Język Trolli - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook + książka

Język Trolli ebook i audiobook

Małgorzata Musierowicz

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W drugiej z kolei wydanej w nowym stuleciu odsłonie bestsellerowego cyklu, dla odmiany, śledzimy losy męskiego przedstawiciel klanu Borejków. Syn Idy, dziewięcioletni Józinek, przeżywa dziecięcą fascynację starszą koleżanką ze szkoły, Staszką Trollą. Jak to u Małgorzaty Musierowicz – jest dużo śmiechu, ale i poważnych, skłaniających do refleksji tematów. W rolach drugoplanowych bohaterowie znani z pozostałych tomów Jeżycjady i, jak zawsze mistrzowsko opisany przez autorkę, Poznań.

 

Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (416 ocen)
297
71
38
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mszatkowska

Nie oderwiesz się od lektury

cudna historia. jak zwykle pani Małgorzata Musierowicz wprowadza mnie w dobry nastrój a kolejną historię wciągam jednym tchem. w obecnych trudnych czasach, takich szybkich, konsumpcyjnych, technologicznych czasem z największą przyjemnością wraca się do takich prostych i łapiących za serce książek. wracam do lektur mojej młodości z rozrzewnieniem.
30
adrianna_zawierta

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła i poruszjąca🥰
30
Kamila201111

Nie oderwiesz się od lektury

Przy tej części najbardziej się uśmiałam. Opis próby włożenia do ust żarówki doprowadził mnie do łez.
20
Dojcia

Dobrze spędzony czas

Nowa bohaterka Staszka Trolla staje się obiektem westchnień kuzynów Józinka i Ignasia.
10
nikaiakin

Nie oderwiesz się od lektury

mistrzowskie dialogi
00

Popularność




MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

JĘZYKTROLLI

Dziwne uczucie!

W miejscu, gdzie zwykle spokojnie pracowało jego młode serce, teraz czuł ból.

Albo przynajmniej – coś w rodzaju ucisku.

Był sylwester, siódma wieczór. Siedział z tym uciskiem w piersi i toczył wewnętrzny monolog, patrząc jednocześnie na idiotyczny film z gołymi tancerkami – jednakże nikt w domu nie zwracał uwagi ani na jego odczucia, ani na jego życie wewnętrzne, ani nawet – o, dziwo! – na gołe tancerki. Józinku to, Józinku tamto – zapóźnieni rodzice stroili się przed wyjściem na bal medyka, podczas gdy ich młodsze dziecko, Łusia, marudziło, że też chce iść, a film był z chwili na chwilę głupszy.

Józef Pałys, syn Idy z Borejków i Marka, mimo ukończonych lat dziewięciu zwany wciąż jeszcze Józinkiem (doprawdy, zabójcza jest ta rodzinna siła bezwładu!), zachowywał się jak zwykle dwutorowo: siedząc przed telewizorem, odpowiadał monosylabami lub wręcz wcale, lecz jego żywa myśl wędrowała w przeszłość, ku przyczynom obecnych przypadłości sercowych.

Do takiej praktyki przywykł od dawna; monologi wewnętrzne były mu istnym wybawieniem oraz sposobem na przetrwanie. Matka miała zwyczaj przemawiać do niego w sposób ciągły, i to – jak sama twierdziła – od pierwszych chwil po jego narodzinach, a nawet grubo wcześniej. W istocie, pierwszym wspomnieniem, jakie potrafił przywołać, był dźwięk jej ostrego, nieco piskliwego głosu: matka nadawała non stop, wierząc (jak najsłuszniej), że Józinek wszystko słyszy i rozumie. Celem jej było podniesienie ilorazu inteligencji swojego pierworodnego na taką przynajmniej wysokość, jaką osiągnął jego genialny kuzyn, starszy o jedenaście miesięcy Ignacy Grzegorz Stryba. Efekt: IQ Józefa Pałysa znacznie powyżej zakładanego poziomu, przy jednocześnie występującej skłonności do rozbudowanego introwertyzmu. Porozumiewanie się ze światem zewnętrznym ograniczał Józinek do absolutnie koniecznego minimum, i to z całkowitą premedytacją. Rodzina uważała go za zajadłego milczka i chyba żywiła przekonanie, że jest trochę ograniczony – panował bowiem zwyczaj zwracania się do syna Idy nieco głośniej niż do innych dzieci, całkiem jakby niedosłyszał. Tłumaczono mu też rzeczy najzupełniej dla niego oczywiste, a także nieświadomie ignorowano go przy toczeniu ważnych rozmów (wiele się dzięki temu nasłuchał!). Ograniczony, hm? – dobre sobie! Tak to pewnie i wyglądało z boku. On się tym raczej nie przejmował. W gruncie rzeczy, to bynajmniej nie dziadek był w rodzinie najprawdziwszym stoikiem, takim, co mocny jest w myśli i czynie, nie zaś tylko w gębie!

Kiedy potoki matczynej wymowy ustawały, Józinek bywał atakowany bezwarunkowymi żądaniami, trudnymi w danym momencie do spełnienia: mama domagała się od niego odpowiedzi lub wypowiedzi, gdy tymczasem on, przytłoczony potęgą jej ekspresji, mógł jedynie milczeć jak debil. Owszem, nader szybko opanował sztukę mowy lecz, po pierwsze – z wrodzonej ostrożności wolał zbyt wcześnie tego nie ujawniać, a po drugie – w takich chwilach zaskoczenia jakoś nie mógł zaprezentować swych umiejętności i zaspokoić oczekiwań rodzicielki. W trzecim roku życia wpadł wreszcie na szczęśliwy pomysł, żeby rzucać jej na odczepnego parę słów w typowo niemowlęcym narzeczu i ten właśnie bełkocik (wskazane było upuścić przy tym nieco śliny) jakoś mamę – przynajmniej chwilowo – satysfakcjonował. Zawsze mu się zdawało, że w gruncie rzeczy nie interesuje jej, co on ewentualnie miałby do powiedzenia. Biedaczka, w swej beztrosce – skądinąd przemiłej – uciekała od istoty rzeczy, poprzestając zaledwie na pozorach kontaktu. I tak już pozostało do dziś.

W praktyce bieżącej Józef Pałys zachował swoje dawne metody, nieznacznie je modyfikując w miarę potrzeby. Mówił krótko, treściwie, zwięźle – natomiast wypracowany od lat system samoobrony kazał mu rozbudowywać się w głąb. Bogactwo leksykalne i konstrukcja jego skrywanych wypowiedzi wprawiłyby zapewne w zdumienie tę część publiczności, która żyje w przekonaniu, że dziecko – to zaledwie kawałek przewodu pokarmowego, zakończony wlotem i wylotem, a pozbawiony inteligencji, rozumu, logiki oraz poczucia humoru.

Ludzie często popełniają ten błąd! Kucając przed wózeczkiem lub cmokając nad czyjąś nieletnią główką, upraszczają swe wypowiedzi do minimum, w przekonaniu, że istota mniejsza od nich posiada także i mózg drobniejszych rozmiarów, o niedoskonałej przy tym sprawności. Nic bardziej mylnego! – zakrzyknął w duchu Józinek, przełączając się jednocześnie pilotem z Polsatu na RTL, gdzie fikały cztery naguski z piórami, jakimś sprytnym sposobem przytwierdzonymi do tyłków. – Mózgi nasze są tak samo duże, jak mózgi dorosłych! – a świeżością tkanki bijemy ich, że tak powiem, na głowę.

Ledwie to sobie powiedział, stanęła przed nim mama – ruda, chuda i wytworna, odziana w błyszczącą jasnozieloną suknię, starannie dobraną do koloru oczu.

– Józinku! – odezwała się i zaświeciła tymi oczami. – A czego ty tak nic nie mówisz?

– Mówię – odparł beznamiętnie.

– Nic podobnego, nie mówisz! Mów! Powiedz mi, gdzie są moje rękawiczki, te zielone do łokcia!

Józef Pałys, jako znakomity i inteligentny obserwator, zawsze wiedział, gdzie co leży. Dziwne, że tej jego cechy nikt jakoś nie zamierzał uznawać za wybitną, podczas gdy u rozpasanego gawędziarza Ignacego G. Stryby (tak! tak właśnie ten miągwa podpisywał zeszyty szkolne!) przejawy geniuszu widzieli we wszystkim, nawet w tym, jak bekał po obiedzie (naśladując w tym, rzecz jasna, Józinka).

– Kredens – powiedział.

– Dzięki! – krzyknęła mama i zapinając błyszczący naszyjnik, rzuciła się do kuchni.

– A mój krawat wieczorowy? – zapytał tata, wysuwając zza drzwi łazienki wąsatą głowę oraz obrośniętą na czarno klatkę piersiową.

– W lodówce.

– O!

Istny dom wariatów – orzekł w duchu Józinek. I po to właśnie są monologi wewnętrzne. Można powiedzieć „dom wariatów” i nikt się nie obrazi. Można powtarzać z udręką: Trolla, tęsknię za tobą – i nikt nie ma o tym pojęcia, toteż nie wypytuje, nie doradza, nie odradza, a już zwłaszcza – niczego nie zabrania.

I nikomu też nawet do głowy nie przyjdzie, że Józef Pałys drugiego września Anno Domini 2003 spotkał – powiedzieć to należy z całą szczerością – istotę absolutnie wyjątkową.

2

Tamtego pamiętnego, ciepłego wtorku, we wrześniu, Józinek szedł do szkoły z najwyższą niechęcią. Wyższą o wiele niż zazwyczaj. Jedyną pociechę stanowił fakt, że tego dnia już nie obowiązywał strój apelowy, złożony – tfu, tfu! – z granatowych spodni z kancikami oraz białej koszuli z krawacikiem. Ubrany po ludzku (sprany podkoszulek i znoszone szorty) Józinek stanął w drzwiach swojej szkoły i za nic nie mógł zmusić się do wejścia. Hall tego olbrzymiego gmachu, mieszczącego podstawówkę i gimnazjum, pomalowany był na kolor zwietrzałej musztardy z Dijon, a pachniał – rzecz ciekawa – także zwietrzałą musztardą z Dijon. Mętnie polśniewające ściany, obwieszone gablotkami i plakatami, a także papieroplastyką, tworzyły ponurą perspektywę, zamkniętą szybem klatki schodowej.

Józinek grzecznie skinął głową panu woźnemu, który tkwił w oszklonym boksie, na wypadek gdyby do szkoły chciał wkroczyć dealer narkotyków (obecność cichego staruszka była wielce skuteczna; dealerzy nie wchodzili nawet w progi szkoły, tylko spokojnie handlowali sobie na chodniku). W odpowiedzi uzyskał podejrzliwe, niechętne spojrzenie, więc zrobił niewinną minę i zmusił się do postawienia pierwszego kroku.

W hallu było już głośno i tłoczno. Zebrały się tu wszystkie klasy pierwsze wraz z rodzicami. Lada chwila miały przybyć i nauczycielki pierwszaków, by ich zabrać do sal lekcyjnych na parterze. Ha. Biedne dzieci, jeszcze nie wiedzą, co je czeka! – z tą myślą Józinek wszedł na piętro, gdzie od kolegów, zgromadzonych pod zamkniętymi drzwiami klasy trzeciej „f”, usłyszał, że pani jeszcze się nie pojawiła. Było to raczej normalne. W tej szkole sporo czasu traciło się na wyczekiwanie pod drzwiami; nauczyciele nie przykładali się do swojej roboty, w przekonaniu, że za takie marne grosze nie warto kiwnąć nawet palcem. Józinek szczerze popierał ich stanowisko. Niech się nie przykładają. Nie lubił tylko tego wystawania – zawsze z nudów bolały go szczęki.

Tego dnia jednak nie czekali długo. Już po dwunastu minutach od dzwonka na pustym korytarzu pojawiła się pani wicedyrektor Zajęczyk ze swoją kunsztowną fryzurą w kolorze smoły i rozdzieliwszy tłukących się bliźniaków jednojajowych o nazwisku Trojak, wydała rozkaz, by klasa natychmiast ustawiła się parami. Następnie przeprowadziła trzecią „f” na drugie piętro, do sali biologicznej, należącej do gimnazjum.

– Wasza pani nie przyszła – wyjaśniła im po drodze, sądząc widocznie, że sami tego, w swej głupocie, nie dostrzegli. – Lekcję spędzicie u mnie.

Zero zdziwienia. Nie takie rzeczy tu się widywało.

Sala biologiczna była obszerna i mieściła dwa podwójne rzędy stolików, toteż, ścieśniwszy się, gimnazjaliści mogli przyjąć trzecioklasistów bez większego trudu, a też i bez zaskoczenia.

Wicedyrektorka otarła pot spływający jej spod sztywnej czarnej grzywki (od rana było upalnie, lecz okna sali musiały być zamknięte, gdyż znajdowały się tuż nad skrzyżowaniem dwóch bardzo ruchliwych arterii).

– Trzecia „f”, uprzedzam was! – powiedziała ostro, siadając za swoim stolikiem. – Jak mi który gębę otworzy, to w nią dostanie!

Przykro było usłyszeć tę wulgarną inwokację, lecz poza Józefem Pałysem nikt raczej nie przejawił niesmaku. Trzecioklasiści ucichli posłusznie, wydobyli zeszyty od polskiego i zaczęli w nich gryzmolić to, co pani Zajęczyk napisała na tablicy: „Lekcja organizacyjna. Spis lektur” – i dalej leciały tytuły.

– Przepiszcie wszystko i żeby mi było cicho! – usłyszeli. – A jak skończycie, to przepiszcie jeszcze raz! – Zzapewniwszy im w ten sposób zajęcie, nauczycielka otworzyła dziennik i jęła odczytywać listę obecności gimnazjalistów.

Józinek też położył przed sobą zeszyt, jak wszyscy, lecz nie trudził się przesadnie w ten upał, wiedząc, że zawsze będzie mógł odpisać, co tylko zechce, od którejś ze swoich licznych wielbicielek. Nie to, żeby miał jakieś trudności w czytaniu i pisaniu – skąd! (Czytał i pisał najlepiej w klasie, nie wspominając o liczeniu). Nie lubił działać na rozkaz. Szkoła, niestety, była stworzona nie dla niego.

Zamiast pisać, zajął się obserwacją, a ta była satysfakcjonująca, bo właśnie starsi koledzy reagowali na wyczytywanie z listy obecności i można było sycić oczy pełną gamą barwnych typów. Na przykład Adamczak Manuel okazał się pryszczatym brunetem z głową oblepioną oleistymi włosami, z których pionowo sterczało siedemnaście starannie ulepionych kosmyków.

– Obecny – rzekł Manuel łamiącym się basem i opadł na krzesło obok blondynki o nieprzytomnych oczach, obwiedzionych naokoło czarną kreską. Nazywała się Bielska Barbara. Cała szkoła mówiła na nią Barbi. Józinek zdziwił się, gdy zobaczył, że siada ona nie na krześle, lecz na kolanach Manuela, zaś pani Zajęczyk udaje, że tego nie widzi.

Zajęty obserwacją, przegapił moment, kiedy ktoś zapukał i wszedł do sali. Usłyszał tylko, jak pani Zajęczyk mówi:

– A! Trolla.

Wtedy odwrócił głowę i ją zobaczył. Była pulchna i nieduża, a na głowie miała dziwaczny jasnozielony kapelusz o wysokiej główce. Tyle zauważył na pierwszy rzut oka, ale i tak już był pod wrażeniem.

– Ładnie zaczynasz pierwszy dzień w nowej szkole – wygłosiła pani Zajęczyk przykrym tonem. – Spóźnienie – dwadzieścia minut!

– Były problemy przy wejściu – wyjaśniła nowa uczennica i Józef Pałys poczuł ze zdziwieniem, że mu po plecach przebiega dreszcz. Jej głos był elektryzujący: niski, miły, mocny i jakby żartobliwy – czuło się, że wirują w nim drobiny śmiechu, jak błyszczące kryształki cukru zamieszane w herbacie. To ciepłe i aksamitne brzmienie (Józinek był na to wyczulony: ostatnio odkrył bluesa) stanowiło miłe zaskoczenie dla kogoś, kto na co dzień nękany był wrzaskiem, ochrypłymi krzykami i wulgarnym bełkotem kolegów i koleżanek. Głos Trolli brzmiał jak muzyka. Józinek poczuł, że wzbiera w nim zachwyt.

– Co takiego? – zazgrzytał mu w uchu sopran wicedyrektorki.

– Pan woźny mnie nie zna z widzenia – wyjaśniła Trolla swoim roześmianym głosem. – A że nie mam jeszcze legitymacji – najpierw przeprowadził mi rewizję osobistą, a potem wezwał dyrektora.

– Aha – nie zdziwiła się pani Zajęczyk. – To siadaj.

I Trolla posłusznie usiadła na pierwszym lepszym wolnym krześle.

Tak właśnie wkroczyła bezpośrednio w życie Józefa Pałysa, gdyż to pierwsze lepsze krzesło znajdowało się po prostu obok niego.

– Wstań! – zakrzyknęła wicedyrektor, ledwie Trolla usiadła. – Powiedz klasie, jak się nazywasz!

– Trolla – powiedziała klasie Trolla.

– Imię!

– Stanisława.

– Trolla Stanisława rozpoczyna naukę w naszej klasie. Witamy. Siadać i zdjąć kapelusz – rozkazała pani Zajęczyk i zajęła się znów listą obecności.

Trolla usiadła, lecz kapelusza nie zdjęła. Zamiast tego rozejrzała się ze zdziwieniem po sali, a zatoczywszy wzrokiem pełny okrąg, natrafiła na sterczącą tuż obok rudą czuprynę Józefa Pałysa i na jego oczy, zamglone obecnie przez zachwyt.

– Co jest? – spytała, zaskoczona.

– Zastępstwo – wyjaśnił.

– Aha.

– Trolla, nie gadać! – padło od stolika. – I zdejmij ten kapelusz, kurczę! Ale już! Czubińska Alina.

– Obecna – odezwał się głos z tyłu, lecz Józinek już tam nie patrzył. Jego wzrok utkwiony był obecnie w twarzy Stanisławy Trolli – w jej policzkach jak pączki, w jej nosie, który przypominał trąbkę motyla oraz w jej ustach o kolorze przekrojonego arbuza. Spod zielonego ronda wystawały ciemne kosmyki koloru czekolady. Nie tylko Józinkowi rzuciło się w oczy, że ona wciąż jeszcze była w kapeluszu.

– Trolla! – powiedziała wicedyrektor. – Co ja ci kazałam zdjąć!?

A Trolla nie zareagowała. Absolutnie!

Józinek siedział bez ruchu, onieśmielony, a gęba sama mu się rozdziawiała. Ta Trolla była nadzwyczajna! – bijąca od niej mieszanina niezależności i uroku sprawiła, że mu się zakręciło w głowie.

– Dziubała Piotra! – e, sorry, Dziubała Piotr! – przejęzyczyła się ze zdenerwowania pani Zajęczyk, a usłyszawszy ciężki szurgot, podniosła wzrok.

Trafił on prosto w kapelusz i wicedyrektor znieruchomiała.

– Zdjąć to! – krzyknęła i już miała dalej wyczytywać, gdy dotarło do niej, że zielone nakrycie głowy wciąż się znajduje w tym samym punkcie przestrzeni.

– Ile razy mam mówić! – wybuchnęła. – Zdejmij kapelusz!

– Ale ja nie mogę – łagodnie odrzekła Trolla.

– Co znaczy nie mogę, co znaczy nie mogę! Sorry, ale ja nie będę tolerować! – Pani Zajęczyk była już bardzo rozgniewana i słysząc znajomy ton jej głosu, gimnazjaliści wysłali nowej koleżance ostrzegawcze spojrzenia. Powinna była bez trudu zrozumieć ten zbiorowy przekaz, skoro go pojął nawet trzecioklasista. Ale ona tylko uśmiechnęła się łagodnie.

– Nie dosłyszałaś! – dała jej szansę pani Zajęczyk i Józinek nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu troszeczkę stracił pewność siebie. – W naszej szkole polecenia wykonujemy bez dyskusji!

– Ja nie dyskutowałam – zdziwiła się Trolla.

– My tu nie siedzimy w kapeluszach! – ciągnęła sprawę pani Zajęczyk.

– A ja tak – odparła Trolla pogodnie.

Pani wicedyrektor okropnie się zestresowała. Jej twarz pokryły malinowe placki.

– Zdejmij to! – rozkazała.

– Nie mogę.

– Bo co?!

– Przyjmijmy, że mam tłuste włosy – grzecznie zaproponowała Trolla.

Po klasie przeleciał chichot, ale nagle zanikł. Wicedyrektor powstała i zrobiło się zupełnie cicho. Zwłaszcza trzecioklasiści siedzieli jak zające pod miedzą.

– W tej chwili zdejmiesz kapelusz albo ci wpiszę uwagę! – powiedziała strasznym głosem pani Zajęczyk.

Trolla potarła swój okazały nos i oddała się namysłowi. Józinek dostał wypieków z przejęcia. Po chwili jego sąsiadka wydobyła z plecaka dzienniczek ucznia i ruszyła ku nauczycielce. Położyła przed nią zeszycik.

– Muszę się chyba zdecydować na uwagę – powiedziała uprzejmie. – Ja codziennie będę w kapeluszu. No co ja zrobię. Trudno – powiedziała to takim tonem, jakby jej było kompletnie wszystko jedno.

Aż wiało od niej duchem wolności.

Teraz, kiedy tak stała, widać było, jak bardzo jest niewysoka. Miała drobną sylwetkę, pulchne ręce i nogi oraz odstający kuperek. Głowa w zielonym kapeluszu wydawała się nieco zbyt duża w stosunku do reszty ciała. Trolla wyglądała jak przerośnięty krasnal. Nazwisko nadzwyczajnie do niej pasowało.

Dość długo tak stała, a dyrektorka mierzyła ją wzrokiem. Nagle mrugnęła i opuściła oczy. Wpisała uwagę do dzienniczka, a jej pióro robiło dziury w papierze.

– Twoi rodzice muszą jutro przyjść do szkoły – powiedziała.

– Nie przyjdą, niestety. Są w Monachium. I to na dłużej.

– To kto jest twoim formalnym opiekunem?

– Chwilowo chyba siostra.

– Dorosła, tak? Jest proszona na rozmowę. Jutro na dużej przerwie.

– Siostra przecież pracuje – zdziwiła się Trolla. – Będę musiała poprosić szwagra.

3

Józef Pałys kompletnie nie pojmował tych babskich uprzedzeń. Dlaczego niewinny kapelusz powodował takie emocje? Przebiegając wzrokiem po gimnazjalistach, mógł bez trudu wyróżnić osoby znacznie bardziej prowokujące niż Trolla. Oprócz Barbi i Manuela były tu przecież postacie o włosach turkusowych i malinowych, było trzech dorodnych dresiarzy-repetentów, a także paru hip-hopowców, była Guślarz Grażyna, cała jakby w żałobie, w czasie lekcji spokojnie zmieniająca tipsy z niebieskich na czarne, była też niejaka Kaczkowska z tatuażem na nerkach i brylancikiem w nosie. Ani te istoty, ani nawet Kopiec Kristal i jej znakomicie widoczne czarne stringi nie wzbudzały w wicedyrektorce takiej agresji, jak Trolla i jej kapelusz.

Niosąc spokojnie swój dzienniczek, Trolla wróciła na miejsce obok Józinka, a widząc jego zachwyconą minę, musiała się do niego uśmiechnąć, na co on, niestety, odpowiedział wyłącznie silnym rumieńcem. Te rumieńce były jego udręką. Panował nad wszystkim, ale nie nad tym przekleństwem rudzielców.

Przez dłuższą chwilę siedział, bojąc się choćby zerknąć w bok. Wreszcie się odważył. Patrzyła na niego!

Szybko odwrócił głowę, ale nagle się rozzłościł sam na siebie, spojrzał jej w twarz i głosem pogrubiałym z emocji walnął prosto z mostu:

– Jesteś super.

Uśmiechnęła się tak ładnie i miło.

– Ty też – odrzekła. – Jak masz na imię?

– Józef – wyznał niechętnie.

– O. A jak na ciebie mówią w domu?

– Tak samo! – skłamał bez namysłu.

– Po włosku to Giuseppe.

– Też źle – zauważył.

– Zdrobniale: Pepe. Mogę na ciebie mówić Pepe?

– Możesz.

Prawdę mówiąc, mogła wszystko. Nawet gdyby chciała zwracać się do niego per: głupolu – też byłby rad, że w ogóle się zwraca.

Po lekcji zadbał o to, żeby z nią wyjść, i dość szybko ją przekonał, że muszą się udać do szkolnego sklepiku. Dzięki temu manewrowi udało mu się ją usunąć sprzed oczu gimnazjalistów, zanim rzucili się ku niej ze swoimi komentarzami, zaznajamianiem się i tak dalej. Podczas gdy pani Zajęczyk pilnowała, by klasa trzecia sformowała karny dwuszereg, Józinek już zdążył dotrzeć do sklepiku i zafundować Trolli herbatę oraz kupić jej, za resztę swego kieszonkowego, świeżutką drożdżówkę (co jak co, ale drożdżówki z makiem były chlubą tej szkoły!).

Po przerwie, niestety, musieli się rozstać. Jego klasa wróciła na pierwsze piętro, by powitać spóźnioną panią, zaś Trolla poszła razem ze swoją klasą do sali gimnastycznej. Józinek był ciekaw, czy i tam będzie się upierała przy tym kapeluszu. Przypuszczał, że tak.

Zobaczył ją jeszcze tylko raz tego dnia. Po piątej lekcji pojawiła się przed gmachem szkoły. Najspokojniej wsiadła na zaparkowany przy krawężniku stary skuter z oberwanym błotnikiem i odjechała, zgrabnie i swobodnie włączając się w ruch uliczny.

To właśnie wtedy, gdy ona na tym skuterze znikała wśród pojazdów, błyskając czerwonym kaskiem to tu, to ówdzie, Józef Pałys zdał sobie sprawę, że spotkał istotę wyjątkową i że odtąd – cokolwiek by zaszło – będzie ona wywierała olbrzymi wpływ na jego życie.

Mimo że, niestety, był od niej młodszy o dobrych parę lat!

4

Kolejny dzień wrześniowy przyniósł nowe rewelacje. Najwidoczniej było tak, że samo pojawienie się Trolli w dowolnym miejscu przynosiło ciąg zdarzeń niezwykłych, które odmieniały szarą rzeczywistość i nadawały jej nowej dynamiki.

Józinek, który dobrze pamiętał, że na dużej przerwie przybyć ma szwagier Trolli, zaraz po dzwonku udał się na parter, w nadziei, że przy tej okazji ją ujrzy. W okolicy pokoju nauczycielskiego, który przylegał do gabinetu dyrekcji, pełno było zdezorientowanych i zacukanych pierwszaków, którzy stali jak słupki, zamiast sobie trochę powrzeszczeć i poszturchać się dla zdrowia. W ciemnawym hallu, za filarami, kryli się rodzice, którzy zmylili czujność pana woźnego i nie opuścili gmachu szkoły na jego wezwanie (mama Józinka zachowywała się identycznie w swoim czasie). Za załomem korytarza, przy wejściu na schody, gimnazjaliści otaczali wianuszkiem Trollę, która spokojnie pochłaniała drożdżówkę (Józinek odnotował ten fakt z zadowoleniem, uznając, że dobrze by było, gdyby jej to przeszło w codzienny nawyk – wiedziałby wtedy zawsze, gdzie jej szukać). Wszyscy z ciekawością wypatrywali szwagra, o którym Trolla zdradziła niewiele poza ogólną charakterystyką:

– Helmut jest słodki.

– Helmut? Czy to Szkop? – chciał koniecznie wiedzieć Manuel, podczas gdy Trolla, ujrzawszy Józinka, uśmiechnęła się do niego jak do starego przyjaciela i potargała mu czuprynę. – Pewnie przyjdzie w oficerkach i tyrolskich gaciach. Niech mi tu tylko nie jodłuje, bo mu zaraz odpłacę za historyczne krzywdy narodu.

– Jesteś głupi – powiedział odważnie Józef Pałys.

– To będzie miły blondynek – spodziewała się Barbi. – O takiej niewinnej germańskiej urodzie.

– Wy jak sobie chcecie, ale ja się stąd nie ruszam – rzekł groźnie Manuel.

– Ja też nie – włączył się ze zdenerwowaniem chudzielec w okularach. – Nie mogę dopuścić do nacjonalistycznego skandalu.

– Może chcesz się ze mną spróbować na rękę? – zapytał drwiąco Manuel.

– Raczej na głowę.

– Słabizno ty.

Wszystko to działo się w czasie, gdy Trolla zajęta była wymianą zdań z Józinkiem. Przyznała mu całkowitą rację co do drożdżówek i przecząco odpowiedziała na pytanie, czy czerwony skuter jest jej własnością. Oświadczyła, że należy on do jej drugiego szwagra, Franza.

A tymczasem, schodami i korytarzami, w górę i w dół, wędrowali uczniowie i uczennice, nauczyciele i nauczycielki, panie sprzątaczki, pani pedagog i pani pielęgniarka szkolna. Wreszcie zauważono wylęknioną postać rodzicielską, lecz okazało się, że to fałszywy alarm: na rozmowę przybywał właśnie tata zbuntowanej gimnazjalistki, tej, co to podczas uroczystej inauguracji roku szkolnego, w czasie transmitowanego przemówienia pani minister edukacji narodowej, dostała ataku śmiechu i nie mogła się uspokoić, a także nie chciała wyjaśnić, co ją tak śmieszy.

Nagle jednak w polu widzenia pojawił się sam pan dyrektor, który szedł bokiem, z głową dziwnie wykręconą w tył. Zaraz za nim w podobny sposób kroczyła para uczniów. Wreszcie w mrokach hallu zamajaczyła jakby kupa pakuł; rychło rozpoznano w nich wspaniałe dredy. Cała bujna ich masa pokrywała głowę i barki chudego, wysokiego Murzyna, który – przyodziany w powiewne, żółte, czerwone i zielone szaty – kroczył właśnie korytarzem, a na ręce niósł śliczne brązowe dziecko w zielonej bluzeczce.

– To niemożliwe – wyszeptał Manuel.

A jednak musiał to być właśnie wyczekiwany przez wszystkich Helmut, bo Trolla uśmiechnęła się na jego widok i zasalutowała mu z daleka, on zaś pomachał jej szerokim gestem. Podszedł zaraz do drzwi pokoju nauczycielskiego i mocno w nie zapukał. Niedostępny z zewnątrz gabinet otwarto i wychyliła się z niego siostra katechetka, zaś do uszu podsłuchujących dotarło grzeczne zapytanie, wypowiedziane z doskonałą dykcją, potężnym, aksamitnym i soczystym basem:

– Proszę siostrę, czy szczeka pani Zajączek?

Głos ten wypełnił, zdawało się, całą przestrzeń budynku. Takim głosem zdobywa się wielkie sale koncertowe, nawet bez użycia mikrofonów. Takim głosem bez trudu podbija się serca kobiet, a także – budzi zawiść w duszach młodych mężczyzn, którzy mimo najszczerszych chęci wciąż jeszcze dysponują tylko altem.

Wicedyrektor Zajęczyk wyskoczyła ze swego gabinetu jak kukułka z tyrolskiego zegara.

– Kto to? Kto to? – zakukała w popłochu.

– To ja, proszę panią Zajączek. Pan Helmut „Scratch” Oracabessa. Dzieńdobry, dzieńdobry.

Wicedyrektorka milczała, jakby doznała wstrząsu.

Pan Helmut „Scratch” Oracabessa skinął trzykrotnie głową, po czym troskliwie rozpiął dziecku bluzeczkę.

– Nie pocić się trzeba – pouczył je, po czym na powrót zwrócił się do wicedyrektorki:

– Czy pani wywobabczyni naszej Stachny? Stachny Trolla? – dopytywał się, zdejmując zarazem z czarnych loczków dziecka jasnozieloną czapkę z daszkiem. – Czy pani Zajączek chciała widzieć szwagiera?

Wicedyrektorka przycisnęła obie dłonie do szyi.

– Tak, proszę pana – odrzekła słabo. – Jest taka sprawa, że Stanisława…

– Yes taka sprawa, żes tanisława – powtórzył radośnie pan Oracabessa. – Yes taka sprawa, żes tanisława – kiwając się łagodnie na boki, zaczął lekko wystukiwać rytm, uderzając dłonią o ścianę. Dziecko natychmiast podchwyciło ten rytm, wybijając go panu Oracabessie na głowie. – Yeah, yeah, yes! Taka sprawa, żes tanisława! Oh, man, przepraszam – przeląkł się nagle, widząc minę pani Zajęczyk. – Nic się nie stało?

– Nic – warknęła wicedyrektor.

– Pani Zajączek utopi w łyżce dziegciu – zażartował pan Oracabessa, a zerknąwszy na twarz wicedyrektorki, dodał wyjaśniająco: – Idiom.

– Proszę?… – nie zrozumiała pani Zajęczyk. – Cóż, jest taka sprawa, że…

– …Stanisława – podpowiedział jej usłużnie pan Oracabessa, rozdziawiając wielkie usta w szerokim uśmiechu życzliwości.

– …Stanisława… – Pani Zajęczyk zrobiła się czerwona, po czym nabrała powietrza, które uszło z niej po chwili w długim, powolnym jęku. – Ona… ach, ona nie chce zdjąć kapelusza! Na lekcjach!

Pan Oracabessa wyraźnie oczekiwał dalszego ciągu, lecz ten nie nastąpił. Wobec tego uśmiechnął się dobrotliwie.

– Tak, ona nie zdejma. Nie zdejma kapelusza, yeah.

Zapadła cisza.

Po chwili ogólnego milczenia i bezruchu pan Oracabessa poczuł się zakłopotany.

– A to jest zupełnie mała córeczka Jagienka Oracabessa. Powieś ładnie dzieńdobry, dzieńdobry.

– Dzieńdobry, dzieńdobry – odezwała się cicho Jagienka i – zawstydzona – ukryła uśmiechniętą buzię na ramieniu ojca.

– Ma uczulenie na truskawek – wyjaśnił on. – Dostała wysypek na całe ciałko. Jak ja zobaczyłem, ciarki mi przeszły koło nosa. Idiom.

Pani Zajęczyk milczała, tłamsząc sobie oburącz szyję i wlepiając oczy w swego rozmówcę.

– Teraz ja pojadę do poradni de – dorzucił zachęcająco pan Oracabessa, a kiedy wicedyrektorka nadal nie miała mu nic do powiedzenia, przyjął to z pogodą i wykonał niski ukłon, nie wypuszczając z objęć Jagienki. – Dziękuję – powiedział. – Zrób ładnie „pa, pa” do pani wybowabczyni – polecił Jagience.

Jagienka, wciąż kryjąc buzię, zrobiła „pa, pa”. Wicedyrektor Zajęczyk odpowiedziała jej tym samym.

– Ja nie wierzę, że to widzę! – wyjęczał zachwycony Manuel.

– Cicho! – syknęła Barbi.

Pan Oracabessa uśmiechnął się szeroko, krzepiąco, po czym skłonił głowę i z godnością oddalił się ku wyjściu. Nagle coś sobie przypomniał i wykonał kilka kroków z powrotem.

– Nigdy! – zagrzmiał z daleka do pani Zajęczyk, która znów się chwyciła za szyję. – Żadnej truskawki we wrześniu! Sypane! Woła o pomstę na puszczy!

I już bez zwłoki, energicznie, ruszył w kierunku hallu.

Rzucili się do okien, przez które ujrzeli niebawem, jak pan Oracabessa majestatycznie opuszcza budynek szkoły. Za nim, jeszcze przez parę metrów, pomykał czujny pan woźny, śledząc dziwnego przybysza zza krzaczków.

Przed budynkiem, pomiędzy samochodami nauczycieli, stała duża żółta furgonetka – zdezelowany ford transit o zardzewiałej karoserii, na oko – lata osiemdziesiąte. Na boku miała zielony napis STUDIO NAGRAŃ GREEN SCRATCH, objęty czerwoną ramką. Pan Oracabessa wsadził Jagienkę na tylne siedzenie, troskliwie zapiął jej pasy, wsiadł sam – i pojechali.

5

Wszystkie te wydarzenia przemknęły teraz przez głowę Józefa Pałysa z szybkością wprost zawrotną, pomiędzy numerem czterech golasek z piórami na tyłkach a występem gołej pieśniarki z piórami na głowie. Retrospekcja nie zrobiła mu dobrze – posmutniał. Zdał sobie sprawę, że przez trzy miesiące od poznania Trolli tylko czterokrotnie miał okazję z nią porozmawiać. Owszem, widywał ją codziennie w tym jej zielonym kapeluszu – uśmiechała się do niego zawsze, była dla niego wyjątkowo miła i wichrzyła mu czuprynę nad czołem – jednak nie tego wyłącznie oczekiwał po ich znajomości. Raz jeden pozwoliła mu się odprowadzić – i to nie do domu, a do jakiejś poradni w śródmieściu. Kiedy indziej spotkał ją w szkolnym sklepiku. Zagadnięta, wyjaśniła, dlaczego nie jada regularnie tych pysznych drożdżóweczek: stałaby się na pewno potwornie gruba, już teraz ma skłonności do tycia, powiedziała z westchnieniem. Kiedy gorąco zaprzeczył, puściła do niego oko i oświadczyła, że jest słodki.

I tyle.

W listopadzie, kiedy tęsknota go prawie całkiem zeżarła, Józinek odszukał Trollę podczas dużej przerwy i pragnąc doprowadzić do chwili zwierzeń, wmanewrował ją w kąt podwórka. Niestety, była już wtedy zbyt popularna: natychmiast odnalazł ich ten gimnazjalista w okularach i zażądał, by Trolla jeszcze na tej przerwie pokazała się w redakcji szkolnej gazetki, bo trzeba zrobić korektę. Tuż przed Gwiazdką wreszcie, podczas szkolnego opłatka, Trolla odnalazła Józinka sama, wskutek czego omal nie uleciał ze szczęścia pod sufit. Przeszła całą wielką salę, pełną ludzi, by złożyć mu życzenia!

– Wszystkiego najlepszego na Święta, przyjacielu – powiedziała wesoło i przełamali się opłatkiem. – Taki zawsze jesteś dla mnie miły… Masz! Prezencik dla ciebie. – Potargała mu włosy nad czołem i odeszła. A on, wzruszony, patrzył za nią jeszcze przez chwilę, obserwując, jak zielony kapelusz znika w tłumie, po czym opuścił wzrok na upominek.

No, cóż. To był wielki lizak owinięty kolorowym papierem.

Omal nie wyrzucił prezentu do kosza. Zreflektował się jednak, zabrał go do domu – a tam, otworzywszy paczuszkę, znalazł w niej czerwone paskudztwo z napisem LOVE wykonanym z białego cukru.

Postawił lizaka w wazoniku, na swoim biurku, gdzie stał do dziś. Bo co można zrobić z czymś takim? A w ogóle, trzeba trzeźwo oceniać każdą sytuację. Gdyby treść napisu choć trochę odpowiadała prawdzie, Trolla z pewnością postarałaby się z nim zobaczyć w czasie ferii świątecznych. Ale nie. Nie miała takiej potrzeby.

W tym punkcie swoich rozmyślań Józinek wyprostował się nagle, gdyż przeszyła go świadomość, że do tej pory trwał w błędzie: czuł się przez Trollę opuszczony! – a przecież ona nawet nie znała jego nazwiska, nie mówiąc już o adresie! Nigdy go jej – idiota skrajny – nie podał! Nie dał jej także swego numeru telefonu. A to przecież w takich sprawach rzecz elementarna!

Może Trolla oczekiwała jakiejś reakcji na ten prezent z napisem LOVE. Może powinien był natychmiast pójść za nią, spytać o jej telefon, umówić się jakoś… a on nic. Kretyn. Stał bez słowa i się gapił.

Nic dziwnego, że sobie poszła.

Biedna!

6

Pełen przepychu obraz sylwestrowych szaleństw, z piórami, golaskami i schodami, zgasł nagle, wyłączony bez uprzedzenia (potwornie irytujący zwyczaj mamy!), a w zamian dał się słyszeć jej apodyktyczny głos. Żądała, by Józinek zbierał manatki, i to w tej sekundzie, bo oni z tatą już wychodzą.

– Zabierz sobie zabawki, czy co tam chcesz, na górę – dorzuciła w pośpiechu, poprawiając rude loki upięte w ciasno skręcony koczek na czubku głowy. – Łusia weźmie wasze szczoteczki i piżamy.

Oczywiście. Piżama jest, jak wiadomo, najbardziej stosownym strojem na noc sylwestrową. Boże, Boże. Cały świat się bawi, kąpie się w szampanie, przypina sobie pióra do tyłków i odpala petardy. Bawią się dzisiaj wszystkie ciotki i wujowie, bawi się mama z tatą, choć mają na głowie wielki kłopot w postaci zadłużenia szpitala, i nawet najgłupszy trzecioklasista ma dziś z pewnością plany imprezowe – tylko Józef Pałys, jak ostatnie niemowlę, musi iść do łóżka najpóźniej o dziesiątej! Gdybyż im chociaż – jemu i Łusi – pozwolono zostać w łóżkach własnych, dałoby się wytrzymać. Można by się pogapić w telewizor albo puścić sobie Matrixa na wideo, albo wejść do sieci i pisać życzenia do różnych kolegów, albo, udając dorosłego, wziąć udział w dyskusji na jakimś forum. Ale skąd. Sylwestra mieli spędzić u dziadków, piętro wyżej. Superfrajda, rzeczywiście. Dziadek będzie bez końca gadał po łacinie, a babcia zasiądzie przed swoim laptopem i nie będzie można z nią słowa zamienić. Od Gwiazdki nie upieczono tam pewnie żadnych nowych ciast, a więc do jedzenia będzie tylko ten podeschnięty makowiec oraz twardawe kawałki świątecznego piernika. Trzeba będzie znosić mięczakowatą obecność Ignacego G. Stryby. Z pięć razy padnie pytanie, czy dzieci umyły zęby (obsesja babci). I zamknie się je na koniec w pokoju bez telewizora.

– Jakieś zastrzeżenia? – spytała mama, mierząc go bystrym, zielonym oczkiem. Chuda, umalowana chyba zbyt kolorowo, wystrojona, stała z rękami wspartymi o biodra i zdawało jej się, że wszystko wie.

– Skąd – lakonicznie odparł Józinek. Nic by nie dało wykładanie swoich obiekcji. Zawsze, ale to zawsze, ta kobieta stawiała na swoim.

Zaprowadziła jego i Łusię do mieszkania dziadków na wysokim parterze, uprzednio zamknąwszy na siedem spustów drzwi sutereny. Tata, tłumiąc ziewanie i starając się nie okazywać, jak bardzo nie chce mu się iść na bal, ruszył uspokajać czekającego już taksówkarza.

Mama zawsze przesadzała, we wszystkim. Zostali przekazani babci w taki sposób, jakby istniały tysiączne obawy co do ich bezpieczeństwa, zdrowia i równowagi umysłowej – choć przecież oboje, od zarania życia, bywali u dziadków kilka razy dziennie, a często i w nocy (jak się ma rodziców lekarzy, człowiek nie zna dnia ani godziny).

Te ostrożności sprawiły, że Józinek zjeżył się wewnętrznie, choć na pozór zachowywał niezmącony spokój. Mama coś wyczuła. Cała w migoczących zielonych cekinach, pachnąca z daleka magnolią, zamarła, z jedną wytworną nogą na stopniu, wpijając w syna spojrzenie ostre i przenikliwe.

– Kochanie, czy ty coś knujesz? – spytała.

– Nie – odparł zgodnie z prawdą. Niczego nie knuł. Był tylko rozgoryczony i pełen sprzeciwu.

Szczerze mówiąc, dopiero to pytanie nasunęło mu myśl, że można by coś ciekawego zaaranżować.

– No, bawcie się dobrze – wkroczyła energicznie Babi. Objęła Józinka, marudzącego na progu, i wciągnęła go do ciepłego przedpokoju.

A tu – proszę. Przyjemna niespodzianka. Postarali się jednak o nieco akcesoriów balowych! – wokół widniały, porozwieszane dość nieumiejętnie, kolorowe serpentyny, lampioniki i różowe girlandy z bibuły. Wszystko to jednakże nie tylko nie przesłaniało regałów wypełnionych setkami zakurzonych książek, lecz przeciwnie, wzmagało wrażenie kompletnego bałaganu. Baloniki dyndały z sufitu lub kiwały się smętnie, pozatykane za albumy o sztuce, zaś w kuchni, pod oknem, stała jeszcze choinka, ozdobiona pamiątkowymi cackami, wykonanymi przez kolejnych członków rodziny na różnych etapach ich życia. Na czubku, jak zawsze, wisiał anioł o wielkich stopach i błędnym uśmiechu, a sznury pradawnych lampek rozwieszono tylko tam, dokąd dosięgnąć mógł dziadzio. Za to od lampy nad stołem zwisały, niby baldachim, nowe światełka, kupione przez wuja Grzesia. To był stary i naprawdę wielki stół z jasnego drewna, zawsze wyszorowany do czysta i bardzo przez wszystkich lubiany. Wygodnie się przy nim jadło, wygodnie rysowało, czytało albo gadało. Podarowała go babci jej dawna opiekunka Gizela, która była bardzo dobra i kochana. Czasem, kiedy Babi o niej mówiła, mimo woli głaskała ten stół, jak człowieka.

Teraz cały blat był zastawiony. Pachniało dobrym żarciem. Były tu smażone kiełbaski i sałatka z majonezem, pepsi, truskawkowy koktajl oraz fura bułeczek z cebulką. Były też francuskie gniazdka z wiśniami i bitą śmietaną. Niestety, początkowy entuzjazm nieco w Józinku przygasł, gdy okazało się, że on i Łusia nie są bynajmniej jedynymi biesiadnikami. Przy stole roiło się już od kuzynów płci żeńskiej i męskiej, a głowy ich lśniły i mieniły się wszystkimi odcieniami jednej barwy – od złocistorudego i marchewkowego, poprzez miedziany, rdzawy, aż po przynajmniej dwie odmiany koloru kasztanowego. Były tu wszystkie młodsze dzieci wszystkich trzech sióstr mamy, a więc: Ania, córka cioci Patrycji – powolna, czerwonolica grubaska, oraz jej pulchna siostrzyczka Nora. Był też i Szymon, syn cioci Natalii, ze swoim małym bratem Jędrkiem (dziadek mówił o nich: „ja się nie boję Braci Rojek”) – siedzieli milcząco, obaj rumiani, szeroko otwierając zdziwione szare oczy. Do kompletu brakowało dorosłych kuzynek, Róży i Laury, lecz ciocia Gabrysia i tak była reprezentowana przez ich przyrodniego brata Ignacego Grzegorza. Jako jedyny spośród usadzonej za stołem gromadki był on bladym, ulizanym brunetem. W tym barwnym, ognistym, rumianym towarzystwie Ignacy G. Stryba wyglądał jak kukułcze jajo i taki też miał, zdaniem Józinka, charakter.

Z małego radia babci płynęły spokojne tony skrzypiec i altówki – jak zwykle słuchano tu muzyki poważnej, przeciwko czemu Józinek bynajmniej nie oponował, choć osobiście wolałby posłuchać dzisiaj Rammsteina. Muzyka babci miała jednak klasę, stare kawałki Mozarta czy Vivaldiego same wpadały człowiekowi w ucho, choć trudno było pogodzić się z faktem, że ci twórcy wkładali sobie na łeb peruki i nosili atłasowe spodenki z koronkami.

Babi, urodzona w jakiegoś zamierzchłego sylwestra, miała też jutro imieniny (Melania), więc kolacja rozpoczęła się od urodzinowo-imieninowego toastu, wzniesionego przez dziadka, a spełnionego rzekomym szampanem (babcia zrobiła go z wody gazowanej i syropu borówkowego). Józinek wypił ten dziwaczny płyn z czystej uprzejmości; był przywiązany do babci. Ta dowcipna kobieta była wprawdzie dość popędliwa (doskonale pamiętał, jak piecze klaps wymierzony jej sękatą dłonią w młode pośladki), lecz jednocześnie nikt w rodzinie nie był równie bystry i pojętny jak ona. Józinek miał niezbitą pewność, że to właśnie Babi rozumie go najlepiej, i to w dodatku bez słów! Nie wykluczał też możliwości, że jest jej ulubionym wnuczkiem, do czego ona nie przyznaje się, powodowana poczuciem sprawiedliwości (miała przecież, oprócz niego, jeszcze ich ośmioro). Skąd więc czerpał tę pewność? – cóż, z różnych drobnych wydarzeń. Tuż przed Gwiazdką, na przykład, zdarzyło mu się przypadkiem podsłuchać rozmowę babci z ciocią Gabrysią. Siedział był właśnie na sedesie, jak zwykle przy tej okazji pogrążony w długiej, refleksyjnej lekturze komiksu, gdy w kuchni, przyległej do łazienki, one dwie jęły ustalać sprawę ewentualnej operacji migdałków drogiego Ignacego Grzegorza.

– Nie obraź się, Gabrysiu – usłyszał stanowczy głos babci – ale najpierw chyba musisz sprawić, żeby Ignaś nie histeryzował na widok białego fartucha. Podczas badania – cóż, myślałam, że się spalę ze wstydu. Zesztywniał, zrobił się siny i krzyczał wniebogłosy. To nie Józinek, który zachowuje się jak mężczyzna w każdej sytuacji.

Oczywiście.

Prawdę mówiąc, niezbyt często zaglądał do lustra, bo i po cóż miałby robić coś tak głupiego, ale nazajutrz po tej rozmowie, będąc z mamą w aptece, z zaskoczeniem zauważył w zwierciadlanej tafli odbicie barczystego, rosłego chłopca o mocnej szyi i kwadratowym podbródku. Kiedy ostatnio – doprawdy wcale nie tak dawno temu! – tkwił przed tym samym lustrem, był zaledwie pyzatym bobasem w spacerowym wózku, wielki łeb kiwał mu się na cienkiej szyjce, a z ust dobywały się bąbelki. Pamiętał, jak bardzo go wtedy zezłościło, że mu tak obwisa ta tłusta fałda pod brodą! Obecnie – nic z tych rzeczy; śmiało mógł oczekiwać niedalekiego już dnia, gdy wreszcie zacznie się golić, a ostrze brzytwy (tak, w grę wchodziła wyłącznie brzytwa!) z chrobotem będzie się przesuwać po twardych szczękach i grubej szczecinie. Tata mówił o nim „mały atleta”, kiedy wieczorem, po zwykłej serii wspólnych skłonów, pompek, przysiadów oraz boksowania, udawali się pod prysznic. Tata miał rację. Jak zawsze, zresztą.

Proszę! – teraz Babi wzniosła toast, uśmiechając się do dziadka i mówiąc:

– Za Gizelę. Cieszyłaby się, widząc dziś ten tłumek! – Ale ponieważ żadne z wnucząt, poza oczywiście Józinkiem, nie słuchało jej toastu, zabrała się za najmłodszych, karmiąc ich, ocierając oplute bródki i zapaćkane usteczka, wreszcie podając im takie rzeczy jak banany, kleiki i biszkopty.

Józinek spokojnie przysunął bliżej misę pełną sałatki jarzynowej i przeniósł sobie na talerz kopiastą porcję. Zapachniało rozkosznie kiszonym ogóreczkiem. Uwielbiał te babcine sałatki! Ta była z kukurydzą i chrzanem – brawo, Babi!

– Smakuje ci, Józinku? – spytała babcia, patrząc z drugiej strony stołu, jak on zajada.

– Tak – odrzekł krótko. Sałatka była rewelacyjna, podobnie zresztą jak kiełbaski – tłuściutkie i chrupiące, ale po co miałby bezustannie strzępić gębę. Przecież i bez tego babcia odgadła, że on jest zachwycony.

Pakując do ust połowę bułki, sowicie posmarowanej musztardą, spojrzał poprzez stół, ponad dzbankami, półmiskami i paterami. Uśmiechnięta Babi nalewała właśnie rzekomego szampana do małych kieliszeczków od likieru, żeby napiły się i najmłodsze dzieci. Jej niebieskie oczy lśniły wesoło w szczupłej, pomarszczonej twarzy. Była jak zwykle potargana, siwe włosy fruwały wokół jej głowy, a na szyi migotało malutkie złote serduszko. Józinek sam nie wiedział, kiedy i dlaczego puścił do babci oko – zdumiał się i nawet speszył, gdy odpowiedziała mu łobuzerskim mrugnięciem.

Teraz powstał dziadek, odbijając łysiną wszystkie światła i światełka. Zadzwonił widelcem w szklankę, lecz cisza nie zapadła. Mimo uroczystej okazji dziadzio ubrany był jak co dzień w swój rozwleczony sweter z wygodnymi, dużymi kieszeniami, w których miał różne książki, listy i gazety, a nawet wycinki. Największa i najgrubsza z książek, napisana po grecku, założona spłaszczonym opakowaniem po kroplach do uszu Otinum, leżała przy jego nakryciu, całkiem jakby dziadek zamierzał dziś także czytać przy jedzeniu.

– Silentium, silentium!1 – zawołał, sięgając znów po kielich. – Wzniosę teraz kolejny toast.

1 Cisza, cisza (łac.).

Wszystkie dzieci, nawet te, które były jeszcze we wczesnej fazie rozwoju i musiały siedzieć na stosach słowników oraz encyklopedii, wzniosły także swe puchary, kieliszki i kieliszeczki.

– Pijmy zdrowie naszej ukochanej! – zakrzyknął dziadek, jak zwykle zadziwiająco podobny do cocker-spaniela.

– Każdy swojej? – upewnił się Józinek.

Przy stole zapanowała nagła cisza, tylko mała Nora głośno mamlała ciasteczko. Dziadkowie przyglądali się Józinkowi z czymś w rodzaju miłego zaskoczenia. Ignacy Grzegorz zrobił buzię w ciup i skromnie spuścił oczęta. Pozostałe dzieci gapiły się w Józinka maślanymi oczami bez wyrazu.

– Miałem na myśli naszą ukochaną Milę Borejko, moją małżonkę, a waszą babcię – wyjaśnił dziadek. Odchrząknął i z zainteresowaniem zerknął na Józinka, dorzucając: – A ty?

W umyśle Józefa Pałysa coś zaiskrzyło.

– Też – odparł, po czym wzniósł swój kielich w kierunku babci, jednocześnie skłaniając z powagą czoło. Była zachwycona.

Co mu szkodziło.

I tak myślał o Trolli.

Tylko o niej. Przez cały czas.

Ciekaw był, czy ona choć raz pomyślała dziś o nim.

– Yh!-yy! Y!-H-h-h! – zastękała nagle gruba Ania, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Dzieci kończyły kolację. Ignacy Grzegorz, poprawnie złożywszy sztućce, pogrążył się w dyspucie z dziadkiem (tematem były dziś pieśni Horacego).

Józinek spojrzał na kuzyna z niesmakiem. Jak to można, psiakrew, będąc facetem już dziesięcioletnim, mieć taką miękką buzię i słodkie usteczka, i oczka jak migdałki, i czółko wypukłe z loczkiem… ohyda. Nigdy, nigdy, odkąd sięgnął pamięcią, nie mógł się z tym miągwą normalnie pobawić. Koledzy mu zazdrościli, że ma w tym samym domu, piętro wyżej, własnego kuzyna w zbliżonym wieku. Nikt nie chciał wierzyć, kiedy Józinek opowiadał, jak wygląda zabawa z tym kuzynem. Rozpacz i dno. Ani piłka, ani rower, ani huśtawka, ani hulajnoga nie wchodziły w grę. Ani lego, ani autka, ani mały inżynier, ani rolki, ani jojo, ani nawet mały lekarz. Nawet nie młynek lub warcaby! – bo to, jego zdaniem, gry nie dorównujące szachom. Miągwa dobry był tylko w słówka lub w kalambury. Nie wiadomo, dlaczego cała rodzina padała plackiem z zachwytu, ilekroć ten młody geniusz coś powiedział, choć przecież dziadzio mówił mniej więcej to samo, tyle że mądrzej i więcej. Ostatnio przeklęty lizusek zaczął masowo wkuwać łacińskie sentencje, dzięki czemu na dobre zmonopolizował uwagę dziadka.

Nie było to bardzo sprawiedliwe, ponieważ i Józinek przyswoił sobie – najzupełniej mimo woli, wyłącznie drogą nasłuchu – to i owo z łaciny. Ale gdy przed paru laty rzucił od niechcenia zasłyszany zwrot „Feliks Kupa” – wszyscy wybuchnęli wariackim śmiechem. Ciekawe, dlaczegóż to w jego ustach zwrot ten zabrzmiał tak zabawnie, kiedy zaś powiedziała to2 ciocia Natalia – wszyscy z powagą i aprobatą kiwali głowami. Niech się wypchają, żadnych więcej łacińskich powiedzonek. O nie. Nie on. Nigdy.

2 Felix culpa – Szczęśliwa wina (św. Augustyn) (łac.).

Milcząc, pomógł babci sprzątnąć ze stołu niebieskie kubki, talerzyki i półmiski, podczas gdy dziadek i Ignacy Grzegorz, pogrążeni w rozmowie, udawali, że nie dostrzegają tej przyziemnej krzątaniny. Z jednego spojrzenia babci Józinek zrozumiał, że ona docenia jego postawę. I to mu właśnie najzupełniej wystarczało.

– Y! yyy! H! H! – stękanie kuzynki Ani zagłuszyło Mozarta i wszyscy nareszcie na nią spojrzeli.

Czerwona jak wiśnia, z wytrzeszczonymi oczkami, biedna grubaska siedziała bez ruchu, wywalając język, na którego końcu sterczał, jak czapeczka na krasnoludku, wąski i długi kieliszek do likieru.

– Aniusiu – rzekł dziadek stanowczo. – Co ty wyprawiasz? To nieelegancko wylizywać resztki. Zwłaszcza z kieliszków. Chcesz być dziewczynką o prawdziwie ostrym języczku? Cha, cha. Doprowadź się do porządku, bo jeszcze ten kieliszek się stłucze.

– Y Y Y Y Y! – dała do zrozumienia kuzynka Ania, pokazując niepewnym gestem, że polecenie dziadka jest niewykonalne.

– Przyssało jej się – powiedział z zainteresowaniem Szymon.

– Na samym dnie kieliszka – wtrącił swobodnie Ignacy G. Stryba – wytworzyła się, jak sądzę, próżnia. Natura horret vacuum3, jak wiemy, toteż wciśnięty w głąb czubek języka uległ zassaniu.

3 Natura nie znosi próżni (łac.).

– Doskonale, Ignasiu – pochwalił go dziadek. – Rozumujesz logicznie.

Cóż, pomyślał Józinek, dokładnie taką samą ilość logicznego rozumowania zawarł w swej wypowiedzi Szymon. Pierwszy też wyciągnął wnioski ze swej obserwacji. Ale to nie jego chwalono. O, doprawdy, trudno było o wyraźniejszy dowód, że opakowanie bywa ważniejsze od zawartości. Domowi intelektualiści najwidoczniej cenili obfite gadanie, nie zaś logiczne spostrzeżenia, a tym bardziej – czyn.

– Aniu! Dość tej zabawy, to niebezpieczne! – przestrzegła Babi.

– Kieliszek jest zbyt kruchy – przekonywał Anię dziadek. – Twój język może spłynąć krwią.

Z oczu grubaski trysnęły łzy, a z krtani dobył się rozpaczliwy skrzek. Jednakże jej skłębione uczucia rozumiał tylko Józinek: biedaczka bała się nawet dotknąć kieliszka, gdyż nieźle ją nastraszono. Na wszelki wypadek rozczapierzyła paluszki obu rąk i usztywniła nogi.

Cóż było robić. Józinek bez słowa pospieszył jej z pomocą. Ujął kieliszek za nóżkę, ostrożnie pociągnął – i nic. Bez skutku. Kieliszek, jak przyklejony, tkwił na wystawionym języku kuzynki, ona zaś wrzasnęła – głucho i okropnie.

Teraz i Józinek lekko się wystraszył. Odskoczył w tył, a Ignacy Grzegorz oczywiście wydał z siebie szydercze prychnięcie.

– Ach! Nie można zdjąć?! – Babcia zrozumiała nagle grozę sytuacji. W jednej chwili znalazła się przy wnuczce i przystąpiła do działania. – Na Boga, coś ty narobiła – narzekała, kręcąc ostrożnie kieliszkiem, co sprawiało, że oczywiście skręcał się i język Ani. – Och, faktycznie. Ani drgnie.

– Nożem! – podsunął jej Józinek.

Grubaska zawyła strasznie, a z jej oczu siknęły strugi łez.

– E! E! E! – zaczęła protestować, tupać nogami i odpychać babcine dłonie.

– Jak to: nożem?! – zdenerwował się dziadek. – Chłopcze, o czym ty mówisz? Czy dobrze rozumiem, że chcesz jej obciąć koniec języka?

Dom wariatów, pomyślał Józinek. Spojrzał na wzburzone, pociągłe oblicze dziadka, na jego brązowe oczy lśniące zgrozą, i z trudem pohamował wybuch śmiechu.

– Nie – odparł.

– To po co ci nóż?! – Pienił się dziadek, stukając kościstym palcem w blat stołu, tuż przed jęczącą Anią.

– Pokażę – rzekł krótko Józinek. Nie ma co się wdawać w rozwlekłe dyskusje, w dzielenie włosa na czworo czy ustalanie strategii. To dobre dla teoretyzujących mózgowców. Ktoś natomiast musi tu być praktykiem i zacząć po męsku podejmować decyzje.

Ujął tępy nóż stołowy o zaokrąglonym czubku, drugą ręką chwycił podstawę kieliszka i skierował ostrze do jego wnętrza.

Ania zawyła, babcia krzyknęła ostrzegawczo, a dziadek złapał się za głowę. Lecz Józinek dobrze wiedział, co robi. Delikatnie wsunął ostrze pomiędzy mięsisty język a szklaną ściankę, aż czubek noża stuknął o dno kieliszka. I po prostu wpuścił tam powietrze! Reszta okazała się zupełną fraszką: psyk! – i już. Ania wybuchnęła na odmianę głośnym śmiechem, przeplatając go łzami ulgi, zaś dziadkowie jednocześnie usiedli na stołkach.

– Co tu się dzieje? – Do kuchni wpadła teraz kuzynka Laura, która dotychczas ukrywała się przed dziećmi w zielonym pokoju. Dziadkowie zaczęli na wyścigi opowiadać jej, co zaszło, Jędruś podkręcił radio tak, że ryknęło niczym megafon, a Nora z radości wczołgała się na stół. Tymczasem Józinek przyglądał się kuzynce z niedowierzaniem. Co ona z siebie zrobiła?!