Obcy diabeł. 31 opowiadań - Wojciech Chmielewski - ebook

Obcy diabeł. 31 opowiadań ebook

Wojciech Chmielewski

0,0
54,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kim jest Wojciech Chmielewski? Pisarzem z Warszawy, który debiutował w 2003 roku na łamach „Nowej Okolicy Poetów", autorem kilku zbiorów opowiadań, laureatem Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego (2017) oraz Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida (2018), ale przede wszystkim – jak zauważa Jakub Beczek w swoim posłowiu – „Jest Wojciech Chmielewski uważnym obserwatorem realności. Odkrywa ją, rejestruje i utrwala. Potrafi też przywołać i zatrzymać to, co minione – przeżyć przeszłe zdarzenie na nowo i w ten sposób je urealnić”. Obcy diabeł zaś to pierwszy wybór jego najlepszych opowiadań, to trzydzieści jeden tekstów prezentujących pisarza, który z właściwą sobie wrażliwością „gromadzi realność”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 376

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktor prowadzący: Paweł Orzeł

Opieka redakcyjna i korekta: Aleksandra Zoń

Korekta: Kamil Kowalski

© Copyright by Wojciech Chmielewski

© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 228260201

e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-708-2

W mieście

1

Jest ciepły wiosenny dzień. Po wyjściu z pociągu podążającego do pracy młodzieńca owiewa wietrzyk, niosący zapach rozmiękłej ziemi. Idący nie spieszy się. Ma jeszcze czas. Wychodzi z budynku dworca, w którym zawsze pachnie smołowanymi podkładami kolejowymi. Lekkim ruchem przewiesza torbę przez ramię, kopie leżący na krawężniku kamyk. Gdyby palił, pewnie teraz zaciągnąłby się papierosowym dymem. Zamiast tego wdycha zapach ulicy, rozrzedzonych spalin, powietrza unoszącego się znad kanalizacyjnych kratek, farby drukarskiej ze stoiska z gazetami, obok którego właśnie przechodzi. Ten sam wietrzyk niesie wreszcie woń przegniłych liści, zalegających jeszcze gdzieniegdzie pod wysokimi drzewami po obu stronach ulicy.

Słońce nieśmiało rzuca blask na odrapane fasady stojących jedna przy drugiej kamienic. W ich bramach panuje zielonkawy pleśniowy półmrok, wieje stamtąd chłodnym cugiem. Młodzieniec pnie się teraz w górę, przechodzi obok piekarni i wypożyczalni filmów, mija okrągły słup z ogłoszeniami, na którym spostrzega plakat przedstawiający małego kominiarczyka gonionego przez piratów. Na rogu przystaje. Ulica, przez którą chce teraz przejść, jest znacznie szersza. Nie ma tu drzew, za to więcej samochodów, a od czasu do czasu przejeżdża błękitny tramwaj. Jest też pełno ludzi, zdążających, tak jak młodzieniec, do swoich codziennych zajęć. To zwyczajni ludzie, niewyróżniający się w tłumie sunącym po obu stronach ulicy. Ale słoneczne światło sprawia, że idący patrzy na poruszające się ciała w zupełnie nowy sposób, z radosnym błyskiem, podnieceniem, euforią nawet.

Instynktownie prostuje plecy, słyszy cichy trzask w łopatkach nieco przygiętych dotąd ku ziemi, mięśnie nóg i brzucha lekko się napinają. Po przejściu ulicy młodzieniec skręca w prawo. Ma jeszcze do przebycia niewielki odcinek drogi. Idzie dużo pewniej niż wtedy, gdy wychodził z drewnianego dworca na ulicę z drzewami po obu jej stronach. Spogląda w górę, widzi szare balkony ze skrzynkami na kwiaty i poupychanymi tam rupieciami, a wyżej błękitne niebo ze snującą się po nim słoneczną mgiełką. To obłoki postrzępione przez wiosenny wiatr. Robi kilka bardzo głębokich wdechów, jakby wraz z ulicznym kurzem chciał wchłonąć powiewy wiatru, słońce i przechodzących obok ludzi.

Dziewczyna jest dzisiaj w białej bluzce z dekoltem, czarnej spódniczce z rozcięciem z tyłu, białych rajstopach i czarnych pantoflach ze ściętymi noskami. Na jasnych, kręconych włosach pełga poranne światło. Stary ekspres syczy jeszcze, a ona podaje młodzieńcowi filiżankę wypełnioną kawą. On zna dziewczynę, wstępuje czasami do cukierni na rogu gwarnej ulicy. Wchodzi tu tylko przed pracą. Pije kawę. Patrzy na błyski słoneczne na szklanej szafie z poukładanymi wewnątrz ciastkami, na dziewczynę i jej wijące się jasne włosy, na dłonie obejmujące szklane naczynia, gładzące blaty stolików, muskające zielone zasłony w oknach. Dziewczyna jest tu zawsze i on czuje za to wdzięczność, chociaż nie zamienił z nią dotąd ani słowa i nawet nie wie, jak ma na imię.

Dziękuje w milczeniu, stojąc przy wysokim wpuszczonym w podłogę stoliku i pijąc kawę. Przez witrynę cukierni spogląda na ruch uliczny i na poranny blask coraz intensywniej zalewający to wnętrze. Uważnie przygląda się filiżance z grubego białego szkła, białemu spodkowi, czarnemu blatowi stolika, swojej dłoni płasko na nim leżącej. Trwa tak nieruchomo i przestaje kontrolować upływ czasu dzielącego tę chwilę od rozpoczęcia pracy. Dziwnie dobrze mu w tej cukierni. Wraz z pchnięciem szklanych drzwi odgłosy ulicznego gwaru mieszają się z cichym dźwiękiem łyżeczki, którą miesza kawę w swej filiżance. Wchodzą nowi klienci, kupują ciastka, napoje, upychają zakupy do siatek, spieszą się, bo przecież jest poranek, pełen miejskiego gwaru i niecierpliwości. On wciąż stoi przy wysokim stoliku i nie potrafi sformułować w sobie pytania, dlaczego właściwie w tym dniu, w wiosennym zapachu wiatru i świetle, tak pełno w nim cichej radości.

2

Na głównej ulicy miasta panuje zgiełk. Oślepiające światło słońca odbija się od białych chodników, wpada do tramwajów i niespokojnie przysiada na samochodowych maskach. Pełno go na pstrokatych ubraniach przechodniów, kłujących wzrok markizach nad sklepami i parasolach ocieniających kawiarniane ogródki. Siedzą w nich nieliczni jeszcze o tej porze goście, nieobecnymi spojrzeniami ogarniają jazgotliwy pejzaż. Okna w budynkach są szczelnie pozamykane, zasłonięte żaluzjami o jadowicie o tej porze dnia srebrnym odblasku. Jednak wizg ruszających i hamujących tramwajów i tak jest doskonale słyszalny w mieszkaniach, których okna wychodzą na ulicę.

Dziewczyna stoi w przeszklonej witrynie księgarni. Przechodzący ulicą widzą przez szybę postać pochylającą się i ustawiającą książki na wystawie. To przecież całkiem naturalne, że pracownica księgarni poprawia kompozycję złożoną z wydawniczych nowości, wygładza banderole zdobiące wydania, bestsellery kupowane przez tysiące osób, ustawia przewrócone czy tylko przesunięte książki. Ugina przy tym lekko nogi, a wtedy brutalne światło ulicy osiada na jej kolanach. Pochylona pracuje w całkowitym milczeniu, łyska biała skóra dekoltu, ciemnoczerwona bluzka ściśle opina piersi i talię. Jakaś złudna pewność rozpościera się wokół pochylonej postaci i mówi przechodzącym, że będzie tak stała bardzo długo.

Przynajmniej tak myśli mężczyzna uważnie patrzący w tej chwili na dziewczynę. Widzi ją, pożera wzrokiem, a jednocześnie jakby prześlizguje mimo, stara się nie dopuścić do świadomości obrazu zrodzonego z czystego przypadku. Dlaczego tak czyni?

W zaparkowanym samochodzie obserwujący dziewczynę otwiera schowek i wyjmuje plastikowe pudełko z pastylkami. Wysypuje na dłoń kilka bladoniebieskich kapsułek, wybiera dwie i połyka. Nie ma czym popić, dlatego przez dłuższą chwilę przełyka ślinę. Chętnie wyskoczyłby do spożywczego i kupił butelkę zimnej wody, ale nie robi najmniejszego ruchu. Tkwi za szybą samochodu i patrzy. Poci się.

Włosy ciemne i równo przycięte pod uszami opadają dziewczynie na twarz, gdy przechyla się, chcąc poprawić książkę, tę stojącą nieco dalej, już poza zasięgiem jej rąk. Teraz mężczyzna widzi profil, wycięty z kremowego papieru obrys twarzy, odległy od wszystkiego, co dzieje się przed taflą wystawy. Tak inny od atmosfery panującej w samochodzie bez klimatyzacji. Okna są szczelnie zamknięte, by nie wpuścić hałasu i kurzu, wargi zaciśnięte, czoło zmarszczone. Spocone dłonie leżą na kierownicy.

Dziewczyna kończy pracę, odwraca się i – kiedy przez ułamek zastanawia się, jak zejść w głąb sklepu – siedzący w samochodzie widzi całą sylwetkę. Jest szczupła, ciemna spódnica okrywa nogi tylko do zgięć pod kolanami, to tu pojawia się świetlny refleks, malarski blik jest też we włosach, niespokojnie drży i natychmiast znika. Nie ma już postaci. Teraz jest tylko obraz ukryty pod powiekami człowieka z samochodu zaparkowanego przed księgarnią. Dlatego mężczyzna zamyka oczy, przywołuje sylwetkę dziewczyny, odtwarza gesty, stara się przywrócić nastrój momentu, który wydarzył się przecież kilkadziesiąt sekund temu. Pracujący bez wytchnienia umysł rodzi gwałtowne pragnienie. Mężczyzna chce przygarnąć dziewczynę i zwalić się z nią w świeżo skoszoną trawę. Na łące. Dobrze pamięta jej zapach, przed rokiem spędzał urlop nad jeziorem. Szedł wtedy nocą, wracał znad wody, pies biegł kilka metrów przed nim, słyszał jego sapanie. A kiedy skończyła się ścieżka pomiędzy sosnami, zapach łąki wywołał w nim tak wielki smutek, że nawet światło księżyca rozlane hojnie na ukośnie położonej płaszczyźnie wydało mu się nie na miejscu.

Trawa leżała w niewielkich kopcach, przysiadł na brzegu jednego z nich, zapalił papierosa. Pies niepokoił się, może węszył za żerującymi o tej porze nocy gryzoniami. Światła domów i odblask ognisk z kempingu jaśniały w oddali. – Czy to jeszcze jest noc? – myślał wtedy, bo żal, który nakazał mu odpoczywać na stercie pachnącej trawy, sprawił, że również czas zaczął płynąć obojętnie, mimo. I jeszcze tamta twarz, wspomnienie, blada, okolona ciemnymi włosami, uśmiech, od którego widoku dzień stawał się doniosły, spełniony. Tamta kobieta siadała przy stoliku, mimowolnie dotykała filiżanki, poprawiała włosy, zakładała nogę na nogę, potrząsała głową i mrużyła oczy. Kiedyś było to takie ważne, najważniejsze, ten niemy taniec wykonywany przez pożądane ciało trwające w przestrzeni, która nie była przestrzenią ludzką i zakreśliła ją chyba dłoń jakiegoś demiurga.

Rozpacz. Zimny nos psa na policzku i reszta powrotnej drogi księżycową łąką, piaszczystą drogą. Jeszcze jeden papieros na werandzie domku, łyk zimnej herbaty i już wtulił się w poduszkę obok śpiącej spokojnie żony. Zasnął natychmiast, spał długo, rano bolała go głowa. To wszystko, wszystko to powróciło we wnętrzu samochodu, w którym brakowało powietrza, a on bał się otworzyć okno, bał się hałasu i kurzu.

Wybrał lepkość. Ogarnia go teraz wraz z działaniem lekarstwa, jest na dłoniach spoczywających na kierownicy, pod pachami, na plecach i w pachwinach. Nie czuje nawet, jak strużka śliny spływa mu z kącika ust. Spoczywając na zagłówku, spod przymkniętych powiek dostrzega idącą ku niemu postać. Żona.

Wraz z otwarciem drzwi do samochodu wdziera się powiew znad chodnika. Kobieta wstawia siatki z zakupami na tylne siedzenie, dopiero potem, z oddali, słyszy jej głos.

– Trochę mi się zeszło, wstąpiłam jeszcze po drodze do banku. Nie gniewasz się? Henryku, spałeś?

Mężczyzna podnosi głowę, patrzy na nią nieprzytomnym szklistym wzrokiem i odruchowo przekręca kluczyk w stacyjce.

3

Koniec pracy na dziś, jeszcze żegna się z koleżanką na schodach gmachu, gdzie codziennie przez osiem godzin przyjmuje klientów. Trochę bolą ją plecy od ciągłego siedzenia na biurowym fotelu. Ola dyskretnie rozciąga mięśnie, czuje, jak żakiet lekko krępuje jej ruchy. Energicznie zbiega na dół, pantofle rytmicznie stukają o wyślizgane stopnie schodów.

Przed budynkiem szczelnie otula ją ciepłe przedwieczorne powietrze. W pomieszczeniach, gdzie pracuje Ola, klimatyzacja sprawia, że jest zimniej. O tej porze roku dziewczynie sprawia przyjemność pieszczota nagrzanego ulicznego powiewu unoszącego się znad trotuaru. Idzie ulicą, przy której pracuje, następnie skręca w stronę przystanku tramwajów. Patrzy przed siebie, głowę trzyma prosto, a czarne, wpadające w granat włosy swobodnie muskają jej policzki. Torebka majta się przewieszona przez ramię. Ola, mimo butów na wysokim obcasie, stawia pewne kroki, już minęła handlowy pasaż i jest na przejściu dla pieszych.

Tramwaju nie ma. Czeka, a jej mały lekko piegowaty nos marszczy się z niecierpliwością. Kiedy czuje pierwsze zdrętwienie stóp, postanawia nie wracać jak co dzień do domu tramwajem. Cztery przystanki, ale można przejść skrótem przez kręte w tej części miasta uliczki. To najstarsza jego część, o tej porze dnia pełna gwaru, wypełniona dziwną atmosferą uroczystości, która onieśmielała Olę, kiedy zaczynała tu pracować. Idąc wyłożonym kolorową kostką chodnikiem, dziewczyna szybko przebiega wzrokiem wystawy sklepów, szyldy wiszące jeden przy drugim na fasadach kamieniczek, różowe, czerwone i fioletowe kwiaty w doniczkach stojących na parapetach i wiszących za oknami w skrzynkach.

Uliczka łagodnie się wznosi, by po kilkuset metrach doprowadzić do niewielkiego placu, pośrodku którego stoi pomnik przedstawiający siedzącą na kamieniu postać kobiety z otwartą książką na kolanach. Kobieta patrzy przed siebie, a jej rozwiane włosy układają się w opadające na plecy pukle. Nieokreślony kolor posągu odbija się teraz w błękitnych oczach przechodzącej Oli. Powietrze na owalnej przestrzeni placyku jest szczególnie mocno nagrzane i zmusza dziewczynę do zwolnienia kroku. Ola szuka ratunku, patrząc na korony kilku drzew rosnących przed okalającymi to miejsce domami, ale drzewa zdają się drzemać w popołudniowym upale i nie odpowiadają na niemą prośbę dziewczyny.

Ola jest pokonana. Mija bramkę małego ogródka przy kawiarni i siada na wyplatanym krześle przy jednym z kilku stojących tu stolików. Kelner to wysoki chłopak o zwinnych ruchach, przepasany śnieżnobiałym fartuchem. Stawia przed Olą zamówioną colę z lodem i pływającym plastrem cytryny, stuka popielniczką. Przeciera jeszcze blat stolika i pochylając się, zerka z ukosa na dziewczynę. Dostrzega wystający zza włosów skrawek jej ucha, ozdobionego srebrną kulką. Wystudiowanym krokiem wraca do lokalu i zajmuje stanowisko przy barze, skąd ma doskonały widok na Olę.

Siedząca przy stoliku sączy swój napój z grzechoczącymi kostkami lodu, potem otwiera torebkę, wyjmuje paczkę papierosów i zapala jednego. Odkłada go na brzeg popielniczki i przez chwilę obserwuje szary dymek snujący się w górę, wyżej, rozpływający się gdzieś pod kolorowym parasolem ocieniającym stolik. Przymyka oczy i słyszy mowę tej części miasta: daleki stukot jadącego tramwaju, monotonny szum samochodów, a bliżej – szczekanie psa, odgłos trzepanego dywanu i gwar głosów przechodzących obok. Czuje zapach pieczonego gdzieś ciasta. Chyba szarlotki. Nie otwierając oczu, Ola głęboko się zaciąga i wydmuchuje dym, unosząc nieco głowę. Biała szyja wysuwa się z kołnierzyka, napina i zaraz łagodnie wiotczeje.

W szklance zostało jeszcze trochę coli, ale Ola nie spieszy się z jej wypiciem. Jest teraz całkowicie zrelaksowana, wyciąga nogi pod stolikiem, nawet wysuwa jedną stopę z pantofla. Stopa jest mała, z wyraźnym podbiciem, paznokcie polakierowane na karminowo. Dziewczyna patrzy na placyk i w zmieniającym się popołudniowym świetle obserwuje krążących tu ludzi – wracających z pracy, spacerujących, siedzących w innych kawiarnianych ogródkach i rozmawiających, może podążających w poszukiwaniu wieczornej rozrywki. Neon niewielkiego kina znajdującego się niemal naprzeciw kawiarni, w której siedzi Ola, już rozjarzył się błękitnym światłem. Objęci dziewczyna i chłopak znikają za kinową kotarą, oddzielającą wejście od ulicy.

Ola wstaje, znowu lekko się przeciąga, zapina żakiet, otwiera torebkę. Kładzie pieniądze na stoliku i nie oglądając się, idzie przed siebie. Nie przypuszcza, że w tej właśnie chwili siedzący w głębi kawiarni za barem mężczyzna obserwuje grę pośladków pod jej kończącą się nad kolanami spódniczką. Nawet kiedy Ola znika w odchodzącej od placu ulicy, kelner nadal wpatruje się w rozmyty w przestrzeni fragment, którym przed chwilą była dziewczyna.

4

Bogdan wyłączył odtwarzacz CD. Wnętrze pokoju oświetlone jest tylko odblaskiem latarń, czasem reflektory samochodów pozostawiają na ścianach jasne smugi. Półmrok. Przez ostatnią godzinę, leżąc na łóżku, przebywał w świecie stworzonym za sprawą muzyki, którą jeden z zapomnianych dziś zespołów nagrał trzydzieści lat temu. I rozpadł się po wydaniu jedynej płyty. Dlaczego nie zrobił kariery, Bogdan nie ma pojęcia. Leży z oczami wbitymi w sufit i słyszy jeszcze ostatnie finałowe takty utworu, myśli o tym, co czuł, podczas gdy płyta kręciła się w odtwarzaczu. Przypomina sobie.

W pokoju Bogdana drga zasłona, delikatnie wzdyma się firanka. Wieje przez lufcik, który nocą jest zawsze otwarty. Chłopak naciąga wyżej koc, przekręca się na bok, zgiętą w łokciu rękę wtyka pod głowę. Światełka i cyfry w sprzęcie hi-fi błyskają ciepłym światłem. Patrzy na nie przez chwilę, potem przenosi wzrok na duże zdjęcie dziewczyny, oprawione w ramkę i wiszące tuż nad szafką z gramofonem, wzmacniaczem i resztą niezbędnego w jego życiu ekwipunku. Niżej matowym połyskiem świecą grzbiety starych płyt analogowych.

Świetlne punkty przemknęły po płaszczyźnie zdjęcia, chropowatej ścianie, zatrzymały się i zbladły gdzieś przy podłogowej listwie. Samochód na ulicy zakręcił z piskiem opon. Uśmiech dziewczyny łagodnie trwa w przyciemnionym pokoju, jej splecione dłonie są jeszcze jedną szarą plamą tworzącą nieruchomy nocny pejzaż. Bogdan patrzy na nią, obejmuje wzrokiem także srebrne o tej porze włosy i oczy, o których wie, że patrzą dokładnie tam, gdzie na przeciwległej ścianie wisi plakat Hendrixa.

Kiedy za oknem gasną uliczne latarnie, pokój zalewa księżycowe światło. W całej kamienicy jest cicho. Miłosne krzyki młodych małżonków zajmujących lokal nad nim dawno umilkły. Nawet koty nie kochają się już w piwnicznych zakamarkach, a ptaki o tej godzinie śpią jeszcze. Gdyby Bogdanowi chciało się teraz wstać z łóżka i podejść do okna, zobaczyłby perspektywę ulicy, kończącą się w oddali masywną bryłą dworca kolejowego. Ale nocnych składów też dziś nie odprawiano, nie ma więc z tamtej strony stukotu przetaczanych wagonów.

Jak blisko dziewczyny ze zdjęcia krążą myśli Bogdana, zupełnie tak jak dźwięki muzyki z płyty, której skończył słuchać. Jak dawno temu? Nie patrzy na zegarek, wie, że czas odpoczynku nadejdzie. Smugi bladozielonego światła kładą się na poduszce, układają wzory na długich włosach chłopaka, na poskręcanej od leżenia brodzie, błądzą po szyi i karku. Ale i to światło zblednie, rozpłynie się, by ustąpić chłodowi budzącego się dnia.

Jej dłonie i stopy też były zimne. Całując dziewczynę, wsuwał rękę pod koszulę, tchnęło ciepło bijące od pleców, wzdłuż kręgosłupa aż po biodra. Drugą dłoń kładł płasko między łopatkami i wyczuwał pulsowanie krwi. W uszach Bogdana drżał przyspieszony oddech, kiedy stając na jego butach, obejmowała go za szyję.

W wypełnionym ciszą i światłem księżyca pokoju Bogdan wyczekuje świtu. Nie zapalając światła, sięga na półkę, wyjmuje płytę z pudełka, umieszcza w wysuniętej posłusznie kieszeni i wciska klawisz „play”. Dźwięki melotronu pomogą mu w doczekaniu chwili, w której będzie mógł zasnąć.

2004

Dłoń błogosławionej Anieli

1

Przy jasnym kuchennym stole siedziały trzy osoby. Światło łagodnie spływało na sosnowy blat. Podwieszana lampa ozdobiona była witrażem. Barwne szybki rzucały refleksy na ściany – także tam, gdzie wisiał komplet miedzianych rondli, i tam, gdzie stała kolekcja kufli ojca. Niektóre z nich zrobione były z kryształowego szkła, miały mosiężne i cynowe przykrywki.

Na stole pysznił się dzbanek do kawy. Rodzice Magdy przywieźli go z Paryża. Od tej pory zawsze po kolacji pili parzoną w nim kawę, bo był ponoć wykonany na wzór tego, z którego po nocach sam Honoriusz Balzak w wielkich ilościach pijał ten aromatyczny i pobudzający do sztuki pisarskiej napój. To była zresztą jedna z przyczyn jego śmierci w wieku pięćdziesięciu jeden lat. Historię o dzbanku i Balzaku Magda słyszała już co najmniej z dziesięć razy. I od ojca, i od matki. Widocznie umówili się kiedyś, że takie kolacyjno-śniadaniowe pogwarki z córką wzbogacą ją intelektualnie. Nie mieli chyba świadomości, jak wiele z tych historyjek jest przez nich powtarzanych po wielokroć. Magda mówiła im to zresztą i przy śniadaniu, i przy kolacji, ale oni śmiali się głośno z utyskiwań córki, traktując je jako jeden z dowcipów mających uprzyjemnić kolejny dzień ciężkiej pracy.

Teraz był wieczór. Ojciec pił kawę i jak zwykle rozłożył na stole płachtę gazety. Doczytywał ostatnie artykuły, bo miał w zwyczaju codziennie od deski do deski czytać ten najpopularniejszy w kraju dziennik. Matka kartkowała kolorowe pismo dla kobiet, co z kolei było jej zwyczajem i z czego ojciec często dowcipkował. Magda przyglądała się miejscu, w którym filiżanka stykała się z drewnianym blatem. Bacznie badała ten fragment przestrzeni, dociekając właśnie, czy pomiędzy filiżankę a stół dałoby się jeszcze coś zmieścić. Jakiś opłatek albo papierową serwetkę. Wsunąć tak, żeby filiżanka z kawą nawet się nie zachwiała. Te rozważania przerwał głos ojca.

– Wiesz, Madziu, oni zupełnie nie potrafią przeprowadzić tej reformy, o której rozmawialiśmy wczoraj. Dzisiaj jest o tym kolejny artykuł. Jak ja mam dość tych nieudaczników u władzy! Zamiast zajmować się poważnymi sprawami, tylko się kłócą, niszczą, wycinają nawzajem…

– A ty, tato, lepiej byś przeprowadził reformę? – odezwała się Magda, choć wiedziała, że ojciec, ceniony adwokat, nie cierpi takich uwag.

Jednak milczał zajęty lekturą. Matka dolała sobie kawy. Z kredowych kart jej pisma wyszczerzały śnieżnobiałe zęby znane aktorki oraz żony polityków i bankowców. Zanuciła pod nosem jakąś melodię. Długie, kasztanowe włosy zalśniły w wieczornym świetle lampy. Magda popatrzyła na nie i zapragnęła znaleźć się już w swoim pokoju. Kochała włosy matki, bo jej własne były słabe, nieokreślonego, burego koloru. Rodzice obiecali jej, że po skończeniu osiemnastu lat będzie mogła je ufarbować.

Pokój Magdy. Weszła do niego po schodach. Znajdował się na zagospodarowanym poddaszu domu pod miastem, który przed trzema laty kupili rodzice. Lubiła swój pokój, bo pozwolono jej samej go urządzić. A spadzisty, skośny dach ze świetlikiem okna tworzył niepowtarzalny klimat. Tak Magda mówiła swoim nowym koleżankom z liceum, ale nie była przekonana, czy od razu jej uwierzą. Kiedy zaczęła chodzić do nowej szkoły, nie miała zaufania do nikogo. Dziewczyny co prawda wyglądały tak samo jak ona albo gorzej, ale wszędzie wyczuwała dystans, jak to w nowej grupie. Ciężko jej było w tych pierwszych tygodniach. Czasami nawet popłakiwała do poduszki. Nie wiedziała dlaczego. A raczej wiedziała, ale nie do końca. Żal jej było starej paczki z gimnazjum, pamiętała przecież, że mogli już porozumiewać się bez słów. Wystarczył głupi uśmiech i już wiedzieli. Albo jakieś słówko, wtrącone mimochodem, na przykład w trakcie nudnej lekcji.

Dlatego widok jej pokoju zawsze działał uspokajająco. Lubiła półkę nad łóżkiem, gdzie stały książki, jeszcze te z dzieciństwa. Nie mogła rozstać się z Muminkami, dziećmi z Bullerbyn i opowieściami o pięciorgu dzieciach i piaskowym ludku. Ten księgozbiór uzupełniała nowymi książkami – szkolnymi lekturami, prezentami od koleżanek lub tymi, które kupowała jej matka. O dojrzewaniu i seksie. Ładnie wydane, z kolorowymi planszami. Magda zaglądała do nich, ale nie mogła przemóc się i traktować ich na równi ze swoimi starymi książkami. Były inne, tak jak inne były rozmowy, które matka podejmowała z nią na te tematy – mówiła łagodnym, ciepłym głosem o współżyciu płciowym, o niebezpieczeństwach wynikających z przypadkowych kontaktów seksualnych, o chorobach wenerycznych i o AIDS. O AIDS zresztą Magda wiedziała prawie tyle samo, co matka, bo jedną z godzin wychowawczych w jej byłej szkole poświęcono właśnie tej strasznej chorobie.

Stanęła przed lustrem powieszonym tuż przy półce z książkami. Zobaczyła pociągłą twarz o drobnych, ściągniętych ustach i dużych, trochę podkrążonych oczach. Ojciec bał się, że Magda ma anemię. Może mam anemię, myślała teraz przed lustrem i rozpuściła włosy, które opadły ciemnymi kosmykami na blade policzki. Odwróciła się od lusterka, potem zaczęła szybko się rozbierać. Włożyła nocną koszulę ozdobioną wiewiórką chrupiącą orzech, prezent od jednej z ciotek, i szybko wsunęła się pod kołdrę. Sen nadszedł.

2

Za oknem podmiejskiej kolejki znajome widoki zmieniały się leniwie. Magda obserwowała jak co dzień chaotyczną zabudowę przykolejowych terenów. Zresztą jej obserwacja nie była ani świadoma, ani dokładna. Po prostu przebiegała wzrokiem znajome budynki i stacje, nie myśląc wcale o tym, na co patrzy. Tak było zawsze, kiedy rano jechała do szkoły. Wracała też sama. Czasami nawet całkiem późno. Ten dzień, kiedy zwolniono ich ze szkoły po wystawieniu końcowych ocen w gimnazjum, zapamięta na zawsze. Poszli wtedy do parku, a przedtem kupili piwo i wino w sklepie. Zajęli się tym koledzy. Potem siedzieli wszyscy na ławkach i na trawie, świeciło czerwcowe słońce. Magda po raz pierwszy spróbowała wtedy alkoholu. Wybrała wino. Pociągały z dziewczynami z butelki, w której pływał wciśnięty korek, a trawa robiła się coraz bardziej zielona, niebo bliższe. I twarze ludzi, których tak dobrze znała, widziała codziennie – teraz zupełnie inne, trochę fantastyczne, nierealne. Ale i bliskie, bardzo bliskie. Magda czuła, że te kilka osób siedzących niedbale i leżących na trawie połączyło coś wyjątkowego, tajemnica jakaś, braterstwo, może byli wybrani i przeznaczeni do niezwykłych czynów. Zakręciło się Magdzie w głowie. Więcej nie chciała pić. Ale kiedy wracała tamtego dnia kolejką do domu, inaczej brzmiał jej w uszach turkot wagoników, inaczej wyglądały dachy budynków, podmiejskie pola i zagajniki. Przestraszyła się nawet trochę, ale wszystko to szybko minęło. Pozostał lekki ból głowy, poczucie niepewności.

Dwie stacje od jej miejscowości wsiadła dziewczyna w czerwonych martensach. Magda zawsze ją obserwowała, bo był to rodzaj rozrywki podczas monotonnej jazdy. Sama miała buty tej samej firmy, co tamta, tylko czarne. Dziewczyna usiadła dwie ławki dalej, ale przodem do Magdy. Zaczęła wpatrywać się w okno. Nogi w czerwonych butach wyciągnęła przed siebie. Paznokcie też miała pomalowane na czerwono. Magda pozazdrościła jej, bo matka źle widziała lakier na paznokciach córki. Niby to nic złego, ale jednak Magda wolała uniknąć ironicznych spojrzeń przy kolacji, a zwłaszcza komentarzy na swój temat. O tym, co gustowne, a co nie, co nosi się w tym sezonie, a czego nie, i co na pewno będzie się nosić za pół roku. Pomysły Magdy nie pasowały do tego kanonu. Matka ulegała modom lansowanym w kolorowych pismach, które czytywała, ale Magda nie chciała jej jawnie krytykować, tak jak pozwalała sobie na to od czasu do czasu z ojcem.

Dziewczyna wpatrzona w okno przesuwała palec po srebrnej obrączce, którą nosiła na prawej dłoni. Magda wiedziała, że to różaniec. Taki sam pierścionek miała jej zmarła dwa lata temu babcia. Chyba zostawiono jej go na palcu i tak pochowano. Pogrzeb był zresztą wydarzeniem, które tak podziałało na Magdę, że na długo odechciało jej się chodzić do kościoła. Żeliwny katafalk i czterech panów w granatowych drelichach wchodzących nagle i wynoszących trumnę. Zupełnie obojętne twarze, to była zapewne ich czwarta albo piąta trumna w tym dniu. A Magda cała spłakana, bo kochała babcię i nie mogła zapomnieć, jak staruszka zawsze przygarniała ją do siebie, kiedy wnuczka tylko wspomniała, że jest jej smutno. Czasami wcale tak nie było, ale Magda domagała się babcinej pieszczoty. Siedziała otumaniona na pogrzebie, a wejście tych czterech facetów do końca zburzyło jej obraz łagodnego odejścia starszej osoby, o czym przekonywali po śmierci babci ojciec z matką.

Dziewczyna przesuwała kciukiem po srebrnych paciorkach pierścionka i ciągle patrzyła w okno. Kolejka miarowo turkotała. Ten rytm zespolił się w umyśle Magdy z obserwacją dziewczyny, przesuwaniem palca po obrączce i stukotem kół, mijanymi za szybą widokami i wzrokiem tamtej w nich utkwionym, czerwonymi butami na wyciągniętych przed siebie nogach, czerwonymi paznokciami i Magdy zamyśleniem, w którym tak dobrze było tkwić, a nawet jeszcze głębiej się pogrążyć. To wszystko stało się podróżą do szkoły, jeszcze jedną podróżą.

3

– Nie noś więcej tej torby, daj sobie spokój!

– A co? Zła?

– Aśka, nie wkurzaj mnie, przecież masz kasę, dzisiaj możemy iść do Promenady.

Magda wsłuchała się w szepty dziewczyn siedzących za nią, bo ksiądz katecheta rozpoczął właśnie kolejny ze swych niezrozumiałych monologów, do wyboru pozostało jej albo podsłuchiwanie, albo pogrążenie się we własnych myślach. Wybrała to pierwsze, ale na krótko. Szybko się znudziła. Ksiądz Marek już od miesiąca wykładał im zasady życia w chrześcijańskiej rodzinie. Magda, choć wzorem rodziców nie chodziła w niedzielę do kościoła, na lekcjach religii przesiadywała z braku lepszego zajęcia. Zawsze, myślała, czegoś się mogę dowiedzieć, no i czas jakoś szybciej popłynie. A tak co? Mam chodzić po korytarzu albo palić papierosy w toalecie? Nie paliła. Siedziała więc na religii i nie mogła przekonać się do zasad życia w chrześcijańskiej rodzinie. Przecież ja jeszcze, zmartwiła się teraz, nawet nie mam chłopaka, i czy w ogóle założę rodzinę? A może nie założę? Będę żyła w samotności, chodziła wieczorami po ulicach, upijała się winem w knajpach, wystawała pod sklepowymi wystawami, deptała po kałużach i wyła do księżyca. Tak! Wyła! To ostatnie wyobrażenie spodobało jej się najbardziej.

Ksiądz Marek siedział za biurkiem i mówił. Nie miał tu łatwego życia, o nie. Nawet dzisiaj chłopcy przed lekcją przykleili do tablicy prezerwatywę, by wystawić katechetę na próbę. Trzeba przyznać, że potrafił zachować zimną krew. Odkleił śliski przedmiot, złapał w dwa palce i podniósł do góry. Z balonika wyciekło trochę płynu. Najwidoczniej zadbano o to, by przed całą akcją wsadzić go pod kran. Klasę wypełniła cisza. Wtedy ksiądz powiedział, co to jest prezerwatywa i jakie jest o niej zdanie Kościoła, po czym wyrzucił mokrego kondoma do śmietnika. To było zaskakujące nawet dla tych, co pochodzili z katolickich rodzin i praktykowali. Pewnie liczyli na wybuch wściekłości – ksiądz Marek jednak nie dał się sprowokować.

Teraz natomiast przynudzał straszliwie i Magda raz po raz wyglądała przez okno. Patrzyła na topole i spadające z nich ciemnoniebieskie i żółte liście. Wirowały na wietrze i nie wiadomo czemu przypomniały Magdzie o rosnących przed starym domem babci drzewach, które wcale nie były wysokie, jak te tutaj. Same jabłonki, śliwy, grusze, pokurczone takie, wiekowe, ale miło było chodzić pomiędzy nimi, a czasem siadać na leżaku i gryząc jabłko, nie myśleć o niczym. Odpoczywać. Duża była w Magdzie chęć do odpoczywania, do zapominania o rzeczach dziejących się wokół. To pewnie dlatego tak przeciętne miała wyniki w tym liceum i tak nie przywiązywała do nich wagi, co wywoływało irytację ojca i gniewny grymas ust matki.

Nawet dzisiaj przy kolacji, kiedy dzbanek do kawy stał już na swoim miejscu i parował, ojciec, odłożywszy gazetę, nawiązał do przeciętnych ocen córki ze wszystkich przedmiotów.

– Piszą tu – wskazał palcem na płachtę papieru – że tylko wyedukowana młodzież będzie miała szansę na znalezienie pracy, także na Zachodzie. – Ojciec nalał sobie kawy. – A ty, Madziu, zupełnie nie zastanawiasz się nad swoją przyszłością. Co ty chcesz robić z takimi wynikami? Kim zostaniesz?

Srebrny refleks zagrał na pończosze matki, gdy podniosła nogi i ułożyła je wygodnie na stołku. Magda szukała wzrokiem znaku poparcia z jej strony, choć wiedziała, że w takich rozmowach jak ta, matka, również członkini miejskiej palestry, zawsze była po stronie ojca. Teraz też unikała wzroku córki. Dorzuciła nawet:

– Przecież możesz interesować się czymś, czego nie uczą w szkole, sztuką, kinem. Ale musisz, Magda, mieć coś swojego, własnego, pasję, która pomoże ci żyć. A tak? My z ojcem zawsze chcieliśmy studiować prawo… – poprawiła kasztanowe włosy.

– A taki Balzak był tytanem pracy. Mówił o sobie: „Jestem galernikiem pióra” – dodał ojciec.

Magda pokornie wysłuchiwała od czasu do czasu takich połajanek, a życie toczyło się dalej. Dzisiaj jednak przypomniała sobie księdza Marka i jego monologi o chrześcijańskiej rodzinie.

– Chcę mieć rodzinę i żyć… – szukała słów – żyć tak, no wiecie, po chrześcijańsku… – wydusiła z trudem i czekała na reakcje rodziców.

Ojciec popatrzył uważnie na córkę. Odstawił filiżankę na spodek i zatarł dłonie.

– No tak – porozumiewawczo spojrzał na matkę. – Mamy więc problem. Niedawno właśnie czytałem artykuł na ten temat – indoktrynacja poprzez religię. Nawróciłaś się? – spytał zaczepnie.

– Piotr, przestań… – próbowała powstrzymać ojca matka.

– Czy ty wiesz – ciągnął jednak podjęty wątek, zwracając się do córki – że te wszystkie głupoty, które wygadują w szkołach niedokształceni katecheci, pokutują potem w waszych głowach, w głowach młodzieży i jesteśmy jako społeczeństwo pośmiewiskiem dla świata? Ciemnogród! – ostatnie słowo wypowiedział głośniej.

Magda skuliła się odruchowo. Popełniła błąd, bo przecież znała poglądy ojca na temat Kościoła, katolików czy może raczej „integrystów”, bo często używał tego dziwacznego słowa. Teraz musiała do końca wysłuchać pouczeń, które znała zresztą bardzo dobrze. Że państwo powinno być świeckie, że powinno się wprowadzić specjalny podatek na Kościół, jak w Niemczech, że biskupi bez przerwy angażują się w politykę i że większość kleru to nieudacznicy i nieuki, dlatego piękna nauka Chrystusa została wypaczona, a Kościół z pierwotnym chrześcijaństwem ma niewiele wspólnego.

– I jeśli mi mówisz, Madziu – zbliżał się do konkluzji – że chcesz mieć taką rodzinę, o jakiej mówią ci księża w szkole, to mogę ci już teraz, córciu, powiedzieć, że nie będziesz szczęśliwa, bo po prostu nie będziesz sobą.

Magda dotąd z trudem powstrzymywała łzy, ale teraz pociekły z obu oczu naraz. Zerwała się z miejsca i pobiegła do swojego pokoju. Tupanie na schodach umilkło. Trzasnęły drzwi na górze.

Ojciec podniósł dzbanek i dolał sobie kawy. Matka wpatrywała się w jakiś punkt na ścianie, tuż powyżej wiszącej szafki z konfiturami domowej roboty. Wreszcie sięgnęła po kolorowy magazyn.

– Lena, a ty znowu te swoje… – powiedział sentencjonalnie ojciec i ponownie otworzył gazetę.

W pokoju Magdy panował półmrok. Nie zapaliła światła. Usiadła na łóżku i objęła głowę dłońmi. Siedziała chwilę w milczeniu, aż do czasu, kiedy łzy przestały płynąć. Nie chciała płakać. Pogrążyła się w bliżej nieokreślonym trwaniu, które przyniosło jej rodzaj ukojenia. Były w nim odblaski minionego dnia, a także dalsze wspomnienia – skraj lasu, którym lubiła wędrować, jezioro z pływającymi wodorostami i dzikimi kaczkami w szuwarach, nagrzana w letnim słońcu piaszczysta droga. To nic, że tamtego już nie ma, że tylko tli się gdzieś w zakamarku wspomnień i przychodzi w chwilach takich jak ta. To wystarczy, wystarczy.

Magda wstała i nie zapalając światła, podeszła do wiszącego na ścianie lustra. Pokój oświetlało teraz tylko światło księżyca, rozmazane na firance. Dziewczyna jak co dzień rozpuściła włosy i potrząsnęła głową. Była spokojna. Stojącą tak w nocnej poświacie, odbitą w lustrze Magdę szczelnie otaczała przestrzeń, którą wyznaczał niewielki pokój. Nie była w niej samotna. Czuła, jak z mętnym księżycowym światłem przez okno wlewa się coś jeszcze. Coś, co pozwala jej na doskonałe oddzielenie się od niepokoju, odarcie z lęków, wyzwolenie z błahostek tak silnie absorbujących na co dzień. Miała to tutaj, w swoim nocnym pokoju. Dostała za darmo i była wdzięczna. Z tym uczuciem rozebrała się i położyła do łóżka. Sen musiał nadejść.

4

Obudziła się ze wspomnieniem cukierków, które rodzice zostawili jej pewnego ranka przy talerzyku z przygotowanymi dla niej kanapkami. Pamięta, że leżały obok kartki ze skreślonymi kilkoma słowami. Podpis: mama i tata. Te cukierki, dwa w czekoladzie, to był rozpoznawalny znak, zrozumiały dla Magdy szyfr, kod, dzięki któremu przesłanie mogło trafić tylko do córki. Chociaż nie potrafiła wtedy odnaleźć w sobie uczucia wdzięczności, przecież gdzieś w niej było i może dopiero teraz pokazało się w tym płytkim, porannym śnie, tuż przed przebudzeniem.

Od rana zacinał deszcz. Na brudnych szybach kolejki raz po raz pojawiały się drobne kreski, rozmazane krople. Z sinego pola poderwało się stado gawronów. Brrr! myślała Magda, ale się dziś trafiło, nie ma co!

Dowiedziała się, że dziewczyna w czerwonych martensach to Dominika. Niemłoda już kobieta krzyknęła do niej z peronu: „Dominika, tylko bądź dzisiaj wcześniej!”. Wtedy kolejka ruszyła.

Kciuk Dominiki od razu zaczął wędrować po paciorkach na pierścionku. Spokojna, nieruchoma twarz zwrócona była ku oknu, na którym deszcz rysował swoje smugi. Oczy przymykały się w niemal równych odstępach. Pociąg turkotał. Magda obserwowała dziewczynę, poddając się bezwolnie miarowemu kołysaniu. Odwróciła wreszcie głowę ku brudnej i mokrej szybie, obawiając się, że tamta zauważy jej natarczywe spojrzenie. Nie wytrzymała długo. Dziwna siła nakazała jej znowu spojrzeć na Dominikę. A kiedy to zrobiła, zobaczyła, że oczy tamtej są utkwione w niej. Obie dziewczyny patrzyły na siebie i żadna nie potrafiła odwrócić wzroku. Oczy Dominiki były bladoniebieskie, o dużych źrenicach i pięknej, czarnej oprawie. Patrząc tak na Magdę, nie uśmiechnęła się, żaden grymas nie zmącił jej twarzy. A jednak spojrzenie wcale nie było prowokujące. Dominika patrzyła na Magdę tak, jakby ją od dawna znała i nastąpił właśnie jeden z tych uroczystych momentów, gdy dwie przyjaciółki na chwilę zamilkły po omówieniu jakiejś poruszającej sprawy.

Magda pierwsza ponownie wyjrzała przez okno. Pociąg wjechał na kładkę, po obu stronach której widoczne były rzędy starych kamienic. Nie chciała myśleć już o Dominice i jej pierścionku, o tej spokojnej twarzy i wyblakłych, niebieskich oczach. Oddała się teraz swojej ulubionej rozrywce zaglądania do mieszkań i podziwiania mebli, obrazów oraz bibliotek. Poranek był mglisty, po ulicach snuły się nocne opary, zatem w wielu pokojach paliło się jeszcze światło. Okna przemykały przed oczyma Magdy, ale i tym razem wyłowiła kilka ciekawych widoków. Mignęły żółte ściany gęsto zawieszone obrazami, tworzące atmosferę przytulności w ten pochmurny ranek, potem było mieszkanie z jasnymi zasłonami i okrągłym stołem, za którym siedzieli kobieta i mężczyzna. I jeszcze kuchnia, obwieszona mnóstwem naczyń.

Droga do szkoły biegła uliczką wysadzoną wysokimi klonami, które zaczęły nabierać już żółtych i czerwonych kolorów. Magda lubiła oglądać fasady starych kamienic z ich podtrzymującymi balkony tytanami, ozdobnymi wykuszami, oczekującą na nią co dzień tablicą z łacińskim, zatartym napisem. Dzisiaj jednak nie zwracała na to wszystko uwagi. Zaprzątał ją problem ojca i matki. Ojca i matki – w ten właśnie sposób Magda zawsze o nich myślała. Wczorajsza awantura przy kolacji nie była niczym nowym. Ojciec zawsze miał ostatnie, rozstrzygające zdanie, zawsze domagał się, by matka i Magda wyczekiwały do końca jego wyroków w błahych nawet sprawach. Na przykład czy pojechać w sobotę na zakupy, czy zostać w domu. Czy pójść w odwiedziny do ciotki, czy może odłożyć to na później. Nie wspominając już o pieniądzach. Na tym punkcie chyba zupełnie mu odbiło! Zwłaszcza że na kasę nie mógł narzekać przez całe życie. Przecież dziadkowie, rodzice ojca, zajmowali kilka pięknych pokoi w kamienicy takiej jak te tutaj; Magda pamięta jeszcze wizyty w domu pełnym ciężkich mebli i zapachu suszonych śliwek. Po śmierci dziadka i babci ojciec sprzedał mieszkanie, pozostały meble, które do dzisiaj zajmowały pokoje na parterze. Ojca duma, pieścił je co tydzień irchową szmatką. Poza tym nawet za życia babci i dziadka bardzo dobrze zarabiał. Znany adwokat, sprawy takie i takie, Magda słabo się w nich orientowała, ale czuła, że jest poważany. No i jeździł wciąż innymi samochodami. Jak to dobrze, pomyślała teraz, że już nie wozi mnie do szkoły. A matka swoim samochodem później wyjeżdża do kancelarii. Pamiętała te wspólne jazdy do gimnazjum. Ojciec i matka siedząca obok (jeszcze nie miała wtedy swojego samochodu) prześcigali się w planowaniu dnia córki. Pewnego razu ojciec przekonywał, że na długiej przerwie Magda powinna zjeść najpierw kanapkę z białym serem i szczypiorkiem, a potem dopiero z wędliną. Mówił, że to bardzo zdrowe, że wyczytał tak poprzedniego dnia wieczorem w gazecie. To już była gruba przesada i Magda z trudem powstrzymała wściekłość. Albo znowu jego uwagi kierowane pod adresem matki. Magda po prostu nie mogła ich słuchać, ale matka podejmowała grę. Iskrzyło wtedy między nimi. Chodziło o to, że ojciec uważał się za konesera spraw damskich, zwłaszcza mody. Nie było dnia, by nie ględził o spódnicach, żakietach, podwiązkach, body i pończochach samonośnych. Kiedyś Magda pomyślała nawet, że jej ojciec to fetyszysta i w tajemnicy przed rodziną jest posiadaczem kolekcji intymnych gadżetów, które lubi rozkładać i rozkoszować się ich widokiem i dotykiem. Matka lubiła sprzeczać się z ojcem, gdy ten obgadywał jakąś swoją klientkę, która do takiej sukni włożyła siakie buty, a torebkę miała jeszcze inną.

To dlatego Magda wolała podmiejską kolejkę. Patrzyła na ludzi, no i mogła obserwować wnętrza mieszkań w mijanych oknach. Niepokój na wspomnienie wczorajszego dnia wciąż domagał się swego, choć mijane przez dziewczynę wysokie drzewa przyjemnie szumiały. Matka była inna, matka potrafiła z Magdą rozmawiać, ale za bardzo się przejmowała. Tak, za bardzo. Pod wpływem gadek ojca i wiecznego omawiania artykułów z gazety ona też podchodziła do rozmaitych spraw w głupi dla Magdy sposób. Głupi, bo Magda czuła, że ta męczy się w imię jakiegoś rozdętego, wyimaginowanego obowiązku. Na przykład z seksem. Jak dobrze, że odpowiedziała Magdzie na różne pytania, te, które trapiły ją w podstawówce po obejrzeniu jakiegoś filmu, a potem gdy ból w podbrzuszu stał się comiesięcznym utrapieniem. Ale potem, chyba pod wpływem ojca, a może koleżanek z pracy, tego Magda nie była pewna, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Matka pukała do pokoju córki, wchodziła i siadała na łóżku. W ręku trzymała nowo nabytą książkę, poradnik wydrukowany na kredowym papierze. Zaczynała się męka słuchania i odpowiedzi, zdawkowych, bo Magda mimo szczerych chęci nie mogła, nie potrafiła przemóc się i rozmawiać z matką tak jak wtedy, kiedy sama ją pytała. Matka mówiła coś o chorobach, o bezpiecznym seksie, żeby Magda bardzo uważała, a przecież doskonale zdawała sobie sprawę, że jej córka przecież nawet nie ma chłopaka. A może matka uznała, że to się może stać nagle, na przykład w krzakach koło szkoły, albo, myślała Magda, że mi coś odpali i sama do kogoś pójdę… Było jej żal, było jej smutno, popłakała się. Matka głaskała córkę po głowie, tuliła do siebie i powtarzała cichym głosem: „Madziu, Madziu, wszystko będzie dobrze…”.

Magda czuła, że w matki gadkach nie chodzi tylko o uświadomienie jej już uświadomionej córki. Jakiś żal tkwił w matce, jakaś niespełniona nadzieja na coś lub na kogoś. Magda domyślała się, że może chodzić o dziecko. Jeszcze jedno, braciszka albo siostrzyczkę. Skończyły się czasy, gdy mała Magdusia marudziła, że chce mieć rodzeństwo. Ten temat już nie istniał. Czasem tylko ojciec, pochylony nad gazetą, rzucał uwagi o przeludnieniu, głodzie w Afryce i w Azji, nielegalnej imigracji za chlebem, a Magda od pewnego czasu zaczęła kojarzyć to wszystko z matką. A potem z dzieckiem, którego nie było.

I tak płynęły dni w podmiejskim domu z użytkowym poddaszem, gdzie mieścił się pokój Magdy. To pomieszczenie pozwalało jej oddzielać się na kilka chwil od świata powinności, także smutku, który coraz gęściej otaczał rodziców. Żeby jeszcze w ich wysiłkach, w ich dzikim zapracowaniu, myślała teraz Magda, był jakiś cel, zamierzenie sięgające dalej niż realizacja kolejnego „projectu”, jak z angielska ojciec zwykł nazywać swe zawodowe zajęcia. Matka i ojciec wspierali jedno drugie narzekaniem na nadmiar pracy. Był to jeden ze sposobów okazywania uczuć. A pieniędzy nie brakowało. Magda wiedziała, że jeśli nawet nie dostanie się na dzienne studia, rodzice i tak sfinansują dalszą edukację jedynaczki. Kiedyś ojciec wspomniał nawet o studiach w Anglii, bo znał kogoś z tamtejszego uniwersytetu.

Ulica, którą szła Magda, doprowadziła ją wprost do budynku liceum. Był otoczony kasztanowcami, pod nimi stały ławki. Pachniało palonymi przez dozorcę liśćmi. Magda lubiła to miejsce. Przypomniała jej się babcia, ta ze wsi, i pieczone ziemniaki z ogniska. Weszła do szkoły, ale zapach towarzyszył jej jeszcze przez kilka chwil.

5

Dzisiaj podczas kolacji było jeszcze inaczej.

– Czy nie uważasz, Leno, że to już gruba przesada. Wydajesz sumy, których zupełnie nie kontrolujesz! – ojciec modulował głos, co było jego zawodowym nawykiem. W spokojnym barytonie czaiła się groźba wybuchu.

– Ja nie kontroluję? Ja? – matka była wściekła.

– Ale to są fakty! – ojciec podniósł głos. – Czy ty wiesz, ile w tym kraju ludzie zarabiają? Za pięćset złotych pocięliby cię żyletką na plasterki! I już! – dokończył jeszcze głośniej.

Magda nie wiedziała, o jaki wydatek poszło. Może ten kaszmirowy szal? Nie, to zbyt drobna sprawa. Może przegląd samochodu kosztował nadzwyczaj dużo albo matka wpłaciła pieniądze na rzecz jakiejś fundacji, bo czasami miała podobne pomysły. Zwłaszcza od kiedy fundacjom tym zaczęły prezesować żony polityków, o których czytała w swoich kolorowych pismach.

– A twoje wydatki? No wymień je, wymień! Piotr, ja cię proszę, przestań do cholery!!! – ostatnie zdanie matka wyrzuciła z siebie piskliwym głosem.

Magda zabrała talerzyk z kanapkami i poszła na górę. Jeszcze na schodach słyszała podniesione głosy. Zamknęła drzwi, włączyła płytę z hinduską muzyką, siadła na kanapie. Wolno jadła chleb z szynką i majonezowym sosem. Potem rozebrała się, zgasiła światło i oświetlona słabą łuną padającą z okna jak co dzień stanęła przed lustrem. Brzęczał sitar, dudniły bębenki, wesoło brzęczał tamburyn. Przegięła się do tyłu, potem do przodu, spróbowała następnie tańczyć taniec brzucha, ale szybko się znudziła.

W nocy przyśniła jej się księżycowa dłoń. Wysmukła, o długich palcach, wolno poruszających się w jakimś wiadomym sobie rytmie. Dłoń wysunęła się z pięknej mlecznobiałej mgły i spoczęła na głowie Magdy. Była ciepła. Czuła, jak palce poruszają się w jej włosach, potem przeciągają po policzku i jeszcze raz, wierzchem, po drugim. Ta pieszczota wydała się Magdzie długa i niespieszna. Bardzo zapragnęła, by dłoń pozostała dłużej, by jeszcze raz dotknęła policzków, oczu i brwi. Przykryła ją więc swoją ręką, zatrzymując na twarzy. Sen trwał. Mgła to podnosiła się, to opadała, ale czułe ciepło pozostawało niezmienne. Koiło. Pozwalało trwać w pokoju i absolutnej ciszy. Potem, na oczach Magdy, z mgły zaczęły formować się kształty, nieokreślone wijące się postaci, które ciasnym kręgiem otoczyły ją, ale były za słabe i choć wyginały plazmowe ciała – nic nie mogły zrobić. Dziesiątki twarzy nabiegłymi wściekłością oczami wpatrywało się w nią, a ona stała pośrodku kręgu. Wiedziała, że dłoń je odstrasza, dlatego mocniej przycisnęła ją do twarzy. Mocniej, jeszcze mocniej i mocniej… Raptem poczuła, że ściska już tylko swój policzek, że dłoni nie ma, opuściła ją. Zaklęty krąg wokół niej zaczął wirować. Zbliżał się.

Obudziła się i spojrzała na zegarek. Po drugiej. Pokój zalany był światłem księżyca. W kuchni jest mineralna – przypomniała sobie o butelce, której zapomniała zabrać jak co wieczór do pokoju. Na wpół śpiąc, schodziła po schodach. W sypialni rodziców paliło się światło. Przez uchylone drzwi Magda kątem oka dostrzegła nogi matki oplecione wokół nagich pleców ojca. Poruszali się rytmicznie, a matka wydawała głębokie westchnienia. Ojciec kochał się w milczeniu. Musieli się pogodzić, pomyślała Magda, wspinając się z powrotem z butelką wody.

Następnego dnia mieli religię. Ksiądz Marek był w wyjątkowo złej formie. Ciągle zacinał się, zmieniał wątek, rozpaczliwie się plątał. Raz mówił o rodzinie, potem o Ojcu Świętym, potem podawał jakieś przykłady z życia swych parafian. Mętlik. W klasie szemrano. Ksiądz kilka razy starał się uciszyć tych najgłośniejszych, ale niewiele sobie z niego robiono. Większość uczniów zajmowała się swoimi sprawami, najczęściej rozmowami z płcią przeciwną. Ksiądz Marek w czarnej sutannie i ze zmęczonymi szarymi oczami tak bardzo nie pasował do kolorowej grupy licealistów, jak jeszcze nigdy dotąd. Magdzie przypominał żelaznego drwala z krainy Oz, który objawił się nagle wśród normalnych ludzi. Albo może tego stracha na wróble, wędrującego razem z Dorotką, drwalem i pieskiem Toto do krainy czarnoksiężnika. To była ulubiona książka Magdy w dzieciństwie.

– Proszę księdza – niespodziewanie głośno zapytała jedna z uczennic – jak miałam piętnaście lat, to straciłam cnotę. Czy to grzech?

Teraz dopiero zapadła cisza. Dziwny grymas pokazał się na ustach duchownego. Ni to uśmiech, ni wyraz zmieszania czy gniewu. Patrzył na dziewczynę, a potem odezwał się cichym, ale jakimś innym, nieswoim głosem.

– Proszę cię, szanuj się, dziewczyno, bo inni cię nie uszanują.

Popatrzył jeszcze na całą klasę, potem spakował notatki do czarnej teczki i bez słowa wyszedł. Magda pomyślała, że jeszcze żaden nauczyciel tak się nie zachował.

6

Ojciec uznał księdza za tchórza, matka była bardziej wyrozumiała i złożyła wszystko na karb nieśmiałości i słabego przygotowania pedagogicznego. Magda już żałowała, że opowiedziała rodzicom o całym zajściu, bo ojciec jął się rozwodzić.

– Cała literatura pełna jest przykładów tego typu – wsiadł na swego konika. – Weźmy pierwszy z brzegu – w wielkiej prozie francuskiej nie mamy postaci duchownych, którzy byliby pozytywnymi wzorami. Występują jako ciemniacy albo nie ma ich wcale. Zresztą w ogóle temat Boga został sprowadzony do swoistego getta, getta – powtórzył z upodobaniem to słowo – w którym tkwią outsiderzy i bigoci. Egzystencjaliści dokonali wyłomu, który jest już nie do ruszenia, zmienił wszystko. A już wcześniej, u markiza de Sade…

Znowu mu odbiło, pomyślała Magda i skuliła się mimowolnie na swoim krześle, ale w tym momencie interweniowała matka.

– Piotr, stop! – była zarówno poruszona stropionym wyglądem córki, jak i dbałością o jej moralność, choć Magda nie zapoznała się jak dotąd z twórczością pisarza wymienionego na końcu przez ojca. – O tym nie będziesz mówił! Przypomnij sobie za to początkowe sceny Nędzników.

I tej książki Magda nie czytała, kiedyś obejrzała film, z którego prawie nic nie pamiętała. Początku na pewno nie.

– Wyjątek potwierdzający regułę. Lena, to dziewiętnasty wiek… – ciągnął ojciec z nutą znudzenia w głosie. Przestał go interesować przypadek księdza katechety i swoim zwyczajem rozłożył gazetę, by doczytać artykuły z dzisiejszego dnia.

– Ależ, Piotr! – nie dawała zbyć się matka. – A pisarze katoliccy, a Mauriac dostał Nobla, a przecież był jeszcze ten, no ten od Adrianny…

Magda w tym momencie wybrała swój pokój i nie dowiedziała się, kto był autorem książki o Adriannie.

Następnego dnia jej klasa wyruszyła na oglądanie secesyjnych witraży w jednym z kościołów. Wykonał je sto lat temu wybitny artysta, któremu od syfilisu za życia gniło ciało. Brodaty polonista podkreślał ten fakt, chcąc za wszelką cenę zainteresować klasę swoim przedmiotem. Nie na wiele się to zdało. Teraz młodzież w nieregularnych grupkach podążała za brodaczem, otoczonym wianuszkiem gorliwych panienek-fanek, czytających obowiązkowo cotygodniowy felieton płodzony przez polonistę, poświęcony kondycji rodzimej kultury. Magda też mogła to robić, bo drukował go w gazecie czytywanej co dzień przez ojca. Ale nie czytała.

W mrocznym kościele Bóg Ojciec z kolorowych szybek groźnie marszczył brwi. Nauczyciel nawijał już dobre pół godziny, robiąc wypady w rozmaite rejony wiedzy i porównując rzeczony witraż z innymi tego typu dziełami w Europie. Od średniowiecza po modernizm. Co gorliwsi robili na stojąco notatki. Reszta ziewała z nudów. Magda też się nudziła, choć witraże jej się podobały, ale przemądrzały ton polonisty, z namaszczeniem podającego kolejne porcje encyklopedycznej wiedzy, psuł całe wrażenie. Ten facet przypominał jej ojca wygłaszającego kolacyjne tyrady po lekturze gazety.

Wreszcie miała dosyć. Ale właśnie w tym momencie nauczyciel, o dziwo, skończył i zaczął gorąco zachęcać do obejrzenia jakichś fresków w innym kościele nieopodal. Niewielka grupka podążyła za nim, większość bocznymi drzwiami udała się do pobliskiego parku na papierosa. Magda nie wiedzieć czemu została w świątyni i zaczęła leniwie po niej spacerować, popatrując od czasu do czasu na sczerniałe obrazy i podziurawione przez korniki ołtarze.

Weszła do bocznej kaplicy, potknęła się o wystającą kamienną płytę i podnosząc wzrok, zobaczyła dłoń. Była dokładnie taka sama jak we śnie. Srebrna i księżycowa. Wystawała z ciemnej ściany, dlatego odcinała się na jej tle. W dole, na żelaznym stojaku, paliło się kilka świec. Odbicia ich płomieni pełgały po srebrze. Magda nie była w stanie oderwać wzroku od przedmiotu ze swego snu.

W pomieszczeniu była jeszcze jedna osoba. Kobieta, którą Magda dostrzegła dopiero wtedy, gdy wreszcie ośmielona usiadła na jednym z krzeseł ustawionych w ciemnej kaplicy. Zaskrzypiało stare drewno. Mrok wychodził z kątów, mieszał się z kurzem pod nogami, ogarniał przestrzeń, robiło się coraz ciemniej. Kobieta podniosła się z klęczek, podążyła ku dłoni i ze czcią ją ucałowała. Uklękła raz jeszcze i przeżegnała się przed wyjściem.

Magda została sama. Zaskwierczał knot jednej ze świec, poza tym nic nie przerywało ciszy. Dłoń połyskiwała tajemniczo. Zdawało się teraz Magdzie, że nie siedzi na krześle, ale nad przepaścią, w którą może spaść w każdej chwili, kiedy tylko zechce. Jeden krok i spadnie. Kręciło jej się w głowie. Może to okres? pomyślała. Ale chyba za wcześnie. Powinien być dopiero za tydzień. Popatrzyła w górę, lecz szybko spuściła wzrok, bo beczkowate sklepienie nie dawało oparcia dla oczu. Kiedy zawroty głowy minęły, wstała i niepewnym krokiem zbliżyła się do ściany kaplicy.

Dłoń była tu cały czas. Zmieniała tylko barwę, w miarę jak świece na stojaku dopalały się. Magda wolno podeszła, stanęła całkiem blisko i przyglądała się srebrnej dłoni o wysmukłych palcach, których dotyk na swoich włosach teraz sobie przypomniała. Zapragnęła tej pieszczoty, pragnęła poczuć się jeszcze raz tak jak wtedy, we śnie, gdy dłoń spoczęła na jej głowie, a pochód dziwnych postaci zatrzymał się w bezpiecznej odległości.