33,15 zł
Po przedwczesnej śmierci przyjaciela główny bohater i narrator tej współczesnej powieści – zwolniony właśnie z pracy w redakcji w radiu warszawski inteligent – wyjeżdża nad mazurskie jeziora, by móc psychicznie odpocząć, przemyśleć swoje dotychczasowe życie i obecne położenie. W powracających retrospekcjach przygląda się dziejom tej wyjątkowej przyjaźni, porównuje losy przyjaciela i swoje, rozmyśla o życiowych ideałach i idealnych uczuciach, których wizje wyniósł z romantycznych lektur, a które boleśnie zderzają się z rzeczywistością. Pobyt nad mazurskim jeziorem przynosi też niespodziewany przełom w jego życiu osobistym. Czy bohater odnajdzie sens w losach przyjaciela i swoich? Czy wracając do Warszawy, będzie gotów zaakceptować życie takim, jakie ono jest?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 211
Wojciech Chmielewski
Jezioro Dargin
Czytelnik
* * * Obłok odbity w pagórku jeziora trzcina do połowy zanurzona w błękicie woda która niczego nie pamięta królewski błękit który niczego nie widzi to co przepływa jest niezmienne to co stoi jest ruchome
Krzysztof Kuczkowski
Namiot rozbiłem nad samym brzegiem, wejściem w stronę lustra wody, żeby widzieć je i o świcie, i o zachodzie słońca. Jezioro było ogromne. W nocy szumiało, a chłodny wiatr przenikał przez tkaninę namiotu i łagodnie dotykał twarzy. Myślałem wtedy o wszystkim, co ostatnio wydarzyło się w moim życiu, o tym, dlaczego właściwie znalazłem się nad jeziorem Dargin.
O świcie woda jaśniała bladym, jasnobłękitnym niebem. Obłoki zatopione w jeziorze przypominały rozwleczoną na dnie watę cukrową. Wielkie sosny, pod którymi się rozbiłem, stały obojętne, bo obraz budzącego się nad rozległą wodą dnia widziały codziennie przez wszystkie pory roku.
Wychodziłem na pomost i patrzyłem na cienką linię przeciwległego brzegu. Kto tam mieszkał? Czy ktoś tam żył spokojnie przez cały rok i potrafił dostosować swój los do równomiernie uderzających o brzeg fal jeziora?
Na drewnianym stole nieopodal brzegu jadłem śniadanie: herbata, chleb, kiełbasa, żółty ser. Zastanawiałem się, czy ja naprawdę ciągle jestem sobą, czy może kogoś naśladuję, choć staram się nie dopuszczać do siebie natrętnych myśli, chcę je stłumić i dlatego patrzę na ścianę sosnowego lasu, wpatruję się w piaszczystą drogę, a po śniadaniu nurkuję w zielonej wodzie.
Przy brzegu jezioro było płytkie. Musiałem iść sto metrów w głąb, dopiero wtedy woda zakrywała całkowicie, mogłem płynąć.
Większość czasu spędzałem, leżąc przed namiotem. Słuchałem fal, które opowiadały „niepojętą rzecz swoją” – przyczepiły się te słowa nie wiadomo skąd i wskakiwały, powracały mimo czynionych wysiłków, by spróbować opisać dźwięki wydawane przez jezioro trochę inaczej, a przynajmniej po swojemu. Nie mam pojęcia, skąd się wzięły. Zapach wody i igieł sosnowych towarzyszył tym niespiesznym medytacjom. Na pewno chciałem na jakiś czas odciąć się od świata. Zapomnieć o śmierci mojego przyjaciela, zbyt wczesnej, w której widziałem tyle sensu, co w uderzeniach niewielkich fal o piaszczystą plażę, w chlupotaniu wody pod pomostem.
Wyciągnięty na karimacie przed namiotem patrzyłem na jezioro, ale często nie widziałem wody. Znowu byłem na szpitalnym korytarzu w budynku przy ulicy Banacha, gdzie fetor chorych wywoływał natychmiastowy odruch wymiotny, a potem obejmował w posiadanie i trzymał długo – jak żołądkowa gorzka podrasowana piwem. Na szpitalnym łóżku stojącym na korytarzu całkiem nagi stary mężczyzna próbował założyć sobie pampersa. Bez powodzenia.
Mój przyjaciel wyglądał bardzo źle. Miał poszarzałą skórę, a białka oczu zupełnie żółte. Powłóczył nogami, kiedy szliśmy długim korytarzem w stronę kończącego go okna. Tu stały krzesła, można było porozmawiać. O swojej chorobie mówił niechętnie, a ja nie chciałem wypytywać. Za oknem, na placyku wyłożonym betonowymi sześciobokami parkowały samochody, dalej było ogrodzenie z metalowej siatki i trawnik.
Opowiadał mi, że w sąsiednim budynku, którego okna widział ze swojej sali, wczoraj w nocy kręcili pornola. Mówił, że gdy został przywieziony do szpitala, zachowywał się jak bydlę, ale nie pamięta szczegółów. I że w ostatnich dniach przed szpitalem widział za oknem swego wynajmowanego mieszkanka panienkę, która pukała do niego w szybkę, a mieszkał na drugim piętrze. Po pokoju latały papużki, tak opowiadał i smutnym wzrokiem patrzył przed siebie.
Ale zobacz, ożywił się nagle, tu jest półka z książkami, weź sobie, co chcesz!
Z trudem wstał z krzesła, sięgnął i podał mi Pożegnanie z bronią. W tłumaczeniu Bronisława Zielińskiego.
Oczywiście, że Zielińskiego, uśmiechnął się, przytakiwaliśmy sobie przez chwilę.
Poczułem zapach gulaszu. Obok mojego namiotu rozbili się dwaj chłopcy, przyjechali tu na rowerach, które oparli o sosny. Jeden z nich mieszał w garnku, usłyszałem niemiecki. Przebyli długą drogę, zanim dotarli aż na Mazury. A może nie podróżowali z samych Niemiec? Tylko z Gdańska albo z Olsztyna?
Nad wyspą przesuwała się wielka chmura. Od spodu zaczynała lekko różowieć. Na wodzie pojawiły się ciemniejsze smugi, chociaż wiatru nie było. Jeden z Niemców wszedł do jeziora i wędrował, aż przykryła go woda, nie pływał, zanurzył się tylko. Wrócił do kolegi, jedli prosto z garnka.
Poszedłem na pomost, pogapiłem się na linię brzegową. Potem w lesie. Dobrze jest nie myśleć o niczym, kiedy kopiesz szyszkę albo zrywasz łodygę jaskółczego ziela i żółty sok zostaje na palcach. I masz świadomość, że wielkie sosny patrzyły kiedyś tak samo, choć znały zupełnie innych ludzi. Przechodzili i spoglądali na las, może był dziełem ich dziadów, ojców. Drzewa są coraz wyższe, a tamci już nigdy tu nie przyjdą, nie popatrzą jak ja teraz podczas spaceru.
Mój przyjaciel leżał na szpitalnym łóżku, w wenflon miał wetkniętą rurkę. Snuł niespieszną opowieść. Pojawiali się w niej różni. Kazik, który czterdzieści lat przepracował w Eurotransie, Bolek, były snajper z Bośni, Tomek z Legii Cudzoziemskiej, Darek Bomba, Jurek Wolontariusz, inni jeszcze. Ludzie prawdziwi, tak mówił o nich, jakby chciał podkreślić szczególny status osób, z którymi codziennie pił. Przeciwstawić tym ze swojej pracy, małostkowym i chciwym, zainteresowanym tylko kolejnym urlopem i problemem stolca młodszej córki. Pracownikom korpo, których wchłonęła codzienność, a oni czuli się w niej jak ryby w wodzie. Mój przyjaciel mógł znosić każdy kolejny dzień tylko dzięki codziennej wizycie w karczmie albo po kilku setkach taniego sznapsa wypitego w bramie przedwojennej kamienicy.
Jak stąd wyjdziesz, powtarzałem mu w szpitalu, musisz więcej czasu przebywać z dziećmi, nie będziesz wtedy tak dużo myślał o ludziach prawdziwych.
Dzieci mnie nie chcą, ja jestem dla nich ten zły od odrabiania lekcji. Nie widać po nich wcale żalu, że brakuje mnie w domu.
Oponowałem wtedy gwałtownie.
Nie okazują ci tego wprost, człowieku, nie usłyszysz od dziecka: tatusiu, chcę żebyś tu był, znowu z nami zamieszkał, nie usłyszysz, bo dziecko właśnie takie jest. Ale one tego chcą, muszą chcieć, to przecież całkiem normalne dzieci.
Mój przyjaciel nie odpowiadał. Może dlatego, że ja nie miałem dzieci i moje zdanie na ten temat nie liczyło się dla niego wcale? Żółtymi oczami podkreślonymi siną obwódką patrzył w sufit. Dłonie leżące na kołdrze były opuchnięte, na nadgarstku szpitalna opaska.
Dwaj Niemcy przez większość dnia spali. Zapewne wyczerpała ich rowerowa jazda. Wieczorem brodaty znowu długo wchodził do wody. Jego kolega czekał, stojąc na brzegu pokrytym wodorostami i połamanymi łodygami tataraku. Coś do siebie cicho zagadali, potem ten, co się kąpał, rozwieszał ręczniki na sznurze koło namiotu.
Na kempingu cicho, a niebo robiło się coraz bardziej krwawe. Zapachniało grillem. Po mojej drugiej stronie stanął kamper. Chłopak i dziewczyna smażyli mięso na kolację. Ich młody czarny pies – przywiązali go na czas posiłku – od razu wykopał dół. Musiał być bardzo pobudzony zapachem. I ja wstałem z karimaty, poczułem głód. Poszedłem do stojącego przy wjeździe na kemping barakowozu. Z wiszącego na ścianie z dykty menu wybrałem pierogi z jagodami.
Na sznurze zwisającym z konara potężnej sosny huśtał się chłopiec, okręcał się na końcu liny. Miał na sobie czerwoną koszulkę. Za nim widziałem błyszczące jezioro i plamy namiotów. Co było za tym wszystkim? Mężczyzna w dresie i sandałach postawił przede mną plastikowy talerzyk. Zacząłem jeść – czynność zupełnie poza mną – nie czułem smaku, jakby stojące wokół powietrze podziałało znieczulająco na ten zmysł. Potem pierogów już nie było, a ja cały czas wpatrywałem się w wirujące na sznurowej huśtawce dziecko. Niech Dargin ogarną ciemności, zapomnieć o moim tu pobycie, o dwóch Niemcach w namiocie obok, o czarnym psie, który wykopał sobie dół. Potem długo pływałem, pokazały się gwiazdy, wyszedłem na brzeg i od razu schowałem się w namiocie.
Tego wieczora do karczmy przyszedł Darek Bomba. Kiedy mój przyjaciel zaczął o tym opowiadać, rozbłysły mu oczy, nabrał więcej życia. Na szpitalnym łóżku obok leżał młody mężczyzna, trzymał ręce pod głową i też przysłuchiwał się opowieści.
Darek Bomba miał duży problem. W sylwestra wyrzucił przez balkon bombę własnej konstrukcji i tak pierdolnęło, że kilku sąsiadom wypadły sztuczne szczęki. Poleciało szkło z okien. Potem był proces, dostał zawiasy. Tym razem przyszedł z czymś innym. Już od pewnego czasu pracował nad wyprodukowaniem nitrogliceryny. Zaprosił wnuczkę do pizzerii i zapomniał zabrać stamtąd swoje notatki, które miał rozłożone na stoliku. Kiedy dziecko jadło pizzę, on twórczo pracował. Potem ogarnęło go przerażenie. Znajdą je, on już miał sprawę, a tu zamachy, bomby w samolotach i w pociągach, pełno tego w telewizji, a na tych kartkach dokładne chemiczne wzory, wyliczenia – z chemii zawsze byłem korba, nie omieszkał się pochwalić – wszystko przygotowane do rozpoczęcia własnej produkcji. Szybko wrócił do lokalu. Były. Rozsypane pod stolikiem kartki, dobrze, że nikt ich jeszcze nie podniósł, nie przeczytał.
Darek Bomba odetchnął. Z tej radości postawił zero siedem czystej. Pili pod piwo. Zrobiło się swojsko. Zresztą w karczmie zawsze było swojsko. Mój przyjaciel nie pamięta, jak tego dnia wrócił do domu.
Chyba taksówkarz pomagał mi wchodzić do windy, zakończył opowieść.
Romantyczny kult przyjaźni, głosił go Wilhelm Wackenroder. Zamknięty w sobie, uczucia ujawniał tylko przyjacielowi, Ludwikowi Tieckowi. Wackenroder przypisywał przyjaźni większą siłę i znaczenie niż miłości. Zabobon jest lepszy od wiary w system. W głowie pojawiały się obrazy, nie mogłem i nie chciałem ich odegnać. Cytaty. Jeszcze ze studiów, zamierzchła epoka. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że chodziłem na wykłady, zdawałem egzaminy i zaliczałem semestry. To był inny człowiek niż ten leżący na karimacie nad brzegiem jeziora Dargin, zupełnie inny świat.
Nie możesz sobie wyobrazić, jak wzdycham do wolności. Boże, jak łatwo ją nadużyć, gdy jest się tak długo uciskanym, jeszcze coś takiego telepie się po głowie.
Powierzchnia wody dziś jest gładka.
Jeden z Niemców majstruje przy rowerze. Jest w samych szortach. Drugi wystawia kudłatą głowę z namiotu. Rozmawiają, ale głosy są ciche, nie rozumiem słów. Chyba pójdę do lasu, pod sosny, w ich cieniu poczuję się bezpiecznie. Piaszczysta droga jest pomarańczowa. Po prawej mijam bramę do obozu młodzieżowego, skręcam w lewo. Przecinka, ładnie oświetla ją słońce, pnie się lekko pod górę i zaraz schodzi w dół. Potem zaczynają się zabudowania, idę drogą wzdłuż lasu, po drugiej stronie rząd domów, bramy porośnięte winoroślą. I już wychodzę na leśny cmentarz, z którego pozostało niewiele, rozległa przestrzeń. Panuje mazurska cisza – coś przeistacza się w obce i nieznane, pod drzewami, które patrzą na to z góry. Tak tu jest. Czytam: „Zum Gedenken unserer beiden Söhne. Obergef. Walter Grinda, Uffz. Fritz Grinda. Psalm 91”. Obaj w wojnę, pierwszy w czterdziestym trzecim, drugi rok później. Chodzę i zbieram poziomki. Teren jest uporządkowany, chwasty ścięte, całość ogrodzona. Czuję się dobrze, wcale nie chcę wracać na kemping.
Ale wracam. Długo kąpię się w jeziorze, przy samym dnie rosną rośliny o barwie butelkowego szkła, pachną powietrzem, wodą, niczym. Mój przyjaciel kroczy do mnie po tafli jeziora, próbuje mówić, ale dusi się, ma problemy z artykulacją. Jest w jasnoniebieskiej piżamie, w nosie ma rurki doprowadzające tlen, bose stopy napuchnięte. Otwiera usta w rybi sposób, ale nie wydobywa z nich żadnego dźwięku. W jego oczach pytanie i strach. Kiedy jest już zupełnie blisko, podaję mu paczkę mentolowych vogue’ów light i czasopismo muzyczne. Znowu na mnie patrzy – wypukłe oczy ugotowanego pstrąga, niebieskie tęczówki.
W namiocie było duszno, obudziłem się nagle, rozsunąłem wejście. Wdarł się powiew znad Darginu. Poranny chłód, tak przyjemny. Postanowiłem o szarej godzinie brzasku pospacerować nad brzegiem. Kemping pogrążony w ciszy, ruszyłem wąską plażą w stronę tataraków. Nagle przystanąłem. Z jeziora Dargin zaczął wydobywać się szary opar i pełzł w stronę brzegu. Dotarł do mych stóp, wtedy niepodziewanie przypomniałem sobie, że w karczmie Bolek Snajper opowiadał, jak zdejmował Arabów na Wzgórzach Golan. Co najmniej kilku. Potem sięgnął za pazuchę, wyjął półlitrówkę i pociągnął potężny łyk. Na etykiecie: żubrówka czysta. Popatrzyliśmy wtedy na siebie z moim przyjacielem. Ale dlaczego tuman z jeziora i tamto wspomnienie? Zupełnie nie wiem i nie dowiem się.
Wstał słoneczny dzień. Leżące wśród lasów jezioro Dargin kusiło chłodem, na który wiatr narzucił srebrną siatkę. Kilkanaście białych żagli pojawiło się nieopodal wyspy, płynęły w tylko sobie wiadomą stronę. Były niczym element nieożywionej przyrody, oczywisty właśnie w tym miejscu. Czarny pies moich sąsiadów głośno skamlał z radości. Kobieta odwiązała smycz i poszła z nim w stronę lasu. W niemieckim namiocie panował bezruch, pewnie jego mieszkańcy obaj jeszcze spali, choć wejście było rozsunięte. Założyłem kąpielówki i wszedłem do czystej wody. Długo szedłem, nie spieszyłem się. Potem zobaczyłem ich obu. Stali w wodzie, jeden zanurzony po szyję. Drugi coś do niego mówił. Miał wodę po pas.
Nie mogę chyba do końca zaakceptować samego siebie, moich życiowych wyborów, może też własnego wyglądu. Goliłem się przed małym lusterkiem nad kempingową umywalką, nie potrafiłem oswoić się z widokiem starzejącej się twarzy. Worki pod oczami. Ale przynajmniej nie mam tak żółtej i ziemistej cery jak mój przyjaciel, oczy ciągle żywe. A w jego oczach? Co tam było? Kiedy odwiedziłem go podczas kolejnego pobytu w szpitalu, opowiedział mi inną historię o Darku Bombie. Musiała wydarzyć się niedawno, pomiędzy pobytami mojego przyjaciela na Banacha. Tego dnia Darek Bomba przyszedł do karczmy z pokiereszowaną twarzą. Nikt go o nic nie pytał, sam wyznał, że w jego bloku pojawił się nowy dozorca, byczek taki.
Zrobiłem obdukcję, byłem na komisariacie, nie ujdzie mu na sucho, dorzucił i zamyślił się.
Bolek Snajper spał przy stole, Kazik z Eurotransu dziś stawiał, pili z Darkiem gorzałę, zagryzając golonką na zimno z chrzanem. Kazik zaproponował mojemu przyjacielowi lufę, ale ten grzecznie podziękował. Pozostał przy piwie.
Lubił z nimi przebywać, rozmawiać i pić. Nie obchodziło go, co ludzie prawdziwi myślą o nim, czuł się w karczmie jak u siebie, mimo ordynarnego urządzenia tego miejsca – trzy boksy ze stołami, na ścianach landszafty i kalendarz oraz telewizor, w którym pani Grażynka zza baru oglądała teleturnieje. „Lokal lewicy”, jak nazwał go kiedyś Bolek Snajper, stał tam od lat. Przeżył osiedlowy bazarek, który niegdyś go otaczał, potem obok wybudowano elegancki hotel, zagraniczni goście zamawiali piwo i z zaciekawieniem spoglądali w twarze stałych klientów. Teraz, na Mazurach, znowu zobaczyłem tamto miejsce i zrobiło mi się żal, że mój przyjaciel nie może spocząć na leśnym cmentarzu wśród wysokich sosen, obok braci Grindów, a jego grób na Cmentarzu Północnym jest pewnie tak brzydki jak lokal, w którym zapijał się na śmierć.
Przetrwać jeszcze jeden dzień, jedną noc. Może właśnie po to przyjechałem nad Dargin. Wbrew obrazom z pogrzebu, które wciąż tkwiły pod powiekami. Płacze dziewczynka i płacze chłopczyk. Mam swoje życie, swoje sprawy i wspomnienia, a jednak jakoś mnie to dotyczy, mój przyjaciel był częścią tego wszystkiego. Pomagał mi patrzeć inaczej, z dystansem, z większym luzem. Pomagał mi myśleć. Trzeba żyć, powtarzał, nawet kiedy był na ciężkim kacu, a ja miałem wyłącznie czarne myśli. Czytał wszystko, co napisałem, słuchał każdej mojej audycji, byłem pewien, że jego oceny są szczere i przemyślane. On po prostu powie mi, co myśli, porozmawiamy przy piwie i będzie to dla mnie kolejna ważna chwila, moment wytchnienia. Tak było. Nawet wówczas, kiedy siedzieliśmy naprzeciw siebie w takim miejscu jak karczma. Zwłaszcza w ostatnim czasie nie był to już dobry lokal na wymianę myśli. Zaraz ktoś z ludzi prawdziwych przysiadał się do nas, zaczynał gadkę o życiu, czyli o tym, że podobno piwo ma podrożeć. Długo jednak rozmawialiśmy z przyjacielem przez telefon, zaskakiwał mnie w różnych porach dnia, czasem, kiedy byłem zajęty, czasem, kiedy gapiłem się w sufit.
W szpitalu opowiadał, że dwie jego koleżanki z działu, Ania i Małgosia, przeszły na islam i że on bardzo się tym zmartwił. To nie była prawda. Ale przecież pamiętam i inne chwile. Radosna twarz mojego przyjaciela, idziemy Niemcewicza, świeci słońce, on ubrany w marynarkę i rozpiętą pod szyją niebieską koszulę. Pali papierosa. Mówi o najnowszej płycie Dylana, wyśmiewa prezesa swej firmy i jego grę w golfa, ulicą przebiega chłopiec. Jego syn jest podobny, mówi, razem oglądają mecze.
Najcenniejsze wartości prozy przeszły dziś, opowiadał kawałek dalej, przy skrzyżowaniu z Grójecką, do takich gatunków jak reportaż i do powieści kryminalnej.
Naprawdę? Tak uważasz? Dziwiłem się, nie dowierzałem mu, ale potem intensywnie o tym myślałem. Wtedy, na Niemcewicza, było inne światło, bardziej uroczyste. Nawet sklep spożywczy, w którym mój przyjaciel kupował sobie polędwicę z kurczaka na wagę i biały ser, był szczególny. I regał z piwami, przy którym przystawaliśmy, by omówić sezonowe nowości. Kiedyś wyznał, że jest birofilem i ma etykiety ze wszystkich polskich browarów poukładane w albumie. Nigdy mi ich jednak nie pokazał.
Pod wieczór przyjechało dwanaście włoskich kamperów. Kierowcy ustawili samochody w czworobok, na każdym z nich kręciła się antena telewizyjna. Poszedłem do barakowozu i zamówiłem pierogi z mięsem. Plastikowy talerzyk z daniem przyniosłem sobie nad samo jezioro. Tu stał drewniany stół zbity z desek, siadłem przy nim i rozpocząłem posiłek. Słońce zachodzi, zjadam pieroga, patrzę na przybijający do nabrzeża jacht. Nazywa się Sasanka. Dwaj faceci mocują cumy, mały piesek niecierpliwi się na pokładzie, już chce wyskakiwać na ląd. Nie bardzo wiem, co mam ze sobą robić, napiłbym się herbaty, ale nie chce mi się gotować wody w czajniku. Idę drogą, skręcam w lewo za kempingiem, kilkanaście metrów, jestem w lesie. Chcę się uspokoić, wyciszyć, ale nie potrafię. Coś siedzi z tyłu głowy, myśl lub wspomnienie, i nie pozwala kontemplować zielonych ostępów. Co to może być? Czuję się winny – ale czy powinienem? W końcu to mnie wyrzucono z pracy po kilkunastu latach i choć wziąłem dużą odprawę, skończyła się moja przygoda, moje radiowe dyżury, wieczory przed mikrofonem, rozmowy ze słuchaczami. Koniec. Czułem się fatalnie. Bardzo pomógł mi wtedy mój przyjaciel, rozmawialiśmy, poznałem ludzi prawdziwych i choć męczyli mnie z początku, to w jakiś sposób i ich polubiłem. Przestałem się dziwić. Na przykład, że Jurek Wolontariusz przychodził z siatką pełną rolek papieru toaletowego i mówił, że dostał je w fundacji. Nie wiadomo, o co mu chodziło.
Z rodziną się porobiło, teraz z matką mieszkam, dodał jeszcze, choć nikt go o nic nie pytał.
Łyk piwa, które postawiła przed nim pani Grażynka. Zamknął się wreszcie.
Mój przyjaciel był tu u siebie, ceniono jego zdanie, liczono się z nim i chętnie się do niego przysiadano. Darmowe napitki także nie były bez znaczenia. Stawiał, miał pieniądze, a u ludzi prawdziwych bywało z tym różnie. Słuchałem opowieści. Na przykład o chomiku, którego Tomek z Legii Cudzoziemskiej nakarmił wiśniami z nalewki i zwierzątko spało kilka dni pijane. Innym razem zrobił mu buty z łupin od orzechów laskowych, które przykleił skoczem do łapek. Bardzo możliwe zresztą, że to wcale nie było w dzieciństwie, jak się zarzekał, ale całkiem niedawno. Nikt go o nic nie zapytał. Mój przyjaciel śmiał się serdecznie z głupot, których codziennie wysłuchiwał. Nie było dnia, żeby nie poszedł do karczmy, nie pił i nie rozmawiał z ludźmi prawdziwymi.
Mój brak pewności siebie po zwolnieniu z pracy kompensowałem sobie rozmowami z nim, a ponieważ on już wtedy codziennie chodził do karczmy, ja też tam bywałem. Chciałem co prawda namówić go na zmianę miejsca: chodź, pójdziemy na Foksal, tam są knajpki, można też zjeść coś dobrego, ale on się nie dawał. Musiała być karczma. Czuł się w niej najlepiej, nigdzie nie chciał chodzić. Po rozwodzie, mówił, nie musi już wysłuchiwać pretensji, kiedy nalewa sobie piwo do szklanki.
Ten etap mam za sobą, powiadał. I to jest fajne.
Odwiedziłem go kiedyś w wynajmowanej przezeń kawalerce przy Siewierskiej. Uliczka na Starej Ochocie, drzewa, ławki, emeryci z psami. Z ciemnej sionki-kuchenki przechodziło się do pokoju, w którym pod oknem stała lodówka. Obok była szafka ze sprzętem hi-fi i stosem zakurzonych płyt CD. Jeszcze stolik, na nim laptop i rozgrzebane łóżko obok. Na ścianach obrazki, za ich ramy mój przyjaciel wetknął swoje dwa ulubione zdjęcia. Była żona i on płyną gondolą w Wenecji – to jedno. Na drugim dzieci, które urodziły im się później. Smugi kurzu biegnące od szafy do łóżka sprawiały raczej przygnębiające wrażenie. Ale zaraz mój przyjaciel otworzył lodówkę, wyjął dwa piwa, podał szklanki. Atmosfera nieco złagodniała. Zaczęliśmy niespieszną rozmowę o pewnym wykładowcy uniwersyteckim znanym mu z polonistyki. Opowiadał o zajęciach, na których wszyscy żłopali piwo i dyskutowali o znaczeniu pism pornograficznych. Potem ten facet swoim ulubionym studentom załatwiał pracę w zaprzyjaźnionych redakcjach prasowych i radiowych.
W sumie to bardzo miłe, zauważyłem, też bym chciał zaraz po studiach, po obronie, wskoczyć na dobrą posadę, pracę w radiu znalazłem po kilku latach tułania się, trochę przez przypadek. Udało się wtedy, wszystko dzięki mojej ciotce. Ty miałeś szczęście, mówiłem, że od razu trafiłeś do swojej firmy i wciąż awansujesz.
Przytaknął i wypił łyk piwa. Potem uchylił okno, zajarał mentolowego voque’a. Od rozwodu znowu palił, choć wcześniej miał ośmioletnią przerwę.
Razem z moją byłą żoną, zaczął nowy wątek, byliśmy kiedyś na festiwalu filmowym w Łagowie. Pierwszą nagrodę otrzymał film Płatna miłość. Na drugi dzień po ogłoszeniu werdyktu na śniadanie zeszła aktorka, odtwórczyni głównej roli. Przy sąsiednim stoliku siedział znany reżyser ze swym kolegą aktorem. Kiedy kobieta zaczęła smarować chleb masłem, usłyszała głos reżysera. Był skierowany do niej: „Szanuj się, dziewczyno! Szanuj! Nie rób z siebie kurwy!”. Aktorka w popłochu uciekła do swojego pokoju, a reżyser zasnął przy stoliku. Ale na ognisko przyszli obaj, reżyser i jego kolega aktor, obaj w bardzo dobrej formie, pili dalej.
Wyciągnąłem kolejne piwa z lodówki pod oknem.
Ci dwaj obok mnie w namiocie to wędrowne niemieckie ptaki. Wandervögel. Był kiedyś taki ruch, przypomniałem sobie, brodząc w ciepłej, wieczornej wodzie jeziora Dargin. Młodzi ludzie łączyli się w grupy i zwiedzali pieszo swą niemiecką ojczyznę. Z plecakami wspinali się na szczyty, biwakowali w górskich szałasach, byli dla siebie braćmi i siostrami. Ci dwaj to też Wandervögel, pomyślałem, a potem zobaczyłem jeszcze kogoś na pomoście.
Postać z dalekiej przeszłości, kobieta, która stała teraz oparta o barierkę. Patrzyłem na nią przez zalewające mi oczy kropelki wody. To na pewno ona, błękitny kwiat, poznałem ją po geście, jakim odgarnęła włosy z czoła. I po tym, w jaki sposób ułożyła całą sylwetkę. Była tęsknotą, o której właściwie zapomniałem. Odbyłem żałobę. A jednak widziałem ją teraz na pomoście. Patrzyła na taflę wody, zupełnie taka sama jak przed laty, odległa, niedostępna, ktoś, kogo sam stworzyłem i modliłem się do nieistniejącego obrazu. Poruszyła nawet nogą, a potem wolno odwróciła głowę w kierunku brzegu. Mignęła biała plama twarzy.
Kiedy wychodziłem z jeziora, na pomoście nikogo już nie było. Łodygi tataraku i kawałki drewna wyrzucone przez fale kłuły mnie w stopy. Wycierałem się koło namiotu, znowu doleciał zapach grilla. Ci z kampera przyrządzali mięso, facet niósł wodę w baniaku i wlewał ją do zbiornika z boku samochodu. To pewnie woda na prysznic dla żony, która z mokrymi włosami siedziała przy turystycznym stoliku i rozwiązywała krzyżówkę. Ciepły blask zachodzącego słońca oświetlił całą scenę, brakowało tylko psa. Musiał schować się za samochodem. Jezioro, błękitne i ciepłe, było częścią tego pejzażu.
Co ja jej mam do zaoferowania? Niewiele. Macankę w krzakach i dwie puszki piwa. A to za mało, stanowczo za mało, mówił mój przyjaciel, kiedy rozmawialiśmy o wyborze nowej narzeczonej dla niego.
On rozwiedziony, przydałby się zatem ktoś inny, nowy, a nie tylko ludzie prawdziwi, codziennie odwiedzani w karczmie. Temat został przerwany, do naszego stolika dosiadł się stały klient.
Ruscy, dowodził Bolek Snajper, mają już własną bombę baryczną. Wymyślili ją Żydzi w Izraelu. Po odpaleniu zasysa tlen w promieniu setek metrów i wszystko ginie, ale nie wiadomo, czy Putin zdecyduje się na jej użycie w Syrii. Ale jakby chcieli, to mogą.
Minęło kilka minut i był już z nami Tomek z Legii Cudzoziemskiej, przysiadł się i postawił przed sobą małą butelkę wody. Oznaczało to, że nie ma pieniędzy i pije dziś na sępa. Bolek krótko, po żołniersku, otaksował go wzrokiem.
Ja nigdy nie zostawiłem cię na polu walki, a jak ty zachowałeś się wczoraj?
Tomek milczał jak zaklęty.
Zostawiłeś mnie samego na polu walki z alkoholem, kontynuował z wyraźną pretensją Bolek Snajper.
Wczoraj leżał zamroczony na trawniku przed karczmą i nie znalazł się nikt, kto odprowadziłby go do domu. Mało nie zaliczył izby, opowiadała pani Grażynka. A wcześniej pił właśnie z Tomkiem. I zapewne mu stawiał, ale ten zawinął się do mamusi.
To jest moje nieszczęście, to jest moje nieszczęście, szeptała ta starowinka, emerytowana lekarka, kiedy pewnej nocy mój przyjaciel z Jurkiem Wolontariuszem przytachali stutrzydziestokilogramowe cielsko Tomka na blok.
Właśnie dlatego nowa kobieta w życiu mojego przyjaciela bardzo by się przydała, myślałem i starałem się go przekonać do tej idei. Kiedy był pijany, wychodziło, że wciąż jest zakochany w żonie, ona wciąż tkwi w nim, on więc nie może być z żadną inną. U mnie w radiu kręciło się kilka kobiet potrzebujących męskiego wsparcia, raz nawet zaaranżowałem spotkanie w pubie mieszczącym się w wieży mostu Poniatowskiego. Spokojny, ciepły warszawski wieczór. Dziewczyna rozwiedziona i bardzo ładna, kiedyś była modelką. Mój przyjaciel przyszedł jednak w strasznym stanie, a wstając do toalety, przewrócił się i trzeba go było zbierać z podłogi. Z randki nic nie wyszło, jej fiasko wytłumaczyłem koleżance niezamkniętym związkiem miłosnym z byłą żoną, nie sądziłem, że to tak silne, trochę mi głupio, przyznałem. On jeszcze musi to w sobie przetrawić, nie byłem świadomy problemu, klarowałem kobiecie, która patrzyła na wszystko szeroko otwartymi oczami, ale do końca – czyli do chwili, gdy wpakowałem mego przyjaciela do taksówki – zachowała pogodę ducha. I na koniec powiedziała, że najważniejsze, żeby on bezpiecznie dotarł do domu.
Widzisz, jaka ona jest – mówiłem przez telefon następnego dnia, kiedy do mnie zadzwonił i wypytywał, co się działo – jest miła, spokojna, a w pracy nie dała mi poznać, że ma do mnie żal o tamten wieczór.
Więcej jednak o mego przyjaciela nie zapytała.
Deklarował kilkakrotnie, że gustuje w damach przy kości. Bardzo mnie to dziwiło, bo żonę miał szczupłą i raczej drobnej budowy, być może więc były to tylko jego marzenia, projekcje. Efektem całego zamieszania stało się jeszcze większe zbratanie się z ludźmi prawdziwymi, przesiadywanie w karczmie do późna w noc, wstawanie do pracy z gigantycznym kacem. Mój przyjaciel stał się jednym z nich, choć nigdy sam przed sobą by tego nie przyznał. Uczestniczył w ich życiu, pił wódkę, wysłuchiwał niekończących się monologów o pracach na działce, wiejskim serze i kiełbasie od chłopa, o kwiatach na grządce. O wojnie na Wzgórzach Golan, o zdejmowaniu wroga karabinkiem snajperskim, o zadaniach wywiadowczych w Albanii i olbrzymim poświęceniu siedzących teraz w karczmie wojowników, raczących się wódą i piwem. Jeszcze też o tym, jak teraz jest źle w ojczyźnie, w sejmie i w senacie.
Ja bym wpuścił tam moich chłopaków z pałami! Od razu zrobiliby porządek, gorączkował się Stefan, emerytowany pułkownik milicji, prywatnie kawał chuja, jak określił go na stronie Tomek z Legii Cudzoziemskiej.
Kiedy odchodziłem z pracy po niemal piętnastu latach spędzonych na Myśliwieckiej 3/5/7, w zasadzie czułem ulgę. Moje audycje od pewnego czasu nie cieszyły się popularnością. Święta Edyta Stein, błogosławiony ksiądz Jerzy, sprawa pastora Bonhoeffera i jego zgilotynowanie – to wszystko dla kierownictwa stacji były gorące kartofle, których należało się pozbyć, by słuchalność wzrosła. A ja nie bardzo miałem ochotę ani nie potrafiłem przygotować relacji z Winter Games czy z dorocznego Marszu Szmat w stolicy. Tak siłowaliśmy się przez ostatnich kilka lat, w końcu doszło do rozstrzygnięć. Odszedłem za porozumieniem stron, dostałem niezłą odprawę, nie bardzo jednak wiedziałem, co dalej. Dla stacji komercyjnych byłem za stary i chociaż wszystko odbyło się kulturalnie, zacząłem odczuwać ogromną pustkę. Nie miałem czym jej wypełnić. Mój przyjaciel pracował w zupełnie innej branży, nie bardzo mógł mi pomóc, nie miał zbyt wielu znajomości. Ale był przy mnie, często rozmawialiśmy, w ostatnich miesiącach miejscem tych rozmów stał się „lokal lewicy”, drewniana buda z widokiem na Warszawę Główną.
Bronek, właściciel baru, najprawdopodobniej człowiek resortu, miał wiele wyrozumiałości dla stałych klientów. Pozwalał im spać pod stołami, drzeć mordy, pić kupowaną obok na CPN-ie wódkę, bluzgać na całe gardło. Można też było brać na krechę, pani Grażynka prowadziła stosowny trzydziestodwukartkowy zeszyt w kratkę. Zabronione było wszczynanie awantur i używanie przemocy. Bronek robił rolmopsy, podawane jako zagrycha, sam, według własnej receptury, co go mniej kosztowało. Ciągnął z tego miejsca większą kasę, mój przyjaciel opowiedział mi o jego córeczce, której Bronek kupił mieszkanie w Paryżu. Pomyślałem o tych śledziach teraz, stojąc do pół łydki w wodzie i obserwując małe rybki, które podpływały i dotykały mojej nogi. Już nie pamiętam, czy jedliśmy rolmopsy w karczmie, ale bardzo możliwe, że tak było. Ja bezrobotny, on rozwiedziony, obaj na ławce stojącej w ogródku piwnym przed karczmą. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, a słonko grzało. Tak było jeszcze w zeszłym roku, bo w tym, w roku śmierci mego przyjaciela, on od wiosny leżał już w szpitalu – jednym, drugim, a potem znowu w tym pierwszym. Wiosna była chłodna.
Pewnego dnia uciekł ze szpitala taksówką i pojechał do mieszkania matki. W piżamie, bo nie miał ubrania na zmianę. Matka nie chciała dać mu kluczy do kawalerki, przekonywał ją usilnie, że jest umówiony z gazownikiem. Wreszcie wezwał policję. Wrócił na Siewierską, ale na krótko. Rychło znowu leżał w Szpitalu Czerniakowskim na Stępińskiej. Był już wtedy bardzo wymęczony, mało rozmawialiśmy, kupiłem mu śmietankowe lody na patyku i serowe czipsy, z trudnością schodził po kilku schodkach na szpitalny, wewnętrzny dziedziniec. Z jednej strony trzymał się poręczy, z drugiej – mojej ręki. Ale wciąż opowiadał, że pilnie musi wrócić do pracy. Patrzyłem na jego wynędzniałą twarz i przekonywałem, żeby wyjechał do sanatorium albo nie myślał o firmie, tylko o zdrowieniu, leczył się, nabierał sił. Teraz widzę, że był w klinczu – nie chciał już wracać do pracy, ale bez niej nie wyobrażał sobie życia, dotąd nigdzie indziej nie pracował, bał się bezrobocia, płacił alimenty. Sugerowałem mu nawet, żeby się zwolnił, podreperował zdrowie, a potem zaczął szukać nowej roboty. Milczał wtedy, chyba nie chciał nawet brać pod uwagę takiego scenariusza. Ze mną było trochę inaczej, przed radiem miałem posadę jedną i drugą, może więc dlatego, choć bardzo żal mi było tej pracy, potraktowałem całe zamieszanie jako kolejne wydarzenie w życiu, które toczyło się dalej. A mój przyjaciel nie potrafił stamtąd odejść, ale też nie chciał już patrzeć w oczy ludziom ze swego otoczenia. Pił coraz więcej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Agnieszka Cieślikowska
REDAKTOR: Mariusz Zwoliński
Wydanie I elektroniczne
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” Ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawa www.czytelnik.pl
© Copyright by Wojciech Chmielewski, 2021 © Copyright for the edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2021
ISBN 978-83-07-03509-3