Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsza powieść Andrieja Kurkowa wbrew temu, co sugeruje tytuł, wcale nie jest o pszczołach, tylko o ludziach oraz o tym, jak wojna i represje polityczne wpływają na ich życie. Tym razem wielka polityka, aneksja Krymu przez Rosję i interwencja wojskowa w Donbasie, stanowią tylko tło, a na pierwszy plan wysuwają się losy małych społeczności i rodzin – ich cierpienie, poczucie zagrożenia i codzienność w cieniu konfliktu.
W 2014 roku, kiedy na Ukrainie rozpoczęła się wojna, ze wsi Mała Starohradiwka, znajdującej się między liniami frontu w tak zwanej szarej strefie, wyjechali prawie wszyscy mieszkańcy. Pozostali tylko czterdziestodziewięcioletni emerytowany nadzorca kopalń Siergiej Siergieicz i jego nielubiany od dzieciństwa kolega Paszka Chmielenko, również emeryt. Mimo iż mają zupełnie różne poglądy: jednego odwiedzają separatyści a drugiego – żołnierze z armii ukraińskiej, okoliczności zmuszają ich do pogodzenia się i wspólnego radzenia sobie z trudnymi warunkami życia w przyfrontowej wiosce niemal odciętej od cywilizacji. Dodatkowym zmartwieniem Siergieja są jego pszczoły, które co prawda na razie nie ucierpiały, ale z nastaniem wiosny powinny zostać wypuszczone z uli. Aby ich miód nie miał posmaku wojny, pszczelarz decyduje się przewieźć je gdzieś, gdzie spokojnie będą mogły zbierać pyłek i nektar. Dociera na Zaporoże, które początkowo wydaje się odpowiednim miejscem, jednak po niebezpiecznym incydencie musi je opuścić. Postanawia pojechać na Krym do kolegi poznanego na zjeździe pszczelarzy. Wsiadając do samochodu, nawet nie przypuszcza, że w ciągu najbliższych tygodni zostanie wystawiony na ciężką próbę i nauczy się, że nikomu nie można ufać, nawet własnym pszczołom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
1
Ziąb sprawił, że Siergiej Siergieicz zerwał się z łóżka koło trzeciej nad ranem. Sklecona własnoręcznie według schematu zamieszczonego w czasopiśmie dla działkowców koza, czyli piecyk ze szklanymi drzwiczkami i dwiema fajerkami do gotowania jedzenia, już nie dawała ciepła. Stojące obok blaszane wiadra okazały się puste. Sięgnął po ciemku ręką do bliższego z nich i trafił palcami na grudkę węgla.
– Dobra! – stęknął sennie. Wciągnął portki, wsadził gołe stopy w kapcie zrobione z obciętych walonków, narzucił kożuch i złapawszy wiadra, wyszedł na dwór.
Zatrzymał się za szopą przed kupą węgla. Wypatrzył łopatę – na dworze było o wiele jaśniej niż w domu. Kawałki węgla posypały się z grzechotem, uderzając o dna wiader. Ale jak tylko pierwsza warstwa pokryła dno, spadały już bezdźwięcznie.
Gdzieś daleko wystrzeliła armata. Nie minęła minuta – znowu huk, tylko jakby z drugiej strony.
– Co to, spać się durniom nie chce? Czy postanowili się ogrzać? – mruknął Siergieicz z niechęcią.
Wrócił w ciemności swego domostwa. Zapalił świecę. Uderzył go w nos jej miły, ciepły, miodowy zapach. Usłyszał też ciche, dobrze znane i uspokajające tykanie budzika stojącego na wąskim drewnianym parapecie.
W piecyku zostało jeszcze trochę żaru, ale i tak bez szczapek i papieru nie dało się rozpalić zimnego, przyniesionego z mrozu węgla. Dopiero kiedy za zakopconą szybką zatańczyły długie niebieskawe języki płomieni, pan domu wyszedł sobie na podwórko jeszcze raz. Odgłosy dalekiej kanonady, wewnątrz domu prawie niesłyszalne, dobiegały od wschodu. Tymczasem inny, znacznie bliższy, dźwięk zwrócił uwagę Siergieicza i zmusił go do nastawienia ucha: po sąsiedniej ulicy najwyraźniej przejechał samochód. Przejechał i nie zatrzymał się. We wsi są przecież tylko dwie ulice: Lenina i Szewczenki, no i jeszcze zaułek Miczurina. Przy Lenina mieszka sobie skromnie sam Siergieicz. Czyli że samochód jechał ulicą Szewczenki. Tam też tylko jeden mieszkaniec się ostał – Paszka Chmielenko, taki sam jak on wczesny emeryt, prawie jego rówieśnik, wróg od dzieciństwa, od pierwszej klasy ich wiejskiej szkoły. Jego ogród warzywny wychodzi na Horliwkę, czyli że mieszka o jedną ulicę bliżej Doniecka niż Siergieicz, którego warzywnik wychodzi na drugą stronę, na Sławianogorsk. Opada w kierunku pola, które najpierw ciągnie się dołem, a potem znowu się wznosi ku Żdaniwce. Żdaniwki jako takiej z warzywnika nie widać, chowa się niby za pagórkiem, natomiast armię ukraińską, która w ten pagór wryła się schronami i okopami, od czasu do czasu słychać. A kiedy nie słychać, Siergieicz i tak wie, że tam jest, na lewo od zalesionego terenu, wzdłuż którego drogą gruntową jeździły dawniej ciągniki i ciężarówki, wie, że tam siedzi w tych schronach czy okopach. Trzy lata już siedzi. Podobnie jak tutejsze chłopaki z rosyjską wojskową międzynarodówką w swoich schronach popijają herbatę i wódkę na tyłach ulicy Szewczenki, gdzie mieszka Paszka, za resztkami starego brzoskwiniowego sadu, założonego jeszcze w czasach sowieckich, i za polem, które wojna pozbawiła rolników, a także za tym polem, które leży między ogrodem Siergieicza a Żdaniwką. Jak tu teraz cicho! Ze dwa tygodnie jest tak cicho. Na razie nie strzelają do siebie nawzajem! Może mają dość? Może pociski i naboje chowają na później? A może nie chcą niepokoić ostatnich dwóch mieszkańców Małej Starohradiwki, którzy się wgryźli w te swoje gospodarstwa bardziej niż pies w ulubioną kość. Pozostali mieszkańcy woleli wyjechać na samym początku działań wojennych. I wyjechali. Ponieważ bardziej się bali o swoje życie niż o zachowanie dobytku i z tych dwóch obaw wybrali silniejszą. Siergieiczowi od czasu wybuchu wojny już się nie zdarzało bać o swoje życie. Zdarzało mu się raczej czegoś nie zrozumieć albo nagle zobojętnieć na wszystko, co go otaczało. Jakby wszelkie uczucia się ulotniły oprócz jednego – poczucia odpowiedzialności. Zresztą i ten stan, mogący w dowolnej chwili w ciągu doby wywołać niepokój, odczuwał tylko w stosunku do swoich pszczół. Ale teraz sobie zimowały, ule miały grube ścianki, od góry na ramkach i pod zamkniętymi daszkami był ułożony wojłok, a z zewnątrz po bokach zostały umocowane żelazne płyty. Wprawdzie ule stoją w szopie-zimowniku, niemniej jednak jakiś wredny pocisk może wpaść z dowolnej strony i wtedy jego odłamki najpierw posiekają blachę, a potem przebiją na wylot drewniane ścianki uli i zaczną siać śmierć wśród pszczół, chyba że nie dadzą rady.
2
Paszka przyszedł do Siergieicza w południe. Gospodarz właśnie wsypał drugie wiadro węgla do piecyka i postawił na nim czajnik. Miał zamiar napić się herbatki w samotności, ale się nie udało.
Zanim wpuścił do domu nieproszonego gościa, zasłonił opartą o ścianę „obronną” siekierę miotłą. A bo to wiadomo, czy Paszka nie wziął dla samoobrony pistoletu czy kałasza! Kto wie? Zobaczy siekierę w korytarzu, zacznie się podśmiewać, jak to on potrafi, kiedy kogoś ma za idiotę. A Siergieicz do obrony ma tylko siekierę. Nic więcej. Na noc wkłada ją pod łóżko, toteż jego sen bywa spokojny i głęboki. Nie zawsze, oczywiście.
Siergiej Siergieicz otworzył Paszce drzwi. I chrząknął niezbyt życzliwie, bo nasunęło mu się w jednej chwili mnóstwo oskarżeń pod adresem sąsiada z ulicy Szewczenki, których przedawnienie wydawałoby się nigdy nie nastąpi. Przypomniało mu się, jakie on świństwa robił, napadał z cicha pęk, skarżył do nauczycieli, nie dawał odpisywać. Można pomyśleć, że po czterdziestu latach powinno się to wszystko wybaczyć i zapomnieć! Ale jak zapomnieć, jeżeli w ich klasie było siedem dziewczyn i tylko dwóch chłopaków – on i Paszka. Czyli że Siergieicz nie miał przyjaciela, miał jedynie wroga! Wprawdzie „wróg” to brzmi jakoś tak za bardzo poważnie! W języku ukraińskim jest dobre określenie – „wrażeniatko”. Lepiej pasuje. To taki sobie „wroguś”, którego nikt się nie boi!
– No, cześć, Sieryj[1] – trochę wymuszonym tonem przywitał się Paszka, wchodząc. – Prąd puścili w nocy! – oznajmił, oceniając wzrokiem miotłę, czyby jej nie wziąć i nie strzepać śniegu z butów.
Wziął miotłę, a na widok siekiery się skrzywił.
– Łżesz! – odpowiedział mu spokojnie Siergieicz. – Jakby puszczali, tobym się obudził! Mam wszędzie włączone światło, żeby nie przegapić, jak się prąd pojawi!
– Pewnie mocno spałeś! Przecież ty tak śpisz, że nawet wybuch cię nie zbudzi! Puścili tylko na pół godziny. Masz, zobacz – pokazał komórkę. – Nawet zdążyłem doładować! Może chcesz do kogoś zadzwonić?
– Nie mam do kogo dzwonić! Chcesz herbaty? – spytał Siergieicz, nawet nie zerknąwszy na komórkę.
– A skąd masz herbatę?
– Skąd? Od protestantów!
– No, nie gadaj! – zdziwił się Paszka. – Mnie się dawno skończyła!
Usiedli przy stoliku. Paszka plecami do piecyka, od którego, jak i od rury idącej do góry, do sufitu, buchało ciepło.
– A co taka cienka? – burknął gość, zaglądając do filiżanki. I zaraz życzliwszym tonem napomknął: – A do żarcia nic nie masz?
Siergieicz się rozzłościł:
– Do mnie w nocy pomoc humanitarna nie przyjeżdża!
– Do mnie też.
– A co ci przywożą?
– No, nic!
Siergieicz chrząknął. Upił herbaty.
– I co, tej nocy też nikt nie przyjeżdżał?
– A ty co, widziałeś?
– No, wychodziłem po węgiel, jak się zimno zrobiło.
– To przecież nasi, stamtąd! – Paszka pokręcił głową. – Na rozpoznanie.
– I cóż by tu mieli rozpoznawać?
– Sprawdzali, czy nie ma „ukrów”[2] we wsi!
– Łżesz. – Siergieicz wbił wzrok w rozbiegane oczka Paszki.
A ten, jak postawiony pod mur, od razu się poddał.
– No, tak – przyznał się. – Jakieś chłopaki. Powiedzieli, że z Horliwki. Proponowali audi za trzysta baksów bez papierów.
– I co, kupiłeś? – uśmiechnął się Siergieicz.
– Nie jestem idiotą! – Paszka pokręcił głową. – Jakbym poszedł do domu po pieniądze, to oni by ruszyli za mną i nóż w plecy! Myślisz, że nie wiem, jak się to robi?
– A czemu do mnie nie podjechali?
– Bo im powiedziałem, że jestem sam we wsi. Zresztą nie ma teraz jak przejechać z Szewczenki na Lenina. Przecież jest lej od wybuchu, koło Mit’kowych. Tylko czołg przejedzie!
Siergieicz nic nie powiedział. Patrzył na Paszkę, na jego chytrą gębę, która najlepiej by pasowała do podstarzałego kieszonkowca, wiele razy łapanego i bitego, a więc lękliwego. Na Paszkę, który jak na swoje czterdzieści dziewięć lat wyglądał o dziesięć lat starzej od Siergieicza. Czy to z powodu ziemistej cery, czy poharatanych policzków, jakby się całe życie golił tępą brzytwą. Patrzył i myślał, że gdyby na całą wieś nie zostało tylko ich dwóch, to nigdy by z nim znów nie zaczął rozmawiać. Żyli by tak sobie równolegle każdy na swojej ulicy, każdy swoim życiem. On, Siergieicz, na Lenina, a Paszka na Szewczenki. I nie odezwaliby się do siebie ani razu aż do samej śmierci. Gdyby nie wojna.
– Jakoś dawno tu u nas nie strzelali – westchnął gość. – A pod Hatną dawniej tylko w nocy z armat walili, a teraz już i w dzień! A ty... – Paszka nagle trochę głowę do przodu pochylił. – Jak nasi o coś poproszą, to zrobisz?
– Jacy „nasi”? – Siergieicz spytał z niechęcią.
– No, nasi, donieccy! Czego rżniesz głupa?
– Moi są w zimowniku i żadnych innych „naszych” nie znam. Ty dla mnie też nie za bardzo jesteś „nasz”!
– Czego się wściekasz, daj spokój! Nie wyspałeś się czy co? – Paszka się skrzywił, żeby okazać niezadowolenie. – A może te twoje pszczoły wymarzły i się na mnie odgrywasz?
– Ja ci dam wymarzły! – W głosie pana domu wyraźnie zabrzmiała pogróżka. – Jak coś powiesz na moje pszczoły...
– Ależ ja o twoich pszczołach z całym szacunkiem! Przeciwnie, martwię się o nie! – Paszka mu przerwał, wycofując się. – Zachodzę w głowę, jak one znoszą zimę? Czy nie jest im w szopie za chłodno? Ja bym tam zdechł z zimna!
– Dopóki szopa cała, zimno nie jest! – Siergieicz trochę złagodniał. – Uważam na to! Codziennie sprawdzam.
– A jak one w ulach śpią? – spytał Paszka. – Jak ludzie?
– Pewnie, jak ludzie! Każda w swoim łóżeczku.
– Przecież nie ma tam ogrzewania! A może założyłeś?
– One nie potrzebują! Mają tam wewnątrz trzydzieści siedem stopni. Same się ogrzewają.
Rozmowa po przejściu na temat pszczół jakoś zabrzmiała życzliwiej. Paszka uznał, że może już iść. Nawet uda się pożegnać po ludzku, a nie jak poprzednim razem, kiedy Siergieicz go zwyzywał.
– A przy okazji, o rencie nie pomyślałeś? – spytał na odchodnym.
– Co tu myśleć? – Siergieicz wzruszył ramionami. – Jak się wojna skończy, listonoszka mi od razu za trzy lata przyniesie! Wtedy to sobie użyję!
Paszka chciał mu dociąć, ale nic nie powiedział.
Zanim odszedł, jeszcze raz się spotkali wzrokiem.
– Masz, póki naładowana – wyciągnął do niego rękę z komórką – może do swojej Witaliny zadzwonisz?
– Jaka znowu ona moja? Od sześciu lat już nie moja. Nie, nie chcę.
– A do córki?
– Idź już! Przecież mówiłem, że nie mam do kogo dzwonić! – I zatrzasnął za gościem drzwi.
3
– I cóż to takiego? – powiedział Siergieicz głośno w zamyśleniu. Stał na skraju ogrodu przed białym polem schodzącym spadziście, szerokim językiem, a potem tak samo płynnie wznoszącym się ku Żdaniwce. Tam, na linii zaśnieżonego horyzontu, były ukryte umocnienia armii ukraińskiej. Siergieicz nie mógł ich stąd dostrzec. Za daleko, no i jego wzrok pozostawiał wiele do życzenia. Z prawej strony wznosił się na tym samym łagodnym zboczu raz gęsty, raz przerzedzony wiatrochronny pas leśny. Co prawda wyżej szedł tylko od załomu, a przed zakrętem do Żdaniwki były zasadzone drzewa równą linią nad dolnym załomem wzdłuż drogi gruntowej, która teraz leżała potulnie pod śniegiem, ponieważ od początku działań wojennych nikt nią nie jeździł. A kiedy do wiosny 2014 roku używano jej, można było dotrzeć i do wsi Switłe, i do Kałyniwki.
Siergieja Siergieicza tutaj, na skraj ogrodu, prowadziły zwykle nogi, nie myśli. Po podwórku łaził często, doglądał gospodarstwa. A to do szopy do pszczół zaglądał, a to do niby-garażu do swojej zielonej łady, czwórki, to znów podchodził do kupy węgla (płonącego długimi językami ognia), która z każdym dniem się zmniejszała, ale przynajmniej zapewniała ciepło na jutro i pojutrze. Czasem nogi niosły go do sadu, gdzie się zatrzymywał przy uśpionych zimnem jabłoniach i brzoskwiniach. A czasem, wprawdzie rzadziej, dochodził do samego skraju warzywnika, gdzie chrzęściła, krusząc się pod nogami, niekończąca się warstewka śniegu. Gdzie buty nigdy nie zapadały się głęboko, bo zimowy wiatr zawsze spychał śnieg w dół, w pole, do załomu. Toteż tu, na górze i w ogrodzie Siergieicza, zostawało go mało.
Właściwie to trzeba by iść do domu, zbliża się południe, ale ta plama tam, w części pola wznoszącej się ku ukraińskim okopom, ku Żdaniwce, nie daje mu spokoju. Parę dni temu, kiedy ostatnio wychodził na skraj ogrodu, nie było na bieluteńkim polu żadnych plam. Tylko śnieg, a jak się weń tak wpatrywać, to się usłyszy biały szum – taką ciszę, która chwyta za duszę zimnymi rękami i długo nie odpuszcza. Cisza tu jest, rzecz jasna, szczególna. Dźwięki, do których jest się przyzwyczajonym, na które nie zwraca się uwagi, też stają się częścią ciszy. Takie jak na przykład odgłosy dalekich ostrzałów artyleryjskich. A teraz Siergieicz zmusił się do nasłuchiwania – gdzieś z prawej strony, jakieś piętnaście kilometrów stąd, strzelają i jakby z lewej też, chyba że to echo.
– A może to jakiś człowiek? – Siergieicz zapytał sam siebie głośno, wpatrując się w plamę.
Przez chwilę wydało mu się, że powietrze zrobiło się bardziej przezroczyste.
„No bo co innego mogłoby tam być? – pomyślał. – Gdybym miał lornetkę, wszystko bym zobaczył! I już bym się wygrzewał w domowym cieple... A może Paszka ma lornetkę?”
I nogi poprowadziły go za myślami – do Paszki. Z tyłu został lej po pocisku, który wybuchł koło domu Mit’kowych. Dalej – ulicą Szewczenki po koleinach przejeżdżającego tu niedawno samochodu, o którym Paszka mógł przecież w końcu powiedzieć prawdę, chociaż mógł też zełgać – i co by mu szkodziło!
– Masz lornetkę? – spytał bez przywitania „wroga od dzieciństwa” otwierającego drzwi.
– Mam, a tobie ona na co? – Paszka też widocznie postanowił się nie witać, po co zbędne słowa?
– Tam, z mojej strony coś leży na polu. Może zwłoki!
– Zara! – W oczach Paszki błysnęło zaciekawienie. – Poczekaj!
Lej koło domu Mit’kowych pozostał w tyle.
Siergieicz spojrzał po drodze w niebo. Wydało mu się, że się ściemnia, chociaż najkrótsze zimowe dni nie kończą się przecież pół do drugiej! Potem rzucił okiem na starą masywną lornetkę dyndającą na brązowym skórzanym pasku na wypiętej piersi Paszki. Przód kożucha nie byłby tak wysunięty, gdyby Paszka nie wepchnął do środka baranich wyłogów kołnierza. Sam kołnierz stał jak płot wokół jego cienkiej szyi, chroniąc odpowiedzialnie przed mroźnym wiatrem.
– No, gdzie? – Paszka przyłożył lornetkę do oczu, jak tylko się zatrzymali na skraju warzywnika.
– Patrz, o tam, na wprost i trochę w prawo. Na wzniesieniu! – Siergieicz pokazał ręką.
– Tak-tak-tak – odezwał się Paszka. – Aha! Widzę!
– I co tam?
– Trup żołnierza. Tylko jakiego? Gdzie są jego naszywki? Nie, nie widzę. Padł niefortunnie!
– Daj, niech zobaczę! – poprosił go Siergieicz.
Paszka ściągnął z karku rzemyk i podał lornetkę.
– Trzymaj, pszczelarzu! Może masz bystrzejsze oko!
To, co z daleka wydawało się ciemne, w zbliżeniu okazało się zielone. Nieboszczyk leżał na prawym boku, tyłem głowy do Małej Starohradiwki, czyli twarzą do ukraińskich okopów.
– No, co widzisz? – zapytał Paszka.
– Co widzę? Leży. Martwy. Żołnierz. Cholera wie czyj! Może tamtych, może tych!
– Jasne. – Paszka kiwnął potakująco i ruch jego głowy osłoniętej wysokim baranim kołnierzem wywołał na twarzy Siergieicza, który już odsunął od oczu lornetkę, uśmiech.
– O co chodzi? – zapytał podejrzliwie Paszka.
– W tym swoim kołnierzu wyglądasz jak odwrócony dzwon. Masz za małą głowę jak na taki przepych!
– Mam, jaką mam – odgryzł się Paszka. – W małą trudniej kulą trafić, a w dużą, jak twoja, to i z kilometra nie spudłuje!
Ruszyli razem przez sad, ogród, podwórko do furtki przy ulicy Lenina. Bez słowa, nie patrząc na siebie. Siergieicz poprosił Paszkę, żeby mu zostawił lornetkę na parę dni. Paszka się zgodził. I ruszył, nie oglądając się, w stronę zaułka Miczurina.
Przypisy
Nakładem Oficyny Literackiej Noir sur Blancukazały się książki Andreja Kurkowa:
OSTATNIA MIŁOŚĆ PREZYDENTA2007
PRAWO ŚLIMAKA2009
DOBRY ANIOŁ ŚMIERCI2010
DZIENNIK UKRAIŃSKI2015
JIMI HENDRIX WE LWOWIE2021
DZIENNIK INWAZJI2023