Silna. To nie była twoja wina - Sylwia Markiewicz - ebook + książka

Silna. To nie była twoja wina ebook

Markiewicz Sylwia

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o kobietach, które pomimo przeciwności losu znalazły w sobie siłę, żeby walczyć o swoją godność i szczęście. To książka o każdej z nas, bo choć zmieniają się czasy i problemy, niezmienne pozostaje jedno – NASZA KOBIECA SIŁA!

Katarzyna po tragicznej śmierci męża została sama z trójką dzieci. Dziś mieszka z najmłodszą córką w Jastrzębiej Górze, ale czuje się samotna… Jednak największym zmartwieniem jest dla niej syn, który niedługo ma wyjść z więzienia.

Bożena swoim optymizmem i ciętym humorem zaraża innych, choć od wielu lat jest ofiarą męża – alkohol, przemoc fizyczna i psychiczna to jej codzienność.

Aldona chce wrócić do pracy po urodzeniu córek. Niestety, nie ma wsparcia ze strony bliskich, którzy uważają, że powinna odłożyć te plany do czasu, gdy dzieci podrosną.

Adela pod koniec wojny została zgwałcona przez żołnierza Armii Czerwonej i zaszła w ciążę. Po latach jej dorosły syn i wnuk przyjeżdżają do Jastrzębiej Góry, żeby poznać historię swojego pochodzenia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 353

Oceny
4,3 (23 oceny)
13
6
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zulander241

Nie oderwiesz się od lektury

Siła jest kobietą
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka
00
Heloslaw

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, wciągająca, chociaż wątek historyczny to niewielka część. Chciałam jednak zwrócić uwagę na dużo pomyłek, literówek - mam wrażenie, że treść nie przechodziła żadnej korekty, szczególnie pierwsza połowa :( Tak czy inaczej, był to dobrze spędzony czas.
00
Mangano

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna.
00
Poczytajzemna

Nie oderwiesz się od lektury

Chciałabym Wam zaproponować książkę, która porusza ważny temat. Temat, który dotyczy każdej z kobiet. Każda z nas chyba przyzna, że mimo przyjętej opinii naszych słabości, nasze czyny decyzje i koleje naszych losów, pokazują, jakie jesteśmy silne, wytrwałe, niezmienne i jak ciężko złamać nasz hart ducha. Opowieść ta pokazuje siłę kobiet i ich determinację, by mimo przeciwności losu są gotowe, by walczyć o szczęście i swoją godność. Cztery na pozór zwykłe kobiety, opisane w różnych czasach. Poznamy ich koleje losów, ich wzloty i upadki, wiarę w dobrą przyszłość. W każdej z tych kobiet można odnaleźć cząstkę siebie, temu bardzo szybko przywiązałam się do każdej z nich. Katarzyna- kobieta po przejściach. Śmierć zabrała jej kochanego męża. Sama wychowuje trójkę dzieci. W jej rodzinie doszło do wielkiej tragedii, jej syn odbywa długą karę więzienia. Niestety, właśnie okres tej odsiadki dobiega końca. Boi się .... Bożena to bardzo pozytywna osoba. Ma wielu przyjaciół i każdy ma o niej po...
00

Popularność




Autorka: Sylwia Markiewicz

Redakcja: Magdalena Binkowska

Korekta: Zofia Siewak-Sojka

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

eBook: Atelier Châteaux

Zdjęcia na okładce: archiwum Mariusza Banachowicza, studio fotograficzne W Roli Głównej (zdjęcie autorki)

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Sylwia Markiewicz

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2024

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-254-5

Dla siostry,najsilniejszej Kobiety, jaką znam.

Domy płoną, kobiety krzyczą, zabawili się do woli*.

 

 

Fragmenty powieści są inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, które miały miejsce w 1945 roku na Pomorzu, gdy Armia Czerwona weszła na te tereny pod pretekstem ich wyzwolenia.

* Hasło wystawy, którą przygotował IPN Gdańsk w siedemdziesiątą piątą rocznicę zakończenia drugiej wojny światowej.

Rozdział pierwszy

Lucjan i Jakub

– Za trzy­sta pi­ęćdzie­si­ąt me­trów skręć w pra­wo – twar­do za­ko­mu­ni­ko­wał głos w na­wi­ga­cji. – Skręć w pra­wo – po­wtó­rzył.

Ja­kub po­słusz­nie wy­ko­nał to sta­now­cze po­le­ce­nie i wje­chał w wąską uli­cę z ci­ągiem do­mów.

– Je­steś pe­wien, że do­brze je­dzie­my? – Głos ojca do­sze­dł do nie­go po­mi­ędzy wy­tycz­ny­mi z na­wi­ga­cji.

– Na to wy­gląda, już nie­da­le­ko. – Chciał go uspo­ko­ić. Zresz­tą ro­bił to przez całą dro­gę, za­pew­nia­jąc raz po raz, że do­brze jadą, a na­wi­ga­cja się nie myli, na co pra­wie osiem­dzie­si­ęcio­let­ni oj­ciec wzno­sił oczy ku nie­bu, bo zu­pe­łnie nie ufał no­win­kom tech­nicz­nym. Żad­nej mapy syn mu nie po­ka­zał, tyl­ko ten ekran z ko­lo­ro­wy­mi li­nia­mi, któ­re nic mu nie mó­wi­ły. No i ten głos: aż pod­ska­ki­wał za ka­żdym ra­zem, gdy znie­nac­ka się od­zy­wał. Te­raz, po kil­ku go­dzi­nach jaz­dy z Ko­ło­brze­gu, już się do nie­go przy­zwy­cza­ił i na­wet po­my­ślał, że może w dro­dze po­wrot­nej się za­kum­plu­ją. Tyl­ko żeby dało się z nim o czy­mś in­nym jesz­cze po­ga­dać niż „w lewo”, „w pra­wo”, „za trzy­sta me­trów”.

Wpraw­dzie od roz­mo­wy miał syna, ale ja­koś im się dziś nie kle­iła, wo­le­li po­mil­czeć, za­to­pie­ni w roz­my­śla­niach. Chciał sam tu do­trzeć i od­na­le­źć miej­sce, któ­re jest dla nie­go tak wa­żne, ale syn upa­rł się, by z nim po­je­chać. Nie uda­ło mu się w ta­jem­ni­cy utrzy­mać celu pod­ró­ży, wy­ci­ągnął to z nie­go, choć za­miar miał zu­pe­łnie inny. Wstyd mu było, że do­wie­dział się o ta­kich rze­czach, któ­re zmie­nią spo­sób my­śle­nia o nim jako czło­wie­ku, bał się, że ich bli­skie re­la­cje te­raz się ochło­dzą.

Jemu z tą trud­ną sy­tu­acją ci­ężko było so­bie po­ra­dzić, a co do­pie­ro młod­sze­mu po­ko­le­niu. Czy zro­zu­mie? Nie, tego nie da się zro­zu­mieć, chy­ba po pro­stu trze­ba to za­ak­cep­to­wać, po to tu przy­je­chał. Wie­dzio­ny in­stynk­tem i po­czu­ciem, że ko­niec jego ży­wo­ta może na­stąpić w ka­żdej chwi­li, chciał jesz­cze od­wie­dzić te oko­li­ce, któ­re po­zwo­lą mu od­po­wie­dzieć na kil­ka py­tań. A może będzie od­wrot­nie, po­ja­wią się ko­lej­ne wąt­pli­wo­ści?

Ja­kub przez całą dro­gę zer­kał na ojca. Jego ogrom­ne po­licz­ki przy­bra­ły bar­wę soku bu­ra­cza­ne­go. Sie­dział w jed­nej po­zy­cji, pra­wie się nie ru­szał, tyl­ko wy­ci­ągni­ęte dło­nie co ja­kiś czas ocie­rał o ko­la­na, jak­by go swędzia­ły. Po­staw­ny był z nie­go mężczy­zna, z dość spo­rym za­ro­stem, do tego krza­cza­ste brwi i gęsta czu­pry­na, mimo wie­ku. On był po­dob­ny do mat­ki, ni­ższy, za­rost co praw­da miał, ale go­lił się często, by utrzy­mać gład­ko­ść twa­rzy; wło­sy, gru­be i fa­lu­jące, to po nim, same się ukła­da­ły. Oczy miał ciem­ne. Kie­dyś w szko­le ktoś po­wie­dział, że czar­ne, jak kru­cze, on wo­lał okre­śle­nie „piw­ne”.

Wy­świe­tlacz na kok­pi­cie ja­snej de­ski roz­dziel­czej za­mi­go­tał, od­ry­wa­jąc ich od kon­tem­plo­wa­nia wi­do­ków za oknem.

– Słu­cham – szyb­ko za­re­ago­wał, wi­dząc skrzy­wio­ną minę ojca.

– Cze­ść, tato! – huk­nął znie­nac­ka chło­pi­ęcy głos.

– Cze­ść, Mi­łosz­ku. Je­stem jesz­cze w dro­dze z dziad­kiem. Je­steś na gło­śno­mó­wi­ącym, więc uwa­żaj, co mó­wisz – ostrze­gł syna, wie­dząc o jego bez­ce­re­mo­nial­nych, szcze­rych do bólu teo­riach oraz aneg­do­tach szkol­nych, któ­ry­mi często go ra­czył.

– Cze­ść, dziad­ku!

– Cze­ść i czo­łem, pi­łka­rzu. Jak tam mecz? – Na dźwi­ęk gło­su wnu­ka twarz Lu­cja­na się roz­pro­mie­ni­ła. Przy nim świat sta­wał się lep­szy, a zmar­twie­nia same gdzieś od­pły­wa­ły, ni­czym obło­ki na nie­bie, jak­by dzie­ci mia­ły taką spe­cjal­ną moc, że je prze­dmu­chu­ją swo­ją bez­tro­ską.

– Spo­ko, do­brze mi się gra­ło, za­li­czy­łem jed­ną asy­stę gola, mia­łem dużo po­dań, tre­ner mnie chwa­lił, a tak w ogó­le to prze­gra­li­śmy czte­ry dwa, ale to nic, na­stęp­nym ra­zem od­ro­bi­my.

– No w to nie wąt­pię. Naj­wa­żniej­sze, że­byś to ty da­wał z sie­bie jak naj­wi­ęcej – po­cie­szył go dzia­dek, do­sko­na­le zna­jący smu­tek wnu­ka po prze­gra­nym me­czu, bo wie­le razy sie­dział jako ki­bic na pi­łkar­skich try­bu­nach.

– Sta­ra­łem się, ale mu­szę wi­ęcej tre­no­wać, tak mówi tre­ner. Kie­dy wra­ca­cie, bo za trzy dni mam ko­lej­ny mecz i mama pyta, czy tata mnie za­wie­zie, czy ona?

– Ja cię za­wio­zę, do tego cza­su po­win­ni­śmy wró­cić – po­wie­dział sta­now­czo Ja­kub, nie chcąc, by ta przy­jem­no­ść go omi­nęła.

Byli z Pa­try­cją po roz­wo­dzie, i wo­że­nie na tre­nin­gi oraz me­cze to jego za­da­nie. Tak się po­dzie­li­li, by ka­żde z nich uczest­ni­czy­ło czyn­nie w ży­ciu mło­de­go. Na po­cząt­ku były ja­kieś nie­do­mó­wie­nia, pro­ble­my or­ga­ni­za­cyj­ne, wza­jem­ne żale i pre­ten­sje, ale gdy jego była zna­la­zła so­bie nową mi­ło­ść, prze­sta­ła być taka za­bor­cza wo­bec Mi­ło­sza, któ­re­go pró­bo­wa­ła wcze­śniej za­własz­czyć. Te­raz miał wra­że­nie, że się wręcz cie­szy, iż ma chwi­lę dla sie­bie, gdy oni kil­ka razy w ty­go­dniu spędza­ją wspól­nie czas.

– To su­per, bo to wa­żny mecz. Może dzia­dek też po­je­dzie? – Chło­pak uwiel­biał te ich męskie wy­pa­dy. A naj­bar­dziej, gdy w trój­kę wra­ca­li z me­czu, bo po dro­dze do domu wstępo­wa­li na piz­zę. Ka­żdy za­ma­wiał inną, a resz­tę bra­li na wy­nos, bo za­wsze prze­sa­dza­li z ilo­ścią. Mama już się przy­zwy­cza­iła, że ni­g­dy po me­czu nie był gło­dy. Na po­cząt­ku z tym wal­czy­ła, ale w ko­ńcu dała so­bie spo­kój, wi­dząc, jak mar­ne ma szan­se, by jej ka­nap­ki i owo­ce wy­gra­ły z tym męskim ry­tu­ałem. Choć ci­ągle uwa­ża­ła, że to bar­dziej szu­ka­nie oka­zji do od­stęp­stwa od zdro­we­go ży­wie­nia, ja­kie sta­ra się sy­no­wi za­szcze­pić, niż wa­żne męskie spra­wy, jak jej wma­wia­li.

– A pew­nie, że po­ja­dę i będę ki­bi­co­wał naj­gło­śniej ze wszyst­kich. – W ko­ńcu uśmiech sa­tys­fak­cji po­ja­wił się w kąci­kach ust Lu­cja­na. Jed­nak jesz­cze mógł się do cze­goś przy­dać.

– Cie­szę się. Mu­szę ko­ńczyć, bo chcia­łem po­grać na kom­pu­te­rze, ale mama mi nie po­zwa­la, do­pó­ki lek­cji nie od­ro­bię. To na ra­zie, i przy­wieź mi ja­kieś pa­mi­ąt­ki z tego… – prze­rwał na chwi­lę. – A w ja­kiej miej­sco­wo­ści wy wła­ści­wie je­ste­ście?

– Te­raz… oko­li­ce Wła­dy­sła­wo­wa – za­śmiał się Ja­kub.

– A, to z tego Wła­dy­sła­wo­wa ja­kąś pa­mi­ąt­kę mi przy­wieź.

– Do­brze, zo­ba­czę, ale będzie trud­no. To nie let­ni se­zon, skle­py z pa­mi­ąt­ka­mi są pew­nie po­za­my­ka­ne. Dru­ga po­ło­wa mar­ca, to naj­wy­żej mogę ci tro­chę pia­sku znad mo­rza przy­wie­źć albo wia­tru nad­mor­skie­go na­ła­pać do bu­tel­ki .

– Li­czy­łem na ja­kieś faj­ne ga­dże­ty, tyl­ko nie ma­gne­sy, pro­szę, nie ma­gne­sy… – Mi­łosz bła­gal­nym gło­sem za­ma­ni­fe­sto­wał dez­apro­ba­tę dla tego typu pre­zen­tów, któ­re zu­pe­łnie do nie­go nie prze­ma­wia­ły, a do­ro­śli tak lu­bi­li je ku­po­wać.

– Do­brze, zo­ba­czy­my, coś się wy­my­śli. – Ja­kub zmarsz­czył czo­ło, bo co tu dwu­na­sto­lat­ko­wi przy­wie­źć z nad­mor­skiej miej­sco­wo­ści poza se­zo­nem?

Za­ko­ńczył po­łącze­nie i mach­nął pal­cem przy kie­row­ni­cy, co po­skut­ko­wa­ło po­now­nym włącze­niem ra­dia.

***

Oj­cow­ski uśmiech dłu­go utrzy­my­wał się po roz­mo­wie z sy­nem i gdy­by nie to, że na­wi­ga­cja nie­ubła­ga­nie in­for­mo­wa­ła, że cel lada chwi­la, toby tak jesz­cze chęt­nie po­du­mał o ich wspól­nych spra­wach, ich re­la­cji, któ­ra była co­raz moc­niej­sza.

Srebr­ny SUV su­nął do­stoj­nie, spraw­nie prze­mie­rza­jąc wąskie uli­ce nad­mor­skich miej­sco­wo­ści. Bli­żej celu je­chał co­raz wol­niej, ina­czej niż wi­ęk­szo­ść lu­dzi. Spoj­rzał na ojca. To była jego pod­róż i mimo sto­ic­kie­go spo­ko­ju wie­dział, że ko­tłu­je się w nim mnó­stwo emo­cji. Bał się o nie­go. Jego oczy, nie­co cha­otycz­nie roz­bie­ga­ne, roz­gląda­ły się, po­chła­nia­jąc ota­cza­jące pi­ęk­no, ale z pew­ną nut­ką oba­wy. Od­kąd za­bra­kło mamy, to on czuł się w obo­wi­ąz­ku bar­dziej go wspo­ma­gać, ale to nie było ta­kie pro­ste.

Lu­cjan nie­chęt­nie ode­rwał wzrok od mi­ja­nych do­mów, zie­lo­nych ogród­ków. Bar­dzo ró­żni­ły się od sie­bie wi­zu­al­nie. Po­mi­ędzy tymi no­wo­cze­sny­mi za­cho­wa­ło się kil­ka star­szych, ema­nu­jących pro­sto­tą, przez co były naj­pi­ęk­niej­sze przy ca­łej tej uli­cy, wy­jąt­ko­we, z du­szą. Si­ęgnął ręką do schow­ka, wy­jął z nie­go no­tes. Dłu­gie ręce i wiel­kie dło­nie spraw­nie po­ra­dzi­ły so­bie z tym za­da­niem. Spoj­rzał na za­pi­sa­ną kart­kę, upew­nia­jąc się, że po­dał sy­no­wi do­bry nu­mer, że nic nie po­my­lił. Po­nad dzie­si­ęć lat był na eme­ry­tu­rze, ale jego gło­wa wy­da­wa­ła się spraw­na i na ra­zie nie za­wo­dzi­ła go wca­le. Zda­wał so­bie spra­wę ze swo­je­go wie­ku, bo co­dzien­ne pro­ste czyn­no­ści mu o tym przy­po­mi­na­ły, a ostat­nio i smut­ne wy­da­rze­nia, jako że po­grze­bów w jego ro­dzi­nie nie bra­ko­wa­ło.

Od­kąd zma­rła żona, syn stał się nad­mier­nie opie­ku­ńczy. Bom­bar­do­wał go te­le­fo­na­mi, pro­po­zy­cja­mi spo­tkań, ba, na­wet mu się zda­rzy­ło przy­je­żdżać spon­ta­nicz­nie w od­wie­dzi­ny do ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści, bo po­dob­no był w po­bli­żu. Od kil­ku lat z żoną opie­ko­wa­li się mamą i wy­god­niej było, aby z nimi za­miesz­ka­ła, a że to ona mia­ła wi­ęk­szy dom, więc wpro­wa­dzi­li się do niej, sprze­da­jąc swo­je miesz­ka­nie. Gdy mat­ka uma­rła, a sze­ść mie­si­ęcy pó­źniej żona, nie mógł znie­ść tych prze­stron­nych wnętrz, sta­no­wi­ących sie­dli­sko tylu wspo­mnień.

W ko­ńcu zgo­dził się z nim, że prze­pro­wadz­ka do Ko­ło­brze­gu będzie dla wszyst­kich wy­god­na. Sprze­dał dom z ogro­dem, wpro­wa­dził się do syna. Ja­kub rów­nież po­czuł się usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny, gdy oj­ciec przy­stał na jego pro­po­zy­cję. Wszyst­kim się za­jął i jak na ra­zie miesz­ka­ło się im ra­zem bar­dzo do­brze.

Lu­cjan szyb­ko do­ce­nił swo­bo­dę, jaką dają blo­ki, bo jed­nak dom to obo­wi­ązek, uwi­ąza­nie. Gdy ro­dzi­na duża, bar­dzo uła­twia ży­cie i cie­szy ka­żde­go dnia: gwar­no, ha­łas, psy i koty plączące się pod no­ga­mi, ale gdy jest się sa­me­mu, wszyst­ko za­czy­na ci­ążyć, sta­je się kulą u nogi, utra­pie­niem, sa­mot­no­ść już nie za­gląda przez dwa okna, a przez kil­ka­na­ście. Ob­cho­dził cały dom co­dzien­nie wie­czo­rem, za­glądał do po­koi. Trud­no mu było znie­ść ten wi­dok: pu­sto­stan bez lo­ka­to­rów, bez śmie­chu, wiecz­nych kłót­ni, prze­ko­ma­rzań o wol­ną ła­zien­kę.

Może i sąsie­dzi nie pa­trzy­li zbyt przy­chyl­nie, bo za szyb­ko, że to prze­cież jesz­cze ża­ło­ba, a on sprze­da­je ro­dzin­ny dom. Nie miał za­mia­ru brać pod uwa­gę ich zda­nia, za­wsze on de­cy­do­wał i nie przej­mo­wał się, co lu­dzie ga­da­ją. Są tacy, co pa­pla­li i będą pa­plać, tak było i będzie. Co­kol­wiek czło­wiek zro­bi, ma­ru­de­rzy się znaj­dą. Gdy wy­da­je ci się, że wszyst­kich za­do­wo­lisz, je­steś w du­żym błędzie, bo w ko­ńcu za­po­mnisz o so­bie i sta­niesz się nie­szczęśli­wy.

A dziś za­mknęli miesz­ka­nie na dwa zam­ki i bez żad­nych obaw wy­bra­li się w pod­róż. Klat­ka za­bez­pie­czo­na, mo­ni­to­ro­wa­ny par­king. Wo­kół skle­py, wszyst­kie udo­god­nie­nia. Wy­god­nie miesz­ka­ło mu się z sy­nem na no­wym, bez­piecz­nym osie­dlu, cho­ciaż cza­sem wo­la­łby być sam. Tak jak te­raz, gdy jego gło­wa jest na­bi­ta my­śla­mi, któ­rych nie chcia­łby mieć, ob­ra­za­mi, któ­rych wo­la­łby nie wi­dzieć.

Pew­ne wy­da­rze­nia nie po­zwa­la­ją mu za­snąć, i to nie dla­te­go, że ode­szła jego uko­cha­na dru­ga po­ło­wa, z któ­rą spędził kil­ka­dzie­si­ąt lat, że rok temu uma­rła mat­ka, ale za spra­wą li­stu, któ­ry zo­sta­wi­ła po swo­jej śmier­ci ta po­nad dzie­wi­ęćdzie­si­ęcio­let­nia ko­bie­ta.

Wci­snął się głębiej w sie­dze­nie, bo do­je­cha­li na miej­sce. Przy­mo­co­wa­ny do ogro­dze­nia nu­mer czter­dzie­ści zo­ba­czył, gdy syn skręcił w lewo, a pó­źniej w wąską ulicz­kę w pra­wo. Jesz­cze cia­śniej­szą niż te, któ­ry­mi je­cha­li do tej pory. Było pu­sto, nikt ich nie mi­jał. Wy­da­wa­ło mu się, że dom, pod któ­rym te­raz się za­trzy­ma­li, to na pew­no nie ten, któ­re­go szu­kał, a w któ­rym kie­dyś, daw­no temu, miesz­ka­ła jego mat­ka.

Na po­se­sji sta­ły dwa dwu­pi­ętro­we bu­dyn­ki z miej­scem par­kin­go­wym wzdłuż me­ta­lo­we­go pło­tu, przy któ­rym ro­sły rów­no w rzędzie wy­so­kie tuje. Mi­ędzy do­ma­mi były klom­by wy­sy­pa­ne wko­ło bia­ły­mi ka­my­ka­mi. La­tem pew­nie zie­lo­ne, dziś pu­ste, ale upo­rząd­ko­wa­ne, bo wi­dać było świe­żą zie­mię i drzew­ka po­mi­ędzy nimi, co praw­da jesz­cze bez li­ści, ale z ław­ką. Dwa sta­re dęby ro­sły w od­da­li. Ktoś po­my­ślał, by wszyst­kie­go nie wy­ci­ąć. Gdy sło­ńce moc­no świe­ci­ło, pew­nie dzia­ła­ły jak ogrom­ny pa­ra­sol prze­ciw­sło­necz­ny, nie­oce­nio­ne przy upa­łach. Wąskie chod­ni­ki ukła­da­ły się w krętą ście­żkę mi­ędzy bu­dyn­ka­mi, a gdy się wy­chy­lił, do­strze­gł na ko­ńcu alej­ki hu­śtaw­ki i tram­po­li­ny.

Za­wie­dzio­ny spoj­rzał na syna. Chciał wy­ba­dać, co my­śli.

– Nie ma sen­su wy­sia­dać. – Ja­kub tyl­ko bez­rad­nie wes­tchnął. Było tak, jak prze­wi­dział.

Cze­go on się spo­dzie­wał po tylu la­tach? Bab­cia wy­pro­wa­dzi­ła się stąd w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset czter­dzie­stym pi­ątym. Jej cha­ty drew­nia­nej już daw­no nie ma, i lu­dzi, któ­rzy w niej miesz­ka­li. Te­raz tu stoi pen­sjo­nat. Pew­nie ci, co go zbu­do­wa­li, nie mie­li po­jęcia, kto tu kie­dyś miesz­kał i co się wy­da­rzy­ło daw­no temu.

Lu­cjan pró­bo­wał so­bie wy­obra­zić, jak mo­gło wy­glądać kie­dyś to po­dwór­ko. Na­wet na­zwa uli­cy zo­sta­ła zmie­nio­na, ale o tym wie­dzie­li, gdyż Ja­kub spraw­dził w in­ter­ne­to­wych ar­chi­wach. Nic tu nie ma z tam­te­go okre­su, no chy­ba, że te drze­wa. Tak, one mo­gły­by opo­wie­dzieć, co się wy­da­rzy­ło pod ko­niec woj­ny. Sły­sza­ły i wi­dzia­ły cier­pie­nie, strach, krzy­ki. Były świad­ka­mi okrop­nych wy­da­rzeń. Są miej­sca, któ­re skry­wa­ją nie­jed­ną nie­opo­wie­dzia­ną hi­sto­rię, ale mil­czą, jak­by nie­wzru­szo­ne ludz­ką krzyw­dą. Może to i le­piej, bo co świat zro­bi­łby z tą wie­dzą? Tej, któ­rą już po­sia­da, nie umie od­po­wied­nio wy­ko­rzy­stać, żeby te okro­pie­ństwa już ni­g­dy się nie po­wtó­rzy­ły. Woj­ny są na­dal, a po­two­ry sie­dzą w lu­dziach.

Ob­jął jesz­cze raz wzro­kiem za­dba­ną po­se­sję i za­ci­snął bez­wied­nie szczękę, prężąc kręgo­słup, któ­ry, po tak dłu­gim sie­dze­niu w jed­nej po­zy­cji, aż się pro­sił, by na­tych­miast mu ja­koś ulżyć. Na po­cząt­ku syn od­ra­dzał mu tę pod­róż w prze­szło­ść, ale on mu­siał. Od kil­ku mie­si­ęcy my­ślał o tym miej­scu i po­wi­nien był od­wie­dzić je wcze­śniej, cho­ćby po to, żeby się prze­ko­nać, że nic tu nie znaj­dzie. Cza­sem tak trze­ba, by nie wy­obra­żać so­bie cze­goś, cze­go nie ma.

– Wy­sia­da­my czy je­dzie­my da­lej? – ode­zwał się wresz­cie Ja­kub przy­ci­szo­nym gło­sem, jak­by bał się za­kłó­cić my­śli stra­pio­ne­go ojca. Nie chciał tu przy­je­żdżać, by unik­nąć wła­śnie ta­kie­go roz­cza­ro­wa­nia. Ale to nie ko­niec ich po­szu­ki­wań, czas je­chać, bo oj­ciec za­pla­no­wał dal­szą część pod­ró­ży, we­dług Ja­ku­ba nie­do­rzecz­ną, ale cóż po­cząć. Nie uda­ło się go prze­ko­nać do re­zy­gna­cji z tego po­my­słu.

– Jedź da­lej. – Lu­cjan mach­nął ręką z re­zy­gna­cją i od­wró­cił gło­wę w prze­ciw­ną stro­nę, pa­trząc w szy­bę.

Ja­kub wpi­sał w na­wi­ga­cję ko­lej­ny ad­res, tym ra­zem w Ja­strzębiej Gó­rze, nie­da­le­ko. Tu wszyst­ko było nie­da­le­ko. Auto ru­szy­ło, za­ko­ły­saw­szy się na jed­nej z dziur. Spoj­rzał na ku­bek kawy, był za­mkni­ęty, ale za­bul­go­tał. Dbał o ja­sną ta­pi­cer­kę, spra­wia­ła mu ra­do­ść. Be­żo­wa, przy­tul­na, wpra­wia­ła w do­bry na­strój, tak jak prze­stron­ne wnętrze, któ­re da­wa­ło mu kom­fort pod­ró­żo­wa­nia. Na­wet Mi­łosz sta­rał się utrzy­my­wać po­rządek na tyl­nym sie­dze­niu, gdzie naj­częściej urzędo­wał. Nie chciał ojcu spra­wiać przy­kro­ści, kie­dy wi­dział, jak ten sprząta, zbie­ra­jąc ka­żdy okru­szek.

Lu­cjan roz­lu­źnił się nie­co i po­zwo­lił so­bie na wy­ci­ągni­ęcie dłu­gich nóg. Auto syna było wi­ęk­sze, a w in­nych mo­de­lach miał z tym pro­blem, bo – jak twier­dził – wspó­łcze­sne sa­mo­cho­dy są wiel­ko­ści pusz­ki kar­my dla ko­tów. On ko­tem nie był, o nie, ra­czej ty­gry­sem, i to du­żym. Kie­dyś na­wet w szko­le tak na nie­go wo­ła­li. Miał ja­sną czu­pry­nę, któ­ra z wie­kiem po­ciem­nia­ła, gęstą, i te wiel­kie lica na wy­sta­jących ko­ściach po­licz­ko­wych, jak dwa plac­ki ziem­nia­cza­ne. Kwa­dra­to­wa twarz bu­dzi­ła re­spekt, tak jak jego po­nad­prze­ci­ęt­ny wzrost, a te­raz jesz­cze wąsy do­pe­łnia­ły gro­źne­go wi­ze­run­ku. Do­brze, że nie wie­dzie­li, ja­kie ty­grys ma po­cho­dze­nie… On sam w su­mie nie wie­dział. Szko­da, że obar­czył tym syna, ob­cym ła­twej o tym mó­wić niż ko­muś bli­skie­mu.

Przed nimi była ko­lej­na uli­ca, ko­lej­ny dom i ko­lej­na wiel­ka nie­wia­do­ma. Jako ma­te­ma­tyk z za­mi­ło­wa­nia po­my­ślał, że to ta­kie rów­na­nie, któ­re na ko­ńcu roz­wi­ąże, po­zna­jąc wy­nik. Lecz by to zro­bić, po­trze­bo­wał wi­ęcej da­nych i wła­śnie dla­te­go je­cha­li w tam­to miej­sce. I niech syn nie robi ta­kiej kwa­śnej miny, po­nie­waż dru­giej szan­sy na po­szu­ki­wa­nia nie będzie.

Rozdział drugi

Katarzyna

Ści­ągnęła bia­ły far­tuch i od­wie­si­ła go do wąskiej me­ta­lo­wej szaf­ki. Gu­mo­we buty po­sta­wi­ła na dole. Sta­nęła na pal­cach, si­ęga­jąc po to­reb­kę. Od­ru­cho­wo wy­ci­ągnęła te­le­fon, spraw­dzi­ła przy­cho­dzące po­łącze­nia. Nikt nic od niej nie chce, nikt jej nie po­trze­bu­je. Po­de­szła do lu­stra, by przed wy­jściem oce­nić stan ma­ki­ja­żu, któ­ry od rana utrzy­my­wał się na twa­rzy. Te­raz go zo­ba­czy­ła, zno­wu za­po­mnia­ła ści­ągnąć… Bia­ły cze­pek z sia­tecz­ką o drob­nych oczkach chro­nił wło­sy. Nie, nie wło­sy, a wędli­ny, któ­re co­dzien­nie tu, w za­kła­dach mi­ęsnych, pro­du­ko­wa­ła. Na­pe­łnia­ła kisz­ki mi­ęsnym far­szem, po czym spraw­nie zwi­ja­ła w zgrab­ne kie­łba­ski, któ­re wie­sza­ła na me­ta­lo­wych drążkach na wóz­ku wędzar­ni­czym. Gdy już był pe­łen, pod­su­wa­ła go Tom­ko­wi, a ten już do­sko­na­le wie­dział, jak nim wje­chać do wędzar­ni, by aro­mat dymu je opló­tł, ko­ńcząc osta­tecz­nie pro­ces pro­duk­cji.

Je­den, dwa, czte­ry, dez­odo­rant po­sze­dł w ruch. Czy­żby za dużo tych psik­ni­ęć? Na pew­no nie. Nie­ste­ty, tyl­ko na chwi­lę za­pach mi­ęsnych fry­ka­sów zo­sta­nie za­ma­sko­wa­ny. Do­pie­ro gdy się wy­kąpie i umy­je wło­sy, po­zbędzie się tej mie­szan­ki dymu wędzar­ni­cze­go, su­ro­we­go mi­ęsa, spe­cy­ficz­ne­go odo­ru na­tu­ral­nych je­lit. To kom­bi­na­cja za­pa­cho­wa, za któ­rą psy z oko­li­cy chęt­nie wędru­ją, a wła­ści­wie bie­gną za jej ro­we­rem, bo chy­ba li­czą, że im coś skap­nie. A ona pe­da­łu­je, ile sił w no­gach, nie ogląda­jąc się za sie­bie. Zwal­nia do­pie­ro przy ko­ście­le. Że­gna­jąc się ostro­żnie jed­ną ręką, mówi gło­śno: „Dzień do­bry, Pa­nie Boże”, a po­tem zno­wu przy­spie­sza.

Cza­sem fak­tycz­nie w tor­bie ma pęto kie­łba­sy czy ka­wa­łek mi­ęsa. Szef daje pra­cow­ni­kom do­bry ra­bat, to żal nie sko­rzy­stać. Jesz­cze ostat­ni za­kręt w lewo… Ner­wo­wo zer­ka na to­reb­kę sto­jącą pio­no­wo w nie­bie­skim wi­kli­no­wym ko­szy­ku. Za­chy­bo­ta­ła się nie­co i pod­sko­czy­ła przy wje­żdża­niu na kra­wężnik. Wy­star­czył kwa­drans jej dość szyb­kie­go tem­pa, żeby z obrze­ży Ja­strzębiej Góry do­trzeć przed nie­du­ży pro­sto­kąt­ny dom.

Otwo­rzy­ła klu­czem me­ta­lo­wą, kra­cia­stą furt­kę, gdzie­nie­gdzie nie­co po­rdze­wia­łą. Wje­cha­ła, po­ma­ga­jąc so­bie nogą za­trza­snąć chy­bo­czące się drzwicz­ki. Mia­ła wpra­wę. Wąski chod­nik do­pro­wa­dził ją pod same kre­mo­we drzwi z dwo­ma żło­bio­ny­mi rąba­mi. Opa­rła o mur pod ku­chen­nym oknem se­le­dy­no­wą dam­kę z nie­bie­skim ko­szy­kiem; ma­rzy­ła o bia­łym, ale ten do­sta­ła od ko­le­żan­ki, z jej sta­re­go ro­we­ru. Ura­do­wa­na przy­jęła pre­zent, mimo że tro­chę się gry­zł z se­le­dy­no­wą ramą jej jed­no­śla­du. Ale przy­naj­mniej bu­dżet do­mo­wy nie ucier­piał. Z bocz­nej kie­sze­ni tor­by wy­ci­ągnęła szyb­ko pęk klu­czy. Dzi­ęki bre­lo­ko­wi od cór­ki ni­jak nie dało się go prze­oczyć, bo był czer­wo­ny. Duży pom­pon rów­nież był ła­two wy­czu­wal­ny w kie­sze­ni, i od razu go zna­la­zła. Spraw­nie otwo­rzy­ła dwa zam­ki i z uczu­ciem wol­no­ści, swo­bo­dy i szczęścia po ko­lej­nym prze­pra­co­wa­nym dniu, od razu po we­jściu opa­dła na wy­god­ny sze­ro­ki, ak­sa­mit­ny fo­tel w sa­lo­nie. Z bło­gim uśmie­chem przy­mknęła oczy, wy­ci­ąga­jąc nogi przed sie­bie, a gło­wę przy­ci­snęła do wy­so­kie­go opar­cia.

Ten mo­ment dnia uwiel­bia­ła naj­bar­dziej, tę krót­ką chwi­lę, po któ­rej po­bie­gnie się wy­kąpać, a po­tem z we­rwą za­cznie szy­ko­wać obiad dla sie­bie i cór­ki, któ­ra po po­łud­niu wra­ca z uczel­ni. Cza­sem i o sie­dem­na­stej, ró­żnie, za­le­ży od licz­by za­jęć, a często od licz­nych spo­tkań to­wa­rzy­skich. Jak to w tym wie­ku bywa, obiad jest ostat­nim punk­tem w pla­nie dnia, jak już się nie ma nic cie­kaw­sze­go do zro­bie­nia.

Po bło­gim le­ni­stwie, co praw­da tyl­ko dzie­si­ęcio­mi­nu­to­wym, ale ja­kże do­ła­do­wu­jącym po­zy­tyw­ną ener­gię, zmu­si­ła się, by pod­nie­ść swo­je po­nad czter­dzie­sto­let­nie cia­ło i dała się po­chło­nąć do­mo­wym obo­wi­ąz­kom. Ziew­nęła. Co­dzien­nie wsta­wa­ła o czwar­tej trzy­dzie­ści, żeby do pra­cy zdążyć na szó­stą. Tak wcze­śnie za­czy­na­ła dzień.

Już po kil­ku­na­stu mi­nu­tach wsta­wi­ła wodę na kawę. Z dłu­gich wło­sów nie­co wody skap­nęło na mi­ęk­ki dres, po­zo­sta­wia­jąc mo­kry ślad. Ota­rła go ręką, czu­jąc zim­no na pier­si. Roz­pusz­czo­ne wło­sy szyb­ko wy­sy­cha­ły. Cien­kie, brązo­we, z rów­no pod­ci­ętą grzyw­ką do brwi, jak pi­ąt­ko­wa uczen­ni­ca, któ­rą prze­cież kie­dyś była.

Gdy za­le­wa­ła zmie­lo­ną czar­ną kawę, po­ło­wa ziem­nia­ków była już ob­ra­na. Ni­g­dy nie mar­no­wa­ła cza­su, ro­bi­ła kil­ka rze­czy na­raz. Tak było za­wsze, a po śmier­ci męża jej ob­ro­ty przy trój­ce dzie­ci mu­sia­ły zo­stać ostro pod­kręco­ne, ni­czym naj­wy­ższy po­ziom wi­ro­wa­nia w jej pral­ce. Na­tłok co­dzien­nych obo­wi­ąz­ków oraz pra­ca przy­no­si­ły co wie­czór kom­plet­ne zmęcze­nie, więc już o dwu­dzie­stej pa­da­ła z nóg.

Te­raz i tak nie ma co na­rze­kać, jest dużo le­piej. Dzie­ci pod­ro­sły i się usa­mo­dziel­ni­ły. Ja­nusz się oże­nił, miesz­ka w War­sza­wie z Al­do­ną i dwój­ką uro­czych dziew­czy­nek. Ci­ągle nie może uwie­rzyć, że ktoś mówi do niej „bab­ciu”. Zde­cy­do­wa­nie nie czu­je, żeby to okre­śle­nie do niej pa­so­wa­ło. Pau­li­na stu­diu­je i pra­wie przez cały dzień jej nie ma w domu, a i w week­en­dy wi­dzą się tyl­ko przy śnia­da­niu, a Pa­tryk… Pa­tryk kie­dyś wró­ci, to będzie we­se­lej. Po­kój na gó­rze jest wol­ny. Ona zaj­mu­je je­den, Pau­li­na dru­gi, a ten z wi­do­kiem na uli­cę trzy­ma dla syna.

Sze­re­go­wiec, w któ­rym miesz­ka­ją, nie jest zbyt duży, ale wy­star­cza­jący, tym bar­dziej że sam się nie po­sprząta. Wy­da­wał się cia­śniej­szy, gdy dzie­ci były małe, a i mąż po­trze­bo­wał tro­chę spo­ko­ju po męczącym dniu. Kie­dy uro­dzi­ła się Pau­li­na, prze­pro­wa­dzi­li się ze sta­re­go domu po dziad­kach do pra­wie no­wej sze­re­go­wej za­bu­do­wy, co praw­da nie­co od­da­lo­nej od mo­rza i cen­trum, ale uro­kli­wej, spo­koj­nej, no i przy­stęp­nej ce­no­wo, choć wy­so­ko­ść raty kre­dy­tu ra­czej o tym nie świad­czy­ła. Tyl­ko dzi­ęki pra­cy męża, nad­go­dzi­nom, któ­re bar­dzo dużo wno­si­ły do co­mie­si­ęcz­ne­go bu­dże­tu do­mo­we­go, mo­gli so­bie na to po­zwo­lić. Pra­co­wał na żu­ra­wiu, był ope­ra­to­rem. Ra­mię wy­so­kie pra­wie na czter­dzie­ści me­trów, po­tężny po­twór, a on nim za­wia­dy­wał, ła­du­nek ci­ężki prze­no­sił na wy­so­ko­ść, pre­cy­zyj­nie sza­co­wał od­le­gło­ści. Od­po­wie­dzial­no­ść bar­dzo duża, ci­ągłe sku­pie­nie, zmęcze­nie psy­chicz­ne i fi­zycz­ne, bo w jed­nej po­zy­cji często, mi­ęśnie mak­sy­mal­nie na­pi­ęte od stre­su oraz po­wie­rzo­nych mu za­dań. Mąż nie żyje od ośmiu lat, za mło­do uma­rł. Zo­sta­ła wte­dy sama z na­sto­let­nią Pau­li­ną, le­d­wo pe­łno­let­nim Pa­try­kiem i tyl­ko o rok star­szym Ja­nu­szem.

W ci­ągu jed­ne­go dnia po­czu­ła, jak gi­gan­tycz­ny ci­ężar, opie­ka nad ro­dzi­ną, jej utrzy­ma­nie, spa­da na jej bar­ki, przy­gnia­ta bo­le­śnie. Tak bar­dzo ją to przy­tło­czy­ło, że przez ty­dzień nie wsta­wa­ła z łó­żka. Sąsiad­ka jej do­pie­ro uświa­do­mi­ła, że dzie­ci rów­nież są w ża­ło­bie i mimo że już nie ta­kie małe, po­trze­bu­ją jej wspar­cia. Ro­zu­mia­ła, że ona sama nie ma siły, ale musi ją zna­le­źć dla nich, bo mat­ka jest im te­raz bar­dzo po­trzeb­na.

Bo­żen­ka, ko­bie­ta star­sza od niej, przed sze­śćdzie­si­ąt­ką, przy­cho­dzi­ła co­dzien­nie. Tłu­kła jej do gło­wy ży­cio­we mądro­ści, a przy oka­zji kar­mi­ła Pau­li­nę i Ja­nu­sza, żeby nie czu­li się zbyt­nio opusz­cze­ni, i spraw­dza­ła, jak dają so­bie radę. Sąsiad­ka po­trząsnęła nią wte­dy sku­tecz­nie, do dziś jest jej za to wdzi­ęcz­na. Mimo ró­żni­cy wie­ku, była naj­bli­ższą jej oso­bą, przy­ja­ció­łką. Ja­nusz i jej Ma­rzen­ka cho­dzi­li ra­zem do szko­ły. Od po­cząt­ku dzie­li­ły się wspól­ny­mi spra­wa­mi, a ró­żni­ca wie­ku była nie­zau­wa­żal­na, po­nie­waż Bo­żen­ka, z kąśli­wym hu­mo­rem, spo­so­bem by­cia, po­zo­sta­ła mło­da du­chem, mimo pro­ble­mów w domu. Oczy­wi­ście po tej tra­ge­dii te­le­fo­ny od ro­dzi­ny z pro­po­zy­cją po­mo­cy rów­nież do­sta­wa­ła, ale trud­no się roz­ma­wia z kimś, kogo się wi­dzi tyl­ko na we­se­lach, po­grze­bach czy in­nych sztucz­nych uro­czy­sto­ściach ro­dzin­nych. Sło­wo „ro­dzi­na” nie za­wsze ozna­cza więź emo­cjo­nal­ną, jaką dzie­li­ła z Bo­żen­ką od wie­lu lat.

Wte­dy Ka­ta­rzy­na nie pra­co­wa­ła, zaj­mo­wa­ła się do­mem i cza­sem do­ryw­czo do­ra­bia­ła. W se­zo­nie wa­ka­cyj­nym w mia­stecz­ku tu­ry­stów pe­łno i za­wsze jest gdzie się za­cze­pić. Wie­dzia­ła, że od tej pory tak już być nie może, bo to nie wy­star­czy. Mu­sia­ła zu­pe­łnie prze­war­to­ścio­wać swo­je ży­cie, sta­ła się gło­wą ro­dzi­ny. Nie tyl­ko mia­ła pod­trzy­my­wać cie­pło do­mo­we­go ogni­ska, lecz rów­nież mu­sia­ła za­dbać o fi­nan­se, ra­chun­ki, płat­no­ści za uczel­nię i jesz­cze o Pa­try­ka, któ­ry zbłądził i tra­fił do wi­ęzie­nia.

Jed­ne­go dnia stra­ci­ła i męża, i syna, a zy­ska­ła de­pre­sję, po­czu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści, brak sta­bil­no­ści oraz sa­mot­no­ść i zu­pe­łną bez­rad­no­ść wo­bec wy­da­rzeń, któ­re spa­dły nie­spo­dzie­wa­nie na jej ro­dzi­nę. Czu­ła po­twor­ne przy­gnębie­nie, że jest z tym wszyst­kim zu­pe­łnie sama.

Nie wie­dzia­ła, dla­cze­go na­gle jej się w gło­wie po­ukła­da­ło, ale pew­ne­go dnia po pro­stu wsta­ła z łó­żka, wy­kąpa­ła się, do­pro­wa­dzi­ła do po­rząd­ku po nie­prze­spa­nych i prze­pła­ka­nych no­cach. Opar­ta o umy­wal­kę pa­trzy­ła na swo­ją sza­rą, zmęczo­ną twarz z pod­krążo­ny­mi ocza­mi, bla­da, nie­po­dob­na do sie­bie. Po­roz­ma­wia­ła ze sobą szcze­rze, mó­wi­ąc gło­śno do tej ko­bie­ty w lu­strze: „Je­steś sil­na, je­steś sil­na, dasz radę”. Z ła­zien­ki wy­szła już jako nowa oso­ba: niby ta sama ko­bie­ta, drob­na i szczu­pła, ale z ogrom­ną siłą, któ­rą od­na­la­zła w so­bie tam­te­go dnia, z ja­snym pla­nem na przy­szło­ść. Bo tyl­ko od niej za­le­ża­ło, jaka ona będzie.

I od tego mo­men­tu wzi­ęła ży­cie w swo­je ręce. Pa­mi­ęta­ła blask w oczach dzie­ci, gdy po dłu­ższym cza­sie za­sta­ły ją w kuch­ni, szy­ku­jącą dla nich śnia­da­nie. Już pra­wie do­ro­słe, ale do­ce­nia­ły te po­ran­ne ry­tu­ały i przy­wi­ta­ły oży­wio­ną mat­kę z wiel­ką ra­do­ścią.

Pew­ne­go wie­czo­ru od­wa­ży­ła się wzi­ąć kart­kę i za­pi­sać czar­no na bia­łym to, cze­go była świa­do­ma, ale ze­bra­nie tego w jed­ną ca­ło­ść na­pa­wa­ło ją pa­ra­li­żu­jącym lękiem. Wszyst­kie wy­dat­ki umie­ści­ła je­den pod dru­gim, do­kład­nie pod­li­cza­jąc. Pa­trząc na tę dłu­gą li­stę, mo­gła się albo za­ła­mać i wró­cić do łó­żka, albo za­cząć dzia­łać. Dłu­go ana­li­zo­wa­ła opła­ty za stu­dia, pla­no­wa­nie bu­dże­tu ro­dzin­ne­go, szu­ka­nie oszczęd­no­ści, gdyż te top­nia­ły w oczach. Kre­dyt na dom, któ­ry mie­li spła­cać jesz­cze przez dzie­si­ęć lat, nie uła­twiał zma­gań z co­mie­si­ęcz­ny­mi ra­chun­ka­mi, któ­re były ogrom­ne. A do­cho­dy wy­da­wa­ły się mar­ne, bo zo­sta­ła je­dy­ną ży­wi­ciel­ką ro­dzi­ny. Po­szu­ki­wa­nie pra­cy tro­chę cza­su jej za­jęło, ale uda­ło się. Mimo że nie mia­ła do­świad­cze­nia w tym za­wo­dzie, szyb­ko się na­uczy­ła. Co jej po wy­kszta­łce­niu pe­da­go­gicz­nym, sko­ro w oko­li­cy pra­cy bra­ko­wa­ło, a naj­wa­żniej­sza była co­mie­si­ęcz­na wy­pła­ta, sta­bi­li­za­cja. Dzie­ci oka­za­ły się wy­ro­zu­mia­łe. Sta­ra­ły się do­ro­bić na swo­je po­trze­by, a było ich nie­ma­ło.

Dziś na­dal im się nie prze­le­wa, ale nie ma już na gło­wie ob­ci­ążeń kre­dy­to­wych, bo dwa lata temu sprze­da­ła pole po ro­dzi­cach i spła­ci­ła ostat­nie raty. Nie­wie­le zo­sta­ło, ale ta resz­ta przy­da się na stu­dia dla Pau­li­ny, żeby mo­gła się uczyć i nie mu­sia­ła się przej­mo­wać pie­ni­ędz­mi. Mimo że uczęsz­cza­ła na stu­dia dzien­ne, kosz­ty rów­nież były spo­re: ksi­ążki, ży­cie stu­denc­kie, do­jaz­dy, te­le­fo­ny, a do tego co­mie­si­ęcz­ne opła­ty, szcze­gól­nie zimą ogrze­wa­nie. Wszyst­ko to spra­wia­ło, że bu­dżet się nie do­pi­nał, a jesz­cze o młod­sze­go syna trze­ba było co ja­kiś czas za­dbać, mimo że nie miesz­kał z nimi. Tam, gdzie prze­by­wał, ży­cie go nie roz­piesz­cza­ło, a ona była je­dy­ną oso­bą, któ­ra mo­gła mu po­móc, być przy nim, wspie­rać. Dla­te­go do­je­żdża­ła do pra­cy na ro­we­rze, nie au­to­bu­sem. Nie było du­żej ró­żni­cy w szyb­ko­ści do­tar­cia do celu, a ro­we­rem spryt­niej: skró­tem przez pola mo­gła­by się ści­gać z au­to­bu­sem. Oczy­wi­ście ko­mu­ni­ka­cja miej­ska za­pew­nia­ła wy­go­dę, cie­pło i swo­bo­dę. Na sta­no­wi­sku, na któ­rym pra­co­wa­ła, wąskie spód­ni­ce i szpil­ki nie były prze­cież obo­wi­ąz­ko­we, więc mo­gła na spor­to­wo, w lu­źnych ubra­niach, prze­miesz­czać się na dwóch kó­łkach.

Spo­ro na tym za­osz­czędzi­ła i kon­dy­cja jej się znacz­nie po­pra­wi­ła. Mia­ła rów­nież wra­że­nie, że nie­co od­młod­nia­ła. Mimo to cho­ler­nie sta­ro się czu­ła, pa­trząc na naj­star­sze­go syna, bo to już pra­wie trzy­dzie­sto­let­ni mężczy­zna i ta­kie to nie­rze­czy­wi­ste, że ona jest jego mamą, ale prze­cież mło­da była, do­pie­ro co w do­ro­sło­ść wcho­dzi­ła, gdy go uro­dzi­ła. Za­wsze była szczu­pła, ale te­raz jej fi­gu­ra wy­da­wa­ła się wręcz chło­pi­ęca, na­wet bio­dra za­okrąglo­ne gdzieś zni­kły. Stres, pra­ca fi­zycz­na i te ki­lo­me­try na ro­we­rze. Lu­dzie mó­wią, że jak idzie z cór­ką do skle­pu, to od tyłu nie są w sta­nie po­znać, któ­ra jest mat­ka, a któ­ra cór­ka. To chy­ba do­brze. Dzie­lą je dwa­dzie­ścia dwa lata, ale ona jest ni­ższa od Pau­li­ny i drob­niej­sza. Gdy­by mia­ły wło­sy w tym sa­mym ko­lo­rze, mo­gła­by się przed­sta­wiać jako jej ko­le­żan­ka, tak za­wsze mó­wił jej star­szy syn, a on umiał mat­ce hu­mor po­pra­wić, gdy ubo­le­wa­ła nad upły­wa­jący­mi la­ta­mi.

Ostat­nio co­raz częściej się za­sta­na­wia, czy ży­cie aby nie prze­cie­ka jej przez pal­ce. Od­kąd męża nie ma, to jej świa­tem są dom i pra­ca. Jak od­po­czy­nek, to z te­le­wi­zo­rem i szy­de­łkiem w rękach, bo przy­no­si uko­je­nie po ci­ężkim dniu w za­kła­dzie. W czter­dzie­ste uro­dzi­ny po­czu­ła się bar­dzo przy­gnie­cio­na tą licz­bą, jed­no­cze­śnie za­pra­gnęła cze­goś wi­ęcej, ja­kie­jś zmia­ny. A tu mi­nęło nie­spo­strze­że­nie kil­ka ko­lej­nych lat, a ona na­dal stoi w tym sa­mym miej­scu, bez per­spek­tyw na inną przy­szło­ść. Ten wiek zu­pe­łnie do niej nie pa­su­je, ona by jesz­cze coś chcia­ła, ale jak to ży­cie zmie­nić? Co­raz częściej ma­rzy, by prze­żyć coś dla sie­bie, no­we­go, nie­po­wta­rzal­ne­go, nie­zwi­ąza­ne­go z pra­cą i szy­ko­wa­niem obia­du oraz ro­dzin­ny­mi zmar­twie­nia­mi, ale nie­ste­ty, jej fi­nan­se nie po­ma­ga­ją w re­ali­za­cji ma­rzeń. Je­dy­nie raz na ja­kiś czas na nową włócz­kę so­bie po­zwa­la, by wie­czo­rem za­si­ąść, po­ma­rzyć, obej­rzeć ja­kiś film ro­man­tycz­ny i wy­dzier­gać ko­lej­ną rzecz, któ­ra ozdo­bi dom. Lub prze­ciw­nie, zo­sta­nie spru­ta, bo wzór się nie­chcący po­my­lił, oczka po­ucie­ka­ły, dziu­ry się zro­bi­ły, jak w jej ży­ciu: ta­kie nie­pe­łne, bez ra­do­ści, bo szczęście daw­no ule­cia­ło. Chy­ba nie mia­ła już siły na do­dat­ko­wą pra­cę, żeby ma­rze­nia re­ali­zo­wać. Trze­ba je odło­żyć na od­le­głe kie­dyś.

Wie­czo­rem, opa­tu­lo­na mi­ęk­kim ko­cem, zwy­kle od­po­czy­wa­ła na ka­na­pie w du­żym sa­lo­nie. Pau­li­na się uczy­ła lub prze­sia­dy­wa­ła u ko­le­żan­ki, a ona zu­pe­łnie sama, tyl­ko z tym me­ta­lo­wym szy­de­łkiem, któ­rym two­rzy­ła ko­lej­ną chu­s­tę, ogląda łza­we fil­my. Cze­mu tyl­ko w wy­my­ślo­nych fa­bu­łach on spo­ty­ka ją, ona jego, jed­no spoj­rze­nie i już bez sie­bie żyć nie mogą. Ona tak ni­g­dy nie mia­ła. Z mężem zna­li się ze szko­ły. Już w pod­sta­wów­ce cho­dzi­li za rękę, a po­tem na chwi­lę ich dro­gi się ro­ze­szły, gdy do szkół śred­nich po­szli. Zu­pe­łny przy­pa­dek zno­wu ich ku so­bie po­ci­ągnął, i to tak in­ten­syw­nie, że mały Ja­nusz na świ­cie się po­ja­wił, gdy le­d­wo uzy­ska­ła pe­łno­let­no­ść.

Pod wpły­wem tych ro­man­tycz­nych scen z fil­mów łza w oku nie­raz jej się za­kręci­ła. Czy ona tak już do ko­ńca ży­cia sama, bez ni­ko­go przy boku, bez to­wa­rzy­sza do spa­ce­rów nad mo­rze, do ko­la­cji, by fil­my ra­zem obej­rzeć? W pra­cy ci­ężko ko­goś po­znać, bo te same oso­by wo­kół. Nie­raz roz­ma­wia­ła z Bo­żen­ką, któ­ra dwa domy da­lej z mężem miesz­ka, o swo­jej sa­mot­no­ści, ale ta za­pew­nia­ła, że le­piej sa­me­mu, niż z pi­ja­kiem się uże­rać całe dnie, jak ona. Pa­trząc na jej ży­cio­we do­świad­cze­nie, trud­no się z tą teo­rią nie zgo­dzić. Daw­no za­ak­cep­to­wa­ła swój los, ale po ko­lej­nych uro­dzi­nach, to po­czu­cie osa­mot­nie­nia po­wró­ci­ło. Jak­by do­pie­ro te­raz od­wa­ży­ła się o tym po­my­śleć, bo wcze­śniej mąż za­wsze sta­wał jej przed ocza­mi.

Chy­ba zno­wu będzie mu­sia­ła ze sobą po­wa­żnie po­roz­ma­wiać, gdyż brak mo­ty­wa­cji stał się zbyt wiel­ki, żeby nor­mal­nie wsta­wać do pra­cy. Nie mia­ła celu, pla­nu na przy­szło­ść, jej siła sła­bła z roku na rok, a te­raz czu­ła, jak­by ją zno­wu opu­ści­ła, jak po śmier­ci męża. W wie­ku trzy­dzie­stu sied­miu lat zo­sta­ła wdo­wą. To za wcze­śnie. Czy już do ko­ńca ży­cia będzie tyl­ko mamą, czy jesz­cze kie­dyś po­czu­je się ko­bie­tą ko­cha­ną, do­ce­nio­ną, ob­da­rzo­ną uczu­ciem?

Moc­niej opa­tu­li­ła ko­la­na ko­cem, wzi­ęła ostro­żnie ro­bót­kę, by oczka nie po­gu­bić, i sku­pi­ła się na wzo­rze, żeby gło­wę za­jąć i o bzdu­rach nie my­śleć, któ­re tyl­ko roz­ko­ja­rza­ły, a nic nie wno­si­ły. Pie­ni­ędzy z nich nie będzie, ra­do­ści rów­nież. Po co się ma­mić mrzon­ka­mi z ckli­wych fil­mów, po co na­dzie­ję so­bie ro­bić. Ziew­nęła. Gdzie ta Pau­li­na się po­dzie­wa? Za­raz ko­la­cja, a ta jesz­cze obia­du nie ja­dła. Pó­łsłu­pek, jed­no oczko, dwa pó­łsłup­ki, oczko, pó­łsłu­pek… Li­czy­ła, żeby wzór wy­sze­dł czy­tel­ny, pro­sty, bez po­my­łek, ide­al­ny, a nie wy­bra­ko­wa­ny jak jej ży­cie.

Rozdział trzeci

Paulina

– Pau­li­na, nie pędź tak, lu­dzi nie po­zna­jesz?

Na ten okrzyk dziew­czy­na od­wró­ci­ła się, za­trze­po­ta­ła rzęsa­mi, a wi­dząc, kto się tak wy­dzie­ra, po­sła­ła sze­ro­ki uśmiech Do­mi­ni­ce. Stu­dio­wa­ły na jed­nym wy­dzia­le i mia­ły kil­ka za­jęć ra­zem, lu­bi­ła ją. Zresz­tą, kto jej nie lu­bił? Udzie­la­ła się chy­ba we wszyst­kich mo­żli­wych uczel­nia­nych pro­jek­tach, i to z ener­gią, któ­ra pew­nie mo­gła­by oświe­tlić wszyst­kie uli­ce w mie­ście.

– A co wy tu wie­sza­cie? – za­in­te­re­so­wa­ła się, wi­dząc pla­kat, któ­ry, przy­mo­co­wa­ny z jed­nej stro­ny, dyn­dał nie­bez­piecz­nie, jak­by miał za chwi­lę od­fru­nąć.

Dziew­czy­na sto­jąca obok Do­mi­ni­ki zre­flek­to­wa­ła się i w ostat­niej chwi­li chwy­ci­ła jego róg, przy­kle­ja­jąc ta­śmę.

– Trze­ba wzmoc­nić tę stro­nę, bo ta­śma sła­ba, nie utrzy­ma pla­ka­tu – wy­sy­cza­ła do Do­mi­ni­ki z wy­si­łkiem, ręką w gó­rze i zmarsz­czo­nym no­sem, sto­jąc na pal­cach.

– Sor­ry, pu­ści­łam, bo mi się skle­iły pa­ski. To ja­kaś chi­ńsz­czy­zna, w ogó­le się nie klei, ale wo­kół pal­ca to się okręci­ła, że ści­ągnąć się nie da. – Ner­wo­wo pró­bo­wa­ła ze­drzeć ta­śmę z ko­ńcó­wek pal­ców, ale lewa ręka nie chcia­ła za bar­dzo wspó­łpra­co­wać.

– Daj, ofia­ro, po­mo­gę ci. – Pau­li­na rzu­ci­ła na podło­gę tor­bę z ksi­ążka­mi i ru­szy­ła z po­mo­cą ko­le­żan­ce.

– Aaa… po­znaj­cie się, Mag­da­le­na. – Do­mi­ni­ka wska­za­ła na ciem­no­wło­są dziew­czy­nę o czar­nych błysz­czących oczach, trzy­ma­jącą na­dal u góry nie­sfor­ny pla­kat, ale wi­dać było po mi­nie, że za­raz się pod­da, bo ręka za­czy­na­ła zje­żdżać po ścia­nie co­raz ni­żej.

– Część, je­stem Pau­li­na. – Kiw­nęła gło­wą, od­ry­wa­jąc ostat­ni po­skle­ja­ny pa­sek.

– Dzi­ęki, jak do­brze się tego po­zbyć. Trzy­maj, jak je­steś, to po­mo­żesz, bo zno­wu się za­plątam. – Po­da­ła jej kó­łko ta­śmy, od­ci­na­jąc spo­ry ka­wa­łek i przy­kle­ja­jąc na­ro­żnik pla­ka­tu.

– Uff… – Mag­da­le­na zdjęła rękę – już my­śla­łam, że tu ko­rze­nie za­pusz­czę.

– A co to za ak­cja? – Pau­li­na za­częła czy­tać. – Zbiór­ka ksi­ążek…

– Tak, uczel­nia zbie­ra ksi­ążki dla fun­da­cji, któ­ra prze­ka­zu­je je do szpi­ta­li na od­dzia­ły dzie­ci­ęce i do ośrod­ków opie­ku­ńczo-wy­cho­waw­czych. Przy­da­łby mi się ktoś do po­mo­cy przy tej zbiór­ce. Będzie­my dy­żu­ro­wać przez dwa dni na uczel­ni, a mam do­pie­ro dwie chęt­ne, co ty na to?

– Ja? – Pau­li­na aż otwo­rzy­ła usta z za­sko­cze­nia.

– Ty, ty. – Do­mi­ni­ka po­ki­wa­ła gło­wą. – Mag­da nie­ste­ty, nie może…

– Prze­pra­szam, ale na­praw­dę, ci­ągle po za­jęciach się spie­szę, bo do domu mu­szę wra­cać. Nie dam rady, ale chęt­nie przy­nio­sę ksi­ążecz­ki dla dzie­ci, mam w domu po młod­szej sio­strze, i to w do­brym sta­nie.

– I su­per, o ta­kie wła­śnie nam cho­dzi.

– Mu­szę le­cieć, dziew­czy­ny, au­to­bus…– rzu­ci­ła im prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie.

– Nie ma spra­wy, dzi­ęki za po­moc. – Do­mi­ni­ka mach­nęła do niej ręką.

– Na ra­zie – rzu­ci­ła Pau­li­na. – Co ona tak pędzi, dzie­ci małe w domu jej pła­czą?

– A że­byś wie­dzia­ła. Mag­da nie dość, że jest jed­ną z naj­lep­szych stu­den­tek na roku, to jesz­cze pędzi do domu obiad ugo­to­wać, a i sio­strę musi ogar­nąć na­sto­let­nią. Ty wiesz, co te na­sto­lat­ki mają te­raz w gło­wie? Sia­no, a prze­mądrza­łe, że hej.

– A ro­dzi­ce?

– Kil­ka lat temu jej mama mia­ła wy­pa­dek, zma­rła. Obie z sio­strą zo­sta­ły tyl­ko z oj­cem. Mag­da za­jęła się mło­dą i do­mem, kie­dyś mi o tym opo­wia­da­ła, bo za­częłam się wku­rzać, jak ci­ągle od­ma­wia­ła, gdy za­pra­sza­łam ją do klu­bu lub po­sie­dzieć do ka­wiar­ni. Po­mo­gła mi kil­ka razy z ma­te­ma­ty­ki, gdy za nic w świe­cie nie mo­głam po­jąć, o co cho­dzi w rów­na­niach u pani Ko­zie­łło, i chcia­łam się jej od­wdzi­ęczyć. Już my­śla­łam, że ma coś do mnie, a wiesz, ja to bez­po­śred­nia je­stem, nie lu­bię nie­do­mó­wień. Oka­za­ło się, że to nie o mnie cho­dzi, ona na­praw­dę nie ma cza­su.

– A tak, wiem, o czym mó­wisz, też mia­łam pro­ble­my z ma­te­ma­tycz­ką na tych za­jęciach.

– A wi­dzisz, a Mag­da nie, ona wszyst­ko w lot ła­pa­ła i in­nym jesz­cze po­ma­ga­ła. Jak będziesz po­trze­bo­wa­ła ko­re­pe­ty­cji, to tyko u niej, a na ra­zie to po­móż mi z tą ak­cją. – Do­mi­ni­ka z miną coc­ker spa­nie­la pró­bo­wa­ła wy­mu­sić u Pau­li­ny spo­rą daw­kę przy­chyl­no­ści co do swo­je­go po­my­słu.

– No, w su­mie brzmi cie­ka­wie, mam czas. Będę z wami przy zbiór­ce, nie ma spra­wy. – Pau­li­na się pod­da­ła.

– To su­per, ka­mień z ser­ca. – Do­mi­ni­ka po­ło­ży­ła rękę na pier­si, wzno­sząc oczy w po­dzi­ęce za wspar­cie. – A może prze­ko­nam cię jesz­cze do cze­goś…

Ten ta­jem­ni­czy ton za­cie­ka­wił Pau­li­nę. Ta dziew­czy­na umia­ła szyb­ko zjed­ny­wać so­bie lu­dzi i kto wie, na co pla­no­wa­ła jesz­cze chy­trze ją na­mó­wić.

***

Pau­li­na prze­sko­czy­ła przez nie­wiel­ki dół, w któ­rym na­gro­ma­dzi­ła się woda. Po ostat­nich roz­to­pach śnie­gu nie było wi­dać, ale po­zo­sta­ły na po­bo­czu chod­ni­ka mo­kre ka­łu­że w za­głębie­niach nie­rów­no­ści, a i na środ­ku się zda­rzy­ło, jak te­raz. Obej­rza­ła od­ru­cho­wo ja­sne no­gaw­ki dżin­sów, któ­re uwiel­bia­ła, choć w taką po­go­dę nie po­win­na ich za­kła­dać. Ka­żdy krok to po­ten­cjal­na pla­ma z bło­ta. Nie mia­ła zbyt wie­lu par, nie mo­gła prze­bie­rać w sza­fie, jak jej ko­le­żan­ki. Ku­po­wa­ła ubra­nia, kie­dy mu­sia­ła, buty, gdy się bar­dzo po­prze­cie­ra­ły, spodnie, gdy to było ko­niecz­ne. Na szczęście już nie wy­ra­sta­ła z ubrań, a i dziś dwie bluz­ki do­sta­ła od Es­te­ry, bo ta prze­gląda­ła swo­ją gar­de­ro­bę co se­zon, a ubra­nia sprzed dwóch uwa­ża­ła za prze­sta­rza­łe i nie­mod­ne.

To­wa­rzy­szy­ła jej kil­ka razy w za­ku­po­wym sza­le­ństwie i wi­dząc, ile wy­da­wa­ła, bez opo­rów wzi­ęła po­da­ro­wa­ne bluz­ki. I bez wy­rzu­tów su­mie­nia. Przy­da­dzą się. Lubi wy­cho­dzić ze zna­jo­my­mi do klu­bu, a ma tyl­ko je­den wy­jścio­wy ze­staw: czar­ny top z lu­źną na­rzut­ką z sia­tecz­ki o drob­nym splo­cie, w czar­ne rom­by, zro­bio­ny przez mamę, do tego ulu­bio­ne dżin­sy i w ta­kim out­fi­cie pre­zen­tu­je się już od ja­kie­goś cza­su na ka­żdej im­pre­zie.

Te­raz nio­sła w re­kla­mów­ce dwa nowe na­byt­ki, któ­re na pew­no wy­ko­rzy­sta przy pierw­szej oka­zji, by wy­glądać choć tro­chę ina­czej. Uli­ca rów­niut­ko usta­wio­nych do­mów sze­re­go­wych już była wi­docz­na. Do mo­rza było stąd ka­wa­łek, ale wy­star­czy­ło pi­ęt­na­ście mi­nut spa­ce­rem i mo­gła cie­szyć się pla­żą i bez­kre­snym błęki­tem. I zno­wu re­kla­mów­ka za­sze­le­ści­ła, gdy na­gle mu­sia­ła pod­sko­czyć, żeby unik­nąć bło­ta.

Do­je­żdża­ła co­dzien­nie na uczel­nię do Gda­ńska. Męczy­ło ją to, ale w au­to­bu­sie przy­naj­mniej po­wta­rza­ła ma­te­riał, przez co była też le­piej przy­go­to­wa­na do za­jęć. Wie­le jej ko­le­ża­nek wy­naj­mo­wa­ło po­ko­je na obrze­żach lub całe miesz­ka­nia. Na­wet jej za­pro­po­no­wa­ły, ale to taka ogrom­na kwo­ta, że nie było stać jej ani mamy, by pła­cić ta­kie pie­ni­ądze. Do­jaz­dy na­dal wy­cho­dzi­ły ta­niej. Gdy znaj­dzie do­brą pra­cę, prze­pro­wa­dzi się do Trój­mia­sta, ta­kie mia­ła ma­rze­nie. Całe ży­cie to­wa­rzy­skie tam się to­czy. Słu­cha­ła z za­zdro­ścią opo­wia­dań ko­le­ża­nek, gdzie były, jak się świet­nie ba­wi­ły, a ona… ona ci­ągle mu­sia­ła się spie­szyć na au­to­bus, bo ostat­ni, lub musi dłu­go cze­kać na na­stęp­ny.

Kie­dyś, gdy bra­cia miesz­ka­li ra­zem z nimi, pod­wo­zi­li ją, raz je­den, raz dru­gi. Była młod­sza i aż tak często z tego przy­wi­le­ju nie ko­rzy­sta­ła. Sami pro­po­no­wa­li jej trans­port, dba­li o nią, a te­raz jak na zło­ść nie mo­gła na ni­ko­go li­czyć w tej kwe­stii. Ja­nusz w War­sza­wie, a Pa­tryk… O nim nie chcia­ła my­śleć ani sły­szeć. Przez nie­go ona nie ma ojca, znisz­czył wszyst­ko, całą ich we­so­łą ro­dzin­kę. Wszyst­ko ze­psuł.

Kop­nęła nie­du­ży ka­mień, jak­by chcia­ła wy­ła­do­wać na nim swo­ją fru­stra­cję. Po­pchnęła bram­kę, któ­ra od­bi­ła się o wy­sta­jący wy­so­ki ku­beł. Zno­wu źle wsu­ni­ęty, po­my­śla­ła, wci­ska­jąc go po­mi­ędzy dwie wy­bu­ja­łe tuje. Obok stał jesz­cze je­den, tej sa­mej wy­so­ko­ści, tyl­ko w in­nym ko­lo­rze. Mama ni­g­dy do­kład­nie tego nie ro­bi­ła.

– Mamo, już je­stem! – za­wo­ła­ła, od­wie­sza­jąc pu­cha­tą czar­ną kurt­kę i da­jąc tym sa­mym znać, że chęt­nie zja­dła­by ja­kiś obiad.

– Ale ty dzi­siaj dłu­go za­ba­wi­łaś w mie­ście. Na uczel­ni czy na plot­kach by­łaś? – Ka­ta­rzy­na przy­wi­ta­ła cór­kę ser­decz­nym uśmie­chem, szczęśli­wa, że ją wi­dzi.

Lu­bi­ła te jej po­wro­ty, kie­dy ja­dła obiad i opo­wia­da­ła wy­da­rze­nia z ca­łe­go dnia. Jaką nie­spra­wie­dli­wą oce­nę do­sta­ła, co wi­dzia­ła w skle­pach. Cza­sem jej się wy­da­wa­ło, że sły­szy małe wy­rzu­ty, że jej nie stać, bo ład­ną bluz­kę mie­rzy­ła, a ko­le­żan­ki ku­po­wa­ły często, i to zu­pe­łnie nowe. Dziś chwa­li­ła się pre­zen­ta­mi. Dwie na­praw­dę pi­ęk­ne bluz­ki do­sta­ła. Ka­ta­rzy­na cie­szy­ła się, ale jed­no­cze­śnie za­kłu­ło ją w ser­cu, że Pau­li­na musi od ko­le­żan­ki przyj­mo­wać ubra­nia. Nie stać jej, by ja­kąś kwo­tę prze­zna­czyć co mie­si­ąc na za­ku­py dla cór­ki. Po pro­stu na to nie ma.

Po sko­ńczo­nym obie­dzie Pau­li­na za­częła się prze­cha­dzać po sa­lo­nie, mi­ędzy ka­na­pą a fo­te­la­mi, ni­czym mo­del­ka na Fa­shion Week, pre­zen­tu­jąc nową gar­de­ro­bę.

– Jesz­cze buty na ob­ca­sie i je­steś go­to­wa na im­pre­zę. – Ka­ta­rzy­na po­chwa­li­ła wy­gląd cór­ki.

– Z tymi bu­ta­mi to ci­ężko, bo po­tem au­to­bu­sem wra­cać po ciem­ku mu­szę, nie­wy­god­nie i zim­no. Gdy­bym sa­mo­cho­dem je­ździ­ła, to co in­ne­go. Bot­ki za­ło­żę i też będzie do­brze. – Pau­li­na pró­bo­wa­ła zna­le­źć po­zy­ty­wy w tej sy­tu­acji.

Za­wsze tak ro­bi­ła, sta­wia­ła kontrę smut­nym wy­da­rze­niom czy ci­ężkim chwi­lom. Mama mó­wi­ła, że to nie­zwy­kła umie­jęt­no­ść, któ­ra nie­raz w ży­ciu jej po­mo­że i pro­si­ła, by z wie­kiem jej nie za­tra­ci­ła, aby ci­ągle opty­mi­zmem wal­czy­ła z wszel­ki­mi prze­ciw­no­ścia­mi. Ona po pro­stu tak mia­ła. Szko­da cza­su na smut­ki, le­piej dzia­łać.

– Może kie­dyś i au­tem będziesz je­ździć. Na ra­zie może po­znasz faj­ne­go chło­pa­ka, to cię cza­sem pod dom pod­rzu­ci. – W ten spo­sób Ka­ta­rzy­na pró­bo­wa­ła pod­py­tać, czy aby w jej ży­ciu ktoś się nie po­ja­wił, bo od cza­su Kon­ra­da ża­den w domu nie za­go­ścił.

– Na ra­zie mądre­go chło­pa­ka na wi­do­ku nie mam. Wolę po­cze­kać, niż z ko­lej­nym za­zdro­śni­kiem się uże­rać.

Zbyt świe­żo w pa­mi­ęci mia­ła wy­mów­ki i ci­ągłe kłót­nie z Kon­ra­dem. Chło­pak był przy­stoj­ny, jak to mó­wią: z do­brej ro­dzi­ny, szar­manc­ki, z sa­mo­cho­dem. Na po­cząt­ku była świ­ęcie prze­ko­na­na, że jest naj­wspa­nial­szy na świe­cie, ale gdy za­czął ją od­bie­rać co­dzien­nie z uczel­ni i wy­py­ty­wać, co ro­bi­ła w nie­mal ka­żdej mi­nu­cie, za­bra­niać cho­dzić z ko­le­żan­ka­mi do baru, ob­ra­żać się o ka­żde­go przy­pad­ko­we­go chło­pa­ka, z któ­rym za­mie­ni­ła parę słów lub wy­mie­ni­ła nic nie­zna­czące spoj­rze­nia, prze­sta­ła tak my­śleć. Jej ży­cie sta­ło się kosz­ma­rem, mia­ła dość tej ci­ągłej kon­tro­li i de­fi­ni­tyw­nie ze­rwa­ła tę przy­krą zna­jo­mo­ść, wy­pła­ku­jąc się w ra­mio­nach mamy.

– Mądrze mó­wisz, masz jesz­cze czas na chło­pa­ków. Na­stęp­ne­go le­piej do­kład­nie spraw­dzić, za­nim za­ko­chasz się na za­bój. Ja­kiś test mu trze­ba prze­pro­wa­dzić – za­śmia­ła się tro­chę smut­no Ka­ta­rzy­na, bo zbyt do­brze pa­mi­ęta­ła zła­ma­ne ser­ce cór­ki. Le­czy­ły je obie. Jej też krwa­wi­ło, gdy pa­trzy­ła na łzy i smu­tek Pau­li­ny. Na szczęście jej po­god­ny cha­rak­ter nie po­zwo­lił na dłu­gie roz­pa­mi­ęty­wa­nie i uda­ło się za­po­mnieć o nęka­jącym ją chło­pa­ku.

– Tyl­ko żeby nie było tak, że to ty pierw­sza znaj­dziesz so­bie ja­kie­goś ad­o­ra­to­ra! – Pau­li­na rzu­ci­ła mat­ce za­wa­diac­kie spoj­rze­nie.

Za­wsze się za­sta­na­wia­ła, czy ona już do ko­ńca ży­cia będzie sama. Kie­dyś my­śla­ła, że nie po­win­na ni­kim za­stępo­wać ojca. Po ja­ki­mś cza­sie, że w su­mie, gdy­by był do­brym fa­ce­tem, to cze­mu nie, a te­raz, kie­dy stuk­nęło jej czter­dzie­ści pięć wio­sen, jak to mó­wi­ła bab­cia… Te­raz cza­sa­mi my­śla­ła, że już za pó­źno i ra­czej mi­ło­ści nie uda się mat­ce zna­le­źć.

– Ja? Ja nie szu­kam, mnie tak do­brze. Jesz­cze by mi się taki tra­fił jak Bo­żen­ce, a wte­dy to by było, krzyż pa­ński. Pi­jak i obi­bok, co by tyl­ko nam po domu ła­ził, wy­obra­żasz so­bie? Jesz­cze by ka­zał so­bie go­to­wać i ga­cie prać.

Aż ją ciar­ki prze­szły. Ży­cie sąsiad­ki tak wła­śnie wy­gląda­ło od wie­lu lat. Ka­żdy na uli­cy to wi­dział i nie­jed­no­krot­nie sły­szał ich awan­tu­ry. Jej cór­ka Ma­rzen­ka przy­cho­dzi­ła często się scho­wać, prze­no­co­wać, w spo­ko­ju po­sie­dzieć, aby na dru­gi dzień móc nor­mal­nie pó­jść do szko­ły. Nie, ta­kie­go to one w domu nie po­trze­bu­ją. Aż po­kręci­ła gło­wą, żeby od­go­nić tę strasz­ną wi­zję.

– Na­wet tak nie mów. Ta­kie­go to ja bym ci sama po­mo­gła wy­go­nić. Albo ko­cha­jący, do­bry i pra­co­wi­ty, albo ża­den.

– Zga­dzam się i tego się trzy­maj­my. – Ka­ta­rzy­na szyb­ko przy­tak­nęła, po raz ostat­ni lu­stru­jąc cór­kę pa­ra­du­jącą w no­wej bluz­ce. Unio­sła brwi na wi­dok jej ru­chów bio­der i rąk, gdy spraw­dza­ła wy­go­dę no­wych ciu­chów.

Po sko­ńczo­nej pre­zen­ta­cji Pau­li­na po­pędzi­ła na górę do po­ko­ju, a Ka­ta­rzy­na umy­ła na­czy­nia, zro­bi­ła ka­nap­ki dla sie­bie i dla niej. Scho­wa­ła do lo­dów­ki, będą na ju­tro. Gdy uwi­nęła się z obo­wi­ąz­ka­mi, było po dwu­dzie­stej. Może jesz­cze obej­rzy coś w po­ko­ju, ale już na le­żąco, ja­kieś wia­do­mo­ści. Uśnie za­pew­ne szyb­ko, bo jak się wsta­je co­dzien­nie sko­ro świt, to wie­czór jest krót­ki, bo trze­ba zma­ga­zy­no­wać siły, żeby żwa­wo pe­da­ło­wać do pra­cy.

Gdy będzie zbyt za­spa­na, to jesz­cze go­to­wa ro­we­rem do rowu wje­chać. Mia­ła już ta­kie dwa zda­rze­nia, z ob­dar­tym ko­la­nem wró­ci­ła. Raz, gdy psa się wy­stra­szy­ła i za szyb­ko pod­je­cha­ła pod kra­wężnik, a dru­gi raz, to sama nie wie­dzia­ła, jak to się sta­ło. Za­my­śli­ła się czy coś, drze­wo na­gle zo­ba­czy­ła i było za pó­źno, by ła­god­nie skręcić kie­row­ni­cą. Wy­wrot­ka była bar­dzo ma­low­ni­cza i kil­ku wi­dzów z iro­nicz­ny­mi uśmiesz­ka­mi od razu zy­ska­ła. Niby po­móc chcie­li, lecz ona tego wspó­łczu­cia w ich oczach zu­pe­łnie nie wi­dzia­ła, a we­so­ło­ść ra­czej. Po­tem dłu­go mia­ła opuch­ni­ęte udo i kost­kę. Po­ło­wę dro­gi szła, pro­wa­dząc ro­wer, bo koło za­częło bar­dziej przy­po­mi­nać jaj­ko, na któ­rym na pew­no nie dało się je­chać. Z ta­ki­mi oto wspo­mnie­nia­mi Ka­ta­rzy­na, cho­wa­jąc się pod cie­płą ko­łdrę, za­częła ma­rzyć o so­bo­cie, żeby po­spać chwi­lę dłu­żej, cho­ćby do siód­mej.

Rozdział czwarty

Patryk

Trzask me­ta­lo­wej bra­my, zgrzyt za­su­wy i wiel­ka nie­wia­do­ma. Ści­skał moc­no jed­ną ręką re­kla­mów­kę, a dru­gą za­su­nął za­mek kurt­ki pod samą szy­ję. Nie­bo za­snu­ły chmu­ry, zim­no, ale nie było mro­zu, ma­rzec roz­piesz­czał do­dat­nią tem­pe­ra­tu­rą. Mężczy­zna jed­nak nie przed zim­nem się cho­wał, a przed ludz­kim spoj­rze­niem, któ­re mo­gło­by go przy­pad­kiem do­si­ęgnąć. Ci­ągle w pa­mi­ęci wi­dział de­li­kat­ny gry­mas na twa­rzy stra­żni­ka, chy­ba za­stępu­jący wy­ćwi­czo­ny iro­nicz­ny uśmiech na po­że­gna­nie.

Te­raz stał przed trzy­me­tro­wą bra­mą i bał się spoj­rzeć za sie­bie na bu­dy­nek, w któ­rym spędził ostat­nie lata. Osiem lat jego mło­do­ści po­zo­sta­ło za za­kra­to­wa­ny­mi okna­mi. Jego ra­do­ść z ży­cia, z któ­re­go brał kie­dyś ga­rścia­mi, ulot­ni­ła się po prze­kro­cze­niu drzwi wąskiej celi z pi­ętro­wy­mi łó­żka­mi. Krępy mężczy­zna, sto­jący bez­rad­nie jak dziec­ko. Mo­gło­by się wy­da­wać, że cze­ka na ko­goś, kto by go za­brał, by z nim świ­ęto­wać ten dzień wol­no­ści, ale nic bar­dziej myl­ne­go, nic ta­kie­go się nie wy­da­rzy. Pa­tryk po­sta­no­wił nie in­for­mo­wać ni­ko­go o wcze­śniej­szym opusz­cze­niu wi­ęzie­nia, chciał tro­chę po­być sam. Mo­gło się to wy­da­wać dziw­ne, zwa­żyw­szy na to, jak dłu­go znaj­do­wał się poza za­si­ęgiem ro­dzi­ny, ale miał w tym cel.

Wzro­kiem ob­jął prze­strzeń, ja­kże inną niż ta, któ­rą zo­sta­wił za tą wy­so­ką bra­mą. Dla przy­pad­ko­wych prze­chod­niów był to po pro­stu par­king, wąskie chod­ni­ki pro­wa­dzące do głów­nej uli­cy i duże drze­wa ob­dar­te z zie­le­ni, o ster­czących su­chych, pa­ty­ko­wa­tych ko­na­rach. Ten prze­ci­ęt­ny, sza­ro­bu­ry kra­jo­braz ja­wił mu się ni­czym tęcza po bu­rzy. Sma­ga­jący wiatr, po­wie­trze wci­ąga­ne głębo­ko do płuc, dziś przy­jem­nie je dra­żni­ło.

Po kil­ku mi­nu­tach kon­tem­pla­cji oto­cze­nia, za­chły­śni­ęcia się prze­strze­nią, któ­ra ko­ja­rzy­ła mu się ze szczęściem, z wol­no­ścią, nie­mra­wym kro­kiem, jak­by do­pie­ro co na­uczył się cho­dzić, skie­ro­wał się w pra­wo. Przy­glądał się swo­im bu­tom, któ­re prze­miesz­cza­ły się po sza­rych kost­kach. Wi­dział je po raz pierw­szy, od­kąd go za­mknęli. Od­da­li mu rze­czy oso­bi­ste, któ­re miał przy so­bie w ten fe­ral­ny wie­czór.

W jed­nej re­kla­mów­ce znaj­do­wa­ło się…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej