Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o kobietach, które pomimo przeciwności losu znalazły w sobie siłę, żeby walczyć o swoją godność i szczęście. To książka o każdej z nas, bo choć zmieniają się czasy i problemy, niezmienne pozostaje jedno – NASZA KOBIECA SIŁA!
Katarzyna po tragicznej śmierci męża została sama z trójką dzieci. Dziś mieszka z najmłodszą córką w Jastrzębiej Górze, ale czuje się samotna… Jednak największym zmartwieniem jest dla niej syn, który niedługo ma wyjść z więzienia.
Bożena swoim optymizmem i ciętym humorem zaraża innych, choć od wielu lat jest ofiarą męża – alkohol, przemoc fizyczna i psychiczna to jej codzienność.
Aldona chce wrócić do pracy po urodzeniu córek. Niestety, nie ma wsparcia ze strony bliskich, którzy uważają, że powinna odłożyć te plany do czasu, gdy dzieci podrosną.
Adela pod koniec wojny została zgwałcona przez żołnierza Armii Czerwonej i zaszła w ciążę. Po latach jej dorosły syn i wnuk przyjeżdżają do Jastrzębiej Góry, żeby poznać historię swojego pochodzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Autorka: Sylwia Markiewicz
Redakcja: Magdalena Binkowska
Korekta: Zofia Siewak-Sojka
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
eBook: Atelier Châteaux
Zdjęcia na okładce: archiwum Mariusza Banachowicza, studio fotograficzne W Roli Głównej (zdjęcie autorki)
Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Sylwia Markiewicz
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2024
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN 978-83-8317-254-5
Dla siostry,najsilniejszej Kobiety, jaką znam.
Domy płoną, kobiety krzyczą, zabawili się do woli*.
Fragmenty powieści są inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, które miały miejsce w 1945 roku na Pomorzu, gdy Armia Czerwona weszła na te tereny pod pretekstem ich wyzwolenia.
* Hasło wystawy, którą przygotował IPN Gdańsk w siedemdziesiątą piątą rocznicę zakończenia drugiej wojny światowej.
– Za trzysta pięćdziesiąt metrów skręć w prawo – twardo zakomunikował głos w nawigacji. – Skręć w prawo – powtórzył.
Jakub posłusznie wykonał to stanowcze polecenie i wjechał w wąską ulicę z ciągiem domów.
– Jesteś pewien, że dobrze jedziemy? – Głos ojca doszedł do niego pomiędzy wytycznymi z nawigacji.
– Na to wygląda, już niedaleko. – Chciał go uspokoić. Zresztą robił to przez całą drogę, zapewniając raz po raz, że dobrze jadą, a nawigacja się nie myli, na co prawie osiemdziesięcioletni ojciec wznosił oczy ku niebu, bo zupełnie nie ufał nowinkom technicznym. Żadnej mapy syn mu nie pokazał, tylko ten ekran z kolorowymi liniami, które nic mu nie mówiły. No i ten głos: aż podskakiwał za każdym razem, gdy znienacka się odzywał. Teraz, po kilku godzinach jazdy z Kołobrzegu, już się do niego przyzwyczaił i nawet pomyślał, że może w drodze powrotnej się zakumplują. Tylko żeby dało się z nim o czymś innym jeszcze pogadać niż „w lewo”, „w prawo”, „za trzysta metrów”.
Wprawdzie od rozmowy miał syna, ale jakoś im się dziś nie kleiła, woleli pomilczeć, zatopieni w rozmyślaniach. Chciał sam tu dotrzeć i odnaleźć miejsce, które jest dla niego tak ważne, ale syn uparł się, by z nim pojechać. Nie udało mu się w tajemnicy utrzymać celu podróży, wyciągnął to z niego, choć zamiar miał zupełnie inny. Wstyd mu było, że dowiedział się o takich rzeczach, które zmienią sposób myślenia o nim jako człowieku, bał się, że ich bliskie relacje teraz się ochłodzą.
Jemu z tą trudną sytuacją ciężko było sobie poradzić, a co dopiero młodszemu pokoleniu. Czy zrozumie? Nie, tego nie da się zrozumieć, chyba po prostu trzeba to zaakceptować, po to tu przyjechał. Wiedziony instynktem i poczuciem, że koniec jego żywota może nastąpić w każdej chwili, chciał jeszcze odwiedzić te okolice, które pozwolą mu odpowiedzieć na kilka pytań. A może będzie odwrotnie, pojawią się kolejne wątpliwości?
Jakub przez całą drogę zerkał na ojca. Jego ogromne policzki przybrały barwę soku buraczanego. Siedział w jednej pozycji, prawie się nie ruszał, tylko wyciągnięte dłonie co jakiś czas ocierał o kolana, jakby go swędziały. Postawny był z niego mężczyzna, z dość sporym zarostem, do tego krzaczaste brwi i gęsta czupryna, mimo wieku. On był podobny do matki, niższy, zarost co prawda miał, ale golił się często, by utrzymać gładkość twarzy; włosy, grube i falujące, to po nim, same się układały. Oczy miał ciemne. Kiedyś w szkole ktoś powiedział, że czarne, jak krucze, on wolał określenie „piwne”.
Wyświetlacz na kokpicie jasnej deski rozdzielczej zamigotał, odrywając ich od kontemplowania widoków za oknem.
– Słucham – szybko zareagował, widząc skrzywioną minę ojca.
– Cześć, tato! – huknął znienacka chłopięcy głos.
– Cześć, Miłoszku. Jestem jeszcze w drodze z dziadkiem. Jesteś na głośnomówiącym, więc uważaj, co mówisz – ostrzegł syna, wiedząc o jego bezceremonialnych, szczerych do bólu teoriach oraz anegdotach szkolnych, którymi często go raczył.
– Cześć, dziadku!
– Cześć i czołem, piłkarzu. Jak tam mecz? – Na dźwięk głosu wnuka twarz Lucjana się rozpromieniła. Przy nim świat stawał się lepszy, a zmartwienia same gdzieś odpływały, niczym obłoki na niebie, jakby dzieci miały taką specjalną moc, że je przedmuchują swoją beztroską.
– Spoko, dobrze mi się grało, zaliczyłem jedną asystę gola, miałem dużo podań, trener mnie chwalił, a tak w ogóle to przegraliśmy cztery dwa, ale to nic, następnym razem odrobimy.
– No w to nie wątpię. Najważniejsze, żebyś to ty dawał z siebie jak najwięcej – pocieszył go dziadek, doskonale znający smutek wnuka po przegranym meczu, bo wiele razy siedział jako kibic na piłkarskich trybunach.
– Starałem się, ale muszę więcej trenować, tak mówi trener. Kiedy wracacie, bo za trzy dni mam kolejny mecz i mama pyta, czy tata mnie zawiezie, czy ona?
– Ja cię zawiozę, do tego czasu powinniśmy wrócić – powiedział stanowczo Jakub, nie chcąc, by ta przyjemność go ominęła.
Byli z Patrycją po rozwodzie, i wożenie na treningi oraz mecze to jego zadanie. Tak się podzielili, by każde z nich uczestniczyło czynnie w życiu młodego. Na początku były jakieś niedomówienia, problemy organizacyjne, wzajemne żale i pretensje, ale gdy jego była znalazła sobie nową miłość, przestała być taka zaborcza wobec Miłosza, którego próbowała wcześniej zawłaszczyć. Teraz miał wrażenie, że się wręcz cieszy, iż ma chwilę dla siebie, gdy oni kilka razy w tygodniu spędzają wspólnie czas.
– To super, bo to ważny mecz. Może dziadek też pojedzie? – Chłopak uwielbiał te ich męskie wypady. A najbardziej, gdy w trójkę wracali z meczu, bo po drodze do domu wstępowali na pizzę. Każdy zamawiał inną, a resztę brali na wynos, bo zawsze przesadzali z ilością. Mama już się przyzwyczaiła, że nigdy po meczu nie był głody. Na początku z tym walczyła, ale w końcu dała sobie spokój, widząc, jak marne ma szanse, by jej kanapki i owoce wygrały z tym męskim rytuałem. Choć ciągle uważała, że to bardziej szukanie okazji do odstępstwa od zdrowego żywienia, jakie stara się synowi zaszczepić, niż ważne męskie sprawy, jak jej wmawiali.
– A pewnie, że pojadę i będę kibicował najgłośniej ze wszystkich. – W końcu uśmiech satysfakcji pojawił się w kącikach ust Lucjana. Jednak jeszcze mógł się do czegoś przydać.
– Cieszę się. Muszę kończyć, bo chciałem pograć na komputerze, ale mama mi nie pozwala, dopóki lekcji nie odrobię. To na razie, i przywieź mi jakieś pamiątki z tego… – przerwał na chwilę. – A w jakiej miejscowości wy właściwie jesteście?
– Teraz… okolice Władysławowa – zaśmiał się Jakub.
– A, to z tego Władysławowa jakąś pamiątkę mi przywieź.
– Dobrze, zobaczę, ale będzie trudno. To nie letni sezon, sklepy z pamiątkami są pewnie pozamykane. Druga połowa marca, to najwyżej mogę ci trochę piasku znad morza przywieźć albo wiatru nadmorskiego nałapać do butelki .
– Liczyłem na jakieś fajne gadżety, tylko nie magnesy, proszę, nie magnesy… – Miłosz błagalnym głosem zamanifestował dezaprobatę dla tego typu prezentów, które zupełnie do niego nie przemawiały, a dorośli tak lubili je kupować.
– Dobrze, zobaczymy, coś się wymyśli. – Jakub zmarszczył czoło, bo co tu dwunastolatkowi przywieźć z nadmorskiej miejscowości poza sezonem?
Zakończył połączenie i machnął palcem przy kierownicy, co poskutkowało ponownym włączeniem radia.
***
Ojcowski uśmiech długo utrzymywał się po rozmowie z synem i gdyby nie to, że nawigacja nieubłaganie informowała, że cel lada chwila, toby tak jeszcze chętnie podumał o ich wspólnych sprawach, ich relacji, która była coraz mocniejsza.
Srebrny SUV sunął dostojnie, sprawnie przemierzając wąskie ulice nadmorskich miejscowości. Bliżej celu jechał coraz wolniej, inaczej niż większość ludzi. Spojrzał na ojca. To była jego podróż i mimo stoickiego spokoju wiedział, że kotłuje się w nim mnóstwo emocji. Bał się o niego. Jego oczy, nieco chaotycznie rozbiegane, rozglądały się, pochłaniając otaczające piękno, ale z pewną nutką obawy. Odkąd zabrakło mamy, to on czuł się w obowiązku bardziej go wspomagać, ale to nie było takie proste.
Lucjan niechętnie oderwał wzrok od mijanych domów, zielonych ogródków. Bardzo różniły się od siebie wizualnie. Pomiędzy tymi nowoczesnymi zachowało się kilka starszych, emanujących prostotą, przez co były najpiękniejsze przy całej tej ulicy, wyjątkowe, z duszą. Sięgnął ręką do schowka, wyjął z niego notes. Długie ręce i wielkie dłonie sprawnie poradziły sobie z tym zadaniem. Spojrzał na zapisaną kartkę, upewniając się, że podał synowi dobry numer, że nic nie pomylił. Ponad dziesięć lat był na emeryturze, ale jego głowa wydawała się sprawna i na razie nie zawodziła go wcale. Zdawał sobie sprawę ze swojego wieku, bo codzienne proste czynności mu o tym przypominały, a ostatnio i smutne wydarzenia, jako że pogrzebów w jego rodzinie nie brakowało.
Odkąd zmarła żona, syn stał się nadmiernie opiekuńczy. Bombardował go telefonami, propozycjami spotkań, ba, nawet mu się zdarzyło przyjeżdżać spontanicznie w odwiedziny do rodzinnej miejscowości, bo podobno był w pobliżu. Od kilku lat z żoną opiekowali się mamą i wygodniej było, aby z nimi zamieszkała, a że to ona miała większy dom, więc wprowadzili się do niej, sprzedając swoje mieszkanie. Gdy matka umarła, a sześć miesięcy później żona, nie mógł znieść tych przestronnych wnętrz, stanowiących siedlisko tylu wspomnień.
W końcu zgodził się z nim, że przeprowadzka do Kołobrzegu będzie dla wszystkich wygodna. Sprzedał dom z ogrodem, wprowadził się do syna. Jakub również poczuł się usatysfakcjonowany, gdy ojciec przystał na jego propozycję. Wszystkim się zajął i jak na razie mieszkało się im razem bardzo dobrze.
Lucjan szybko docenił swobodę, jaką dają bloki, bo jednak dom to obowiązek, uwiązanie. Gdy rodzina duża, bardzo ułatwia życie i cieszy każdego dnia: gwarno, hałas, psy i koty plączące się pod nogami, ale gdy jest się samemu, wszystko zaczyna ciążyć, staje się kulą u nogi, utrapieniem, samotność już nie zagląda przez dwa okna, a przez kilkanaście. Obchodził cały dom codziennie wieczorem, zaglądał do pokoi. Trudno mu było znieść ten widok: pustostan bez lokatorów, bez śmiechu, wiecznych kłótni, przekomarzań o wolną łazienkę.
Może i sąsiedzi nie patrzyli zbyt przychylnie, bo za szybko, że to przecież jeszcze żałoba, a on sprzedaje rodzinny dom. Nie miał zamiaru brać pod uwagę ich zdania, zawsze on decydował i nie przejmował się, co ludzie gadają. Są tacy, co paplali i będą paplać, tak było i będzie. Cokolwiek człowiek zrobi, maruderzy się znajdą. Gdy wydaje ci się, że wszystkich zadowolisz, jesteś w dużym błędzie, bo w końcu zapomnisz o sobie i staniesz się nieszczęśliwy.
A dziś zamknęli mieszkanie na dwa zamki i bez żadnych obaw wybrali się w podróż. Klatka zabezpieczona, monitorowany parking. Wokół sklepy, wszystkie udogodnienia. Wygodnie mieszkało mu się z synem na nowym, bezpiecznym osiedlu, chociaż czasem wolałby być sam. Tak jak teraz, gdy jego głowa jest nabita myślami, których nie chciałby mieć, obrazami, których wolałby nie widzieć.
Pewne wydarzenia nie pozwalają mu zasnąć, i to nie dlatego, że odeszła jego ukochana druga połowa, z którą spędził kilkadziesiąt lat, że rok temu umarła matka, ale za sprawą listu, który zostawiła po swojej śmierci ta ponad dziewięćdziesięcioletnia kobieta.
Wcisnął się głębiej w siedzenie, bo dojechali na miejsce. Przymocowany do ogrodzenia numer czterdzieści zobaczył, gdy syn skręcił w lewo, a później w wąską uliczkę w prawo. Jeszcze ciaśniejszą niż te, którymi jechali do tej pory. Było pusto, nikt ich nie mijał. Wydawało mu się, że dom, pod którym teraz się zatrzymali, to na pewno nie ten, którego szukał, a w którym kiedyś, dawno temu, mieszkała jego matka.
Na posesji stały dwa dwupiętrowe budynki z miejscem parkingowym wzdłuż metalowego płotu, przy którym rosły równo w rzędzie wysokie tuje. Między domami były klomby wysypane wkoło białymi kamykami. Latem pewnie zielone, dziś puste, ale uporządkowane, bo widać było świeżą ziemię i drzewka pomiędzy nimi, co prawda jeszcze bez liści, ale z ławką. Dwa stare dęby rosły w oddali. Ktoś pomyślał, by wszystkiego nie wyciąć. Gdy słońce mocno świeciło, pewnie działały jak ogromny parasol przeciwsłoneczny, nieocenione przy upałach. Wąskie chodniki układały się w krętą ścieżkę między budynkami, a gdy się wychylił, dostrzegł na końcu alejki huśtawki i trampoliny.
Zawiedziony spojrzał na syna. Chciał wybadać, co myśli.
– Nie ma sensu wysiadać. – Jakub tylko bezradnie westchnął. Było tak, jak przewidział.
Czego on się spodziewał po tylu latach? Babcia wyprowadziła się stąd w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym. Jej chaty drewnianej już dawno nie ma, i ludzi, którzy w niej mieszkali. Teraz tu stoi pensjonat. Pewnie ci, co go zbudowali, nie mieli pojęcia, kto tu kiedyś mieszkał i co się wydarzyło dawno temu.
Lucjan próbował sobie wyobrazić, jak mogło wyglądać kiedyś to podwórko. Nawet nazwa ulicy została zmieniona, ale o tym wiedzieli, gdyż Jakub sprawdził w internetowych archiwach. Nic tu nie ma z tamtego okresu, no chyba, że te drzewa. Tak, one mogłyby opowiedzieć, co się wydarzyło pod koniec wojny. Słyszały i widziały cierpienie, strach, krzyki. Były świadkami okropnych wydarzeń. Są miejsca, które skrywają niejedną nieopowiedzianą historię, ale milczą, jakby niewzruszone ludzką krzywdą. Może to i lepiej, bo co świat zrobiłby z tą wiedzą? Tej, którą już posiada, nie umie odpowiednio wykorzystać, żeby te okropieństwa już nigdy się nie powtórzyły. Wojny są nadal, a potwory siedzą w ludziach.
Objął jeszcze raz wzrokiem zadbaną posesję i zacisnął bezwiednie szczękę, prężąc kręgosłup, który, po tak długim siedzeniu w jednej pozycji, aż się prosił, by natychmiast mu jakoś ulżyć. Na początku syn odradzał mu tę podróż w przeszłość, ale on musiał. Od kilku miesięcy myślał o tym miejscu i powinien był odwiedzić je wcześniej, choćby po to, żeby się przekonać, że nic tu nie znajdzie. Czasem tak trzeba, by nie wyobrażać sobie czegoś, czego nie ma.
– Wysiadamy czy jedziemy dalej? – odezwał się wreszcie Jakub przyciszonym głosem, jakby bał się zakłócić myśli strapionego ojca. Nie chciał tu przyjeżdżać, by uniknąć właśnie takiego rozczarowania. Ale to nie koniec ich poszukiwań, czas jechać, bo ojciec zaplanował dalszą część podróży, według Jakuba niedorzeczną, ale cóż począć. Nie udało się go przekonać do rezygnacji z tego pomysłu.
– Jedź dalej. – Lucjan machnął ręką z rezygnacją i odwrócił głowę w przeciwną stronę, patrząc w szybę.
Jakub wpisał w nawigację kolejny adres, tym razem w Jastrzębiej Górze, niedaleko. Tu wszystko było niedaleko. Auto ruszyło, zakołysawszy się na jednej z dziur. Spojrzał na kubek kawy, był zamknięty, ale zabulgotał. Dbał o jasną tapicerkę, sprawiała mu radość. Beżowa, przytulna, wprawiała w dobry nastrój, tak jak przestronne wnętrze, które dawało mu komfort podróżowania. Nawet Miłosz starał się utrzymywać porządek na tylnym siedzeniu, gdzie najczęściej urzędował. Nie chciał ojcu sprawiać przykrości, kiedy widział, jak ten sprząta, zbierając każdy okruszek.
Lucjan rozluźnił się nieco i pozwolił sobie na wyciągnięcie długich nóg. Auto syna było większe, a w innych modelach miał z tym problem, bo – jak twierdził – współczesne samochody są wielkości puszki karmy dla kotów. On kotem nie był, o nie, raczej tygrysem, i to dużym. Kiedyś nawet w szkole tak na niego wołali. Miał jasną czuprynę, która z wiekiem pociemniała, gęstą, i te wielkie lica na wystających kościach policzkowych, jak dwa placki ziemniaczane. Kwadratowa twarz budziła respekt, tak jak jego ponadprzeciętny wzrost, a teraz jeszcze wąsy dopełniały groźnego wizerunku. Dobrze, że nie wiedzieli, jakie tygrys ma pochodzenie… On sam w sumie nie wiedział. Szkoda, że obarczył tym syna, obcym łatwej o tym mówić niż komuś bliskiemu.
Przed nimi była kolejna ulica, kolejny dom i kolejna wielka niewiadoma. Jako matematyk z zamiłowania pomyślał, że to takie równanie, które na końcu rozwiąże, poznając wynik. Lecz by to zrobić, potrzebował więcej danych i właśnie dlatego jechali w tamto miejsce. I niech syn nie robi takiej kwaśnej miny, ponieważ drugiej szansy na poszukiwania nie będzie.
Ściągnęła biały fartuch i odwiesiła go do wąskiej metalowej szafki. Gumowe buty postawiła na dole. Stanęła na palcach, sięgając po torebkę. Odruchowo wyciągnęła telefon, sprawdziła przychodzące połączenia. Nikt nic od niej nie chce, nikt jej nie potrzebuje. Podeszła do lustra, by przed wyjściem ocenić stan makijażu, który od rana utrzymywał się na twarzy. Teraz go zobaczyła, znowu zapomniała ściągnąć… Biały czepek z siateczką o drobnych oczkach chronił włosy. Nie, nie włosy, a wędliny, które codziennie tu, w zakładach mięsnych, produkowała. Napełniała kiszki mięsnym farszem, po czym sprawnie zwijała w zgrabne kiełbaski, które wieszała na metalowych drążkach na wózku wędzarniczym. Gdy już był pełen, podsuwała go Tomkowi, a ten już doskonale wiedział, jak nim wjechać do wędzarni, by aromat dymu je oplótł, kończąc ostatecznie proces produkcji.
Jeden, dwa, cztery, dezodorant poszedł w ruch. Czyżby za dużo tych psiknięć? Na pewno nie. Niestety, tylko na chwilę zapach mięsnych frykasów zostanie zamaskowany. Dopiero gdy się wykąpie i umyje włosy, pozbędzie się tej mieszanki dymu wędzarniczego, surowego mięsa, specyficznego odoru naturalnych jelit. To kombinacja zapachowa, za którą psy z okolicy chętnie wędrują, a właściwie biegną za jej rowerem, bo chyba liczą, że im coś skapnie. A ona pedałuje, ile sił w nogach, nie oglądając się za siebie. Zwalnia dopiero przy kościele. Żegnając się ostrożnie jedną ręką, mówi głośno: „Dzień dobry, Panie Boże”, a potem znowu przyspiesza.
Czasem faktycznie w torbie ma pęto kiełbasy czy kawałek mięsa. Szef daje pracownikom dobry rabat, to żal nie skorzystać. Jeszcze ostatni zakręt w lewo… Nerwowo zerka na torebkę stojącą pionowo w niebieskim wiklinowym koszyku. Zachybotała się nieco i podskoczyła przy wjeżdżaniu na krawężnik. Wystarczył kwadrans jej dość szybkiego tempa, żeby z obrzeży Jastrzębiej Góry dotrzeć przed nieduży prostokątny dom.
Otworzyła kluczem metalową, kraciastą furtkę, gdzieniegdzie nieco pordzewiałą. Wjechała, pomagając sobie nogą zatrzasnąć chyboczące się drzwiczki. Miała wprawę. Wąski chodnik doprowadził ją pod same kremowe drzwi z dwoma żłobionymi rąbami. Oparła o mur pod kuchennym oknem seledynową damkę z niebieskim koszykiem; marzyła o białym, ale ten dostała od koleżanki, z jej starego roweru. Uradowana przyjęła prezent, mimo że trochę się gryzł z seledynową ramą jej jednośladu. Ale przynajmniej budżet domowy nie ucierpiał. Z bocznej kieszeni torby wyciągnęła szybko pęk kluczy. Dzięki brelokowi od córki nijak nie dało się go przeoczyć, bo był czerwony. Duży pompon również był łatwo wyczuwalny w kieszeni, i od razu go znalazła. Sprawnie otworzyła dwa zamki i z uczuciem wolności, swobody i szczęścia po kolejnym przepracowanym dniu, od razu po wejściu opadła na wygodny szeroki, aksamitny fotel w salonie. Z błogim uśmiechem przymknęła oczy, wyciągając nogi przed siebie, a głowę przycisnęła do wysokiego oparcia.
Ten moment dnia uwielbiała najbardziej, tę krótką chwilę, po której pobiegnie się wykąpać, a potem z werwą zacznie szykować obiad dla siebie i córki, która po południu wraca z uczelni. Czasem i o siedemnastej, różnie, zależy od liczby zajęć, a często od licznych spotkań towarzyskich. Jak to w tym wieku bywa, obiad jest ostatnim punktem w planie dnia, jak już się nie ma nic ciekawszego do zrobienia.
Po błogim lenistwie, co prawda tylko dziesięciominutowym, ale jakże doładowującym pozytywną energię, zmusiła się, by podnieść swoje ponad czterdziestoletnie ciało i dała się pochłonąć domowym obowiązkom. Ziewnęła. Codziennie wstawała o czwartej trzydzieści, żeby do pracy zdążyć na szóstą. Tak wcześnie zaczynała dzień.
Już po kilkunastu minutach wstawiła wodę na kawę. Z długich włosów nieco wody skapnęło na miękki dres, pozostawiając mokry ślad. Otarła go ręką, czując zimno na piersi. Rozpuszczone włosy szybko wysychały. Cienkie, brązowe, z równo podciętą grzywką do brwi, jak piątkowa uczennica, którą przecież kiedyś była.
Gdy zalewała zmieloną czarną kawę, połowa ziemniaków była już obrana. Nigdy nie marnowała czasu, robiła kilka rzeczy naraz. Tak było zawsze, a po śmierci męża jej obroty przy trójce dzieci musiały zostać ostro podkręcone, niczym najwyższy poziom wirowania w jej pralce. Natłok codziennych obowiązków oraz praca przynosiły co wieczór kompletne zmęczenie, więc już o dwudziestej padała z nóg.
Teraz i tak nie ma co narzekać, jest dużo lepiej. Dzieci podrosły i się usamodzielniły. Janusz się ożenił, mieszka w Warszawie z Aldoną i dwójką uroczych dziewczynek. Ciągle nie może uwierzyć, że ktoś mówi do niej „babciu”. Zdecydowanie nie czuje, żeby to określenie do niej pasowało. Paulina studiuje i prawie przez cały dzień jej nie ma w domu, a i w weekendy widzą się tylko przy śniadaniu, a Patryk… Patryk kiedyś wróci, to będzie weselej. Pokój na górze jest wolny. Ona zajmuje jeden, Paulina drugi, a ten z widokiem na ulicę trzyma dla syna.
Szeregowiec, w którym mieszkają, nie jest zbyt duży, ale wystarczający, tym bardziej że sam się nie posprząta. Wydawał się ciaśniejszy, gdy dzieci były małe, a i mąż potrzebował trochę spokoju po męczącym dniu. Kiedy urodziła się Paulina, przeprowadzili się ze starego domu po dziadkach do prawie nowej szeregowej zabudowy, co prawda nieco oddalonej od morza i centrum, ale urokliwej, spokojnej, no i przystępnej cenowo, choć wysokość raty kredytu raczej o tym nie świadczyła. Tylko dzięki pracy męża, nadgodzinom, które bardzo dużo wnosiły do comiesięcznego budżetu domowego, mogli sobie na to pozwolić. Pracował na żurawiu, był operatorem. Ramię wysokie prawie na czterdzieści metrów, potężny potwór, a on nim zawiadywał, ładunek ciężki przenosił na wysokość, precyzyjnie szacował odległości. Odpowiedzialność bardzo duża, ciągłe skupienie, zmęczenie psychiczne i fizyczne, bo w jednej pozycji często, mięśnie maksymalnie napięte od stresu oraz powierzonych mu zadań. Mąż nie żyje od ośmiu lat, za młodo umarł. Została wtedy sama z nastoletnią Pauliną, ledwo pełnoletnim Patrykiem i tylko o rok starszym Januszem.
W ciągu jednego dnia poczuła, jak gigantyczny ciężar, opieka nad rodziną, jej utrzymanie, spada na jej barki, przygniata boleśnie. Tak bardzo ją to przytłoczyło, że przez tydzień nie wstawała z łóżka. Sąsiadka jej dopiero uświadomiła, że dzieci również są w żałobie i mimo że już nie takie małe, potrzebują jej wsparcia. Rozumiała, że ona sama nie ma siły, ale musi ją znaleźć dla nich, bo matka jest im teraz bardzo potrzebna.
Bożenka, kobieta starsza od niej, przed sześćdziesiątką, przychodziła codziennie. Tłukła jej do głowy życiowe mądrości, a przy okazji karmiła Paulinę i Janusza, żeby nie czuli się zbytnio opuszczeni, i sprawdzała, jak dają sobie radę. Sąsiadka potrząsnęła nią wtedy skutecznie, do dziś jest jej za to wdzięczna. Mimo różnicy wieku, była najbliższą jej osobą, przyjaciółką. Janusz i jej Marzenka chodzili razem do szkoły. Od początku dzieliły się wspólnymi sprawami, a różnica wieku była niezauważalna, ponieważ Bożenka, z kąśliwym humorem, sposobem bycia, pozostała młoda duchem, mimo problemów w domu. Oczywiście po tej tragedii telefony od rodziny z propozycją pomocy również dostawała, ale trudno się rozmawia z kimś, kogo się widzi tylko na weselach, pogrzebach czy innych sztucznych uroczystościach rodzinnych. Słowo „rodzina” nie zawsze oznacza więź emocjonalną, jaką dzieliła z Bożenką od wielu lat.
Wtedy Katarzyna nie pracowała, zajmowała się domem i czasem dorywczo dorabiała. W sezonie wakacyjnym w miasteczku turystów pełno i zawsze jest gdzie się zaczepić. Wiedziała, że od tej pory tak już być nie może, bo to nie wystarczy. Musiała zupełnie przewartościować swoje życie, stała się głową rodziny. Nie tylko miała podtrzymywać ciepło domowego ogniska, lecz również musiała zadbać o finanse, rachunki, płatności za uczelnię i jeszcze o Patryka, który zbłądził i trafił do więzienia.
Jednego dnia straciła i męża, i syna, a zyskała depresję, poczucie niesprawiedliwości, brak stabilności oraz samotność i zupełną bezradność wobec wydarzeń, które spadły niespodziewanie na jej rodzinę. Czuła potworne przygnębienie, że jest z tym wszystkim zupełnie sama.
Nie wiedziała, dlaczego nagle jej się w głowie poukładało, ale pewnego dnia po prostu wstała z łóżka, wykąpała się, doprowadziła do porządku po nieprzespanych i przepłakanych nocach. Oparta o umywalkę patrzyła na swoją szarą, zmęczoną twarz z podkrążonymi oczami, blada, niepodobna do siebie. Porozmawiała ze sobą szczerze, mówiąc głośno do tej kobiety w lustrze: „Jesteś silna, jesteś silna, dasz radę”. Z łazienki wyszła już jako nowa osoba: niby ta sama kobieta, drobna i szczupła, ale z ogromną siłą, którą odnalazła w sobie tamtego dnia, z jasnym planem na przyszłość. Bo tylko od niej zależało, jaka ona będzie.
I od tego momentu wzięła życie w swoje ręce. Pamiętała blask w oczach dzieci, gdy po dłuższym czasie zastały ją w kuchni, szykującą dla nich śniadanie. Już prawie dorosłe, ale doceniały te poranne rytuały i przywitały ożywioną matkę z wielką radością.
Pewnego wieczoru odważyła się wziąć kartkę i zapisać czarno na białym to, czego była świadoma, ale zebranie tego w jedną całość napawało ją paraliżującym lękiem. Wszystkie wydatki umieściła jeden pod drugim, dokładnie podliczając. Patrząc na tę długą listę, mogła się albo załamać i wrócić do łóżka, albo zacząć działać. Długo analizowała opłaty za studia, planowanie budżetu rodzinnego, szukanie oszczędności, gdyż te topniały w oczach. Kredyt na dom, który mieli spłacać jeszcze przez dziesięć lat, nie ułatwiał zmagań z comiesięcznymi rachunkami, które były ogromne. A dochody wydawały się marne, bo została jedyną żywicielką rodziny. Poszukiwanie pracy trochę czasu jej zajęło, ale udało się. Mimo że nie miała doświadczenia w tym zawodzie, szybko się nauczyła. Co jej po wykształceniu pedagogicznym, skoro w okolicy pracy brakowało, a najważniejsza była comiesięczna wypłata, stabilizacja. Dzieci okazały się wyrozumiałe. Starały się dorobić na swoje potrzeby, a było ich niemało.
Dziś nadal im się nie przelewa, ale nie ma już na głowie obciążeń kredytowych, bo dwa lata temu sprzedała pole po rodzicach i spłaciła ostatnie raty. Niewiele zostało, ale ta reszta przyda się na studia dla Pauliny, żeby mogła się uczyć i nie musiała się przejmować pieniędzmi. Mimo że uczęszczała na studia dzienne, koszty również były spore: książki, życie studenckie, dojazdy, telefony, a do tego comiesięczne opłaty, szczególnie zimą ogrzewanie. Wszystko to sprawiało, że budżet się nie dopinał, a jeszcze o młodszego syna trzeba było co jakiś czas zadbać, mimo że nie mieszkał z nimi. Tam, gdzie przebywał, życie go nie rozpieszczało, a ona była jedyną osobą, która mogła mu pomóc, być przy nim, wspierać. Dlatego dojeżdżała do pracy na rowerze, nie autobusem. Nie było dużej różnicy w szybkości dotarcia do celu, a rowerem sprytniej: skrótem przez pola mogłaby się ścigać z autobusem. Oczywiście komunikacja miejska zapewniała wygodę, ciepło i swobodę. Na stanowisku, na którym pracowała, wąskie spódnice i szpilki nie były przecież obowiązkowe, więc mogła na sportowo, w luźnych ubraniach, przemieszczać się na dwóch kółkach.
Sporo na tym zaoszczędziła i kondycja jej się znacznie poprawiła. Miała również wrażenie, że nieco odmłodniała. Mimo to cholernie staro się czuła, patrząc na najstarszego syna, bo to już prawie trzydziestoletni mężczyzna i takie to nierzeczywiste, że ona jest jego mamą, ale przecież młoda była, dopiero co w dorosłość wchodziła, gdy go urodziła. Zawsze była szczupła, ale teraz jej figura wydawała się wręcz chłopięca, nawet biodra zaokrąglone gdzieś znikły. Stres, praca fizyczna i te kilometry na rowerze. Ludzie mówią, że jak idzie z córką do sklepu, to od tyłu nie są w stanie poznać, która jest matka, a która córka. To chyba dobrze. Dzielą je dwadzieścia dwa lata, ale ona jest niższa od Pauliny i drobniejsza. Gdyby miały włosy w tym samym kolorze, mogłaby się przedstawiać jako jej koleżanka, tak zawsze mówił jej starszy syn, a on umiał matce humor poprawić, gdy ubolewała nad upływającymi latami.
Ostatnio coraz częściej się zastanawia, czy życie aby nie przecieka jej przez palce. Odkąd męża nie ma, to jej światem są dom i praca. Jak odpoczynek, to z telewizorem i szydełkiem w rękach, bo przynosi ukojenie po ciężkim dniu w zakładzie. W czterdzieste urodziny poczuła się bardzo przygnieciona tą liczbą, jednocześnie zapragnęła czegoś więcej, jakiejś zmiany. A tu minęło niespostrzeżenie kilka kolejnych lat, a ona nadal stoi w tym samym miejscu, bez perspektyw na inną przyszłość. Ten wiek zupełnie do niej nie pasuje, ona by jeszcze coś chciała, ale jak to życie zmienić? Coraz częściej marzy, by przeżyć coś dla siebie, nowego, niepowtarzalnego, niezwiązanego z pracą i szykowaniem obiadu oraz rodzinnymi zmartwieniami, ale niestety, jej finanse nie pomagają w realizacji marzeń. Jedynie raz na jakiś czas na nową włóczkę sobie pozwala, by wieczorem zasiąść, pomarzyć, obejrzeć jakiś film romantyczny i wydziergać kolejną rzecz, która ozdobi dom. Lub przeciwnie, zostanie spruta, bo wzór się niechcący pomylił, oczka pouciekały, dziury się zrobiły, jak w jej życiu: takie niepełne, bez radości, bo szczęście dawno uleciało. Chyba nie miała już siły na dodatkową pracę, żeby marzenia realizować. Trzeba je odłożyć na odległe kiedyś.
Wieczorem, opatulona miękkim kocem, zwykle odpoczywała na kanapie w dużym salonie. Paulina się uczyła lub przesiadywała u koleżanki, a ona zupełnie sama, tylko z tym metalowym szydełkiem, którym tworzyła kolejną chustę, ogląda łzawe filmy. Czemu tylko w wymyślonych fabułach on spotyka ją, ona jego, jedno spojrzenie i już bez siebie żyć nie mogą. Ona tak nigdy nie miała. Z mężem znali się ze szkoły. Już w podstawówce chodzili za rękę, a potem na chwilę ich drogi się rozeszły, gdy do szkół średnich poszli. Zupełny przypadek znowu ich ku sobie pociągnął, i to tak intensywnie, że mały Janusz na świcie się pojawił, gdy ledwo uzyskała pełnoletność.
Pod wpływem tych romantycznych scen z filmów łza w oku nieraz jej się zakręciła. Czy ona tak już do końca życia sama, bez nikogo przy boku, bez towarzysza do spacerów nad morze, do kolacji, by filmy razem obejrzeć? W pracy ciężko kogoś poznać, bo te same osoby wokół. Nieraz rozmawiała z Bożenką, która dwa domy dalej z mężem mieszka, o swojej samotności, ale ta zapewniała, że lepiej samemu, niż z pijakiem się użerać całe dnie, jak ona. Patrząc na jej życiowe doświadczenie, trudno się z tą teorią nie zgodzić. Dawno zaakceptowała swój los, ale po kolejnych urodzinach, to poczucie osamotnienia powróciło. Jakby dopiero teraz odważyła się o tym pomyśleć, bo wcześniej mąż zawsze stawał jej przed oczami.
Chyba znowu będzie musiała ze sobą poważnie porozmawiać, gdyż brak motywacji stał się zbyt wielki, żeby normalnie wstawać do pracy. Nie miała celu, planu na przyszłość, jej siła słabła z roku na rok, a teraz czuła, jakby ją znowu opuściła, jak po śmierci męża. W wieku trzydziestu siedmiu lat została wdową. To za wcześnie. Czy już do końca życia będzie tylko mamą, czy jeszcze kiedyś poczuje się kobietą kochaną, docenioną, obdarzoną uczuciem?
Mocniej opatuliła kolana kocem, wzięła ostrożnie robótkę, by oczka nie pogubić, i skupiła się na wzorze, żeby głowę zająć i o bzdurach nie myśleć, które tylko rozkojarzały, a nic nie wnosiły. Pieniędzy z nich nie będzie, radości również. Po co się mamić mrzonkami z ckliwych filmów, po co nadzieję sobie robić. Ziewnęła. Gdzie ta Paulina się podziewa? Zaraz kolacja, a ta jeszcze obiadu nie jadła. Półsłupek, jedno oczko, dwa półsłupki, oczko, półsłupek… Liczyła, żeby wzór wyszedł czytelny, prosty, bez pomyłek, idealny, a nie wybrakowany jak jej życie.
– Paulina, nie pędź tak, ludzi nie poznajesz?
Na ten okrzyk dziewczyna odwróciła się, zatrzepotała rzęsami, a widząc, kto się tak wydziera, posłała szeroki uśmiech Dominice. Studiowały na jednym wydziale i miały kilka zajęć razem, lubiła ją. Zresztą, kto jej nie lubił? Udzielała się chyba we wszystkich możliwych uczelnianych projektach, i to z energią, która pewnie mogłaby oświetlić wszystkie ulice w mieście.
– A co wy tu wieszacie? – zainteresowała się, widząc plakat, który, przymocowany z jednej strony, dyndał niebezpiecznie, jakby miał za chwilę odfrunąć.
Dziewczyna stojąca obok Dominiki zreflektowała się i w ostatniej chwili chwyciła jego róg, przyklejając taśmę.
– Trzeba wzmocnić tę stronę, bo taśma słaba, nie utrzyma plakatu – wysyczała do Dominiki z wysiłkiem, ręką w górze i zmarszczonym nosem, stojąc na palcach.
– Sorry, puściłam, bo mi się skleiły paski. To jakaś chińszczyzna, w ogóle się nie klei, ale wokół palca to się okręciła, że ściągnąć się nie da. – Nerwowo próbowała zedrzeć taśmę z końcówek palców, ale lewa ręka nie chciała za bardzo współpracować.
– Daj, ofiaro, pomogę ci. – Paulina rzuciła na podłogę torbę z książkami i ruszyła z pomocą koleżance.
– Aaa… poznajcie się, Magdalena. – Dominika wskazała na ciemnowłosą dziewczynę o czarnych błyszczących oczach, trzymającą nadal u góry niesforny plakat, ale widać było po minie, że zaraz się podda, bo ręka zaczynała zjeżdżać po ścianie coraz niżej.
– Część, jestem Paulina. – Kiwnęła głową, odrywając ostatni posklejany pasek.
– Dzięki, jak dobrze się tego pozbyć. Trzymaj, jak jesteś, to pomożesz, bo znowu się zaplątam. – Podała jej kółko taśmy, odcinając spory kawałek i przyklejając narożnik plakatu.
– Uff… – Magdalena zdjęła rękę – już myślałam, że tu korzenie zapuszczę.
– A co to za akcja? – Paulina zaczęła czytać. – Zbiórka książek…
– Tak, uczelnia zbiera książki dla fundacji, która przekazuje je do szpitali na oddziały dziecięce i do ośrodków opiekuńczo-wychowawczych. Przydałby mi się ktoś do pomocy przy tej zbiórce. Będziemy dyżurować przez dwa dni na uczelni, a mam dopiero dwie chętne, co ty na to?
– Ja? – Paulina aż otworzyła usta z zaskoczenia.
– Ty, ty. – Dominika pokiwała głową. – Magda niestety, nie może…
– Przepraszam, ale naprawdę, ciągle po zajęciach się spieszę, bo do domu muszę wracać. Nie dam rady, ale chętnie przyniosę książeczki dla dzieci, mam w domu po młodszej siostrze, i to w dobrym stanie.
– I super, o takie właśnie nam chodzi.
– Muszę lecieć, dziewczyny, autobus…– rzuciła im przepraszające spojrzenie.
– Nie ma sprawy, dzięki za pomoc. – Dominika machnęła do niej ręką.
– Na razie – rzuciła Paulina. – Co ona tak pędzi, dzieci małe w domu jej płaczą?
– A żebyś wiedziała. Magda nie dość, że jest jedną z najlepszych studentek na roku, to jeszcze pędzi do domu obiad ugotować, a i siostrę musi ogarnąć nastoletnią. Ty wiesz, co te nastolatki mają teraz w głowie? Siano, a przemądrzałe, że hej.
– A rodzice?
– Kilka lat temu jej mama miała wypadek, zmarła. Obie z siostrą zostały tylko z ojcem. Magda zajęła się młodą i domem, kiedyś mi o tym opowiadała, bo zaczęłam się wkurzać, jak ciągle odmawiała, gdy zapraszałam ją do klubu lub posiedzieć do kawiarni. Pomogła mi kilka razy z matematyki, gdy za nic w świecie nie mogłam pojąć, o co chodzi w równaniach u pani Koziełło, i chciałam się jej odwdzięczyć. Już myślałam, że ma coś do mnie, a wiesz, ja to bezpośrednia jestem, nie lubię niedomówień. Okazało się, że to nie o mnie chodzi, ona naprawdę nie ma czasu.
– A tak, wiem, o czym mówisz, też miałam problemy z matematyczką na tych zajęciach.
– A widzisz, a Magda nie, ona wszystko w lot łapała i innym jeszcze pomagała. Jak będziesz potrzebowała korepetycji, to tyko u niej, a na razie to pomóż mi z tą akcją. – Dominika z miną cocker spaniela próbowała wymusić u Pauliny sporą dawkę przychylności co do swojego pomysłu.
– No, w sumie brzmi ciekawie, mam czas. Będę z wami przy zbiórce, nie ma sprawy. – Paulina się poddała.
– To super, kamień z serca. – Dominika położyła rękę na piersi, wznosząc oczy w podzięce za wsparcie. – A może przekonam cię jeszcze do czegoś…
Ten tajemniczy ton zaciekawił Paulinę. Ta dziewczyna umiała szybko zjednywać sobie ludzi i kto wie, na co planowała jeszcze chytrze ją namówić.
***
Paulina przeskoczyła przez niewielki dół, w którym nagromadziła się woda. Po ostatnich roztopach śniegu nie było widać, ale pozostały na poboczu chodnika mokre kałuże w zagłębieniach nierówności, a i na środku się zdarzyło, jak teraz. Obejrzała odruchowo jasne nogawki dżinsów, które uwielbiała, choć w taką pogodę nie powinna ich zakładać. Każdy krok to potencjalna plama z błota. Nie miała zbyt wielu par, nie mogła przebierać w szafie, jak jej koleżanki. Kupowała ubrania, kiedy musiała, buty, gdy się bardzo poprzecierały, spodnie, gdy to było konieczne. Na szczęście już nie wyrastała z ubrań, a i dziś dwie bluzki dostała od Estery, bo ta przeglądała swoją garderobę co sezon, a ubrania sprzed dwóch uważała za przestarzałe i niemodne.
Towarzyszyła jej kilka razy w zakupowym szaleństwie i widząc, ile wydawała, bez oporów wzięła podarowane bluzki. I bez wyrzutów sumienia. Przydadzą się. Lubi wychodzić ze znajomymi do klubu, a ma tylko jeden wyjściowy zestaw: czarny top z luźną narzutką z siateczki o drobnym splocie, w czarne romby, zrobiony przez mamę, do tego ulubione dżinsy i w takim outficie prezentuje się już od jakiegoś czasu na każdej imprezie.
Teraz niosła w reklamówce dwa nowe nabytki, które na pewno wykorzysta przy pierwszej okazji, by wyglądać choć trochę inaczej. Ulica równiutko ustawionych domów szeregowych już była widoczna. Do morza było stąd kawałek, ale wystarczyło piętnaście minut spacerem i mogła cieszyć się plażą i bezkresnym błękitem. I znowu reklamówka zaszeleściła, gdy nagle musiała podskoczyć, żeby uniknąć błota.
Dojeżdżała codziennie na uczelnię do Gdańska. Męczyło ją to, ale w autobusie przynajmniej powtarzała materiał, przez co była też lepiej przygotowana do zajęć. Wiele jej koleżanek wynajmowało pokoje na obrzeżach lub całe mieszkania. Nawet jej zaproponowały, ale to taka ogromna kwota, że nie było stać jej ani mamy, by płacić takie pieniądze. Dojazdy nadal wychodziły taniej. Gdy znajdzie dobrą pracę, przeprowadzi się do Trójmiasta, takie miała marzenie. Całe życie towarzyskie tam się toczy. Słuchała z zazdrością opowiadań koleżanek, gdzie były, jak się świetnie bawiły, a ona… ona ciągle musiała się spieszyć na autobus, bo ostatni, lub musi długo czekać na następny.
Kiedyś, gdy bracia mieszkali razem z nimi, podwozili ją, raz jeden, raz drugi. Była młodsza i aż tak często z tego przywileju nie korzystała. Sami proponowali jej transport, dbali o nią, a teraz jak na złość nie mogła na nikogo liczyć w tej kwestii. Janusz w Warszawie, a Patryk… O nim nie chciała myśleć ani słyszeć. Przez niego ona nie ma ojca, zniszczył wszystko, całą ich wesołą rodzinkę. Wszystko zepsuł.
Kopnęła nieduży kamień, jakby chciała wyładować na nim swoją frustrację. Popchnęła bramkę, która odbiła się o wystający wysoki kubeł. Znowu źle wsunięty, pomyślała, wciskając go pomiędzy dwie wybujałe tuje. Obok stał jeszcze jeden, tej samej wysokości, tylko w innym kolorze. Mama nigdy dokładnie tego nie robiła.
– Mamo, już jestem! – zawołała, odwieszając puchatą czarną kurtkę i dając tym samym znać, że chętnie zjadłaby jakiś obiad.
– Ale ty dzisiaj długo zabawiłaś w mieście. Na uczelni czy na plotkach byłaś? – Katarzyna przywitała córkę serdecznym uśmiechem, szczęśliwa, że ją widzi.
Lubiła te jej powroty, kiedy jadła obiad i opowiadała wydarzenia z całego dnia. Jaką niesprawiedliwą ocenę dostała, co widziała w sklepach. Czasem jej się wydawało, że słyszy małe wyrzuty, że jej nie stać, bo ładną bluzkę mierzyła, a koleżanki kupowały często, i to zupełnie nowe. Dziś chwaliła się prezentami. Dwie naprawdę piękne bluzki dostała. Katarzyna cieszyła się, ale jednocześnie zakłuło ją w sercu, że Paulina musi od koleżanki przyjmować ubrania. Nie stać jej, by jakąś kwotę przeznaczyć co miesiąc na zakupy dla córki. Po prostu na to nie ma.
Po skończonym obiedzie Paulina zaczęła się przechadzać po salonie, między kanapą a fotelami, niczym modelka na Fashion Week, prezentując nową garderobę.
– Jeszcze buty na obcasie i jesteś gotowa na imprezę. – Katarzyna pochwaliła wygląd córki.
– Z tymi butami to ciężko, bo potem autobusem wracać po ciemku muszę, niewygodnie i zimno. Gdybym samochodem jeździła, to co innego. Botki założę i też będzie dobrze. – Paulina próbowała znaleźć pozytywy w tej sytuacji.
Zawsze tak robiła, stawiała kontrę smutnym wydarzeniom czy ciężkim chwilom. Mama mówiła, że to niezwykła umiejętność, która nieraz w życiu jej pomoże i prosiła, by z wiekiem jej nie zatraciła, aby ciągle optymizmem walczyła z wszelkimi przeciwnościami. Ona po prostu tak miała. Szkoda czasu na smutki, lepiej działać.
– Może kiedyś i autem będziesz jeździć. Na razie może poznasz fajnego chłopaka, to cię czasem pod dom podrzuci. – W ten sposób Katarzyna próbowała podpytać, czy aby w jej życiu ktoś się nie pojawił, bo od czasu Konrada żaden w domu nie zagościł.
– Na razie mądrego chłopaka na widoku nie mam. Wolę poczekać, niż z kolejnym zazdrośnikiem się użerać.
Zbyt świeżo w pamięci miała wymówki i ciągłe kłótnie z Konradem. Chłopak był przystojny, jak to mówią: z dobrej rodziny, szarmancki, z samochodem. Na początku była święcie przekonana, że jest najwspanialszy na świecie, ale gdy zaczął ją odbierać codziennie z uczelni i wypytywać, co robiła w niemal każdej minucie, zabraniać chodzić z koleżankami do baru, obrażać się o każdego przypadkowego chłopaka, z którym zamieniła parę słów lub wymieniła nic nieznaczące spojrzenia, przestała tak myśleć. Jej życie stało się koszmarem, miała dość tej ciągłej kontroli i definitywnie zerwała tę przykrą znajomość, wypłakując się w ramionach mamy.
– Mądrze mówisz, masz jeszcze czas na chłopaków. Następnego lepiej dokładnie sprawdzić, zanim zakochasz się na zabój. Jakiś test mu trzeba przeprowadzić – zaśmiała się trochę smutno Katarzyna, bo zbyt dobrze pamiętała złamane serce córki. Leczyły je obie. Jej też krwawiło, gdy patrzyła na łzy i smutek Pauliny. Na szczęście jej pogodny charakter nie pozwolił na długie rozpamiętywanie i udało się zapomnieć o nękającym ją chłopaku.
– Tylko żeby nie było tak, że to ty pierwsza znajdziesz sobie jakiegoś adoratora! – Paulina rzuciła matce zawadiackie spojrzenie.
Zawsze się zastanawiała, czy ona już do końca życia będzie sama. Kiedyś myślała, że nie powinna nikim zastępować ojca. Po jakimś czasie, że w sumie, gdyby był dobrym facetem, to czemu nie, a teraz, kiedy stuknęło jej czterdzieści pięć wiosen, jak to mówiła babcia… Teraz czasami myślała, że już za późno i raczej miłości nie uda się matce znaleźć.
– Ja? Ja nie szukam, mnie tak dobrze. Jeszcze by mi się taki trafił jak Bożence, a wtedy to by było, krzyż pański. Pijak i obibok, co by tylko nam po domu łaził, wyobrażasz sobie? Jeszcze by kazał sobie gotować i gacie prać.
Aż ją ciarki przeszły. Życie sąsiadki tak właśnie wyglądało od wielu lat. Każdy na ulicy to widział i niejednokrotnie słyszał ich awantury. Jej córka Marzenka przychodziła często się schować, przenocować, w spokoju posiedzieć, aby na drugi dzień móc normalnie pójść do szkoły. Nie, takiego to one w domu nie potrzebują. Aż pokręciła głową, żeby odgonić tę straszną wizję.
– Nawet tak nie mów. Takiego to ja bym ci sama pomogła wygonić. Albo kochający, dobry i pracowity, albo żaden.
– Zgadzam się i tego się trzymajmy. – Katarzyna szybko przytaknęła, po raz ostatni lustrując córkę paradującą w nowej bluzce. Uniosła brwi na widok jej ruchów bioder i rąk, gdy sprawdzała wygodę nowych ciuchów.
Po skończonej prezentacji Paulina popędziła na górę do pokoju, a Katarzyna umyła naczynia, zrobiła kanapki dla siebie i dla niej. Schowała do lodówki, będą na jutro. Gdy uwinęła się z obowiązkami, było po dwudziestej. Może jeszcze obejrzy coś w pokoju, ale już na leżąco, jakieś wiadomości. Uśnie zapewne szybko, bo jak się wstaje codziennie skoro świt, to wieczór jest krótki, bo trzeba zmagazynować siły, żeby żwawo pedałować do pracy.
Gdy będzie zbyt zaspana, to jeszcze gotowa rowerem do rowu wjechać. Miała już takie dwa zdarzenia, z obdartym kolanem wróciła. Raz, gdy psa się wystraszyła i za szybko podjechała pod krawężnik, a drugi raz, to sama nie wiedziała, jak to się stało. Zamyśliła się czy coś, drzewo nagle zobaczyła i było za późno, by łagodnie skręcić kierownicą. Wywrotka była bardzo malownicza i kilku widzów z ironicznymi uśmieszkami od razu zyskała. Niby pomóc chcieli, lecz ona tego współczucia w ich oczach zupełnie nie widziała, a wesołość raczej. Potem długo miała opuchnięte udo i kostkę. Połowę drogi szła, prowadząc rower, bo koło zaczęło bardziej przypominać jajko, na którym na pewno nie dało się jechać. Z takimi oto wspomnieniami Katarzyna, chowając się pod ciepłą kołdrę, zaczęła marzyć o sobocie, żeby pospać chwilę dłużej, choćby do siódmej.
Trzask metalowej bramy, zgrzyt zasuwy i wielka niewiadoma. Ściskał mocno jedną ręką reklamówkę, a drugą zasunął zamek kurtki pod samą szyję. Niebo zasnuły chmury, zimno, ale nie było mrozu, marzec rozpieszczał dodatnią temperaturą. Mężczyzna jednak nie przed zimnem się chował, a przed ludzkim spojrzeniem, które mogłoby go przypadkiem dosięgnąć. Ciągle w pamięci widział delikatny grymas na twarzy strażnika, chyba zastępujący wyćwiczony ironiczny uśmiech na pożegnanie.
Teraz stał przed trzymetrową bramą i bał się spojrzeć za siebie na budynek, w którym spędził ostatnie lata. Osiem lat jego młodości pozostało za zakratowanymi oknami. Jego radość z życia, z którego brał kiedyś garściami, ulotniła się po przekroczeniu drzwi wąskiej celi z piętrowymi łóżkami. Krępy mężczyzna, stojący bezradnie jak dziecko. Mogłoby się wydawać, że czeka na kogoś, kto by go zabrał, by z nim świętować ten dzień wolności, ale nic bardziej mylnego, nic takiego się nie wydarzy. Patryk postanowił nie informować nikogo o wcześniejszym opuszczeniu więzienia, chciał trochę pobyć sam. Mogło się to wydawać dziwne, zważywszy na to, jak długo znajdował się poza zasięgiem rodziny, ale miał w tym cel.
Wzrokiem objął przestrzeń, jakże inną niż ta, którą zostawił za tą wysoką bramą. Dla przypadkowych przechodniów był to po prostu parking, wąskie chodniki prowadzące do głównej ulicy i duże drzewa obdarte z zieleni, o sterczących suchych, patykowatych konarach. Ten przeciętny, szarobury krajobraz jawił mu się niczym tęcza po burzy. Smagający wiatr, powietrze wciągane głęboko do płuc, dziś przyjemnie je drażniło.
Po kilku minutach kontemplacji otoczenia, zachłyśnięcia się przestrzenią, która kojarzyła mu się ze szczęściem, z wolnością, niemrawym krokiem, jakby dopiero co nauczył się chodzić, skierował się w prawo. Przyglądał się swoim butom, które przemieszczały się po szarych kostkach. Widział je po raz pierwszy, odkąd go zamknęli. Oddali mu rzeczy osobiste, które miał przy sobie w ten feralny wieczór.
W jednej reklamówce znajdowało się…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej