Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna grozy i bólu powieść. Niezwykłe, żywe doświadczenie dla każdego, kto po nią sięgnie.
John Bonhaim jest młodym człowiekiem, który jako ochotnik zaciąga się do wojska, aby walczyć za demokrację podczas Wielkiej Wojny. Zostaje ciężko okaleczony – traci twarz, ręce, nogi i większość zmysłów. Pozostaje jednak w pełni władz umysłowych, czego na początku nie dostrzegają lekarze – utrzymując pacjenta przy życiu głównie w celach naukowych. Pomimo iż odkrywają, ze Bonhaim jest świadomy swojego stanu i sytuacji, nie traktują poważnie niemych błagań o szybką śmierć i zostawiają go w świecie jego własnych myśli.
Johnny poszedł na wojnę to wstrząsająca antywojenna historia, na podstawie której powstał kultowy film pod tym samym tytułem. Książka zebrała szereg prestiżowych nagród, w tym National Book Award, a historia Johnego Bonhaima zainspirowała między innymi zespół Metallica do napisania jednego z ich najpopularniejszych utworów – One.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 266
Tytuł oryginału
JOHNNY GOT HIS GUN
Copyright © 1939, 1959, 1991 by Dalton Trumbo
Introduction copyright © 1991 Ron Kovic
Foreword copyright © 2007 Cindy Sheehan
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Sandra Popławska
Korekta
Anna Grelewska
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2022
eISBN 978-83-67295-26-0
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
PRZEDMOWA
Cindy Sheehan
Mój syn, Casey, nie żył od ponad roku, kiedy po raz pierwszy przeczytałam książkę Johnny poszedł na wojnę. Casey, mój najstarszy syn, miał dwadzieścia cztery lata, gdy został zabity w Iraku 4 kwietnia 2004 roku. W dniach i tygodniach poprzedzających szaleńczą inwazję na Irak, wiedziałam, że jest ona czymś złym, ale nie zrobiłam nic, żeby zaprotestować czy wyrazić moją dezaprobatę. Jednak po śmierci Caseya zrozumiałam, że muszę coś zrobić. Więc czytając po raz pierwszy Johnny poszedł na wojnę, szukałam prawdy i pokoju.
Johnny poszedł na wojnę opowiada o mężczyźnie o nazwisku Joe Bonham, który stracił ręce, nogi, twarz, uszy, słuch… wszystko, po tym, jak wybuchła obok niego bomba w czasie pierwszej wojny światowej. Książka ukazuje jego stopniowe pojmowanie rozmiaru odniesionych obrażeń, wściekłości o to, że został wykorzystany przez ludzi, którzy „planują wojny i wskazują drogę”, i uświadomienie sobie, że chce, by jego kalectwo uchroniło innych przed popełnieniem tego samego błędu:
Zrobiłby przysługę każdemu włącznie z sobą samym. Pokazałby siebie chłopakom i ich matkom i ojcom i braciom i siostrom i żonom i ukochanym i babciom i dziadkom i miałby nad sobą napis to jest wojna i sprowadziłby całą wojnę do takiego małego kawałka mięsa i kości i włosów, że nie zapomnieliby tego do końca życia.
Jeszcze zanim wybrałam się do Crawford w Teksasie, żeby spotkać się z królem George’em na jego własnym gruncie i zadać pytanie: „Jakiż to szlachetny cel?”, jeździłam po kraju, przemawiając na temat kłamstw i opowiadając się za pokojem. Wiele razy podczas mojej podróży ludzie pytali, czy czytałam Johnny’ego. Nie czytałam. Prawdę mówiąc, nawet nie słyszałam o tej książce. Pierwszych kilka pytań zbyłam. Ale po tuzinie kolejnych odwołań postanowiłam zabierać tę książkę w podróże i czytać. Moje pierwsze spotkanie z powieścią trwało około trzy miesiące. Johnny poszedł na wojnę jest książką wspaniałą, świetnie napisaną, wnikliwą, wzruszającą, ale przede wszystkim – brutalną! Czytałam i czytałam, i natrafiałam na fragmenty takie jak ten:
Umierali płacząc w myślach jak dzieci. Zapomnieli o co walczą, w imię czego umierają. Myśleli o rzeczach znajomych. Umierali tęskniąc za twarzą przyjaciela. Umierali płacząc za głosem matki ojca żony dziecka. Umierali pragnąc jeszcze raz spojrzeć na miejsce, w którym się urodzili proszę Boże tylko jedno spojrzenie. Umierali jęcząc i błagając o życie. Wiedzieli co jest ważne. Wiedzieli że życie jest wszystkim i umierali z krzykiem i szlochem. Umierali z jedną tylko myślą. Chcę żyć chcę żyć chcę żyć.
Pod wpływem tego fragmentu zaczęłam się zastanawiać, czy Casey myślał to samo, kiedy umierał na wrogich piaskach Iraku. Wiele razy klnąc, ciskałam książką przez pokój. Przeklinałam Daltona Trumbo za to, że napisał taką trudną książkę, i George’a Busha za to, że wysłał mojego syna na śmierć w kolejnej wojnie, która była jedną wielką pomyłką. Ale natrafiałam też na fragmenty, które tak pięknie ujmują treści proste, ale eleganckie – rzeczy, które wszyscy przyjmujemy za oczywistość:
Był jak dorosły mężczyzna którego nagle wciśnięto z powrotem do ciała matki. Leżał w milczeniu. Był całkiem bezradny. Gdzieś w jego brzuchu znajdowała się rurka przez którą go karmili. To było dokładnie jak matczyne łono tyle że dziecko w ciele matki może wyczekiwać chwili kiedy narodzi się do życia.
Będzie w tym łonie na zawsze. Na wieki wieków. Musi o tym pamiętać. Nie może oczekiwać ani mieć nadziei na cokolwiek innego. Tak od tej pory miało wyglądać jego życie dzień za dniem godzina za godziną minuta za minutą. Nigdy więcej nie będzie w stanie powiedzieć cześć co słychać kocham cię. Nigdy więcej nie będzie w stanie słyszeć muzyki czy szeptu wiatru wśród drzew czy szmeru wody. Nigdy więcej nie poczuje zapachu kotleta smażącego się w kuchni matki ani wiosennej wilgoci w powietrzu ani cudownej woni bylicy niesionej z wiatrem przez rozległe równiny. Nigdy więcej nie będzie w stanie zobaczyć twarzy ludzi których sam widok sprawiał radość takich jak Kareen. Nigdy więcej nie będzie w stanie zobaczyć słonecznego światła ani gwiazd ani drobnych traw porastających wzgórza Kolorado.
Nigdy więcej nie będzie mógł stąpać nogami po ziemi. Nigdy nie będzie biegał podskakiwał ani się nie przeciągnie kiedy się zmęczy. Nigdy się nie zmęczy.
Albo ten podkreślony wers, który jest dla mnie najpiękniejszym w całej literaturze:
To dlatego wydawało mu się że głowę ma niżej niż nogi. Bo nie miał nóg. Nic dziwnego że wydawały się lekkie. Powietrze też jest lekkie. Nawet paznokieć palca u nogi jest ciężki w porównaniu z powietrzem.
Byłam całkowicie oczarowana głębią świadomości i wspaniałym poczuciem czasu i przestrzeni, z jakich musiała wypływać ta wnikliwość. Przy takich okazjach żałuję, że nie miałam sposobności poznania człowieka, który potrafiłby pisać z taką głębią i z taką prostotą. Trumbo sprawił, że zaczęłam współczuć potwornie okaleczonemu żołnierzowi, który był synem, bratem, piekarzem i kochankiem. Stopniowe ukazywanie tego, jak do Joe zaczyna docierać jego potworna sytuacja, jest jednocześnie wspaniałą literaturą i dowodem głębokiej sympatii Trumbo dla swojego bohatera, Joe. Joe. Typowy Joe, oczywiście poruszył czułą strunę mojej duszy i załamał moje matczyne serce. Jednak postacią, z którą identyfikowałam się najbardziej, była matka Joe. Najprawdopodobniej do końca życia zastanawiała się, co się stało z jej synem, który pewnie został uznany za zaginionego w akcji. Mama Joe, która uwielbiała hamburgery z budki, robiła latem przetwory z brzoskwiń, grała na pianinie i pięknie śpiewała.
Matka Joe symbolizuje właściwie wszystkie matki w dziejach, które miały nadzieję wbrew nadziei, że ich zaginiony w akcji syn żyje gdzieś i w końcu się zjawi, cały i zdrowy. Wiem, że mama Joe miała przeczucie, że jej syn nie zginął. Jej matczyne serce na pewno wiedziało, że Joe żyje. Wiem, że do samej śmierci czuła, że Joe gdzieś jest żywy. Mogę sobie tylko wyobrażać jej tęsknotę za tym, żeby zobaczyć, jak jej Joe kuśtyka alejką w jej pełne radości i ulgi ramiona. Niestety, nie muszę sobie wyobrażać, jak to jest żyć, tęskniąc za obecnością syna, który zginął tragicznie w bezsensownej wojnie rozpętanej z żądzy zysku i władzy. Ja – podobnie jak mama Joe – budzę się codziennie i tęsknię za moim synem i rozpaczam nad moją stratą. Dopóki nie zobaczyłam ciała Caseya w trumnie, miałam cichą nadzieję, że pomylili żołnierzy i że Casey tak naprawdę jest gdzieś żywy. Rozumiem też pasję Joe, żeby wykorzystać swoją tragedię i przyczynić się do tego, by świat był lepszym miejscem, a swoje potworne kalectwo, żeby uchronić innych młodych ludzi przed popełnieniem tego samego błędu, jaki popełnił on, co dotarło do niego, kiedy leżał w swoim mrocznym więzieniu w towarzystwie jedynie swoich myśli:
Nie proszę pana wszyscy którzy poszli i znaleźli się w okopach na linii frontu żeby walczyć o wolność byli skończonymi głupcami a ten kto ich tam posłał był kłamcą.
Rozumiem tę pasję. Niedługo po tym, jak padłam na podłogę i krzyczałam za moim zmarłym synem – tak głośno, że z pewnością doprowadziłam do trwałych uszkodzeń serca, płuc i/lub mózgu, wiedziałam, że muszę zrobić coś, żeby żadna inna matka nie musiała przeżywać takiego bólu. Rozumiem też desperację Joe, kiedy uderzał głową w zagłówek łóżka, próbując skłonić kogoś, żeby go posłuchał i pozwolił mu wyjść na świat. Rozumiem jego frustrację, kiedy został pozbawiony prawa ekspresji i wykorzystania swojej tragedii dla dobra ludzkości. Przed Obozem Caseya czułam tę samą frustrację – rozczarowanie próbami i niepowodzeniami, na nowo i na nowo, żeby ktoś wysłuchał mojej historii. Proszę, proszę… Czy ktoś wysłucha historii matki o złamanym sercu i stracie? Czy ktoś chce się dowiedzieć o moim synu Caseyu, którego życie zostało nagle i brutalnie skrócone przez wojenną machinę? Czyżby nikt nie chciał słuchać moich ostrzeżeń, żeby nie pozwalać dzieciom popełnić tego samego zabójczego błędu, jaki popełniliśmy z Caseyem? Wyglądało na to, że nikt nie chce słuchać, bo nikogo to nie obchodzi. Równie dobrze ja też mogłabym walić głową w zagłówek. Właściwie często w tych pierwszych dniach opisywałam moje zmagania jako „walenie głową w mur”. W odróżnieniu od Joe, mnie udało się w końcu przełamać barierę komunikacyjną i przedostać z moim antywojennym, pacyfistycznym przesłaniem. Latem 2005 roku medialne zainteresowanie, jakie towarzyszyło mojemu protestowi przed ranczem George’a Busha w Crawford w Teksasie, pomogło zwrócić uwagę opinii publicznej na antywojenne przesłanie. Dwudziestosześciodniowe obozowanie w końcu pokazało światu, że są takie matki jak ja i tysiące innych, które kategorycznie nie zgadzają się na kontynuację nielegalnej okupacji Iraku. To przełamanie przyniosło ulgę i było wyczekiwanym cudem.
Mocno wierzę, że są dwie książki, które każdy Amerykanin powinien przeczytać, jak tylko zacznie rozumieć: Johnny poszedł na wojnę i War Is a Racket majora Smedleya Butlera. Dzieło Trumbo pokazuje najdramatyczniejsze skutki wojny, a książka Butlera ukazuje zarys złych zamiarów tych, co dorabiają się na wojnie. Jestem przekonana, że jeśli każdy człowiek przeczyta te dwie książki i naprawdę spróbuje je zrozumieć, wyschnie źródło mięsa armatniego i skończą się wojny. Major Butler twierdzi, że młode chłopaki nie powinny walczyć w wojnach starych ludzi, a Joe ujmuje to w ten sposób:
Pomyślał no i proszę Joe Bonhamie leżysz jak półtusza wołowa i tak do końca i w imię czego? Ktoś klepnął cię w ramię i powiedział chodź synu idziemy na wojnę. Więc poszedłeś. Ale dlaczego? Przy każdej innej transakcji nawet kupnie samochodu czy załatwianiu jakiejś sprawy masz prawo zapytać co z tego będę miał? Inaczej kupowałbyś niesprawne samochody za zbyt wysokie kwoty albo załatwiał sprawy głupców i przymierał głodem. To był swoisty obowiązek jaki byłeś winien sobie samemu kiedy ktoś powiedział chodź synu zróbmy to albo tamto żeby postawić się i powiedzieć chwileczkę proszę pana dlaczego mam robić to dla tego kogoś dla kogo to robię i co będę z tego miał? Ale kiedy podchodzi facet i mówi chodź ze mną i zaryzykuj życie bo może zginiesz albo zostaniesz kaleką wtedy nie masz prawa głosu. Nie masz nawet prawa powiedzieć tak albo nie albo zastanowię się.
Choć ruch pacyfistyczny przyciągnął potrzebną uwagę mediów w czasie Obozu Caseya w sierpniu 2005 roku, pisząc te słowa, jestem bardzo sfrustrowana, bo zbrodnie wojenne administracji Busha nada trwają. Choć od jakiegoś czasu każdego dnia wkładam tyle wysiłku w to, żeby nie było kolejnych Cindy Sheehans i Caseyów Sheehans z powodu nienasyconej żarłoczności wojennej machiny, okupacja Iraku trwa, a liczba zabitych naszych żołnierzy i Irakijczyków zamiast maleć, ciągle rośnie.
Pod koniec książki Joe dociera do granicy swojego człowieczeństwa i zadaje sobie pytanie, jakie ja zadałam Bogu 4 kwietnia 2004 roku i które ciągle zadaję światu: „Dlaczego, dlaczego, dlaczego?”.
WSTĘP (1990)
Ron Kovic
Johnny poszedł na wojnę nadal najdobitniej przemawia do mnie po Wietnamie. Po moim powrocie z wojny i całych tych dwudziestu dwóch latach spędzonych na wózku inwalidzkim, sparaliżowany od połowy tułowia w dół, czytałem dzieła wielu pisarzy, którzy wywarli ogromny wpływ na moje życie – Hemingwaya, Conrada, Tołstoja, Gandhiego, Martina Luthera Kinga – ale nic z tej wielkiej literatury nie może się równać z tą książką. Klasyczna antywojenna powieść Daltona Trumbo została napisana szczerze, prostym językiem, który rozumiałem. Od razu mnie wciągnęła, tak jak W drodze Kerouaca, i nie byłem w stanie jej odłożyć. Czytałem kartka za kartką, coraz bardziej zaangażowany w historię, identyfikując się z każdą stroną, z każdym akapitem, każdym słowem.
Słowa Daltona Trumbo po raz pierwszy usłyszałem na demonstracji antywojennej w Los Angeles wiosną 1971 roku, kiedy aktor Donald Sutherland czytał fragmenty Johnny poszedł na wojnę. Sutherland i jego partnerka Jane Fonda podróżowali po kraju ze swoim słynnym F.T.A Tour (F.T.A. było skrótem od Free the Army [Uwolnić armię] lub Fuck the Army, w zależności od stopnia wściekłości). Słowa Trumbo poruszyły mnie tak bardzo tamtego dnia, że chciałem przemówić i pozwolono mi na to. Wszedłem na scenę i wygłosiłem moją pierwszą przemowę jako polityczny aktywista.
„To o mnie!”, myślałem cały czas. „Właśnie to przydarzyło się mnie, tak się czułem, przez to przeszedłem”. Nie ulegało wątpliwości, że Trumbo napisał tę książkę dla zwykłych ludzi, dla tych wszystkich „biednych frajerów”, jak ich nazywał, którzy posłali swoich synów, młodych chłopaków pracujących w fabrykach i piekarniach – jak ja sam, w A & P – na wojny bogatych i możnych. Ja też zaliczałem się do tych zwykłych dzieciaków, którzy kupili kłamstwo, podobnie, jak milion innych. Powieść Trumbo pojawiła się w moim życiu w okresie, kiedy rozpaczliwie potrzebowałem zapewnienia, że nie jestem sam.
Co najważniejsze, książka Johnny poszedł na wojnę stała się kamieniem węgielnym wielkiego pomnika protestu i niezgody, jakim miało stać się moje życie – była kotwicą, fundamentem. Krótko mówiąc, nie byłem już tym samym człowiekiem, gdy ją przeczytałem. A nie ma większego komplementu dla książki czy jakiegokolwiek dzieła sztuki niż to, że zmieniła cię na zawsze. Kiedy miałem dwadzieścia cztery lata, ta znakomita pozycja eksplodowała w mojej świadomości jak bomba zegarowa prawdy, popychając mnie do działania i mocniejszego zaangażowania przeciwko wojnie wietnamskiej, niż kiedykolwiek uważałem za możliwe.
Zabierałem ze sobą tę książkę wszędzie, gdzie się wybierałem – z wyblakłymi i pożółkłymi kartkami. I oderwaną okładką. Była dla mnie jak Biblia, ale bardziej trafna niż wszystko, co przeczytałem w Piśmie Świętym, włącznie z Psalmami, które czytałem przed wyjściem na patrol w Wietnamie. Nawet Psalm 23, który był moim ulubionym i dawał mi wiele pokrzepienia, nigdy nie wpłynął na mnie tak, jak Johnny Daltona Trumbo. Biblia i Psalmy działały jak kojący balsam, znieczulenie w przerażających sytuacjach, których nie mogłem zrozumieć albo na które nie miałem wpływu. A Johnny był antidotum na ból, z jakim wróciłem do domu, i był też brutalnym przebudzeniem, jak to zawsze z prawdą bywa.
Nie przyniosła mi spokojnego snu ani pociechy, ale nie dawała mi spać i powodowała wzburzenie – skłaniała do myślenia, a dzięki myśleniu pozwalała widzieć, dzięki widzeniu pobudzała do działania wraz innymi, przeciwko temu, co mnie przerażało. Johnny poszedł na wojnę dał mi możliwość oceny mojego własnego trudnego położenia i doprowadził mnie do odpowiedzi i rozwiązań, pozwalając lepiej żyć w mojej sytuacji, odnaleźć sens w moim cierpieniu, zyskując przy tym cel życia.
I choć Johnny był dla mnie wielką inspiracją do tego, bym kontynuował walkę, nadal były we mnie potworna pustka, smutek, pragnienie przynależności do świata i tego, by znów być docenianym. Rzeczy, za którymi tęsknił fikcyjny bohater opowieści Trumbo, Joe Bonham – zapach świeżego powietrza, zapach kobiecych perfum, długi spacer po lesie, przebywanie z innymi ludźmi, ponowne poczucie więzi – były rzeczami, za którymi tęskniłem również ja. Chciałem nie czuć się tak zagubiony, tak zły i przestraszony i na nowo połączyć się z tą częścią mnie, której tak się bałem. Rozpaczliwie chciałem wierzyć, tak jak chciał wierzyć Joe Bonham, wierzyć i być kochanym, i być w stanie odwzajemnić miłość. Mieć znów wiarę, ufać i odczuwać pokój, jak wtedy, gdy byłem dzieckiem – kiedy Ameryka wydawała mi się o wiele prostsza, kiedy świat wydawał mi się o wiele prostszy.
Oczywiście, kiedy byłem mały, widziałem wszystkie filmy na temat II wojny światowej i przeczytałem wszystkie komiksy na temat wojny, które wojnę gloryfikowały i sprawiały, że bohaterowie tacy jak sierżant Rock wydawali się niepokonani. Ale filmy takie jak Ścieżki chwały, Paragraf 22, Och! Co za urocza wojenka ale Johnny poszedł na wojnę opowiadają inną historię.
Wiosną 1971 roku poznałem legendarnego Daltona Trumbo na przyjęciu w L.A., świętującego premierę filmu opartego na jego powieści, i doskonale pamiętam, że powiedziałem mu, jak wielkie wrażenie wywarła na mnie jego książka – podobnie, jak wiele lat później i do mnie ludzie podchodzili, kiedy napisałem Urodzonego 4 lipca. Powiedziałem mu, że przeczytałem ją kilka razy i że jego fikcyjny bohater, Joe Bonham, i ja jesteśmy do siebie bardzo podobni – dzieciaki z rodzin robotniczych, które poświęciły swoje ciała w bezsensownej wojnie.
W Johnny poszedł na wojnę Joe wylatuje w powietrze i zostaje z niego jedynie kawał mięsa, zaledwie skrawki młodego mężczyzny, którym wcześniej był. Jakimś cudem, podobnie jak ja, przeżywa. Nie jest w stanie mówić, na zmianę traci i odzyskuje świadomość. Rozumie głupotę wojny, bezsens wszystkiego, i chce żyć. Dochodzi do wniosku, że jego życie musi mieć jakiś sens, że dla ludzi musi być czymś więcej niż bezradną ofiarą. „Zastanówmy się, co mogę zrobić?”, myśli. „Jak tę katastrofalną i tragiczną sytuację zmienić w coś wartościowego i przydatnego dla innych? Jak wziąć tę potworną rzeczywistość i ukształtować ją w coś pięknego i znaczącego, co oświeci i obudzi innych? Co powinienem zrobić?”
Po pierwsze, musi mieć wizję tego lepszego człowieka, jakim mógłby się stać. Trumbo pisze: „I nagle zobaczył. Miał wizję siebie jako nowego Chrystusa jako człowieka który niesie w sobie całe nasienie nowego porządku świata… Wy planujecie wojny wy mistrzowie planujecie wojny i wskazujecie drogę a my wycelujemy broń”.
Ten fragment prawdopodobnie wyjaśnia, dlaczego Trumbo został wezwany przed Komisję ds. Działalności Antyamerykańskiej, był atakowany i zaszczuwany przez lata, i w końcu zmuszony do emigracji, jak wielu z Hollywoodzkiej Dziesiątki i setki im podobnych – wpisanych na czarną listę, ze zrujnowaną karierą, zmuszonych do życia za granicą, w Paryżu i w Meksyku jak Trumbo, w końcu zmuszeni pisać pod pseudonimem jak on ze swoim wspaniałym Exodusem i tuzinem innych znakomicie napisanych scenariuszy.
Żeby zrozumieć los, jaki spotkał Trumbo, trzeba wiedzieć o polowaniach na czarownice prowadzonych przez senatora Josepha McCarthy’ego z Wisconsin pod koniec lat 40. XX wieku i na początku lat 50. McCarthy niszczył kariery, paraliżując przemysł rozrywkowy strachem, obelżywymi plotkami, insynuacjami, nastawianiem scenarzystów przeciwko sobie, pesymistycznie nastawionych aktorów przeciwko innym aktorom, trzymając całą branżę pod panowaniem przerażenia, szantażu i czarnych list.
Ale w tej grupie byli ludzie, którzy się nie ugięli, którzy nie dali się zaszczuć czy pokonać, ludzie dumni, tacy jak Trumbo, którzy nie zamierzali skapitulować. Wiedzieli, że prześladowcy tacy jak McCarthy pękają, kiedy człowiek się im przeciwstawi i zacznie walczyć, i że jedyną bronią, na jaką mogą liczyć, jest strach, a kiedy im się pokaże, że człowiek się ich nie boi i nie da się zastraszyć, prześladowca traci moc.
I podobnie jak inni prześladowcy McCarthy także pękł, bo prześladowca to po prostu przerażony mężczyzna czy przerażona kobieta skrywający się za groźbami i oskarżeniami, śmiertelnie bojący się tego, że palec kiedyś skieruje się na nich. Ci prześladowcy musieli uciekać się do ataków, oszczerstw, zniesławienia, doprowadzania emocji opinii publicznej do wrzenia, występując w roli wybawców, podczas gdy w rzeczywistości byli oszustami, fałszywymi patriotami i bardzo złymi ludźmi w przebraniu, owijającymi się we flagę. McCarthy i jego naśladowcy byli ludźmi nikczemnymi, którzy omal nie zrujnowali naszego kraju w imię patriotyzmu i lojalności. Stosowali zasadę „dziel i rządź”, nastawiając ludzi przeciwko sobie, zastraszając ich groźbą, że stracą pracę, jeśli nie będą donosić na przyjaciół.
McCarthy’emu pozwolono zniszczyć karierę setek ludzi tylko dlatego, że ci porządni ludzie nie zamierzali mówić. „Zło kwitnie, kiedy porządni ludzie milczą”. A jednak nawet w ciszy tej potwornej nocy słychać było głosy protestu wobec niesprawiedliwości i tego złego człowieka – ludzi takich jak Trumbo i Hollywoodzka Dziesiątka. Znaleźli się odważni ludzie, którzy odmówili współpracy z senatorem z Wisconsin, który wtrącał się w prywatne życie ludzi, pokazując całkowitą i bezwzględną pogardę dla godności człowieka, pozbawiając prawa do wyrażania uczuć wolnych mężczyzn i wolne kobiety.
Tego wieczoru, kiedy się spotkaliśmy, Trumbo wydawał się bardzo poruszony moim uznaniem dla jego książki i pamiętam, że poprosiłem go o autograf.
– Złożyłby go pan na moim wózku? – poprosiłem. A on spełnił moją prośbę, pochylił się i na oparciu mojego wózka starannie napisał słowa: „Nic więcej powiedzieć nie można – można tylko czynić” i podpisał: „Dalton Trumbo”. Pamiętam, że zachowałem to oparcie długo po tym, jak wózek się zniszczył, zabierałem je ze sobą wszędzie, aż w końcu je zgubiłem.
Po dziś dzień się zastanawiam, co miał na myśli, mówiąc: „Nic więcej powiedzieć nie można, można tylko czynić”. Może chodziło mu o to, że wszystko, co można było napisać przeciwko wojnie, zostało napisane i teraz musimy przejść do działania? Czyżby to chciał powiedzieć? Wyglądało to na wezwanie do działania, zaangażowania wroga, wywołujących wojny, prowadzących wojny, tych, którzy ciągle do wojny nawołują i nie chcą wyciągnąć wniosków z przeszłości: „Dajcie nam slogany, a my je zamienimy w rzeczywistość. Śpiewajcie hymny bojowe, a my je podejmiemy w miejscu, gdzie przerwiecie. Nie jeden, nie dziesięć, nie dziesięć tysięcy, nie milion, nie dziesięć milionów, nie sto milionów, ale miliard, dwa miliardy nas, wszystkich ludzi świata…”
Trumbo wywarł na mnie bardzo silny wpływ w czasie, kiedy równie rozpaczliwie jak Joe Bonham pragnąłem zrozumieć, jak z mojej tragedii mogę zrobić jakiś pożytek, wykorzystać ją dla innych. I książka Johnny poszedł na wojnę dostarczyła mi wskazówek; utorowała drogę. Nagle zrozumiałem, że mogę być narzędziem pokoju. Mogłem wykorzystać moje ciało i moje doświadczenia, potworne i tragiczne, aby uświadamiać innych na temat wojny, jej bezsensowności i absurdalności, bezużyteczności, podobnie jak Joe Bonham. Mogłem jeździć po Ameryce, żeby ludzie mogli zobaczyć skutki wojny w całej okazałości. Mogłem pokazywać moje obrażenia, zarówno fizyczne, jak i emocjonalne, choć mogły się wydawać przerażające, i uczynić z nich narzędzie edukacji i oświecenia; i liczyć na to, że jeśli dopisze mi szczęście, świat się zmieni, zdrowy rozsądek zastąpi nonsens. Trumbo pokazał mi, że mam szansę w coś pięknego zamienić coś potwornego i pozbawionego wszelkiego piękna, wziąć coś, czym się brzydziłem i o czym nie chciałem myśleć, coś, czym gardziłem i o czym chciałem zapomnieć, upokorzenie i wielką porażkę, i zamienić je w coś przyzwoitego i dobrego, zwycięskiego, coś, co ma sens i jest afirmacją życia, tak, jak chciał zrobić Joe Bonham.
Joe Bonhamowi ostatecznie odmówiono prawa do tego, by mógł przekazać swoje przesłanie światu, kiedy w końcu udało mu się dokonać przełomu i przekazać, co chce zrobić. Zrozumiał, że jego życie ma wyjątkowy cel i wiedział, że jego cierpienie nie musi pójść na marne, i mimo że jego sytuacja była naprawdę paskudna, żył i mógł się komunikować. Mógł pokazać ludziom, czym naprawdę jest wojna, pozwolić im się przyjrzeć, gapić, wyciągnąć rękę i dotknąć, jeśli mieliby ochotę. Był przekonany, że jeżeli ludzie go zobaczą, dowiedzą się, a kiedy się dowiedzą, nigdy więcej do czegoś takiego nie dopuszczą. Jeśliby mu się udało, nie byłoby kolejnego Joe Bonhama. Przejął się tym. Nie czuł się już zagubiony ani pogrążony w morzu złości, które nie jest ani życiem, ani śmiercią, bez celu i bez znaczenia – tak żyje wielu ludzi. Jednak kiedy spróbował przebić się ze swoim przesłaniem do świata, starano się go uciszyć, żeby nie mówił prawdy. Prawda była bardzo niebezpieczna i Joe rozumiał, że oni wiedzą, że prawda jest zbyt niebezpieczna, żeby pokazać ją ludziom, bo jeśli ludzie ją zobaczą i zrozumieją tak, jak zobaczył i zrozumiał Joe, nikt nigdy nie poszedłby walczyć na rozkaz rządu.
A to wywołuje niepokój rządów – myśl, że ludzie nie wezmą broni i nie pójdą walczyć i zabijać, kiedy im się każe! Czym byłby świat bez wojen, zabijania, umierania, cierpienia i szaleństwa? On, Joe Bonham, opierał im się do samego końca, wyrażając się na temat niesprawiedliwości, jaką wyrządzono jemu i wielu milionom innych w każdej wojnie, która toczyła się w dziejach świata, wypowiadając się w imieniu poległych i niewidomych, i okaleczonych, w imieniu wszystkich pomników i obrzydliwych orędzi dla nieżyjących.
Jeśli wy wskazujecie drogę do zniszczenia, szaleństwa, śmierci i bezsensownego cierpienia, stwierdza Joe, to my przystawimy wam pistolet do skroni, jeśli to konieczne, żebyście nie mogli nas zmusić do pójścia na rzeź i walki w waszych kolejnych głupich wojnach. Wy wskazujecie drogę, mistrzowie wojen, waszymi kłamstwami i oszustwami, waszymi sztuczkami i manipulacjami, które posyłają młodych mężczyzn na wojnę, ale tym razem będziemy mieć broń, sukinsyny, i użyjemy jej, żeby chronić życie nasze i życie naszych dzieci.
Powieść Trumbo mnie rozpaliła i wzbudziła we mnie jeszcze większą determinację do wypowiadania się przeciwko wojnie. Ta książka do mnie przemówiła, bardzo wyraźnie, że mam nie tylko święte prawo, ale wręcz święty obowiązek stawiać opór wobec tych ludzi i tego, co robią. Głoszenie, że życie jest bezcenne, a człowiek ma godność, dało mi odwagę i umocniło mnie do walki, która mnie czeka.
Książka Johnny poszedł na wojnę jest najbardziej rewolucyjnym, przejmującym dokumentem przeciwko wojnie i niesprawiedliwości, jaki został napisany. Powiedziano w nim wszystko i wskazuje ludziom, co robić. Wzywa do rewolucji, do chwycenia za broń i skierowania jej we właściwą stronę – nie przeciwko biednym i bezradnym, ale przeciwko rządzącym padalcom, tym, którzy „każą szewcowi zabijać szewca… pracującemu człowiekowi zabijać innego pracującego człowieka… istocie ludzkiej która chce tylko żyć zabijać inną ludzką istotę która chce tylko żyć”.
Książka Johnny poszedł na wojnę jest równie ważna i istotna jak Deklaracja Niepodległości czy Manifest komunistyczny. Napisana z wielką odwagą, prostym językiem, stała się ostrzeżeniem dla wszystkich rządów, które chcą posyłać młodych ludzi na wojnę – że następnym razem ich głowy pójdą pod topór, choćby uważali się za nie wiadomo jak ważnych, bez względu na zajmowane stanowisko czy rangę wojskową, do jakiej doszli, cała ich władza nic dla nas nie znaczy, a jeżeli będą chcieli zabrać naszych synów albo skrzywdzić nas swoją głupią polityką, sprzeciwimy im się na wszelkie możliwe sposoby. A jeżeli dadzą nam do ręki broń i każą zabijać inne ludzkie istoty, tym razem nikt nie będzie musiał nam mówić, kto jest wrogiem, bo będziemy wiedzieć, z pewnością będziemy wiedzieć. Wrogiem jest rząd z całą swoją zachłannością i korupcją, z całym swoim wyrachowaniem i manipulacją, z niepohamowaną żądzą zysku kosztem ludzkiego życia. Spróbujcie jeszcze raz, a będziemy z wami walczyć, jak tylko możemy, i nie spoczniemy, dopóki wojna nie skończy się na zawsze i wszyscy razem będziemy mogli prawdziwie żyć.
Redondo Beach, Kalifornia
sierpień 1990
WPROWADZENIE OD AUTORA (1959)
Pierwsza wojna światowa rozpoczęła się jak letni festyn – zwiewne spódnice i złote naramienniki. Miliony ludzi wiwatowały na chodnikach, kiedy koronowane głowy w pióropuszach, książęta, marszałkowie polni i inni idioci paradowali po europejskich stolicach na czele swoich legionów. To był okres wspaniałomyślności; czas przechwałek, zespołów, wierszy, piosenek, niewinnych modlitw. To był sierpień pulsujący i pełen uniesienia, przedślubnych nocy młodych oficerów i ich dziewczyn, które zostawiali na dobre. Jeden szkocki pułk do pierwszej walki poszedł z czterdziestoma kobziarzami w kiltach, uciekali ile sił w nogach pod ostrzałem karabinów maszynowych.
Dziewięć milionów trupów później, kiedy zespoły przestały grać i książęta zaczęli uciekać, lament kobzy już nigdy nie brzmiał tak samo. Była to ostatnia z romantycznych wojen; a Johnny poszedł na wojnę była pewnie ostatnią amerykańską książką napisaną na jej temat, zanim rozpętała się wojna zupełnie inna – II wojna światowa.
Z książką wiąże się ciekawa polityczna historia. Napisana w 1938 roku, kiedy pacyfizm był przekleństwem amerykańskiej lewicy i większości centrum, poszła do druku wiosną 1939 roku i ukazała się trzeciego września – dziesięć dni po podpisaniu nazistowsko-sowieckiego paktu, dwa dni po wybuchu II wojny światowej. Wkrótce potem, zgodnie z rekomendacją pana Josepha Whartona Lippincotta (który był zdania, że to podkręci sprzedaż), sprzedano prawa do druku w częściach w „The Daily Worker” w Nowym Jorku. Przez miesiące od tamtej pory książka była punktem zwrotnym dla lewicy. Po Pearl Harbor jej temat stał się tak niestosowny w tamtych czasach jak jęk kobzy. Paul Blanshard mówił o cenzurze wojskowej w The Right to Read (1955): „Zakazano kilku zagranicznych czasopism sprzyjających państwom Osi, jak również trzech książek, w tym pacyfistycznej powieści Daltona Trumbo Johnny poszedł na wojnę, opublikowanej w czasie zawarcia paktu pomiędzy Hitlerem i Stalinem”.
Ponieważ pan Blanshard uległ, mam nadzieję, nieświadomej, pomyłce zarówno w kwestii daty „publikacji” książki, jak i tytułu, pod jakim została wydana, nie mogę zbytnio wierzyć w historię tej cenzury. Z pewnością nie zostałem o niej poinformowany; otrzymałem wiele listów od żołnierzy za oceanem, którzy przeczytali książkę dzięki wojskowym bibliotekom; a w 1945 roku sam natknąłem się na egzemplarz na Okinawie, kiedy walki jeszcze trwały. Jeśli jednak zostałaby zakazana, a ja bym się o tym dowiedział, raczej nie protestowałbym zbyt głośno. Są takie czasy, kiedy pewne prywatne prawa należy poświęcić wymogom szerszego dobra publicznego. Wiem, że to niebezpieczna myśl i nie powinienem zbytnio jej rozgłaszać, ale II wojna światowa nie była wojną romantyczną. Kiedy konflikt się pogłębiał, a Johnny ukazał się drukiem, niedostępność książki stała się kwestią wolności obywatelskich wśród amerykańskiej skrajnej prawicy. Organizacje pokojowe i grupy „matek” z całego kraju zasypały mnie zaangażowanymi listami, donosząc na Żydów, komunistów, wyznawców Nowego Ładu i międzynarodowych bankierów, którzy zabraniali lektury mojej powieści, zastraszając miliony prawdziwych Amerykanów, którzy domagali się natychmiastowych negocjacji pokojowych. Moi korespondenci, z których część posługiwała się elegancką papeterią i szczyciła nadmorskimi adresami, utrzymywali siatkę komunikacji, która sięgała aż do obozów dla internowanych pronazistów. Cena książki przekroczyła sześć dolarów za używany egzemplarz, co wywołało moje niezadowolenie z wielu powodów, między innymi – podatkowego. Zaproponowali krajowy wyścig na rzecz pokoju, ze mną jako cheerleaderem; obiecali (i zrealizowali) kampanię, aby wywrzeć nacisk na wydawcę w sprawie nowego nakładu.
Nic nie było w stanie przekonać mnie tak szybko, że Johnny nie powinien być wznawiany do czasu zakończenia wojny. Wydawcy się zgodzili. Na prośbę przyjaciół, którzy uważali, że wysiłki moich korespondentów mogą przynieść niepożądany skutek dla działań wojennych, naiwnie zgłosiłem ich czynności FBI. Ale kiedy w moim domu zjawiła się piękna para agentów, okazało się, że nie interesują ich listy, ale ja sam. Mam wrażenie, że interesuję ich do tej pory i na dobre mi to wychodzi.
Po 1945 roku te dwa czy trzy nowe wydania, które się pojawiły, zaczęły się cieszyć przychylnością lewicy, za to spotkały się z całkowitym brakiem zainteresowania wszystkich innych, także wszystkich tych przejętych matek z okresu wojny. Książka znów nie była wznawiana w czasie wojny w Korei, a ja wtedy raczej byłem skłonny odkupować formy drukowe zamiast sprzedawać je rządowi, który zamieniłby je w amunicję. I na tym historia się kończy, a raczej – zaczyna.
Czytając książkę jeszcze raz po tylu latach musiałem się oprzeć nerwowemu pragnieniu, żeby coś podszlifować, zmienić, doprecyzować, poprawić, rozwinąć, wyciąć. W końcu jest ode mnie o dwadzieścia lat młodsza i ja się bardzo zmieniłem, a ona nie. A może?
Czy to możliwe, żeby coś oparło się zmianie, nawet zwykła rzecz doczesna, którą można kupić, zakopać, której można zakazać, którą można skrytykować, pochwalić albo zignorować z zupełnie niewłaściwych powodów? Pewnie nie.
Johnny miał inne znaczenie w trzech różnych wojnach. Jego obecna wymowa zależy od czytelnika, a czytelnicy wspaniale się między sobą różnią i oni też się zmieniają.
Pozostawiłem książkę taką, jaka była, żeby zobaczyć, jaka jest.
DALTON TRUMBO
Los Angeles
25 marca 1959
ANEKS, 1970
Jedenaście lat później. Liczby nas odczłowieczyły. Nad poranną kawą czytamy o 40 000 Amerykanów poległych w Wietnamie. Zamiast wymiotować, sięgamy po grzankę. Rano biegamy po zatłoczonych ulicach nie po to, żeby gonić złodziei, ale żeby dobiec, zanim kto inny przechwyci naszą część.
Równanie: 40 000 martwych młodych mężczyzn to 3000 ton kości i ciała, 56 000 kilogramów tkanki mózgowej, 200 000 litrów krwi, 1 840 000 lat życia, które nie zostanie przeżyte, 100 000 dzieci, które nigdy się nie urodzą. (Na to ostatnie możemy sobie pozwolić: na świecie jest i tak zbyt dużo głodnych dzieci).
Czy krzyczymy w nocy, kiedy te liczby pojawiają się w naszych snach? Nie. Nie śni nam się to, bo o tym nie myślimy; nie myślimy o tym, bo nam na tym nie zależy. O wiele bardziej interesuje nas prawo i porządek, żeby amerykańskie ulice były bezpieczne, podczas gdy wietnamskie ulice zamieniamy w płynące potoki krwi, uzupełniając je co roku, zmuszając naszych synów, by wybierali pomiędzy celą więzienną tutaj a trumną tam. „Za każdym razem, gdy patrzę na flagę, moje oczy napełniają się łzami”. Moje też.
Skoro zmarli nic dla nas nie znaczą (nie licząc weekendu Dnia Pamięci, kiedy autostrady zakorkowane są surferami, pływakami, narciarzami, piknikowiczami, obozowiczami, myśliwymi, wędkarzami, piłkarzami, piwoszami), co z 300 000 rannych? Czy ktoś wie, gdzie się znajdują? Jak się czują? Jak wiele stracili rąk, nóg, uszu, nosów, ust, twarzy, penisów? Jak wielu jest głuchych, ogłupionych albo ślepych, albo cierpiących na wszystko naraz? Ilu straciło jedną, dwie, trzy czy cztery kończyny? Ilu pozostanie unieruchomionymi do końca swoich dni? Jak wielu skończy jako pozbawione mózgu warzywa, z których po cichu uchodzi życie w małych, ciemnych, tajemniczych pokojach?
Napiszcie do wojska, sił powietrznych, marynarki, piechoty morskiej, szpitali wojskowych i marynarki, dyrektora nauk medycznych Narodowej Biblioteki Medycznej, administracji weteranów, naczelnego lekarza – a zdziwicie się, czego się nie dowiecie. Jedna agencja informuje o 726 przyjęciach „na zabieg amputacji” od stycznia 1965 roku. Inna donosi o 3011 amputacjach od początku roku 1968. Reszta jest milczeniem.
Roczny raport naczelnego lekarza: medyczne statystyki Armii Stanów Zjednoczonych przestał się ukazywać w 1954 roku, Biblioteka Kongresu donosi, że Biuro Wojskowe Naczelnego Chirurga w zakresie statystyki medycznej „nie posiada danych na temat pojedynczych ani złożonych amputacji”. Więc albo rząd nie sądzi, że to ważne, albo, ujmując to słowami jednego z dziennikarzy krajowej sieci telewizyjnej, „sama armia, choć wie, ile ton bomb spadło, nie wie, jak wiele nóg i rąk stracili jej ludzie”. Skoro nie ma konkretnych liczb, zróbmy przynajmniej porównanie. Proporcjonalnie Wietnam dał nam osiem razy więcej paralityków niż II wojna światowa, trzy razy tyle całkowitych kalek, 35 procent więcej amputacji. Senator Cranston z Kalifornii stwierdza, że spośród każdych stu weteranów wojennych otrzymujących rekompensatę za obrażenia odniesione w Wietnamie 12,4 procent to osoby całkowicie okaleczone. Całkowicie.
Ale ile dokładnie setek czy tysięcy zmarłych za życia to daje? Nie wiadomo. Nie pytamy. Odwracamy się od nich; odwracamy wzrok, uszy, nos, usta, twarz. „Dlaczego mam patrzeć, skoro to nie moja wina?” Oczywiście, twoja wina, ale nieważne. Czas goni. Śmierć czeka nawet na nas. Mamy cel, do którego powinniśmy dążyć, najbardziej białą nadzieję ze wszystkich i musimy się nią kierować i cel osiągnąć, zanim zgaśnie światło.
To tyle, przegrani. Niech was Bóg błogosławi. Uważajcie na siebie. Będziemy na was patrzeć.
D. T.
Los Angeles
3 stycznia 1970
Ciąg dalszy w wersji pełnej