ob­my­śla­jąc ko­lej­ny punkt ze swo­jej li­sty. Nie­ste­ty, w tym przy­pad­ku rów­nież musi pro­sić wnu­ka o po­moc, a wła­ści­wie o wy­szu­ka­nie cze­goś w in­ter­ne­cie. Pró­bo­wa­ła sama, ale jemu zde­cy­do­wa­nie le­piej to wy­cho­dzi. Dość już cho­dze­nia z kąta w kąt, te­raz przy­naj­mniej będzie mia­ła na co cze­kać: na go­ści. Przyj­mie ich naj­ser­decz­niej, jak umie. Na­wet trwa­jący od dwóch lat re­mont domu też nie roz­po­czął się bez po­wo­du. Jak na ra­zie wszyst­ko idzie zgod­nie z pla­nem. Je­sień za­po­wia­da się cie­ka­wie. Wi­zu­ali­za­cja przy­szło­ści wpra­wi­ła Ste­nię w do­bry na­strój, dla­te­go z uśmie­chem sta­wia­ła przed wnu­kiem ta­lerz pa­ru­jącej, pach­nącej zupy.

Rozdział II. Na­tręt­ne wąt­pli­wo­ści

– Bab­ciu, czy przy­je­cha­li? – Po dru­giej stro­nie słu­chaw­ki dało się sły­szeć za­tro­ska­ny głos.

– Nie martw się, przy­je­cha­li, ro­bią, co trze­ba – od­pa­rła ze spo­ko­jem, nie spusz­cza­jąc z oka dwóch mężczyzn. Byli dość mło­dzi, ale wi­dać zna­li się na swo­jej pra­cy. Mi­nęło za­le­d­wie dwa­dzie­ścia mi­nut, a pa­no­wie jak­by ko­ńczy­li.

– Że też dziś mu­sia­łem mieć to za­li­cze­nie – po­msto­wał wnuk – ina­czej bym wszyst­kie­go do­pil­no­wał.

– Ada­siu, mó­wię ci, że wszyst­ko w po­rząd­ku, skup się na na­uce, jak przy­je­dziesz, obej­rzysz efek­ty. To na ra­zie, cze­kam z obia­dem, pa. – Ste­nia spła­wi­ła wnu­ka, żeby za­jął się swo­imi spra­wa­mi.

I tak jej wie­le po­mó­gł: gdy­by nie on, chy­ba by się nie od­wa­ży­ła na ten krok. Znów si­ęgnęła po czer­wo­ny ku­bek, od­kła­da­jąc w jego miej­sce te­le­fon. Na­ci­ągnęła zie­lo­ny koc aż pod samą szy­ję; mi­ęk­kie wło­sie przy­jem­nie mi­zia­ło po­licz­ki. Dziś sło­ńce scho­wa­ło się za gęsty­mi chmu­ra­mi. W ogó­le nie wi­dać błękit­ne­go nie­ba.

Po­nu­ro, na­wet dom sąsia­dów nie ra­ził dziś w oczy. Przy odro­bi­nie sło­ńca wście­kły po­ma­ra­ńcz da­wał po oczach ni­czym dłu­gie świa­tła w au­cie. Sąsiad za­rze­kał się, że wy­bór ko­lo­ru był tak prze­my­śla­ny, żeby tu­ry­ści nie mie­li pro­ble­mu z tra­fie­niem na kwa­te­rę, ale jej się wy­da­je, że nie do ko­ńca: pew­nie maj­ster, któ­ry mie­szał far­by, na­lał nie­od­po­wied­nią por­cję pig­men­tu. Nie­raz wi­dzia­ła tę eki­pę, gdy tak prze­sia­dy­wa­ła przed do­mem. Im barw­ni­ki w gło­wie nie były, a to, co do­le­wa­li do kub­ków. Na her­ba­tę to nie wy­gląda­ło. Sąsiad wi­dział, ale oko przy­my­kał, bo o eki­pę dziś trud­no. Gdy zo­ba­czył in­ten­syw­ny ko­lor, ze zło­ści się zro­bił czer­wo­ny jak in­dor. Za­mó­wił u nich ele­ganc­ki ce­gla­sty, sły­sza­ła, jak roz­ma­wiał z nimi kil­ka dni wcze­śniej. Kon­tra­stu­jący z brązo­wym da­chem i okien­ni­ca­mi. Maj­ster za­pew­niał, że jak wy­schnie, to wy­blak­nie. Nie wy­bla­kł, prze­ciw­nie: w sło­ńcu ja­rzy się ni­czym jęzor ognia, a za­chwy­tu na twa­rzach sąsia­dów i tu­ry­stów nie wi­dać – ma­lu­je się na nich je­dy­nie szy­der­czy uśmiech.

No wła­śnie: tu­ry­ści. Gdzie oni się po­dzia­li? Zu­pe­łnie tak, jak­by je­sie­nią mo­rze od­pły­nęło i nie war­to już było na nie spoj­rzeć. Gdy la­tem prze­sia­dy­wa­ła w swo­im rat­ta­no­wym fo­te­lu, co chwi­lę ktoś prze­cho­dził obok, stu­ka­jąc klap­ka­mi, i py­tał, gdzie tu jest ja­kiś sklep spo­żyw­czy, w któ­rą stro­nę ko­ściół, gdzie mo­żna do­stać płasz­cze prze­ciw­desz­czo­we.

Jed­nym ta­kim to na­wet uży­czy­ła wor­ki na śmie­ci, by cho­ciaż na gło­wy po­na­ci­ąga­li, bo ule­wa ich za­sta­ła w dro­dze, a było im spiesz­no i nie chcie­li prze­cze­kać. Wy­gląda­li ko­micz­nie. Śmiech dzie­ci roz­cho­dził się z oko­licz­nych pla­ców za­baw, a dla rów­no­wa­gi wtó­ro­wa­ły im kłót­nie ma­łże­ńskie o to, kto ma nie­ść to­bo­łki, za­baw­ki i koce. A za­pa­chy do­cho­dzące z ba­rów tak się mie­sza­ły, że cza­sem nie mo­gła wy­czuć aro­ma­tu kawy. Pie­czar­ko­wa z pul­pe­ta­mi, go­łąb­ki z ogór­ko­wą – od sa­me­go wącha­nia czło­wiek ro­bił się głod­ny. Ulicz­ka przed ich do­mem pro­wa­dzi­ła wprost na pla­żę, a gdy­by iść w dru­gą stro­nę i skręcić w pra­wo, to do Do­li­ny Chła­pow­skiej. Tam też często kie­ro­wa­ła tu­ry­stów, mó­wi­ąc, że tu­taj u nich to nie tyl­ko mo­rze, ale też wi­ęcej miejsc jest war­tych obej­rze­nia.

Je­sień nad mo­rzem ma swój urok: kto raz przy­je­dzie, na pew­no po­wró­ci. Co praw­da, wi­ęk­szo­ść kra­mów była już po­za­my­ka­na, nie­któ­re bary ta­kże, atrak­cji dla dzie­ci mniej, ale są i plu­sy. Nie ma tło­ku, ko­le­jek w skle­pach, nie trze­ba wsta­wać wcze­śnie rano, żeby za­jąć miej­sce na pla­ży. Cza­sem, idąc wzdłuż brze­gu, ni­ko­go się nie mija. Wy­ra­źnie sły­chać szum fal i krzyk mew. Wie­le od­gło­sów i dźwi­ęków, któ­rych w let­nim gwa­rze nie do­świad­czy­my.

To ide­al­ny czas, żeby się ode­rwać od nur­tu­jących nas pro­ble­mów, zmie­rzyć się z no­wy­mi wy­zwa­nia­mi, prze­my­śleć ży­cie, i to wła­śnie na ta­kich go­ści Ste­nia będzie cze­kać: na tych, któ­rzy do­ce­nią urok je­sie­ni, kli­fów skąpa­nych w za­cho­dzącym sło­ńcu. Za­chwy­cą się zło­tem i czer­wie­nią li­ści w nad­mor­skich la­sach, a za­pach so­sno­wych igieł, zmie­sza­ny z mor­skim po­wie­trzem, po­zo­sta­nie dla nich pi­ęk­nym wspo­mnie­niem. Nie mó­wi­ąc już o du­żej daw­ce jodu: aż się pro­si, by spa­ce­ro­wać kil­ka go­dzin dzien­nie.

Pa­no­wie za pło­tem wkła­da­li na­rzędzia do ob­szer­nej gra­fi­to­wej skrzyn­ki. To znak, że czas się roz­li­czyć. Od­rzu­ci­ła na­pręd­ce cie­pły koc, wsta­ła ener­gicz­nie, chwy­ci­ła się za kie­szeń, spraw­dza­jąc, czy pie­ni­ądze, któ­re przy­szy­ko­wa­ła, na­dal tam są.

– Pani Wa­le­ńczuk, i jak się po­do­ba? – Je­den z mężczyzn, prze­li­cza­jąc otrzy­ma­ną go­tów­kę, pró­bo­wał zmu­sić mil­czącą ko­bie­tę do cho­ćby nie­wiel­kiej po­chwa­ły.

Ste­nia zro­bi­ła dwa kro­ki w tył, by ob­jąć wzro­kiem szyld po­wie­szo­ny z pra­wej stro­ny bra­my. Skrzy­żo­wa­ła ręce pod pier­sia­mi, przy­ci­ska­jąc do sie­bie gra­na­to­wą pu­cha­tą ka­mi­zel­kę, i zmru­ży­ła oczy. Na brązo­wym tle ni­czym let­nie sło­ńce świe­ci­ły zło­te li­te­ry. „Poza se­zo­nem – pen­sjo­na­cik czyn­ny od wrze­śnia do maja – za­pra­sza­my”. Pod spodem ad­res i nu­mer te­le­fo­nu Ste­ni, w rogu przy­ci­ągał oko do­rod­ny sło­necz­nik z do­brze wi­docz­ny­mi czar­ny­mi na­sion­ka­mi.

Dla­cze­go wy­bra­ła wła­śnie sło­necz­nik, by ozdo­bić szyld? Wy­star­czy­ło zaj­rzeć do jej ogród­ka. Wzdłuż pra­wej stro­ny pło­tu sto­ją z gło­wa­mi już po­chy­lo­ny­mi od ci­ężkich kwia­to­sta­nów. Kil­ka do­rod­nych, na gru­bych zie­lo­nych no­gach, kła­nia się spa­ce­ro­wi­czom, a nie­ba­wem będą wi­tać przy­je­żdża­jących go­ści. Co praw­da, ży­wot kwia­tów już się ko­ńczy i wy­ma­ga­ją ob­ci­ęcia. Duże, ser­co­wa­te li­ście już nie są ta­kie zie­lo­ne, ale we wrze­śniu pre­zen­to­wa­ły się ele­ganc­ko i tak też wy­gląda­ją na ba­ne­rze.

Uśmie­cha­ła się do sie­bie, jesz­cze dłu­go tak sto­jąc, na­wet gdy pa­no­wie już od­je­cha­li. Dla nich to tyl­ko ko­lej­na pra­ca, ale dla niej to nowe roz­da­nie, na­stęp­ny etap w ży­ciu. Ileż to razy po­dej­mo­wa­ła wy­zwa­nia? Za­czy­na się od po­my­słu, ma­rze­nia, a po­tem po­ko­nu­je się pierw­szy scho­dek, dru­gi, trze­ci, cza­sem mu­si­my się cof­nąć, a cza­sem spa­da­my z hu­kiem, bo źle oce­ni­li­śmy swo­je mo­żli­wo­ści. Ale czy te dwa obo­la­łe po­ślad­ki to po­wód, by prze­stać pró­bo­wać, prze­stać ma­rzyć? Pod­da­ją się sła­bi, ci, co od­pusz­czą i toną w co­dzien­nym nie­szczęściu. Ona do nich nie na­le­ży. Nie­raz się po­ty­ka­ła, idąc wy­bo­istą dro­gą, ale nie dała się i te­raz mądrzej­sza, z do­świad­cze­niem ży­cio­wym, chce pró­bo­wać da­lej.

Cór­ce i sy­no­wi nic nie po­wie­dzia­ła. Już ona wie, jak za­re­agu­ją. Pew­nie im się wyda za sta­ra. Co zro­bić, że ro­dzi­ce dla dzie­ci za­wsze są za sta­rzy. Na seks, na fry­wol­ny ta­niec i głup­ko­wa­ty śmiech, za sta­rzy na mor­so­wa­nie i fio­le­to­wy ko­lor wło­sów, na dzia­łal­no­ść i pen­sjo­nat. To oczy­wi­ste, więc nie po­wie nic, jak dłu­go się da.

Na eme­ry­tu­rze jest już dwa lata, a dzie­ci przy­je­żdża­ją tyl­ko na świ­ęta, i to nie na ka­żde. Olga dzwo­ni, co praw­da, ale do syna, a To­masz wy­ma­wia się pra­cą i tyl­ko oka­zyj­nie wy­bie­rze jej nu­mer na Dzień Bab­ci czy Dzień Mat­ki. Prze­sta­ła już cze­kać, czy i kie­dy ją od­wie­dzą, ma pra­wo za­rządzać wła­snym cza­sem. Eme­ry­tu­ra to nie wy­rok, a eme­ryt to nie wi­ęzień swo­je­go wie­ku.

Ste­nia pew­nie by tak sta­ła na­stęp­ny kwa­drans, wpa­tru­jąc się z dumą w szyld, gdy­by nie trza­śni­ęcie furt­ki przed do­mem obok. Od­wró­ci­ła gło­wę. W jej kie­run­ku dziar­skim kro­kiem zmie­rza­ła Wie­sła­wa. Cho­dzi­ły ra­zem do li­ceum, miesz­ka­ła obok, w domu jed­no­ro­dzin­nym. Obec­nie tyl­ko z mężem, ale wnuk często ją od­wie­dza. Cie­ka­wo­ść przy­gna­ła ją aż przed samą bra­mę Ste­ni. Wie­sia za­su­nęła po­lar pod szy­ję, ku­ląc się przed wia­trem, i sta­nęła obok roz­pro­mie­nio­nej sąsiad­ki, któ­rej twa­rzy nie opusz­czał gry­mas sa­tys­fak­cji.

– Chy­ba osza­la­łaś – stwier­dzi­ła, prze­czy­taw­szy już po raz trze­ci na­pis na re­kla­mie. Te­raz prze­kie­ro­wa­ła wzrok na przy­ja­ció­łkę.

Do­brze się zna­ły, w li­ceum na­wet star­to­wa­ły do tego sa­me­go chło­pa­ka. Co to była za ry­wa­li­za­cja! Ani jed­na nie chcia­ła od­pu­ścić, ani dru­ga. Sto­so­wa­ły na nim roz­ma­ite ko­bie­ce sztucz­ki, by ten tyl­ko zwró­cił na nie uwa­gę. I uda­ło się im to świet­nie. Raz z jed­ną sze­dł na spa­cer, a po­tem dru­giej po­ma­gał w ma­te­ma­ty­ce. In­nym ra­zem od­dał zgu­bio­ny sza­lik lub ze­szyt, któ­ry nie wia­do­mo dla­cze­go zna­la­zł się w jego tecz­ce. W ko­ńcu chło­pak był tak sko­ło­wa­ny, że za­czął uni­kać obu dziew­czyn, bo nie wie­dział, któ­rą wy­brać, jak się po­tem przy­znał ko­le­dze. Onie­śmie­lo­ny ich na­chal­no­ścią, ucie­kał od swo­ich ad­o­ra­to­rek, aby już po pół roku za­cząć się pro­wa­dzać z Ma­łgo­śką z Gdy­ni. Nie­na­wi­ść do owej pan­ny tyl­ko zbli­ży­ła ry­wa­li­zu­jące dziew­czy­ny do sie­bie. I tak z kon­ku­ren­tek sta­ły się do­bry­mi przy­ja­ció­łka­mi. Co praw­da, ich dro­gi po li­ceum się ro­ze­szły, ale po­now­nie zbie­gły, po­nie­waż Ste­nia prze­pro­wa­dzi­ła się po ślu­bie do męża i za­miesz­ka­ła tuż obok domu Wie­si.

– Co ci się nie po­do­ba? – Ste­nia prze­wier­ca­ła przy­ja­ció­łkę wzro­kiem.

– Tak, wiem, mó­wi­łaś o pen­sjo­na­cie, mó­wi­łaś, ale za­po­mnia­łaś do­dać, że go­ści chcesz przyj­mo­wać na zimę. Prze­cież nikt tu nie przy­je­dzie. – Wie­sia mach­nęła ręką w kie­run­ku domu Ste­ni. – Ho­te­le sto­ją pu­ste, pen­sjo­na­ty za­my­ka się na zimę. Nie­któ­re otwie­ra się tyl­ko na syl­we­stra. Ty chy­ba za­po­mnia­łaś, że nie masz wi­do­ku na mo­rze, a idzie się tam do­bry kwa­drans, a w two­im wie­ku jesz­cze dłu­żej. To już nie te cza­sy, lu­dzie chcą wy­gód, wy­kost­ko­wa­nych par­kin­gów, pach­nących my­de­łek, spa, ja­cuz­zi z bąbel­ka­mi, pod­grze­wa­nych ba­se­nów… – wy­mie­nia­ła, za­sko­czo­na po­my­słem sąsiad­ki, Wie­sia.

– Ja nie chcę ta­kich tu­ry­stów, któ­rym tyl­ko luk­su­sy w gło­wach, wolę go­ści, któ­rzy przy­ja­dą, żeby po­my­śleć o ży­ciu, wi­ęk­szych pro­ble­mach i mniej­szych. Przy­ja­dą na urlop do cio­ci Ste­ni, a ja ich oto­czę życz­li­wo­ścią, po­dam do­bre je­dze­nie, po­zwo­lę im po­du­mać i po­roz­my­ślać w ci­szy. Niech le­czą u mnie po­pęka­ną du­szę. Prze­cież ka­żdy choć raz chciał w swo­im ży­ciu wszyst­ko rzu­cić i wy­je­chać jak naj­da­lej od domu, od pro­ble­mów. Ja bym chcia­ła wła­śnie ta­kich go­ści. – Ste­nia spoj­rza­ła na Wie­śkę bu­ńczucz­nie, nie­co bu­ja­jąc w obło­kach wła­sne­go wy­obra­że­nia o tym miej­scu.

– Ty nie pen­sjo­nat pla­nu­jesz otwo­rzyć, tyl­ko przy­tu­łek dla de­spe­ra­tów – za­re­cho­ta­ła zło­śli­wie Wie­sia. – Jesz­cze tyl­ko linę w ogro­dzie uwi­ąż, i go­to­we, w sam raz na ich po­wi­ta­nie. A i ha­sło zmień na tej re­kla­mie: „Cio­cia Ste­nia ulży Ci w cier­pie­niu”, i za­miast tego sło­necz­ni­ka, szu­bie­ni­ca – za­śmia­ła się ze swo­je­go czar­ne­go dow­ci­pu, bo wi­dzia­ła to do­kład­nie ocza­mi wy­obra­źni.

– Przed do­mem stoi drze­wo, moja dro­ga – jak na ko­men­dę obie za­da­rły gło­wy do góry, po­dzi­wia­jąc oka­za­łe drze­wo, któ­re już daw­no wy­ro­sło po­nad dach – a sznur przy­szy­ku­ję, a i ow­szem, ale dla cie­bie. Jak cię będzie za­zdro­ść zże­rać, kie­dy go­ście będą wy­po­czy­wać w ogro­dzie. Lina będzie cze­kać, jak­byś tego prze­żyć nie mo­gła, może aku­rat nie na so­śnie, le­piej na tej ja­błon­ce za do­mem, coby cię nikt przy­pad­kiem nie zna­la­zł.

– No, te­raz się wy­si­li­łaś z tym żar­tem. A dow­ci­pu od­mó­wić ci nie mo­żna, bo kto by wy­my­ślił lep­szą far­sę niż za­mkni­ęcie pen­sjo­na­tu w se­zo­nie. Trzy mie­si­ące lata, tłu­my tu­ry­stów, kasa pły­nie z ka­żdej stro­ny, ceny za po­ko­je sza­le­ją, a u cie­bie za­mkni­ęte. Masz ży­łkę me­na­dżer­ki, nie po­wiem – za­śmia­ła się gło­śno – tyl­ko się na tej li­nie nie po­wieś z roz­pa­czy, że będziesz mia­ła pu­sto całą zimę.

Wie­sia osten­ta­cyj­nie po­pu­ka­ła się w czo­ło i od­wró­ci­ła się, zo­sta­wia­jąc zde­gu­sto­wa­ną Ste­nię. Znik­nęła po chwi­li na swo­im po­dwór­ku jak duch, a wła­ści­wie mara, bo po­zo­sta­wi­ła po so­bie nie­smak. Ste­nia brak wia­ry w swój po­my­sł do­strze­gła już w oczach Ada­ma, któ­ry two­rzył stro­nę in­ter­ne­to­wą, a te­raz wy­śmia­ła ją przy­ja­ció­łka, i to do­sad­nie. Trud­no, wa­żne, że ona wie­rzy. Prze­cież, jak nikt nie przy­je­dzie, nic się nie sta­nie, oprócz grom­kie­go: „a nie mó­wi­łam” Wie­śki, któ­re roz­nie­sie się po ca­łej oko­li­cy. Prze­cież jej nie cho­dzi o tłu­my, do dys­po­zy­cji go­ści i tak prze­zna­czy­ła na ra­zie tyl­ko je­den po­kój z ła­zien­ką, ale dwu­dzie­sto­trzy­me­tro­wy z pi­ęk­nym sko­sem, któ­ry może po­mie­ścić pi­ęcio­oso­bo­wą ro­dzi­nę. Jej wy­star­czy na se­zon jed­na miła oso­ba, któ­rą będzie mo­gła się za­opie­ko­wać i któ­rą od­po­wied­nio ugo­ści, żeby do­brze wspo­mi­na­ła wy­jazd nad mo­rze.

A Wie­śka niech le­piej idzie obiad go­to­wać, bo jak mąż wró­ci z piw­ne­go spa­ce­ru, będzie nie­za­do­wo­lo­ny, je­śli zo­ba­czy na sto­le pu­sty ta­lerz. Ma do­no­śny głos i Ste­nia już nie­raz sły­sza­ła jego grom­kie po­krzy­ki­wa­nia, jak mu coś nie sma­ko­wa­ło. To trud­ny czło­wiek, przy­ja­ció­łka nie ma lek­ko. Gdy tak po­słu­cha jego zrzędze­nia i cze­pial­stwa, jest pew­na, że le­piej nie trzy­mać ta­kie­go w domu, a żyć w sa­mot­no­ści i mieć świ­ęty spo­kój na sta­re lata. Gbur i pro­stak je­den: gdy był młod­szy, to i z pi­ęścia­mi się na Wie­śkę rzu­cał, a ona ucie­ka­ła do nich, do­pó­ki mu zło­ść nie mi­nęła.

Jej Sła­wo­mir mu­siał często in­ter­we­nio­wać, nie mógł pa­trzeć na coś ta­kie­go. U nich też ró­żnie by­wa­ło, jak to w ma­łże­ństwie, kie­dy moc­ne cha­rak­te­ry się pod jed­nym da­chem zej­dą, ale mąż ni­g­dy nie pod­nió­sł na nią ręki. Wy­cho­dził, trza­snąw­szy drzwia­mi, na dłu­gi spa­cer, żeby gło­wę prze­wie­trzyć i ner­wy. Wra­cał spo­koj­ny, go­to­wy do roz­mo­wy, po do­brym po­si­łku, któ­ry do­stał od żony, za­po­mi­nał, o co im po­szło, a i ona zdąży­ła ochło­nąć. I tak tych po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat prze­ży­li, aż wy­pa­dek za­brał go na za­wsze.

Chwy­ci­ła ze sto­li­ka ku­bek z reszt­ką kawy i we­szła do cie­płe­go domu. Spoj­rza­ła jesz­cze na­prze­ciw­ko, gdzie, oprócz po­ma­ra­ńczo­we­go pen­sjo­na­tu u sąsia­da, na po­se­sji sta­ły dwa trzy­pi­ętro­we bu­dyn­ki, a po­mi­ędzy nimi plac za­baw, tram­po­li­na, ba­sen. Czy może kon­ku­ro­wać z nimi? Ten wi­dok na­gle ją przy­tło­czył: nie ga­da­nie sąsiad­ki, a oka­za­łe bu­dyn­ki po prze­kąt­nej. Skar­ci­ła się szyb­ko za tę chwi­lę zwąt­pie­nia i za­mknęła z hu­kiem drzwi, jak­by chcia­ła za­trza­snąć je przed no­sem tym my­ślom, któ­re ją przed chwi­lą na­wie­dzi­ły.

Rozdział III. Nie­spo­dzie­wa­ny te­le­fon

Oczy mło­de­go mężczy­zny po­wędro­wa­ły na czer­wo­ne cy­fry. Bu­dzik pi­kał, wska­zu­jąc szó­stą trzy­dzie­ści. Wy­sko­czył z łó­żka, i to do­słow­nie, by nie dać le­ni­stwu żad­nych szans. Wsu­nął lu­źne spodnie dre­so­we, T-shirt i po­mknął do ła­zien­ki, by ob­myć twarz zim­ną wodą. To za­wsze dzia­ła na ka­żde­go śpio­cha. Adi­da­sy i po­lar z kap­tu­rem już cze­ka­ły. Gdy się chce sys­te­ma­tycz­nie bie­gać, trze­ba być do­brze przy­go­to­wa­nym i nie szu­kać so­bie wy­mó­wek. Sam nie wie­dział, skąd miał w so­bie tyle obo­wi­ąz­ko­wo­ści i de­ter­mi­na­cji. Może po ojcu, bo z mamą ró­żnie by­wa­ło, ra­czej nie na­le­ża­ła do osób, któ­re dążą do celu, częściej ugi­na­ła się pod wpły­wem in­nych. Po­ran­ne bie­ga­nie było dla nie­go jak te­ra­pia, tyl­ko że tu­taj on był so­bie men­to­rem.

Ty­si­ące my­śli prze­la­ty­wa­ły mu przez gło­wę, gdy bie­gł po mo­krym pia­sku wzdłuż mo­rza. Za­jęcia miał dziś do­pie­ro od dzie­wi­ątej trzy­dzie­ści, zdąży się jesz­cze wy­szy­ko­wać i wy­jść na przy­sta­nek. Czas zro­bić pra­wo jaz­dy: to ci­ągłe uza­le­żnie­nie od trans­por­tu pu­blicz­ne­go bar­dzo mu do­skwie­ra­ło. Ogrom­na stra­ta cza­su, nie­kie­dy go kum­pel ja­kiś pod­wie­zie, jak je­dzie od Ja­strzębiej Góry, ale na co dzień to nie ma zmi­łuj, spó­źnie­nie nie by­ło­by mu wy­ba­czo­ne, bo ko­lej­ny śro­dek trans­por­tu je­chał do­pie­ro za kil­ka­dzie­si­ąt mi­nut. Bab­ci też mó­głby po­móc, wo­żąc ją do Trój­mia­sta czy na wi­ęk­sze za­ku­py, ale też do jej bra­ta i Łu­cji jest tych kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów. Dziw­nie mu się mówi do Łu­cji „pra­bab­cia”, zresz­tą Ste­nia też mówi do niej po imie­niu, jak­by chcia­ła od­mło­dzić mat­kę, po­wstrzy­mać jej sta­ro­ść.

Uczel­nia, któ­rą wy­brał, by stu­dio­wać in­for­ma­ty­kę, znaj­do­wa­ła się w Gda­ńsku. Dy­plom in­ży­nie­ra miał mu za­pew­nić cie­ka­wą pra­cę. In­te­re­so­wa­ły go ad­mi­ni­stra­cja sys­te­mów i sie­ci kom­pu­te­ro­wych, za­pew­nie­nie bez­pie­cze­ństwa in­for­ma­cji. Pro­jek­to­wa­nie apli­ka­cji mo­bil­nych, ostat­nio tak mod­nych, rów­nież było w kręgu jego za­in­te­re­so­wań, bo to do­brze płat­ne za­jęcie. Nie tyl­ko na wy­kła­dach, ale też sa­mo­dziel­nie zgłębiał do­dat­ko­wą wie­dzę, po­nie­waż wci­ągnął go ten kom­pu­te­ro­wy świat.

Jesz­cze kil­ka lat temu oj­ciec mó­wił, że da mu pie­ni­ądze na pra­wo jaz­dy na osiem­na­ste uro­dzi­ny, ale ta obiet­ni­ca nie zo­sta­ła spe­łnio­na. Był wście­kły, że syn nie zo­stał w Niem­czech, że wró­cił do Pol­ski. O ile ro­zu­miał, że musi uko­ńczyć li­ceum, to gdy oznaj­mił mu, że wy­brał uczel­nię w Pol­sce, zde­ner­wo­wał się i od­se­pa­ro­wał od nie­go zu­pe­łnie, żeby dać mu na­ucz­kę: smar­kacz prze­cież nie będzie rządził. Żad­nej kasy nie do­sta­nie, bo nie zro­bił tego, co chciał oj­ciec. A on wy­je­chał ja­kieś dzie­si­ęć lat temu za gra­ni­cę, miał tam do­brą pra­cę i w ci­ągu kil­ku lat awan­so­wał na kie­row­ni­ka mar­ke­tin­gu fir­my pro­du­ku­jącej garn­ki. Często je­ździ po ca­łych Niem­czech, a zda­rza­ły się i de­le­ga­cje na ca­łym świe­cie. Dzi­ęki temu do­brze za­ra­biał. Nie­miec­ki znał wcze­śniej, więc szyb­ko się wdro­żył w nowe obo­wi­ąz­ki, a ży­cie poza gra­ni­ca­mi kra­ju bar­dzo mu od­po­wia­da­ło.

Mat­ka do­je­cha­ła do ojca, kie­dy Adam miał szes­na­ście lat, i roz­po­częła po­szu­ki­wa­nie pra­cy. Uzgod­ni­li, że syn do­łączy do nich po uko­ńcze­niu li­ceum, a do tego mo­men­tu za­opie­ku­je się nim bab­cia. Tyl­ko że nikt go nie py­tał o zda­nie i choć im się to wy­da­wa­ło oczy­wi­ste, Adam ni­g­dy nie za­ak­cep­to­wał ich pla­nu. Dla­te­go de­cy­zja Ada­ma o stu­diach w Pol­sce spra­wi­ła jego ro­dzi­com ogrom­ny za­wód. Mimo że po­je­chał do nich na trzy mie­si­ące, by spró­bo­wać, się ja­koś za­akli­ma­ty­zo­wać, nic z tego nie wy­szło.

Adam znał do­brze język nie­miec­ki, oj­ciec tego do­pil­no­wał: chło­pak od naj­młod­szych lat uczęsz­czał na pry­wat­ne lek­cje. Nie zmie­nia­ło to fak­tu, że nie lu­bił mó­wić po nie­miec­ku, nie czuł też kul­tu­ry, któ­rą tam za­stał. Nie zna­la­zł przy­ja­ciół, nie po­do­ba­ła mu się oko­li­ca. Samo cen­trum Ham­bur­ga było cie­ka­we dla zwie­dza­jących, ale co po­tem? Dużo wszech­obec­ne­go be­to­nu; mimo par­ków i po­ja­wia­jącej się zie­le­ni, bra­ko­wa­ło mu przy­tul­no­ści, choć się mó­wi­ło, że to jed­no z naj­bar­dziej zie­lo­nych miast w Niem­czech. Obej­rzał wie­le cie­ka­wych za­byt­ków, pi­ęk­nych, ale jak dla nie­go – na chwi­lę.

Gdy od­wie­dził daw­ną wio­skę ry­bac­ką Trep­pen­vier­tel, prze­spa­ce­ro­wał się wąski­mi ulicz­ka­mi, bia­łe domy, kwie­ci­ste ogro­dy i te scho­dy, któ­re pro­wa­dzi­ły na brzeg Łaby, a któ­re tak bar­dzo przy­po­mi­na­ły mu ze­jście z kli­fów wprost na chła­pow­ską pla­żę, spra­wi­ły, że bar­dzo za­tęsk­nił za ro­dzin­ną oko­li­cą. Męczy­ły go zgie­łk, po­śpiech i sa­mot­no­ść w tłu­mie lu­dzi.

Oj­ciec pró­bo­wał go prze­ko­nać, że pew­nie szyb­ko po­zna wie­le osób. Nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści, że może być ina­czej. A może to nie tyl­ko oko­li­ca i obca zie­mia, a oj­ciec, któ­ry chce wszyst­ko kon­tro­lo­wać? Na jego trud­ną de­cy­zję wpły­nęło wie­le czyn­ni­ków i mimo że spo­dzie­wał się oj­cow­skie­go nie­za­do­wo­le­nia, któ­re po­czu­je aż w Pol­sce, był pew­ny swej de­cy­zji. To nie dla nie­go: wra­cał do Chła­po­wa z przy­jem­no­ścią. Wcze­śniej uzgod­nił to z bab­cią i do­py­tał, czy we­źmie go pod swo­je skrzy­dła na na­stęp­ne pięć lat na­uki.

Wi­dział, jak bar­dzo się ucie­szy­ła, cho­ciaż ni­g­dy go do tego nie na­ma­wia­ła. Czy to ta­kie dziw­ne, że nie chce żyć w in­nym kra­ju, mimo że jego pen­sja by­ła­by kil­ka­krot­nie wy­ższa niż tu, bo oj­ciec już za­dbał o to, by Adam zy­skał tam do­brą po­sa­dę? No wła­śnie, oj­ciec pra­cę też by mu wy­brał. Lu­bił kon­tro­lo­wać wszyst­ko i wszyst­kich i bar­dzo go de­ner­wo­wa­ło, że ży­cie jego syna nie wy­gląda tak, jak by tego so­bie ży­czył.

Adam dłu­go my­ślał, czy wy­brać stu­dia dzien­ne, czy za­ocz­ne. Po roz­mo­wie z bab­cią wy­brał tę pierw­szą opcję. Ste­nia po­wta­rza­ła, że wnuk po­rząd­niej się na­uczy, bo co­dzien­nie. Ada­ma mar­twił tyl­ko brak wła­snych pie­ni­ędzy, ale i to nie­daw­no uda­ło mu się ogar­nąć. Zna­la­zł pra­cę na week­en­dy jako kel­ner w jed­nej z ho­te­lo­wych re­stau­ra­cji. Ten po­my­sł rów­nież po­cho­dził od bab­ci, któ­ra pod­sta­wi­ła mu ogło­sze­nie pod nos. Dziw­nym tra­fem do­stał tę pra­cę bez zbęd­nych py­tań re­kru­ta­cyj­nych, jak­by cze­ka­ła na nie­go. Mó­wił bab­ci kil­ka razy, że to tro­chę po­dej­rza­ne, ale ona mil­cza­ła. Do­sko­na­le pa­mi­ęta, gdzie pra­co­wa­ła przed eme­ry­tu­rą. Pew­nie po­le­ci­ła go zna­jo­mym, wsta­wi­ła się za nim, tego nie wie­dział do ko­ńca, ale bab­cia za­wsze mia­ła ta­jem­ni­czy wraz twa­rzy, gdy o to py­tał.

Ko­le­dzy z uczel­ni cza­sem się dzi­wi­li, gdy mó­wił, że miesz­ka z bab­cią, byli za­sko­cze­ni, że wy­trzy­mu­je gde­ra­nie sta­rusz­ki. Mó­wi­li tak tyl­ko ci, co jej nie zna­li. Bab­cia nie cze­pia­ła się go ani o pó­źne po­wro­ty, ani o na­ukę, a na do­da­tek go­to­wa­ła pysz­ne obia­dy, a ka­nap­ki ro­bi­ła tak syte, że nie­raz za­pe­łni­ły żo­łądek zgłod­nia­łe­mu ko­le­dze Ada­ma. Do­brze mu tu­taj. Dłu­go męczy­ły go wy­rzu­ty su­mie­nia, że nie po­je­chał za ro­dzi­ca­mi, że im się po­sta­wił. Ro­dzi­na po­win­na się prze­cież trzy­mać ra­zem, a on ją po­dzie­lił. Roz­mo­wa z mądrą bab­cią nie­co jed­nak uspo­ko­iła su­mie­nie. Prze­ko­na­ła go, że to jego ży­cie i nie za­wsze to, co daje szczęście ro­dzi­com, uszczęśli­wia rów­nież dzie­ci.

Jako kel­ner tro­chę za­ra­biał, i do tego do­cho­dzi­ły nie­ma­łe na­piw­ki. Pła­ci­li też za im­pre­zy fir­mo­we, na któ­re uda­wa­ło mu się zna­le­źć czas w ty­go­dniu, tro­chę kosz­tem za­jęć, ale to taki eks­tra do­chód, któ­ry za­wsze się przy­da. Te­raz zbie­ra na pra­wo jaz­dy, więc od­kła­da ka­żdy grosz. Nie daje bab­ci pie­ni­ędzy na ży­cie, boby się ob­ra­zi­ła. Mó­wi­ła, że mama jej coś do­rzu­ca od cza­su do cza­su, i żeby so­bie tym nie za­przątał gło­wy.

Adam bar­dzo się ucie­szył, gdy bab­cia po­pro­si­ła go o po­moc z tym pen­sjo­na­tem. Choć tro­chę mógł się jej od­wdzi­ęczyć za pysz­ne po­si­łki i opie­kę. Utwo­rze­nie stro­ny in­ter­ne­to­wej to dla nie­go ża­den pro­blem: lu­bił to ro­bić, bar­dziej mar­twił go sam po­my­sł bab­ci, że la­tem chce się od­ci­ąć od tu­ry­stów. Chcia­ła, by dom w let­nie mie­si­ące po­zo­sta­wał do dys­po­zy­cji ro­dzi­ny, cór­ki i syna, no i wnu­ków, aby się mo­gli swo­bod­nie czuć w ro­dzin­nych pro­gach. Z mar­ke­tin­go­we­go punk­tu wi­dze­nia to fa­tal­ny po­my­sł, ale wi­dząc te dwa ogni­ki w oczach star­szej ko­bie­ty, sam za­czął wie­rzyć, że się uda, że będą go­ście. Zresz­tą wia­do­mo, że ona nie robi tego, by za­ro­bić, a po to, by po­czuć się po­trzeb­na, by za­głu­szyć sa­mot­no­ść.

Adam skręcił w dru­gą ulicz­kę, zwol­nił, wy­rów­nał od­dech. Już wi­dać so­snę gó­ru­jącą nad ce­ra­micz­ną da­chów­ką domu bab­ci. Przy­sta­nął jesz­cze na chwi­lę przed brązo­wym szyl­dem. Na tle zie­lo­ne­go, drew­nia­ne­go pło­tu pre­zen­to­wał się bar­dzo do­brze. Ide­al­nie się zmie­ścił, bo da­lej ogro­dze­nie zdo­bi ka­mien­ny fi­lar. Ten nie­zbyt wy­so­ki płot uro­czo za­pra­sza do środ­ka, a nie od­gra­dza od lu­dzi. Pchnął czar­ną kutą bra­mę, któ­ra si­ęga­ła mu do klat­ki pier­sio­wej. Zdy­sza­ny wbie­gł po dwóch schod­kach, szarp­nął klam­kę, ale drzwi ani drgnęły. Na­uczo­ny, że z bab­cią ni­g­dy nic nie wia­do­mo, klu­cze za­wsze za­bie­rał ze sobą. Za­nu­rzył się w cie­płym ko­ry­ta­rzu dłu­gie­go, ale nie­zbyt wy­so­kie­go domu z pod­da­szem. Za­raz po we­jściu do kuch­ni jego wzrok przy­kuł wi­bru­jący apa­rat te­le­fo­nicz­ny, któ­ry jak­by przy­kle­ił się do swo­je­go miej­sca przy oknie, gdyż jego wła­ści­ciel­ka zno­wu o nim za­po­mnia­ła. Le­d­wo co łap­czy­wie wy­chy­lił szklan­kę wody, dało się sły­szeć sze­lest z przed­po­ko­ju i gło­śne sa­pa­nie, nie mniej­sze niż jego po tym po­ran­nym bie­gu.

– Bab­ciu, dla­cze­go nie za­bie­rasz ze sobą te­le­fo­nu? – Adam spoj­rzał na okien­ny pa­ra­pet, a po chwi­li z wy­rzu­tem w stro­nę bab­ci, któ­ra nie mia­ła w zwy­cza­ju za­bie­rać te­le­fo­nu ze sobą, co iry­to­wa­ło wnu­ka.

Pod­sze­dł po­spiesz­nie, by ode­brać z rąk sta­rusz­ki dwie siat­ki, któ­re wy­gląda­ły na dość ci­ężkie. Po­sta­wił je na be­żo­wych bla­tach, po czym spoj­rzał po­now­nie na te­le­fon i po­sta­no­wił upo­mnieć bab­cię.

– Nie za­bie­rasz ze sobą te­le­fo­nu? – Adam spoj­rzał na Ste­nię mo­cu­jącą się z ręka­wem płasz­cza. Ko­bie­cie w ko­ńcu uda­ło się wy­szar­pać man­kiet ażu­ro­wej bluz­ki.

– A po co mi na za­ku­pach te­le­fon, i tak bym nie ode­bra­ła, bo nie mia­łam wol­nej ręki. Ja nie za­mie­rzam być nie­wol­ni­cą tech­no­lo­gii, jak coś wa­żne­go, to jesz­cze raz za­dzwo­nią. – Po­iry­to­wa­na tą uwa­gą wnu­ka, Ste­nia od­wie­si­ła płaszcz i za­bra­ła się do roz­pa­ko­wy­wa­nia za­ku­pów. Nie czu­ła po­trze­by, by na­wet pod­cho­dzić do tego ustroj­stwa. Gdy jed­nak Adam stał i mil­czał wy­mow­nie, wes­tchnęła i po­wie­dzia­ła:

– Je­śli mo­żesz, spraw­dź, kto dzwo­nił.

Chło­pak ocho­czo si­ęgnął po apa­rat, nie ro­zu­mie­jąc nie­chęci bab­ci do te­le­fo­nu. W ko­ńcu po to wy­my­śli­li te­le­fon ko­mór­ko­wy, żeby no­sić go w kie­sze­ni i wszędzie ze sobą za­bie­rać. Jak wi­dać, ten tu­taj pe­łnił tyl­ko funk­cję sta­cjo­nar­ną: miał swo­je miej­sce na pa­ra­pe­cie w kuch­ni, a jego wła­ści­ciel­ka była na pi­ętrze, w ogro­dzie, w skle­pie, u sąsiad­ki i zu­pe­łnie jej nie ob­cho­dzi­ło, że ktoś może chcieć się z nią skon­tak­to­wać w wa­żnej spra­wie. Adam już nie miał z tym pro­ble­mu, gdyż na­uczył się har­mo­no­gra­mu bab­ci. Najła­twiej było się z nią po­łączyć, kie­dy go­to­wa­ła.

– Bab­ciu, wi­szą trzy nie­ode­bra­ne po­łącze­nia z tego sa­me­go nu­me­ru, ale to ja­kiś nie­zna­ny. – Adam dłu­go wpa­try­wał się w wy­świe­tlacz.

– Więc od­dzwoń, jak mo­żesz – z lek­ko­ścią w gło­sie po­wie­dzia­ła Ste­nia. – To pew­nie ja­kaś re­kla­ma – do­da­ła, zu­pe­łnie nie­za­in­te­re­so­wa­na.

Po trzech sy­gna­łach ode­zwał się ko­bie­cy głos.

– Słu­cham?

– Dzień do­bry, ktoś dzwo­nił z tego nu­me­ru te­le­fo­nu trzy razy ja­kieś dzie­si­ęć mi­nut temu. To te­le­fon mo­jej bab­ci Ste­ni Wa­le­ńczuk, czy mogę w czy­mś po­móc? – po­wie­dział Adam z cha­rak­te­ry­stycz­ną dla sie­bie skru­pu­lat­no­ścią.

– Czy to pen­sjo­nat Poza se­zo­nem? – za­świer­go­tał cie­pły ko­bie­cy głos.

– Tak, tak, do­brze się pani do­dzwo­ni­ła – za­pew­nił szyb­ko za­sko­czo­ny Adam.

– Chcia­ła­bym za­py­tać, czy ma­cie wol­ny po­kój od 20 pa­ździer­ni­ka… to chy­ba po­nie­dzia­łek. Na pięć dni. – Głos ko­bie­ty, na po­cząt­ku pew­ny, z ko­ńcem zda­nia jak­by przy­ci­chł. Dało się w nim wy­czuć nut­kę oba­wy lub za­my­śle­nia.

– Pro­szę chwi­lę za­cze­kać – chrząk­nął – spraw­dzę w ka­len­da­rzu. – Mó­wi­ąc to, skie­ro­wał nie­co prze­ra­żo­ny wzrok na bab­cię, któ­ra, gdy tyl­ko usły­sza­ła o pen­sjo­na­cie, za­ma­rła w bez­ru­chu.

Ko­bie­tę na chwi­lę za­tka­ło. Co in­ne­go pla­no­wać, że kie­dyś będą go­ście, a co in­ne­go, kie­dy to dzie­je się już tu i te­raz.

– Wol­ne, wol­ne – wy­szep­ta­ła do wnu­ka, opie­ra­jąc się o blat ku­chen­ny, bo emo­cje dały o so­bie znać.

– Tak, mamy wol­ny po­kój w tym ter­mi­nie, czy mam dla pani za­re­zer­wo­wać? – Wy­si­lił się na bez­na­mi­ęt­ny ton, by nie zdra­dzić swo­jej roz­mów­czy­ni, jak bar­dzo się cie­szy. – A ile osób? – Adam za­pi­sy­wał coś na­pręd­ce zna­le­zio­nym dłu­go­pi­sem na ka­wa­łku kart­ki le­żącej obok chle­ba­ka. Co­kol­wiek na niej ktoś za­zna­czył, nie było to tak wa­żne, jak wia­do­mo­ść, któ­rą wła­śnie za­pi­sy­wał. Po­że­gnaw­szy się kul­tu­ral­nie z nie­zna­jo­mą ko­bie­tą, za­ko­ńczył roz­mo­wę. Za­uwa­żył, że spo­ci­ły mu się ręce, co wy­wo­ła­ło u nie­go we­so­ło­ść. Nie po­dej­rze­wał, że będzie się stre­so­wał pierw­szy­mi go­śćmi. W ko­ńcu przy­ja­dą do bab­ci, i to ona będzie mia­ła urwa­nie gło­wy, jed­nak tu miesz­ka, więc jego to też do­ty­czy, pew­nie bar­dziej, niż mu się na ra­zie wy­da­je.

– Pierw­si go­ście, pierw­si go­ście! A niech to cho­in­ka w lip­cu bomb­ka­mi strze­li – za­klęła w swo­im sty­lu Ste­nia, klasz­cząc w ręce, po czym uwie­si­ła się na szyi wnu­ka, ca­łu­jąc go po no­sie, po­licz­kach, czo­le, gdzie tyl­ko mo­gła, za­nim za­czął jej się wy­ry­wać. Ogar­nęła ją ra­do­ść zwy­ci­ęstwa.

– Bab­ciu, puść, bo mnie udu­sisz – nie ciesz się tak, będziesz mieć dużo ro­bo­ty: to już od po­nie­dzia­łku – śmiał się gło­śno, ura­do­wa­ny en­tu­zja­stycz­ną re­ak­cją bab­ci.

Ze względu na nią bar­dzo chciał, żeby choć jed­na oso­ba przy­je­cha­ła tej je­sie­ni. Nie mó­wił jej też, ale wy­sta­wił ich po­kój do wy­na­jęcia na wie­lu por­ta­lach tu­ry­stycz­nych, a na­wet dał taką płat­ną re­kla­mę, żeby być w czo­łów­ce wy­szu­ki­wa­nia, a nie gdzieś na ostat­nich stro­nach. Jak wi­dać, opła­ci­ło się, i zu­pe­łnie nie miał na my­śli za­rob­ku.

– Mu­szę zro­bić li­stę za­ku­pów, wy­my­ślić menu, ogar­nąć po­kój… wy­li­cza­ła Ste­nia, cho­dząc wzdłuż sza­fek ku­chen­nych.

– Za­cze­kaj, bab­ciu, mu­si­my so­bie coś wy­ja­śnić. – Ton Ada­ma zmie­nił się na bar­dziej sta­now­czy.

Przy­sta­nęła na chwi­lę, za­sta­na­wia­jąc się, cze­mu wnuk za­kłó­ca jej triumf.

– Nie od­bie­ra­łaś te­le­fo­nu i przez to mo­głaś stra­cić pierw­sze­go go­ścia, ta pani pew­nie dzwo­ni­ła i w inne miej­sca. Lu­dzie mają te­raz bar­dzo dużo pro­po­zy­cji, jak w jed­nym miej­scu ktoś nie od­bie­ra, dzwo­nią do na­stęp­ne­go. – Uzmy­sło­wił to so­bie, gdy zo­ba­czył nie­ode­bra­ne po­łącze­nia z nie­zna­ne­go nu­me­ru. Nie chciał wte­dy jesz­cze stro­fo­wać bab­ci, ale co by było, gdy­by ta ko­bie­ta po­wie­dzia­ła, że już dzi­ęku­je, że zna­la­zła inny po­kój? Bab­ci by chy­ba ser­ce sta­nęło.

– A może ja już stra­ci­łam ja­kie­goś go­ścia? – Zmar­twi­ła się, uświa­do­miw­szy so­bie, że zu­pe­łnie za­po­mnia­ła, że te­raz ten te­le­fon jest o wie­le wa­żniej­szy niż przed za­ło­że­niem pen­sjo­na­tu.

– Nie martw się, na pew­no nie, ale pro­po­nu­ję, żeby na stro­nie jed­nak wpi­sać mój nu­mer, bo ja za­wsze od­bie­ram albo od­dzwa­niam, co ty na to? – za­pew­niał uspo­ka­ja­jącym to­nem, żeby już się tym nie dręczy­ła.

– Nie spra­wi ci to kło­po­tu? – Po chwi­li za­sta­no­wie­nia Ste­nia stwier­dzi­ła, że wnuk ma ra­cję. Ona ma am­bi­wa­lent­ne po­de­jście do te­le­fo­nu, nie ta­kie, jak po­win­na mieć ko­bie­ta in­te­re­su.

– No wiesz, nie prze­wi­du­ję co­dzien­ne­go ata­ku go­ści, ra­czej dwa razy w se­zo­nie. – Adam mru­gnął do niej, a ta po­czo­chra­ła jego blond kędzior­ki, gro­żąc mu pal­cem, że żar­tu­je z jej po­my­słu.

– Do­brze, do­brze, w ta­kim ra­zie po­daj swój nu­mer, tak będzie le­piej. – Ste­nia mach­nęła ręką, bio­rąc się do roz­pa­ko­wy­wa­nia za­ku­pów, któ­re cze­ka­ły, aż ko­bie­ta nie­co ochło­nie po do­brej no­wi­nie.

– No, to te­raz już mogę po­wie­dzieć ma­mie, sko­ro mamy pierw­sze­go go­ścia – stwier­dził z za­do­wo­le­niem w gło­sie.

– Co?! W żad­nym wy­pad­ku, jesz­cze nie! – krzyk­nąw­szy w kie­run­ku wnu­ka, Ste­nia po­gro­zi­ła mu na nowo pal­cem, marsz­cząc su­ro­wo brwi.

Po chwi­li pra­wie po­bie­gła po scho­dach do po­ko­ju dla go­ści, by spraw­dzić, co tam na­le­ży upo­rząd­ko­wać. W oczach Ada­ma jak­by uby­ło jej z dzie­si­ęć lat, gdyż bab­cia bra­ła na­raz po dwa scho­dy, żeby nie tra­cić cza­su. I na kręgo­słup prze­sta­ła na­rze­kać, a za­uwa­żył przy we­jściu do domu, że ła­pa­ła się za krzyż i ma­so­wa­ła ukrad­kiem, sta­wia­jąc ci­ężkie siat­ki. Bab­cia ni­g­dy jesz­cze nie bie­ga­ła, ale te­raz pod­ska­ki­wa­ła jak kóz­ka.

Rozdział IV. Wik­to­ria

Czar­na wa­liz­ka ze zło­tą różą sta­ła po­środ­ku wa­go­nu. Mężczy­zna kręcił gło­wą, po­da­jąc fi­li­gra­no­wej blon­dyn­ce ko­lej­ną, już nie­co mniej­szą tor­bę. Ko­bie­ta usta­wi­ła pod­ręcz­ny ba­gaż na du­żej wa­liz­ce, przy­pi­ęła go pa­skiem i chwiej­nym, acz dum­nym kro­kiem ru­szy­ła w głąb wąskie­go prze­dzia­łu. Za nią, ni­czym szpieg z Kra­iny Desz­czow­ców, w czar­nej blu­zie i kap­tu­rze na­ci­ągni­ętym na gło­wę, podąża­ła cór­ka z prze­wie­szo­nym przez ra­mię ple­ca­kiem, za ma­łym, by po­mie­ścić ubra­nia, a za du­żym na te­le­fon i port­fel. Ide­al­nie nada­wał się jed­nak, żeby za­pa­ko­wać ulu­bio­ny ta­blet, ła­do­war­kę do te­le­fo­nu, po­wer­bank, słu­chaw­ki na­usz­ne i te ma­le­ńkie jak orzesz­ki ner­kow­ca, le­d­wo za­uwa­żal­ne przez po­stron­ne oso­by, oraz kil­ka ba­to­nów i bu­tel­kę wody.

Tak spa­ko­wa­na pi­ęt­na­sto­lat­ka szła za ele­ganc­ką ko­bie­tą w ob­ci­słych gra­fi­to­wych spodniach i bu­tach z gru­by­mi ob­ca­sa­mi po­ły­sku­jący­mi od drob­nych cyr­ko­nii. Nie spo­sób było ją zgu­bić, bo i ba­gaż ude­rzał w oczy swo­ją ele­gan­cją. Mniej­sza tor­ba, rów­nież czar­na, była ozdo­bio­na taką samą różą, co ogrom­na wa­liz­ka. Ba­gaż ide­al­nie pa­so­wał do wła­ści­ciel­ki, któ­ra wła­śnie roz­pi­ęła gra­na­to­wy płasz­czyk si­ęga­jący do po­ło­wy pupy. Z tych emo­cji jej blond pa­sma nie­co zwi­lży­ły się od potu, co uwa­ża­ła za zja­wi­sko nie­do­pusz­czal­ne i mia­ła ocho­tę jak naj­szyb­ciej zro­bić z tym po­rządek. Sy­tu­acja jed­nak wy­ma­ga­ła jak naj­szyb­sze­go do­sta­nia się do wol­ne­go prze­dzia­łu, naj­le­piej pu­ste­go, prze­cież pod­róż mia­ła trwać oko­ło pi­ęciu go­dzin. Wła­ści­wie to czte­ry, po­nie­waż go­dzi­na była za­re­zer­wo­wa­na na prze­siad­kę.

No wła­śnie, co jej strze­li­ło do gło­wy, żeby za­re­zer­wo­wać kwa­te­rę w ja­kie­jś ma­łej miej­sco­wo­ści? Ni­g­dy się nie spo­dzie­wa­ła, że nie do­je­dzie po­ci­ągiem cho­ciaż do Wła­dy­sła­wo­wa. Ja­kie było jej zdzi­wie­nie, gdy pani w ka­sie bi­le­to­wej oznaj­mi­ła, że jest to mo­żli­we tyl­ko w se­zo­nie let­nim. Co za bzdu­ry. W pa­ździer­ni­ku nie mo­żna je­chać nad mo­rze w cy­wi­li­zo­wa­nych wa­run­kach? Zde­cy­do­wa­ła, że z War­sza­wy po­je­dzie do Gdy­ni, stam­tąd do Wła­dy­sła­wo­wa, a tam już we­źmie tak­sów­kę, bo miej­sco­wo­ść, do któ­rej zmie­rza, to tyl­ko nie­co po­nad dwa ki­lo­me­try od tego zna­ne­go wa­ka­cyj­ne­go ku­ror­tu. Ni­g­dy by tam nie za­re­zer­wo­wa­ła po­ko­ju, gdy­by wie­dzia­ła, jaka pod­róż ją cze­ka. Zna­la­zła­by coś w Gdy­ni, bo po co się męczyć. Nie bez po­wo­du wy­my­śli­ła so­bie jed­nak, że ma to być miej­sce bez tło­ku, bez ho­te­lo­wej sztyw­no­ści. Chcia­ła się zbli­żyć do cór­ki, to dla niej zor­ga­ni­zo­wa­ła ten wy­jazd.

Roz­su­nęła drzwi prze­dzia­łu świe­cące­go pust­ka­mi. Sta­nęła na środ­ku, od­pi­ęła mniej­szą tor­bę i odło­ży­ła na sie­dze­nia, po czym za­pa­rła się z ca­łych sił, pod­no­sząc ba­gaż. Wa­liz­ka wsu­nęła się i za­le­gła na prze­zna­czo­nej dla niej pó­łce.

– Mamo, a jak ją stam­tąd ści­ągniesz? – za­py­ta­ła przy­tom­nie cór­ka, któ­ra w tej sy­tu­acji mu­sia­ła się po­dzie­lić z mat­ką swo­imi prze­my­śle­nia­mi. Wąt­pli­wo­ści mia­ła dość spo­re, a szcze­rze po­wie­dziaw­szy, była wy­stra­szo­na, wy­obra­ża­jąc so­bie mat­kę, jak na pal­cach pró­bu­je wy­do­stać mon­stru­al­ną wa­li­zę, i to jesz­cze w ja­dącym po­ci­ągu.

– Coś się wy­my­śli – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie Wik­to­ria, ale już bez trium­fal­ne­go uśmie­chu, któ­ry mia­ła jesz­cze przed chwi­lą, gdy zdo­ła­ła we­pchnąć ten ci­ężki pa­ku­nek.

Obie in­stynk­tow­nie spoj­rza­ły w kie­run­ku okna. Wik­to­ria wy­pa­try­wa­ła po­sta­ci męża, ale już daw­no nie było go na pe­ro­nie. Gwiz­dek ogło­sił od­jazd i po­ci­ąg ru­szył. Czym prędzej więc usia­dła: co praw­da, na ob­ca­sach po­ru­sza­ła się bar­dzo spraw­nie, ale w tej sy­tu­acji losu le­piej nie ku­sić.

Sła­wek mu­siał bez­zwłocz­nie je­chać do fir­my, był umó­wio­ny. Jego pra­ca nie wy­ba­cza spó­źnień, za­wsze ktoś na nie­go cze­ka. To od­po­wie­dzial­ne za­jęcie, wy­ma­ga­jące sku­pie­nia i dys­cy­pli­ny z jego stro­ny. Jest pro­jek­tan­tem bu­dow­la­nym, więc po­win­na się cie­szyć, że przy­naj­mniej zna­la­zł czas, by je od­wie­źć. Pró­bo­wał żo­nie wy­bić tę pod­róż z gło­wy, że to bez sen­su, że nie­po­trzeb­na, a mło­da opu­ści szko­łę. Mężczy­źnie, gdy już wsia­dał do sa­mo­cho­du, po raz ko­lej­ny za­wi­bro­wał te­le­fon w kie­sze­ni, przy­po­mi­na­jąc, by po­spie­szył się na wa­żne spo­tka­nie.

Tym­cza­sem Wik­to­ria ze smut­kiem pa­trzy­ła na pu­sty pe­ron, któ­ry co­raz bar­dziej się od­da­lał, aż wresz­cie znik­nął za przy­spie­sza­jącym po­ci­ągiem. Nie było go, jak­by mu nie za­le­ża­ło. To nie on cho­dzi z Klau­dią do psy­cho­lo­ga, po­my­śla­ła ze smut­kiem, gdy na­dzie­ja, że do­strze­że męża, już uma­rła. To nie on wy­słu­chi­wał co­ty­go­dnio­wych psy­cho­lo­gicz­nych pod­su­mo­wań, rad dla niej i dla cór­ki, po któ­rych czu­ła się przy­gnębio­na. Mia­no mat­ki roku przy­pad­nie ko­muś in­ne­mu – na pew­no nie jej. Dla nie­go te wi­zy­ty to stra­ta cza­su i pie­ni­ędzy. We­dług Sław­ka, cór­ka mia­ła ty­po­we na­sto­let­nie pro­ble­my, a to, że nie zda­ła z kla­sy do kla­sy, wy­ni­ka tyl­ko z jej le­ni­stwa. Przy­nio­sła mu wstyd przed ro­dzi­ną. Dziś już po­win­na cho­dzić do li­ceum, któ­re jej wy­brał, a nie po­wta­rzać rok. Nie­ste­ty, ostat­nie oce­ny cór­ki nie na­pa­wa­ły opty­mi­zmem, że się coś zmie­ni­ło, że zro­zu­mia­ła, iż po­wta­rza­nie kla­sy to ujma na ho­no­rze.

Wik­to­ria roz­sia­dła się wy­god­nie, za­do­wo­lo­na, że mają prze­dział tyl­ko dla sie­bie. Ostat­nio po­ci­ągiem je­cha­ła jako stu­dent­ka, jesz­cze za­nim wy­szła za mąż, to były pi­ęk­ne cza­sy. Wa­ka­cyj­ny wy­jazd wspo­mi­na do dziś jako jed­no z naj­mil­szych wy­da­rzeń w swo­im ży­ciu.

Za­wsze taka su­mien­na, po­ukła­da­na, wszyst­kie pra­ce do­mo­we na czas, naj­lep­sze oce­ny, i na­gle, zu­peł­nie wol­na po za­li­cze­niach i eg­za­mi­nach zda­nych bez pro­ble­mu na pierw­szym roku stu­diów, po­je­cha­ła z Ka­mi­lą i Ma­rze­ną do Łeby. One wszyst­ko za­ła­twi­ły, na­mó­wi­ły ją na ty­go­dnio­wy wa­ka­cyj­ny wy­pad. Tak rzad­ko gdzieś wy­je­żdża­ła, ro­dzi­ce nie chcie­li jej ni­g­dzie pusz­czać sa­mej, bo nad­mier­nie się o nią bali. Ka­mi­la umia­ła ich po­de­jść: ro­dzi­ce Wik­to­rii ją zna­li, ich mamy ra­zem pra­co­wa­ły w urzędzie. Po kil­ku pró­bach ne­go­cja­cji i obiet­ni­cach, że będą roz­sąd­ne, zgo­dzi­li się.

Były już pe­łno­let­nie, ale czy to mia­ło ja­kieś zna­cze­nie? Po­trze­bo­wa­ły pie­ni­ędzy od ro­dzi­ców, a przy tym czu­ły się le­piej, że nie mu­sia­ły oszu­ki­wać i kom­bi­no­wać. Wik­to­ria ni­g­dy nie była zwo­len­nicz­ką kłam­stwa, któ­re prędzej czy pó­źniej i tak za­wsze wyj­dzie na jaw. To był krót­ki wy­jazd, ale wie­le rze­czy ro­bi­ła po raz pierw­szy. I al­ko­hol, nie­du­żo, ale jed­nak, i dys­ko­te­ki do rana, i chłop­cy, któ­rzy ad­o­ro­wa­li ją ka­żde­go dnia.

Wik­to­ria za­wsze lu­bi­ła o sie­bie dbać i wy­glądać do­brze. Od razu po wsta­niu z łó­żka pędzi­ła do…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej