Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W nowej powieści Kurkowa realizm przeplata się z nadrealnością i znika granica między tym, co prawdopodobne a tym, co nieprawdopodobne. Nad śródlądowym Lwowem latają mewy i unosi się zapach morza. Dawni hipisi spotykają się z byłym kapitanem KGB na Cmentarzu Łyczakowskim przy grobie, w którym złożono nadgarstek amerykańskiego gitarzysty rockowego. A po wyludnionych w nocy starych uliczkach rozpędza się gruchot wynajmowany przez mężczyzn pragnących się wyleczyć z bolesnej przypadłości…
Swoją nową książkę napisał na prośbę mera Lwowa. Opowiada w niej o dzisiejszych zwykłych mieszkańcach tego niezwykłego miasta ze skomplikowaną historią, które było i jest jednym z najpiękniejszych i najbardziej tajemniczych miast na mapie Europy. Bohaterami powieści są osoby autentyczne, z którymi autor się zaprzyjaźnił podczas pobytu we Lwowie, z którymi spędzał czas w licznych przytulnych kawiarenkach, albo jeździł na peryferie. Ale jako postacie powieści uczestniczą w nieprawdopodobnych sytuacjach. Na równi z nimi bohaterem powieści jest miasto ze swoimi ulicami, placami, budynkami, o których nie można powiedzieć, że są tylko tłem wydarzeń…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Rozdział III
Wilgotne powietrze, przenikając do wnętrza opla przez minimalnie opuszczoną szybę, musnęło policzek Tarasa. Obudził się. W półśnie natychmiast sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął zapracowane tej nocy złote. Włączył światło. Oczy skierowane na ściśnięte w ręku banknoty zaczynały go piec. Głowa chyba całkiem otrząsnęła się z drzemki, ale ręce i nogi jeszcze go nie słuchały. Zasnął na siedząco, a ciało nie lubi snu w takiej pozycji. No i tak się odpłaca. „Trzeba by się rozruszać” – pomyślał. Przeciągnął się, podniósł oparcie fotela. Włączył silnik.
„Do domu za wcześnie, jeszcze sąsiada obudzę – zdecydował. – Wymienię lepiej złote i posiedzę sobie do szóstej w kafejce internetowej”.
Spojrzał na zegarek. Pół do piątej.
Reflektory oświetliły mgłę, przebiły ją na jakieś czterdzieści metrów. Taras chrząknął zadowolony, że mgła rzednie. Obok szarego opla zaczęły powoli przepływać domy ulicy Szpitalnej.
Jakżeż miał dość tej jesieni! Deszcz, mgła. Wprost jak w Londynie, w którym nigdy nie był. Do lata daleko. A jak by było dobrze znaleźć się wśród lata, w cieple. Wykąpać się w morzu albo rzece...
Taras się skrzywił, autentycznie ubolewając. I komu przyszło do głowy, żeby wybudować to cudne miasto tak daleko od morza? Gorzej – daleko od wody! Ląd i ląd, najbliższa plaża dopiero w Winnikach, ale tam w lecie nie ma gdzie stopy postawić. Może wyjechać? Przenieść się do Odessy? Odessa to też piękne miasto, i do tego nad morzem!
Przed nim po prawej pojawił się przystanek tramwajowy, obok którego stał murowany budyneczek oferujący jakże ważne dla każdego mieszkańca usługi, o czym informowały dwie skromne tabliczki: „Zegarmistrz” i „Wymiana walut”. To oczywiste, że w nocy nikt nie naprawia zegarków, za to w okienku kantoru paliło się jaskrawe żółte światło. Pod to okienko przy ulicy Iwana Franki podjeżdżał trzy, cztery razy w tygodniu. Rzecz jasna, jeżeli miał robotę. Czasami i z tydzień nie miał powodu podjeżdżać. Wtedy nie pozostawało mu nic innego, jak tylko siedzieć w domu, czytać książki czy gazety i błądzić po internecie.
A przecież mógłby tak samo wygodnie i bez specjalnych wymagań mieszkać w Odessie, też na pierwszym piętrze. Tak samo jak tu, we Lwowie. Nie miałby nawet nic przeciwko temu, gdyby tam, w tym wyimaginowanym odeskim domu, tak samo skrzypiały drewniane schody i była taka sama przedziwna akustyka. Co tam! Najważniejsze, żeby było morze! I dookoła ludzie! Jak będą ludzie, znajdą się klienci, a to pewny zarobek. Najważniejsze to znaleźć w Odessie złe drogi. Żaden problem! Na pewno nie ma w kraju takiego miasta, w którym nie dałoby się znaleźć jezdni z kocimi łbami! I chwała Bogu!
Taras zatrzymał się przed kantorem. Nie wyłączając silnika, wysiadł z samochodu. Podszedł do oświetlonego okienka. Przez lekko zaciemnioną szybę z wycięciem u dołu do bezpośredniego kontaktu z klientami mógł dostrzec sympatyczną dziewczynę – nocną pracownicę całodobowego kantoru wymiany walut. Nie wiedział, kto tu pracuje w dzień, bo jakoś nie miał okazji korzystać z tych usług za dnia.
– Dobrej nocy! – Taras uśmiechnął się, patrząc jej w oczy i wsuwając przez wycięty w szybie otwór uczciwie zarobione złotówki.
– Dobrej. – Kiwnęła głową.
Ręką w białej ażurowej rękawiczce zachodzącej pod rękaw czerwonego swetra i chyba sięgającej aż do łokcia zgarnęła banknoty.
Taras widział, jak obraca każdy w palcach.
– Proszę. – Wysunęła przez wycięcie hrywny.
– Czy nie jest pani zimno? – zapytał trochę żartem, zatrzymując wzrok na cienkich paluszkach ukrytych pod rękawiczkami.
– Niech się pan nie martwi – odpowiedziała. – Ja tu mam ogrzewanie.
Taras się skupił i rzeczywiście usłyszał ciche buczenie.
– A ja myślałem, że zaproszę panią na kawę... gdyby pani było zimno.
– Jak mi będzie zimno, sama się wproszę! – odcięła się zadziornym głosikiem.
Już podchodząc do samochodu, obejrzał się na moment. Nie widział stąd twarzy dziewczyny, bo mocne światło lampy z okienka biło po oczach.
Postawił opla pod swoim domem na Piekarskiej i poszedł do najbliższego klubu interaktywnego.
Słabe, tajemnicze oświetlenie podkreślało zapewne, że jest to przybytek otwarty całą dobę i że nie cieszy się nadmierną popularnością. Kilka stolików z komputerami, z lewej goła lada baru, z prawej lodówka ze szklanymi drzwiczkami, za którymi stały rzędy butelek piwa, coli i wody. I – ani żywej duszy.
– Hej! – niezbyt głośno zawołał Taras.
– Co jest, kto tam? – zachrypiał zza baru męski głos.
Taras podszedł bliżej, zobaczył chłopaka, zaspanego, z pomiętą twarzą, w rozciągniętym swetrze.
– Co potrzeba, internet? – zapytał młody sennym głosem.
– Nie, najpierw piwo, potem kawa.
– Kawy nie ma, jest piwo. Pan se weźmie z lodówki.
Taras wziął butelkę. Podał chłopakowi. Tamten otworzył, wyjął czystą szklankę
– Włączyć panu internet? – zaproponował.
– Włącz. – Taras wzruszył ramionami.
Chłopak wyszedł zza baru, usiadł przy komputerze. Monitor się rozjaśnił, pojawił się obraz.
– No jest, pan siada! – Chłopak ustąpił miejsca Tarasowi.
Taras ulokował się w boksie. Po bokach jego osobistą przestrzeń ochraniały drewniane przegródki.
Monitor oświetlał mały pulpit z klawiaturą i myszą lepiej niż jakakolwiek lampa. Taras odsunął klawiaturę. Nalał piwa do szklanki. Nadpił. Potem wyjął z kieszeni chińskiej granatowej kurtki tulejkę po granulkach homeopatycznych. Otworzył. I ostrożniutko wysypał na stolik ze dwadzieścia malutkich kamyczków. Jedne ciemniejsze, inne jaśniejsze, ale wszystkie szare. Łyknął jeszcze raz piwa i zaczął te drobinki przesuwać palcami.
– Nie masz lupy?! – krzyknął w stronę baru.
– Nie – odpowiedział chłopak. – Długopis, papier mam, ale lupy...
– O, to daj mi kawałek papieru! – poprosił Taras.
Chłopak przyniósł mu czysty arkusz formatu A4.
Taras zsunął ręką wszystkie kamyczki na białe tło papieru. Zrobiły się bardziej widoczne.
– Co to jest? – spytał, zatrzymując się za plecami klienta, pracownik całodobowej kawiarenki internetowej.
– To? – Taras się odwrócił. – To są kamienie lecznicze – zażartował.
– A na co pomagają?
– Jeszcze nie wiem, trzeba przeprowadzić parę eksperymentów...
Chłopak, odchodząc, obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
Taras wypił piwo do końca i starannie zsypał z kartki kamyczki z powrotem do tulejki, zakręcił ją, włożył do kieszeni.
Zapłacił i wyszedł.
Mgła zaczynała już się unosić nad Lwowem, jakby same ulice wypychały ją do góry.
Zaskrzypiały drzwi wejściowe. Taras spojrzał na stopnie, z których każdy, jak klawisz rozstrojonego fortepianu, wydawał nieprzewidziany dźwięk. Piąty był najgłośniejszy, najbardziej przenikliwy. Ten właśnie budził sąsiada z parteru – pamiętliwego Jerzego Ostrowskiego, byłego fryzjera, byłego łaziennego, byłego introligatora i byłego ochroniarza w markecie. Teraz można było o nim mówić po prostu „były”. Nigdzie nie pracował, ale pił regularnie, a jak się już upił, szukał rozmówców, z tym że wyłącznie trzeźwych. Podpity do pijanych nigdy się nie zbliżał – bał się. Może chciał takim zachowaniem podkreślić, że też jest niebezpieczny, jak się upije. Ale trudno by było w to uwierzyć. Miał w sobie coś łagodnego i kociego. Nawet kiedy się awanturował z Tarasem z powodu hałasu, po wyrazie jego twarzy, szczupłej, o subtelnych, szlachetnych rysach, było wyraźnie widać, że potrzebuje współczucia i czułości i że to właśnie ich brak pcha go do awantur.
Taras przekroczył piąty stopień i pokonawszy dziesięć następnych, znalazł się przed swoimi drzwiami.
Z cichego tranzystorka łgarczyka[7] stojącego od niepamiętnych czasów na kuchennym stole rozległ się hymn Ukrainy.
– Szósta – Taras ziewnął. – Czas się kłaść. Kto się z hymnem kładzie, temu Pan Bóg daje!
Taras od czasów szkolnych starał się nie rzucać słów na wiatr. Również tym razem – powiedział i już po pięciu minutach leżał, próbując podliczyć, co mu Pan Bóg dał za tę minioną roboczą noc? Co i ile?
Rozdział IV
Przez otwarty lufcik, oprócz chłodnej wilgoci, do mieszkania Tarasa doleciał dzwonek przejeżdżającego niedaleko tramwaju. Ale Taras spał słodko. Śnił mu się Żyrinowski, wulgarny i bezpardonowy, który, co dziwne, mówił po ukraińsku, stwierdzając całkiem słusznie, że „Ukraina powinna sięgać od morza do morza! Jeszcze zmoczymy swoje ukraińskie czoboty w Oceanie Indyjskim!”. I przyśniło mu się, że śpi, widzi tego Żyrinowskiego, a sam w płytszej warstwie snu, jakby bardziej kontrolowanej przez świadomość, myśli, że Ukrainie potrzebni są tacy Żyrinowscy, swoi, ukraińscy do szpiku kości. I niechby byli zdeklarowanymi demagogami czy nawet skończonymi idiotami, ale służyliby wiernie narodowi ukraińskiemu, ucząc czujności i objaśniając dogłębnie pojęcie „wróg ojczyzny”. Oprócz tego jeszcze coś ubocznego na temat Żyrinowskiego i Ukrainy kołatało mu się w sferze spraw nieprzemyślanych i niedopowiedzianych. Było obecne i jakby swędziało, wymagając uwagi, jak swędzi miejsce ukłute przez komara. Może potrzebował jeszcze ze dwudziestu minut snu, żeby zrozumieć, doczekać wyjaśnienia tego czegoś nieprzemyślanego do końca. Ale właśnie rozległ się dzwonek u drzwi, z całą fizyczną mocą zaskoczenia wstrząsając ciałem śpiącego właściciela mieszkania. Zanim znikły, konkret i skomplikowany sen zlały się w jedno.
Otworzył oczy. Dzwonek już ucichł, ale zdążył przebić jego słuch na wskroś, echo dzwonka dźwięczało w powietrzu i w głowie. Taras na nikogo nie czekał, więc do drzwi mógł dzwonić tylko sąsiad z dołu. Ale z jakiej racji? Przecież pamiętał wyraźnie, jak omijał piąty stopień schodów. Jego powrót do domu nad ranem nie mógł obudzić sąsiada. Chyba że ten w ogóle nie spał.
Taras włożył biały frotowy szlafrok, skreślony z inwentarza hotelu George przez znajomego łaziennego, wsunął stopy w klapki i ruszył w stronę drzwi, nastrajając się na umiarkowaną grubiańskość, która miałaby skrócić do minimum kontakt z sąsiadem. Szczęknął zamkiem i otworzył drzwi ozdobione śladami poprzednich zamków, zamkami zepsutymi i dwoma zamkami jeszcze podporządkowującymi się kluczom.
Przed nim stała Oksana, stara znajoma, w długim szarozielonym płaszczu. Na twarzy – wieczny uśmiech, za którym może się kryć wszystko: od zjadliwości i zniecierpliwienia po nastrój radosny i promieniejący. U jej stóp leżała duża torba bazarowa zapięta na suwak.
– Co, nie spodziewałeś się? – spytała zdziwiona, przyglądając się jego frotowemu szlafrokowi z wyszytym czerwono napisem „George” na kieszonce na piersi.
– Nie – przyznał Taras, nie ruszając się z miejsca.
– Co stoisz? – Uśmiech zniknął z ust Oksany. Wskazała wzrokiem torbę. – Bierz i nieś! Tylko ostrożnie!
W kręgu ich wspólnych znajomych słuchano Oksany. Nie żeby komenderowała czy decydowała, co kto ma robić. Po prostu, mimo że była aktorką, miała naturę reżysera.
Taras podniósł torbę i zaraz poczuł jej ciężar. Cofnął się z nią do pokoju. Oksana zamknęła za sobą drzwi. Zdjęła płaszcz i powiesiła na haczyku wieszaka, zrzuciła botki. Znalazła sobie kapcie i weszła do pokoju.
– No, niechże cię ucałuję! Za uszy wytargam później!
Wyciągnęła ręce do Tarasa, który zdezorientowany stanął przy stoliku.
– Co to, moje urodziny czy co? – spytał sam siebie. – Który dziś mamy?
Oksana się roześmiała.
– W dowodzie zobacz który! Osiemnasty września!
– O rany! – zdziwił się Taras.
I zaraz się znalazł w silnych rękach Oksany. Ciepłymi obcęgami dłoni ścisnęła jego skronie i przyciągnęła głowę do swoich ust.
– No, najlepsze życzenia z okazji urodzin, Tarasku! – powiedziała i pocałowała go najpierw siarczyście w usta, potem jak dziecko w czółko i policzek.
Uwolniwszy głowę solenizanta, rozejrzała się dookoła.
– Nic nie rozumiem – powiedziała. – A szampan co, w lodówce?
Wbiła w solenizanta wymagające spojrzenie.
– Ja zaraz, pięć minut... – wyjąknął Taras. – Tylko się przebiorę. Właśnie w porę wymieniłem pieniądze!
Rzucił szlafrok na rozścieloną wersalkę, wciągnął spodnie i sweter.
– Sekundę! – krzyknął już od drzwi.
Drzwi się zatrzasnęły. Zaskrzypiały, jakby krzycząc, stopnie pod jego nogami.
Oksana usiadła na krześle. Jej uwagę zwróciło ledwie słyszalne bzyczenie od strony zasłoniętego podwójnym tiulem okna. Podeszła, o mało się nie potykając o swoją ciężką torbę, odsunęła tiul i na szerokim parapecie zobaczyła domowej roboty inspekcik z pleksiglasu, w którym rosły okrąglutkie kaktusy bez kolców, ogrzewane od góry trzema cienkimi podłużnymi jarzeniówkami.
Tak się zajęła oglądaniem dziwnych łysych kaktusów rosnących w plastikowych jakby klockach, że nie usłyszała, jak skrzypnęły drzwi i wszedł Taras z reklamówką w ręku.
– No już, mamy szampana! – zawołał radośnie.
Szybciutko wyjął ze starego kredensu dwa kieliszki. Wyłożył z reklamówki pokrojone już w sklepie wędliny i ser.
– Czekaj, a prezent?! – powstrzymała go Oksana. – No, chodźże tu!
Pochyliła się, bzyknęła suwakiem i rozsunęła brzegi torby.
Najpierw wyjęła i wręczyła solenizantowi małe puste akwarium.
Taras przykucnął obok. Postawił akwarium na parkiecie. Zdziwiony śledził jej ruchy, ze wzrokiem skupionym na torbie, jakby Oksana miała zaraz, niczym sztukmistrzyni, wyciągnąć z niej za uszy olbrzymiego królika.
– Masz i rozłóż pięknie na dnie! – Podała Tarasowi sporą foliówkę z morskimi kamykami.
Nastrój Tarasa powolutku stawał się coraz bardziej świąteczny. „No, świetna jest – pomyślał o Oksanie. – Nie może bez niespodzianek!”.
Następnie, po morskich kamyczkach, wyciągnęła z torby sześciolitrową plastikową butlę z niezbyt przezroczystą wodą.
– Specjalnie nad jezioro do Winnik pojechałam – wyjaśniła pochodzenie wody. – Widzisz, ile przez ciebie moja czeburaszka[8] się najeździła! Wylewaj, tylko ostrożnie!
Taras napełnił akwarium wodą, a tu pojawił się już następny worek foliowy, też z wodą, tyle że całkiem przezroczystą, w której kołysały się wodorosty w plastikowych brązowych minidoniczkach.
– A tę wodę też tam? – zapytał na wszelki wypadek.
– Można!
Akwarium w oczach napełniało się życiem. Solenizant zanurzył trzy doniczki z wodorostami i długie liście podobne do piór zakołysały się w poruszonej jego rękami wodzie.
Z torby wychynęła kolejna foliówka z czystą wodą, w której nierówno, krótkimi zrywami pływały czerwono-niebieskie egzotyczne rybki, jedne nie mniejsze od małego palca, drugie – nie większe od wskazującego.
Po chwili akwarium było wypełnione nie tylko wodą i kamykami, ale i niezwykle ruchliwym życiem.
– No, teraz nie będziesz tu taki samotny! – powiedziała Oksana, patrząc z dumą na swój prezent. – Jak ci się podoba?
– Nie mam słów! – Taras zdumiony pokręcił głową. – Tylko gdzie to najlepiej postawić?
– Jak to gdzie? – zdziwiła się ofiarodawczyni. – Na parapecie masz akurat dosyć miejsca! Obok kaktusów.
– Chciałem tam postawić jeszcze jeden inspekcik... Może na parapecie w kuchni?
– Właśnie tam najlepiej dać inspekcik – odparła zdecydowanie Oksana. – Kuchnia to nie jest miejsce dla żywych rybek! Mogłyby cię źle zrozumieć!
Taras się roześmiał.
– To one mogą rozumieć ludzi? – zapytał z leciutką uszczypliwością.
– Nie wszystkich. Ale takich jak ty mogą. Jeżeli będziesz je normalnie traktował. Zresztą to bardzo pożyteczne rybki! Nawet sobie nie wyobrażasz! Mogą ci uratować życie! Sprzedawca mi powiedział.
– Ojej! – Taras uśmiechnął się szeroko, a Oksana zauważyła, że rano jeszcze nie mył zębów.
– Jak się będziesz śmiać, to następnym razem podaruję ci tubkę pasty Colgate!
Taras zrozumiał aluzję i zacisnął wargi.
– Ten rodzaj mieszka w japońskich jeziorach i przewiduje trzęsienie ziemi! Kumasz? Jak tylko zaczną zakreślać na powierzchni ósemki, natychmiast wybiegaj na dwór!
Taras nic nie powiedział. Spoważniał. Wpatrywał się w czerwono-niebieskie rybki, które zgodnie i spokojnie oswajały się z nowym środowiskiem wodnym.
– Co, ty też wierzysz, że niedługo będzie trzęsienie ziemi?
– Wierzę czy nie, ale trzeba być przygotowanym! Ile już o tym pisano! Góry są przecież tak blisko! No, stawiaj rybki na parapet i nalewaj szampana!
Taras ostrożnie podniósł akwarium z podłogi, odsunął podwójną tiulową firankę i opuścił je na prawo od inspekciku.
– A po co ty golisz kaktusy? – spytała stojąca za jego plecami Oksana.
– One tak wyglądają! Z natury są łyse. To Lophophora williamsii, czyli pejotl. Niezwykłe kaktusy! Z ich pomocą Aztekowie i Majowie kontaktowali się ze swoimi bogami. Kiedyś ci opowiem.
Jak tylko Taras wystrzelił szampanem w wysoki sufit, od którego natychmiast odpadł kawałeczek sztukaterii, w przedpokoju rozległ się długi dzwonek do drzwi.
– Ożeż...! – wyrwało się Tarasowi. – A to skurwiel! Koniecznie musi zepsuć taką chwilę!
– Kto to?
– Ech, sąsiad! Wiesz, niechcący nadepnąłem piąty stopień... No, kiedy poleciałem po szampana... A on z tego powodu zawsze się piekli.
Taras ruszył w stronę przedpokoju.
– Zostań tutaj – powstrzymała go stanowczo Oksana. – Ja sama.
Zobaczyła w drzwiach mężczyznę w dresie, z okropnie pomiętą twarzą i rozczochranymi, lekko kędzierzawymi włosami. Pod pytająco-wymagającym spojrzeniem Oksany jego początkowo gniewna mina zaczęła znikać i zmieniać się w przepraszającą.
– Przyszedł pan złożyć Tarasowi życzenia urodzinowe?
– Ja? – Nachmurzył się na samą myśl o tym. – A co, to dzisiaj?... Tak, tak, oczywiście!
– A gdzie flaszka? – spytała Oksana, spuszczając wzrok na splecione dłonie sąsiada.
– Flaszka? – zapytał, nie będąc w stanie się skupić w tej niespodziewanej sytuacji. – Butelka... wódki?
– No właśnie, butelka wódki! – przytaknęła Oksana. – Niech pan przyniesie! Czekamy! Prawda, Tarasie? – Obejrzała się.
Dało się słyszeć niepewne „aha” gospodarza.
Sąsiad zszedł po skrzypiących schodach na dół, do siebie.
– Zostawię otwarte drzwi! – krzyknęła za nim Oksana. – Tylko szybko!
Rzeczywiście za jakieś pięć minut zjawił się z butelką wódki w ręku. Miał na sobie niewyprasowany brązowy garnitur, a na bosych stopach – kapcie. Na różowawej koszuli, byle jak wepchniętej do spodni, sterczał krótki szeroki krawat w kolorze zielonym.
– Prosimy, prosimy! – zawołała Oksana z pokoju.
Sąsiad podreptał przez przedpokój i zatrzymał się w drzwiach.
Przy okrągłym stoliku siedział już solenizant ze swoim gościem. Trzy napełnione szampanem kieliszki zapraszały do natychmiastowej akcji.
Sąsiad usiadł na wolnym krześle, postawił obok butelki szampana flaszkę wódki i spojrzał pytająco na kobietę o władczym spojrzeniu i nieznoszącym sprzeciwu sposobie mówienia.
– Jeśli można – odezwał się – nazywam się Jerzy Ostrowski...
– Można. – Oksana kiwnęła głową i wyciągnęła rękę po kieliszek.
– Byłem fryzjerem i mógłbym pani doradzić...
– Potem, potem – przerwała mu Oksana i wskazała wzrokiem Tarasa. – Teraz toast na cześć solenizanta!
– Tak, tak. – Pan Jerzy wziął kieliszek. – Wszystkiego najlepszego! Po sąsiedzku życzę zgody... miłości – tu skierował wzrok na Oksanę – szczęścia i przede wszystkim, żeby były pieniądze... No.
Toast odprężył solenizanta, otumanionego niespodziewanym zamieszaniem wokół jego urodzin.
Trzy kieliszki znalazły wspólny punkt styczny nad stolikiem pokrytym żółtym lnianym obrusem, na którym zachowały się ślady dawnych uroczystości. Z kieliszka solenizanta prysnęło kilka kropli szampana wprost na plasterki salami.
– Dziękuję! – Taras kiwnął głową. – Jestem bardzo wzruszony. – Jego spojrzenie, spotkawszy się z oczami sąsiada, całkiem poważnie potwierdziło sens tych słów.
Sąsiad wypił szampana jednym haustem. Obserwujący go solenizant zrobił to samo. Tylko Oksana zachowała się skromniej – jej kieliszek był jeszcze prawie pełny. Taras sięgnął po szampana.
Oksana w skupieniu otworzyła butelkę wódki.
– Mój tata – powiedziała, przenosząc wzrok z gospodarza na sąsiada – kiedy był w wojsku, przyrządzał z przyjaciółmi koktajl Zorza Północna i nic, ale to nic nie bolało.
– A co to za koktajl? – zainteresował się Taras.
– Do pół szklanki szampana wlewa się pół szklanki wódki.
Pan Jerzy się wzdrygnął.
– To ja już chyba pójdę – powiedział cicho, zatrzymując spojrzenie na butelce wódki w ręku Oksany. W oczach miał czułość i tęsknotę.
– Nie, nie może pan tak szybko odejść! To nie po sąsiedzku! – zaprotestowała Oksana milszym głosem.
Sąsiad pochylił głowę jak skazaniec. Popatrzył na Tarasa.
Solenizant nalał sobie i sąsiadowi po pół kieliszka szampana, a Oksana dolała im po drugiej połówce wódki.
– Musi mi pan coś obiecać – zwróciła się pod koniec tego niedługiego przyjęcia do pana Jerzego.
– Co? – spytał nie bez obawy, ściskając w ręku pusty kieliszek.
– Niech pan przypomina Tarasowi, że on teraz nie mieszka tu sam! – poprosiła.
Sąsiad z niejakim lękiem rozejrzał się po pokoju, potem przeniósł wzrok na Oksanę.
– Dobrze...
– Niech mu pan przypomina, że rybki trzeba karmić codziennie. I trzeba się umówić z administracją, żeby naprawili schody.
– Ja im już sto razy mówiłem, a oni żądają pięćdziesięciu hrywien! – wyrwało mu się z typowym dla niego oburzeniem.
Oksana w milczeniu sięgnęła po portmonetkę i wyjęła pięćdziesiąt hrywien.
– Oksana! Coś ty! Ja mam! – Taras, z twarzą odbijającą już całą złożoność działania wypitego koktajlu, uniósł rękę. Jego palce mocno ściskały banknoty, które wyjął z kieszeni dżinsów.
– Ależ ja... – Pan Jerzy przebiegł oczami od pięćdziesiątki w ręce Oksany do zmiętych dwudziestek w ręce Tarasa. – Ja załatwię!
Ostrożnie wziął od Tarasa trzy dwudziestki, skinął głową na pożegnanie i poszedł.
– Pozmywać? – zapytała Oksana.
– Daj spokój, ja sam!
– No dobrze! Ja też pójdę, mam coś do załatwienia! Nie zapominaj o rybkach!
Taras został sam, podszedł do okna, poobserwował rybki pływające spokojnie wokół wodorostów. „Dziś chyba trzęsienia ziemi nie będzie – szepnął do siebie. – Można jeszcze trochę pospać”.
Zanim znowu się położył na wersalce, rzucił okiem na nieuprzątnięte naczynia na stoliku i zdecydowanie machnął ręką.
Przypisy
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące powieści Andrieja Kurkowa:
OSTATNIA MIŁOŚĆ PREZYDENTA2007
PRAWO ŚLIMAKA2009
DOBRY ANIOŁ ŚMIERCI2010
DZIENNIK UKRAIŃSKI2015