64,00 zł
Kalendarz wieczności - powieść Wasyla Machny, ukraińskiego poety, prozaika, eseisty, tłumacza (m.in. utworów Zbigniewa Herberta i Janusza Szubera), to zawierająca elementy mistyczne i mitologiczne opowieść rozpięta między wiekiem XVII i czasami współczesnymi, sięgająca od Stambułu po Galicję (na której zimnowojenny podział i epoka ZSRR odcisnęły swoją koszmarną pieczęć). W książce autor łączy trzy przestrzenie czasowe, tworząc nietypową powieść historyczną, w której historia ma postać nielinearną, gdyż - jak sam mówi - wszyscy jesteśmy zakotwiczeni w kalendarzu wieczności, nasze życie jest takim kalendarzem, niezależnie od epoki. Nieco na przekór nowoczesności w jej zglobalizowanej formie, książka Wasyla Machny może być odczytywana jako pochwała lokalności i pielęgnowania wyrastającej z niej duchowości.
„Pisarstwu Wasyla Machny towarzyszę od dwudziestu lat. Wasyla poznałem tuż przed jego wyjazdem z Tarnopola do Nowego Jorku, gdzie mieszka do dzisiaj. Znając, ceniąc i tłumacząc jego wiersze, eseje, i opowiadania, wiem, że do Kalendarza wieczności (być może nawet nie zdając sobie z tego sprawy) przygotowywał się od dawna, gdy pisał to, co pisał, i jeździł tam, gdzie jeździł (choćby na festiwal poetycki do Stambułu). A jednak ta powieść jest zaskoczeniem ‒ ktoś napisał, nie było takiej jeszcze w literaturze ukraińskiej, ktoś inny nazwał ją ukraińskimi Buddenbrookami. Ukrywając – niemal do końca – swoje prywatne związki ze skrawkiem ziemi między Czortkowem, Jazłowcem, Mytnicą – udało się autorowi w Kalendarzu wieczności przedstawić epicki fresk, ukazujący losy przedstawicieli wielu rodzin, narodów, imperiów (od osmańskiego po radzieckie), napisać wzruszającą, ekumeniczną i uniwersalną w duchu książkę, w której jego wrażliwość jako poety daje o sobie znać w bardzo dyskretny, a jednak niezwykle istotny sposób”.
Bohdan Zadura
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 711
Tytuł oryginału
Вічнийкалендар
Redaktor prowadząca
Elżbieta Brzozowska
Redakcja
Helena Kamińska
Korekta
Magdalena Pluta
Projekt okładki i stron tytułowych
Wiktor Dyndo
© Copyright Vasyl Makhno, 2020
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021
© Copyright for the Polish translation by Bohdan Zadura
Wydanie pierwsze, Warszawa 2021
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Książka dostępna także jako e-book
Skład i łamanie: Agata Mościcka / biały-ogród.pl
ISBN: 978-83-8196-194-3
Główne postaci:
Mehmed IV, osmański sułtan
Fazil Ahmed Köprülü, wielki wezyr
Hryć Barewycz, celnik
Anna Barewycz, żona
Warwara Barewycz, córka
Iwan Barewycz, syn
Matij Barewycz, syn
Pawło Barewycz, syn
Michał Korybut Wiśniowiecki, król polski
Jan Sobieski, król polski
Antoni Wolański, chorąży polskiej husarii
Aszkenazy, żydowski kupiec z Jazłowca
Mynas Syrynowicz, ormiański kupiec z Jazłowca
Jakub, Asfatur, Krzysztof, synowie Mynasa
Bogdan Seferowicz, ormiański dowódca z Jazłowca
Sabataj Cwi, żydowski fałszywy mesjasz
Sara, żona Sabataja Cwiego
Jazłowieccy bejlerbejowie
Hodża Ali Efendi, pisarz Dywanu
Murza, urzędnik osmański
Onuferko, łowca ptaków
i inni
Nasza historia zaczyna się jesienią roku 5426 od stworzenia świata, 1666 od narodzin Chrystusa, 1115 wedle kalendarza ormiańskiego i 1076 wedle muzułmańskiego kalendarza hidżry, gdy ze smyrneńskiego portu wypłynęła galera. Zdarzenie, na które można by nie zwrócić uwagi, gdyby tą galerą płynął do Stambułu ktoś inny, a nie sam Sabataj Cwi, mieszkaniec Smyrny, który ogłosił światu swoje posłannictwo. Nadchodziły lata, o których z lękiem debatowali uczeni w piśmie Żydzi i chrześcijańscy teologowie, żeby zrozumieć, co czeka ten świat. A oczekiwali na przyjście Mesjasza i na koniec świata. Dlatego też nie cichły spory w synagogach, bo uczeni w piśmie, podążając za każdą literą Tory, śliniąc palce, rozwijali zwoje pergaminu, aby zgłębić słowa najpierw oczami, a następnie rozumem. A teologowie, jak Joannicjusz Galatowski, byli przekonani, że tylko chrześcijanie trzymają się prawa Mojżeszowego, a więc tylko oni zostaną zbawieni. Astronomowie przyglądali się niebu, wypatrując gwiazd i innych niebieskich oznak, żeby jako pierwsi zauważyć cokolwiek dającego jakąś wskazówkę o dniach ostatnich. A wiadomo, że przed dniami ostatnimi przyjdą fałszywi mesjasze, wojny, głód, choroby, potopy i nastanie ferment we wszystkich narodach. W Londynie, na przykład, szalała wtedy dżuma, przywleczona przez holenderskich kupców. Urzędnik Królewskiej Admiralicji Samuel Pepys w swym dzienniku zapisze, że po zarządzeniu władz o wybiciu wszystkich psów i kotów obszar epidemii tylko się rozszerzył. Przez całe lato szczury roznosiły śmiertelną chorobę, a mieszkańcy Londynu wynosili trupy z domów i układali je na ulicach, bo nie było czym wywozić ich na cmentarze. I dopiero na początku września królewski piekarz zapomniał wygasić piec, w którym piekł chleb dla dworu – i wtedy pożar strawił pół miasta. Wraz z budynkami spłonęli także roznosiciele choroby – i wszyscy, którzy opuścili Londyn, powrócili. I byli też na świecie ludzie, o których zapomniano i dlatego my też nie możemy ich pamiętać. A ten Sabataj Cwi, który podzieli świat na dwadzieścia sześć części (o czym opowiemy potem) dla swoich wyznawców, zupełnie się nie przejmował, że imperia i królestwa od dawna już władają tym, co on tak lekko rozdaje. Imperium Osmańskie, Hiszpania i Portugalia, Carstwo Moskiewskie i dynastia Qing w Chinach, rezygnacja patriarchy Nikona i odkrycie grawitacji przez Izaaka Newtona, angielsko-duńska wojna i pierwsza drukowana Biblia w języku ormiańskim wydana w Amsterdamie – oto czemu to wszystko, powiązane niewidzialnymi nitkami historii, żyło wtedy w oczekiwaniu na dni ostatnie, bo ostatnie dni zawsze są z nami.
Tak oto we wrześniu, dzień przed wyznaczonym wyjściem galery ze smyrneńskiego portu, reisa Papadopulosa odwiedził Sabataj Cwi. Znalazł kapitana w portowej kafanie. Papadopulos usiadł tam, żeby zjeść obiad. Był głodny, a rozmowa z Żydem mogła się przeciągnąć. Sabataj Cwi zauważył to niezadowolenie i odczuł niechęć do siebie. Nawet uważne spojrzenie kapitana, którym ten zmierzył Żyda, przenosząc je z głowy Sabataja na Sabatajowe nogi, nie zapowiadało przyjemnej rozmowy.
Stół przed reisem był jeszcze pusty i kiedy Grek przełknął ślinę, Sabataj posłyszał burczenie w Papadopulosowym żołądku.
Mimo to Sabataj Cwi zaczął:
– Jestem Sabataj Cwi – mówił Żyd szybko, trzymając się mocno każdego słowa jak wyczerpany pływak oczeretu. Mówił z przekonaniem i po chwili wyjawił istotę sprawy. Zachowywał się tak, jakby to Papadopulos wpraszał się do niego na galerę, a nie odwrotnie.
Papadopulos słuchał i przypominał sobie plotki, krążące po Smyrnie. Na sam koniec Sabataj zapewnił, że szczodrze zapłaci za siebie i swoich współtowarzyszy, jeśli reis zgodzi się wziąć ich na pokład.
– A ilu was jest? – zapytał Papadopulos.
– Dwanaścioro – od razu odpowiedział Sabataj. – Jedenastu mężczyzn i Sara, moja żona.
Papadopulos przypomniał sobie, jak jeden z jego utykaczy opowiadał, że w Smyrnie objawił się żydowski mesjasz, to znaczy mesjasz ten właśnie wrócił z Palestyny, skąd przywiózł sobie żonę Sarę, która przyćmiła urodą wszystkie tutejsze piękności. Właśnie tą wieścią rozbrzmiewały w czasie rozmów muzułmańskie, chrześcijańskie i żydowskie domy. Gadają, że chodzi ten mesjasz z kilkoma swoimi wyznawcami po ulicach i śpiewa psalmy. Wygląda na szalonego, ale szalony nie jest. Ktoś inny z Papadopulosowej załogi, kto słyszał tę opowieść, dodał, że smyrneńscy rabini nie akceptują tego Sabataja, ale kilkudziesięciu Żydów tutaj, w Smyrnie, jednak uwierzyło w jego słowa i gotowi są pójść za nim na kraj świata.
Kiedy galerę załadowano i szturman podał wioślarzom pierwszą komendę, do portu zeszło się kilka dziesiątków smyrneńskich Żydów z dziećmi. Niektórzy z nich płakali, a niektórzy rzucali przekleństwa w ślad za galerą, która już odpływała. „Co oni tam krzyczą?” – pytał sam siebie reis Papadopulos. Do jego uszu, zarośniętych czarnymi włosami, wpychało się morskie powietrze, zagłuszając słabe głosy Żydów na brzegu. Po pewnym czasie załopotały napięte żagle. Ludzie w porcie zlali się z portową zabudową. A ci Żydzi, których Papadopulos zgodził się przewieźć do Stambułu, stłoczeni na rufie, wpatrywali się przed siebie, za horyzont, jakby niezainteresowani tym, co się dzieje na brzegu. I tylko czarnowłosa Sara, która była wśród nich, uśmiechała się, spoglądając na brzeg.
Do dziesięciu długich wioseł po obydwu stronach burt galery posadzono ponad stu wioślarzy, których brano ze Smyrny czy z podmiejskich wsi, a resztę przywożono z targów niewolników. Szturman, jego pomocnik, dozorca niewolników, kowale, utykacze, takielarze, cieśle – stanowili pstrokatą załogę, a poradzić sobie z nią mógł tylko Papadopulos, smyrneński Grek, którego przodkowie służyli jeszcze u Hayreddina Barbarossy. Tym razem na galerze było również dwanaścioro pasażerów, którzy wczoraj prosili o podróż do Stambułu.
Papadopulosową galerą przeważnie przewożono pszenicę, przechowywaną później w magazynach smyrneńskiego portu. Miała dwa maszty, na których poszarpane i wytarte przez mocne podmuchy śródziemnomorskich wiatrów płócienne żagle wisiały jak szarawary na krzywych nogach kapitana.
Często podczas morskich rejsów galerę doganiał sirocco. Papadopulos najbardziej bał się tego wiatru, bo rozdzierał tkaninę żagli i łamał maszty. Płaskodenną galerę, zalewaną przez sztormowe fale, mogło wyrzucić na brzeg. Nawet wtedy, gdy majtkowie na czas opuszczali żagle, a nadzorcy niewolników manewrowali, słuchając rozkazów kapitana. Mimo to nie wszyscy przeżywali. I Papadopulos z tymi, którzy przeżyli, zrzucał z kamienistych brzegów wyspy ciała nieszczęsnych topielców. Znajdowano ich na całym brzegu. Ptaki krążyły nad nimi, aby pić z martwych oczu, a nocą w pobliżu czuć było zapach lisów. A potem przez kilka dni utykacze wymieniali strzaskane deski w dnie i burtach statku, a cieśle naprawiali połamane wiosła. Kiedy galera i resztki załogi były gotowe kontynuować żeglugę, Papadopulos, orientując się w gwiaździstym niebie jak w dzielnicy Smyrny, w której wyrósł, szukał między gwiazdami drogi do najbliższego portu.
Jednak jeszcze wczoraj, kiedy Papadopulos w Smyrnie czekał na swoją załogę, która rozbiegła się po mieście, tych dwanaścioro poprosiło, aby ich zabrał do Stambułu. Kapitan galery obejrzawszy ich, powiedział, że statek wypływa jutro i mogą doczekać świtu w nabrzeżnym magazynie pszenicy. W dodatku Żyd, który nazwał siebie Sabatajem Cwi, wydał się staremu Papadopulosowi podejrzany, bo zgodził się czekać w magazynie, zapytał, w jakim budynku jest ten magazyn, i wyjaśnił, że nie chcą wracać do domów, żeby się nie spóźnić. Papadopulos poprowadził ich kamienistym brzegiem i otworzywszy kluczem zamek, wpuścił do środka. Suche powietrze uderzyło go w nozdrza i kichnął, po nim kichnął Sabataj Cwi i wszyscy jego towarzysze. Przybrzeżne wzgórza, na których dojrzewały winogrona, owiewało świeże morskie powietrze. Gdzieniegdzie w oknach miejskich domów drżało brudne światło. Szczekały psy. Na wzgórzach słychać było rżenie spętanych koni. A gdzieś, całkiem daleko, w okolicznych wsiach senne koguty nakłuwały swoim pianiem północną ciszę, w którą podążał oddział konnych. Zmieszany z ich niskimi, oddalającymi się od portu głosami dudnił, stopniowo cichnąc, ciężki tętent kopyt.
Budyneczek, w którym spali Żydzi, stał z dala od portowych zabudowań. W środku, na wydmach pszenicy umościli się na noc pasażerowie Papadopulosa.
Korsarz wrócił na galerę, ale nie mógł zasnąć. Wydobywając z pamięci twarze Żydów, czuł narastającą ciekawość i podejrzenia. Kim są? Po co im Stambuł? Ten, który nazywał siebie Sabatajem Cwi, wydawał się Papadopolusowi szaleńcem i prorokiem. Mówił do kapitana jak do pustego miejsca, otworu w przegniłej desce drzwi. Ten Żyd patrzył, przewiercając reisa wzrokiem. Ten wzrok magnetyzował i paraliżował jak oczy węża ofiarę. Słowa, które wypowiadał, były nie z ziemi, a z książek. Tylko nerwowe drganie kręgów szyjnych i czasami wąskich ust świadczyło o tym, że mówiąc, Sabataj przeżywa wielkie napięcie. I pochodzi ono nie z jego ciała, a skądś z góry, jak ulewa z zachmurzonego nieba.
Papadopulos podkradł się do magazynu z pszenicą – zajrzał w szparę między deskami drzwi. Zobaczył, że ten Żyd nazwiskiem Sabataj Cwi, pochylony nad oprawioną w cielęcą skórę księgą, czyta. Okna były zalane księżycowym światłem jak kozim mlekiem. Z dala od mężczyzn spała kobieta. Papadopulos nie wiedział, kim ona jest. We śnie odkryła się – spod bawełnianej narzutki bielała jej łydka. A kiedy przewróciła się na lewy bok, nakrycie zsunęło się, obnażając jej aksamitne plecy i pośladki.
Serce Papadopulosa zabiło mocniej. Jeszcze raz spojrzał na Sabataja Cwiego, ale ten, odłożywszy księgę, już się modlił.
I Papadopulos, odszedłszy od drzwi, myślał o rozgrzanej we śnie kobiecie i jej białych łydkach.
Westchnął jak zmęczone zwierzę i wrócił na galerę. Zasnął, nakrywszy się z głową grubym kaftanem.
Nad zatoką smyrneńską wyciekał srebrnym światłem księżyc, podobny do pękniętej skorupy kurzego jajka.
Załoga Papadopulosa przyszła na brzeg przed świtem. Greka obudziło skrzypienie deski, która uginała się pod potężnymi ciałami jego marynarzy, kiedy wchodzili na galerę. Niewolników przyprowadzono na samym końcu, gdy wszyscy inni zajęli już swoje miejsca.
Zatoka lśniła od porannego słońca.
Zaczynał się przypływ – i zielone fale nasuwały się na ląd.
Mewy latały nad brzegiem, pierwsi rybacy szykowali swe łodzie i sieci, żeby zdążyć powrócić z połowem przed zachodem słońca.
Papadopulos jak zwykle nakrzyczał na marynarzy i zaczął czekać, aż z budyneczku wychyną Żydzi.
– Rybacy wyjdą w morze pierwsi – rzekł do swojego pomocnika, czy to z wymówką, czy po prostu, żeby cokolwiek powiedzieć.
Kiedy na brzegu i w porcie wreszcie zaczęło budzić się życie, drzwi budyneczku się otworzyły. Papadopulos zauważył to, ale z magazynu nikt nie wychodził. Jako pierwszy pokazał się Sabataj Cwi, trzymający pod pachą księgę, a za nim dziesięciu Żydów i ta sama Żydówka, którą w nocy Papadopulos pożerał wzrokiem. Cała dwunastka zdążała w stronę statku. Jeszcze wczoraj, umawiając się z Papadopulosem, Sabataj Cwi, o którym huczała Smyrna, próbował wyjaśnić Grekowi, że trzeba odpływać natychmiast, bo jego i jego towarzyszy prześladują smyrneńscy rabini. Ale co to właściciela statku i jego szemraną załogę mogło obchodzić? Dlatego też wypływali rano, doczekawszy się przypływu. „Jeden problem – pójdą pod wiatr” – zadumał się Papadopulos.
A więc ze Smyrny Sabataj Cwi zabierał się w pośpiechu. Ten, do kogo przylgnęło słowo „mesjasz”, przed którym w żydowskich dzielnicach Smyrny jedni padali na kolana, tańczyli i radowali się, a inni – spluwali w kierunku, skąd wiatr czy ludzki pogłos przynosił jego imię. Ale cóż z tego? Statek Papadopulosa załadowany smyrneńskim towarem i tak płynął do Stambułu. Z tymi dwunastoma czy bez nich.
Przedwczoraj Sabataj Cwi przyszedł do synagogi z dziecięcą kołyską, w której leżała ryba zawinięta w zwój Tory. Niósł kołyskę jak beczkę wina, przyciągając uwagę przechodniów i sprzedawców, których sklepiki znalazły się na jego drodze. Za nim szła Sara. Stąpała krok w krok, trzymając się wzrokiem cienia, który padał od Sabataja. Za nimi zdążało jeszcze kilku jego zwolenników. Koło synagogi procesja zatrzymała się i Sabataj zwrócił się do swoich towarzyszy, ale, rzecz jasna, słyszeli go przechodnie, kramarze i rabin wewnątrz synagogi, do której drzwi były uchylone.
– Ja, Sabataj Cwi, mesjasz narodu izraelskiego, powiadam wam, że oto nadchodzi czas żydowskiego wyzwolenia – i wszedł do świątyni.
Rabin spotkał Sabataja niemal na progu, bo krzyki na ulicy przyciągnęły jego uwagę.
– To ty śmiałeś wymówić imię Najwyższego, które wolno kapłanowi wypowiadać tylko raz w roku, w dzień Jom Kipur, w Świątyni Jerozolimskiej? – zapytał go stary rabin.
– Ja – odpowiedział Sabataj Cwi – pozwoliłem sobie na to, bo jestem mesjaszem.
Rabin spuścił wzrok.
– A co przyniosłeś do synagogi? – zapytał, pokazując ręką na kołyskę, której Sabataj nie wypuszczał, przycisnąwszy ją do piersi.
– Rybę, owiniętą w Torę.
– Owiniętą w Torę – drżącymi ustami wyszeptał starzec.
Sara, która stała obok Sabataja, zobaczyła, jak pod rabinem, który służył w synagodze ponad czterdzieści lat, ugięły się nogi.
Minęła godzina, a już wszyscy rabini wyklęli Sabataja Cwiego i ten zniknął z miasta, później zaś pojawił się w Salonikach, skąd przeniósł się do Stambułu.
Minie jeszcze kilka lat, zanim Sabataj Cwi zjawi się z kołyską na schodach synagogi w otoczeniu swoich uczniów i zwolenników.
I kiedy statek, wyszedłszy ze smyrneńskiej zatoki, wziął kurs na Stambuł, niektórzy z Żydów, odczuwając pierwsze podmuchy morskiego wiatru, wyciągnęli swoje tałesy i okryli się nimi. Załopotały nad głowami podróżnych płócienne żagle. Sternik, trzymający obiema rękami chwiejny ster, krzyknął coś do załogi, a ta rozbiegła się po pokładzie naciągać żagle. Wtedy jedenastu mężczyzn i kobieta zeszło pod pokład, żeby schować się przed wiatrem.
Statek odprowadzało, jak później na przesłuchaniu w Stambule powie Papadopulos sułtańskim gwardzistom, kilkuset smyrneńskich Żydów.
Nie płakali i milczeli, czując mocne pieczenie w oczach od słonego, morskiego powietrza. I każdy chciał zatrzymać wędrowców. Ale kiedy statek rozpłynął się na horyzoncie, westchnąwszy, zabrali swoje dzieci i poszli do domów z ciężarem w sercu.
Na galerze, która pewnie zmierzała do Stambułu, był Sabataj Cwi, urodzony w Smyrnie, mesjasz narodu izraelskiego z towarzyszami i Sarą, która była jego żoną. To on zapłacił właścicielowi statku za podróż i nakazał płynąć do Stambułu. Teraz wystawiał twarz na podmuchy morskiego wiatru i słyszał, jak łopoczą żagle. Odwrócił się, żeby spojrzeć na Smyrnę. Miasto, w którym on, Sabataj Cwi, urodził się czterdzieści lat temu, malało z każdą milą szlaku galery, która odpływała, jak mu się zdawało, na zawsze. Przez czterdzieści lat dużo podróżował, nauczał Tory i Kabały, uciekał z miast, kłócił się z rabinami i nigdzie nie zatrzymywał się na długo.
Na górze Pagos, która wisiała nad miastem, widniała forteca Kadifekale. Z tego miejsca najlepiej widać było zatokę. W dzieciństwie Sabataj wdrapywał się przez zagajniki i oliwne gaje na forteczną górę i oglądał każdy szczegół, który odkrywał się przed jego oczami. Najbardziej wabiła go zielona zatoka w nocy, kiedy na galerach i łodziach zapalały się oliwne lampki. Wtedy, gdy morze się uspokajało, Sabataj wracał do domu, bał się bowiem psów i janczarów. Schodził z góry, czując oddech Stwórcy. W domu jak zawsze zastawał popłoch: matka krzyczała, że chłopca pocięli janczarzy albo że go porwali, żeby sprzedać w Stambule. I kiedy Sabataj podchodził do ojca, ten kładł mu na głowę rękę i nachyliwszy się, coś szeptał do ucha. I chłopiec szedł spać.
Jakby żegnając się ze Smyrną, Sabataj widział jeszcze, jak pod górą z jednej ściany kamiennych budynków wyrastały iglice minaretów. I jak uliczki zrastały się z murami domów. A mętna zasłona mgły zakrywała i górę, która przysiadła nad miastem, i samo miasto.
Statkiem zakołysało i Sabataja omal nie zwalił z nóg potężny majtek, który biegł co sił do głównego masztu. I mesjasz pospiesznie zszedł pod pokład, gdzie była Sara z dziesiątką zwolenników jego mesjańskiego posłannictwa. Kobieta leżała, przykrywszy się wełnianymi ubraniami, bo zaczynało ją mdlić od choroby morskiej. Sabataj postanowił jej nie niepokoić. Siadł w kręgu swoich wyznawców i zaczął z nimi rozmowę.
Wszyscy pochodzili ze Smyrny. Tylko Sara, którą Sabataj przywiózł do rodzinnego miasta z daleka, była rodem z Podola. Młody Sabataj ożenił się z nią w Kairze. Usłyszawszy o mesjaszu, Sara, która cierpiała na neurozę i często ukazywali się jej prorocy i zmarły ojciec, przerąbany na pół przez Kozaków Chmielnickiego, ogłosiła się jego narzeczoną. Plotka o piękności, która wierzy w to, że jest narzeczoną mesjasza, dobiegła do Kairu szybciej niż karawana wielbłądów przechodzi przez palestyńską ziemię i dociera do Egiptu. Sabataj Cwi wysłał posłów do Livorno i Sarę przywieźli do stolicy. W domu Rafaela Josefa odbył się ślub, który Sabataj przyjął jako wolę Najwyższego.
Pierwszy przemówił do Sabataja Abram Rubio, którego wczoraj mesjasz ogłosił królem i włodarzem jednej dwudziestej szóstej części świata. Sabataj podzielił świat na dwadzieścia sześć części, bo jeszcze wczoraj otaczało go dwudziestu sześciu najbliższych wyznawców. Jedną częścią władał teraz ubogi Abram. Żeby podziękować Sabatajowi za tak wielki honor, za który smyrneńscy bogacze jemu, biednemu Abramowi, zapłaciliby wielkie pieniądze, wykonywał każde życzenie mesjasza i gotów był iść za nim, gdzie oczy poniosą. A więc zaczął ubogi Abram, król i władca tej części świata, której nazwy Sabataj zapomniał mu powiedzieć.
– Kiedy Mesjasz wejdzie do pałacu sułtańskiego i zrzuci z głowy sułtana jego brokatowy turban, kiedy ogłosi naród Izraela wolnym i poprowadzi wszystkich Żydów do Jerozolimy, będziemy mieli tyle dywanów, by wyścielić nimi ich drogę – mówił szeptem.
Wszyscy inni, z tałesami na głowach, przysunęli się bliżej.
Nadzorca, który z jakiegoś powodu wbiegł do pasażerskiej kajuty, najpierw pomyślał, że ktoś postawił namiot, bo Żydzi, którzy płynęli statkiem, siedzieli w kole tak blisko jeden drugiego, że niemal dotykali się czołami. Mówili językiem Tory, żeby nikt nie mógł ich zrozumieć czy podejrzewać o zmowę.
Z boku jęczała Sara. Mdliło ją – i szlochała, jakby rodziła. Wymiotowała, wycierając śmierdzącą ślinę rękawem.
– A jeśli sułtan nie zechce oddać władzy i zrzucić turbanu? – wyraził wątpliwość złotnik, który jeszcze wczoraj siedział w swoim sklepiku w cichej smyrneńskiej uliczce.
Sabataj Cwi aż się poderwał, ale uderzywszy głową o niski drewniany sufit, znów siadł na miejscu. Podniósł się krzyk. Galerą jeszcze raz zachwiało, widać tym razem wielka fala uderzyła w prawą burtę i krąg mężczyzn rozsypał się jak pszenica z wora.
Przed rankiem morze się uspokoiło.
Sabataj Cwi zasnął, położywszy się na drewnianej koi, zasłanej workiem.
Spała wymęczona podróżą Sara. I towarzysze mesjasza chrapali jeden drugiemu w twarze i brody w takt skrzypienia masztów statku.
Wszyscy talmudyści przepowiadali pojawienie się mesjasza po strasznych doświadczeniach, które spotkają synów Izraela na całym świecie. I kiedy Sabataj Cwi pierwszy raz zjawił się w Stambule – podszedł do niego pewien mężczyzna o imieniu Abraham Jakchini. Przyniósł stary rękopis, gdzie napisano, że narodzi się Sabataj Cwi, który stanie się prawdziwym mesjaszem, i chociaż jego i jego uczniów będą prześladować i oskarżać, on, mesjasz, będzie czynił cuda i złoży z siebie ofiarę dla wysławienia Pana. Rękopis był podróbką, ale o tym nie wiedział nikt, oprócz Natana z Gazy, który sam go napisał, sam też znalazł w Stambule Abrahama Jakchiniego, żeby ten przekazał rękopis Sabatajowi. Sabataj Cwi, który wierzył we własne wybraństwo, przeczytawszy rękopis, umocnił się w swej wierze, że to właśnie on jest powołany, by zostać mesjaszem. Na targach Stambułu i w sklepach, gdzie handlowano papierem, pojawiały się różne stare manuskrypty, przepisane przez muzułmańskich, chrześcijańskich i żydowskich skrybów, dlatego Sabataj nie mógł niczego podejrzewać. Abraham Jakchini, do rąk którego trafił rulon z oberwanymi końcami i wytartymi dziurami, mówiący o Sabataju Cwim, żydowskim mesjaszu, wierzył każdemu słowu, jakie zobaczyły w rękopisie jego oczy. Przed rokiem 1666 chrześcijański świat od Londynu do Amsterdamu, Madrytu i Kijowa, Wiednia i Jazłowca oczekiwał drugiego przyjścia Jezusa Chrystusa. To tu, to tam pojawiały się prorocze tłumaczenia teologów, na sklepieniu niebieskim odgadywano kształty zwierząt, które budziły lęk. Na rynkach stolic imperiów sprzedawano rękopisy z proroctwami, podając je za dawne teksty i zaklinając się, że pisma te są bardzo stare, a odnaleziono je właśnie teraz w klasztornych bibliotekach czy pieczarach ziemi palestyńskiej. Dlatego Natanowi z Gazy łatwo było podrobić żydowskie pismo pod stary zapis i przekazać przez zaufanego człowieka, który służył w Jerozolimie przy osmańskim paszy, do Stambułu. Wiedział bowiem, gdzie przebywa Sabataj Cwi.
A stało się to na długo przed opisaną przez nas morską podróżą Sabataja z Sarą i dziesięcioma zwolennikami do Stambułu.
Przeczytawszy przekazany przez Abrahama Jakchiniego zwój, Sabataj Cwi przyłączył się do sułtańskiej karawany, żeby znaleźć się w Jerozolimie i przekonać o prawdziwości tego tekstu.
Po trzydziestu dniach podróży ukazały się mu wzgórza Jerozolimy. Zeskoczył z muła, którego kupił w Stambule, i dalej poszedł pieszo. Ani krzyki poganiaczy, ani przedwieczorny chłód wraz z mrokiem, który nasuwał się na miasto – nic nie mogło zatrzymać Sabataja. Przyszło poganiaczowi sparować Sabatajowego muła z kobyłą, a karawanie zanocować przed Jerozolimą. Ludzie sułtana rozpalili ognisko, bo bali się nie tylko dzikich zwierząt, lecz także ataku beduinów. Jednak noc minęła spokojnie. Zatem rano znowu ustawili karawanę i ruszyli za Sabatajem, lecz nigdzie go nie znaleźli. Zdawało się, że zginął w Jerozolimie, bo osmańscy poganiacze więcej o nim nie słyszeli. W mieście sprzedali jego muła, a pieniądze podzielili między siebie.
Ale Sabataj nie zginął. Zamieszkał w domu pewnego Żyda o imieniu Mordechaj – za skromną opłatą za nocleg i jedzenie. Sam Mordechaj, podobnie jak jego rodzina, przestrzegał wszystkich przykazań, pościł i modlił się, nie mógł więc nie zauważyć, że przybysz, którego twarz promieniowała czymś niewymownie pięknym, budzi się rano i obchodzi wszystkie synagogi. Nocami cicho śpiewał psalmy, kołysząc się nad otwartymi księgami. Nierzadko Mordechaj widział przez uchyloną porannym wiatrem zasłonę, która oddzielała pokoik gościa, jak ten śpi, z głową złożoną na księgach. I dlatego Mordechaj, zobaczywszy dziwne zachowanie gościa, opowiedział o tym sąsiadom. A ci to roznieśli po całej Jerozolimie. I kiedy ludzie pytali, kto to u niego zamieszkał, nie miał co odpowiedzieć, bo nie znał imienia swojego gościa.
Usłyszał o sprawiedliwym i ascecie Natan z Gazy, bo sława szła w ślad za Sabatajem Cwim, a poniekąd nawet go wyprzedzała. Zwłaszcza to, że pozwolił sobie wymówić tetragram imienia Pańskiego. Dziwili się i jerozolimscy rabini, i prości ludzie. Niesłychana rzecz: jak mogły poruszyć się jego usta i jak mógł jego głos wypowiedzieć to, co wolno wymówić jedynie raz na rok kapłanowi w Świątyni?
Sabataj Cwi nie zdążył jeszcze na dobre opuścić Kairu z osmańską karawaną, gdy w Jerozolimie wiedziano już, kto przybył.
I kiedy dowiedział się o tym Natan z Gazy, pospieszył do Jerozolimy i znalazł dom Mordechaja. I wypytał o wszystko jeszcze przed przyjściem Sabataja Cwiego, bo ten udał się na poranną modlitwę do jednej z synagog. A było to siedemnastego tamuza, czwartego miesiąca, w dzień postu na pamiątkę zburzenia przez Rzymian murów jerozolimskiej Świątyni.
I kiedy spotkali się i stali w drzwiach, objęli się jak starzy przyjaciele.
I rzekł wtedy Natan z Gazy do Sabataja Cwiego:
– Każdy Żyd wie, że przyjdzie mesjasz z rodu Dawidowego.
Na to Sabataj Cwi odpowiedział:
– I każdy Żyd wie, że prorok Eliasz będzie poprzedzał mesjasza.
Potem siedzieli w pokoju Sabataja i patrzyli jeden na drugiego jak mesjasz na proroka. I, nie uroniwszy ani słowa, przesiedzieli tak do rana. I kiedy wypaliła się oliwa w lampie, a tlący się czerwienią mrok zostawił na kamienistych wzgórzach kawałki cienia, wyszli na podwórze Mordechaja, gdzie Natan ogłosił Jerozolimie nadejście mesjasza, a mesjasz to, że w Natanowym ciele zamieszkała dusza proroka Eliasza.
I że wszystko stało się tak, jak opisali to ich poprzednicy.
Usłyszał to jedynie Mordechaj, który podwiązywał ciężkie pędy winnej latorośli na swoim podwórku.
Upadłszy na kolana, całował Mordechaj kurz, na którym widniały dwa pochylone cienie – mesjasza i proroka Eliasza.
Po kilku godzinach o wszystkim dowiedzieli się żydowska Jerozolima i osmański pasza.
Zarządzający skarbem i podatkami Rafael Josef Czelebi przybył do Kairu jako osmański urzędnik dwadzieścia lat wcześniej, będąc całkiem młodym człowiekiem. Nie miał jakiegoś szczególnego majątku i niespecjalnie wierzył w to, że osiągnie tu życiowy sukces. A teraz trzymał w swym ręku całe finanse egipskiego ejaletu, tak więc razem z paszą i dowódcą kairskiego garnizonu odczuwał słodki smak władzy, który porównywał do soku dojrzałej brzoskwini. Co prawda, przez te dwadzieścia lat zmieniło się kilku paszów i kilku dowódców garnizonu. Jednych wzywano do Stambułu, inni umierali w Kairze – i nikt nie pozostawał tu dłużej niż Rafael Josef Czelebi, który przyszedł na świat w Tesalii. Zarządca skarbu egipskiego ejaletu mieszkał w pałacu, w luksusach, nie tylko dbając o przysparzanie bogactwa Stambułowi, lecz także nie zapominając o wspieraniu Żydów, z których się wywodził. I właśnie dlatego sumiennie studiował Kabałę. Kiedy Sabataj Cwi przyjdzie do pałacu Rafaela Josefa, powie osmańskiemu urzędnikowi, że w Stambule na rynku podszedł do niego ubogi Żyd, pisarz i kaznodzieja, kolekcjoner starych rękopisów, Abraham Jakchini. Pokazał, powie Sabataj Cwi, zwój, w którym zapisano proroctwo, że dziewiątego dnia miesiąca aw narodzi się chłopiec o imieniu Sabataj Cwi, który dla narodu żydowskiego stanie się mesjaszem. Nie było dokładnie powiedziane, gdzie przyjdzie na świat, ale jego rok urodzenia i imię ojca nie budziły wątpliwości.
– Więc chcesz powiedzieć, że ty, Sabataj Cwi, jesteś mesjaszem? – zapytał Rafael Josef Czelebi i westchnął tak, że echo potoczyło się po wszystkich korytarzach i pokojach jego pałacu.
Sabataj Cwi nie odpowiedział na pytanie osmańskiego zarządcy skarbu, ten zaś rzekł:
– Jeśli jesteś mesjaszem, gotów jestem złożyć urząd i rozdać swój majątek.
Wiara, jaka przepełniała rozum i wolę Rafaela Josefa Czelebiego, zajaśniała w jego oczach. Mówiono w Kairze, że w jego pałacu jednocześnie siedziało za stołem pięćdziesięciu rabinów, że otaczał się prorokami i kabalistami. I że każdego roku sam jeździł do Jerozolimy modlić się na grobach żydowskich proroków.
Czy tak było, czy nie było, Sabataj wyjął zwój. Podał go Rafaelowi Josefowi. A ten, rozwinąwszy go, usłyszał, jak z przesiąkniętego potem zwoju posypał się na marmurową podłogę piasek. Przebiegł oczami tekst i oddał zwój Sabatajowi.
Co było napisane w tym zwoju, z którym Sabataj Cwi nie rozstawał się, odkąd odkupił go od Abrahama Jakchiniego?
„I narodzi się syn Mordechajowi w 5386 roku, i nazwą go Sabatajem Cwi, i pokona on wielkiego krokodyla, i pozbawi siły okrutną żmiję. On jest prawdziwym Mesjaszem. Jego królestwo będzie wieczne, a poza nim nie ma zbawiciela Izraela. O nim prorokował protopop Awwakum: «Kaznodzieja wiarą swoją żyć będzie». Współcześni będą go prześladować i znieważać... chociaż są rabinami i wodzami pokoleń. A on będzie czynił cuda i ofiaruje siebie w imię sławy Pana”.
Naczelny rabin Stambułu Jom Tow ben Chananja ben Jakar wymógł, żeby Sabataja Cwiego aresztowano, ale kiedy wieziono rozkaz sułtana, mesjasz zdołał opuścić Smyrnę. I jak wiemy, płynął do Stambułu na galerze Papadopulosa.
W listopadzie Sabataj Cwi przybył do Stambułu. Do miasta można było wjechać trzydziestoma trzema bramami: jedenaście z nich wiodło z lądu, trzynaście – od zatoki Złoty Róg, i dziewięć – od strony morza Marmara. Niektóre z bram od dawna były zamurowane, bo nikt z nich nie korzystał. Którą wszedł do miasta Sabataj Cwi, nie wiadomo.
Zgodnie z rozkazem kapitana Papadopulosa zwinięto żagle.
Poranny przypływ niósł galerę do zatoki Złoty Róg.
Sternik trzymał kurs na port. I tylko wiosła rozgarniały słoną wodę, poskrzypując jak pióro na papierze.
Poranna mgła leżała na wszystkich wzgórzach Stambułu. Przez zielonkawe opary jesiennego powietrza przebijały białe maszty minaretów.
Obserwując, jak sternik wprowadza galerę do stambulskiego portu, Papadopulos rzucił okiem na wioślarzy, których liczba zmalała. Niektórych trzeba było wyrzucić do morza, bo zmarli z wycieńczenia. Sirocco, którego Papadopulos najbardziej się obawiał, tym razem ich ominął. Pasażerowie, ledwo przeżywszy morską podróż, znów stali na rufie galery. Wszyscy dwanaścioro. Czarnowłosa Sara, którą Papadopulos podglądał, schodząc pod pokład, stała obok Sabataja Cwiego. Objąwszy go, szeptała mu coś do ucha, potem zaśmiała się nerwowo i poprawiła swoje wspaniałe włosy, potargane przez wiatr.
Kilka mil przed portem Papadopulos zauważył sułtańską straż. Przesunął zaniepokojonym wzrokiem po janczarach, ale uspokoił się na myśl, że być może witają jakiegoś paszę.
W przeddzień przybycia Sabataja Cwiego do Stambułu miejscowi rabini otrzymali list ze Smyrny od rabina Chaima Benveniste, w którym pisał, że Sabataj Cwi wypłynął ze Smyrny do Stambułu z zamiarem obalenia sułtana i ogłoszenia siebie Mesjaszem w stolicy Porty. „W dodatku – donosił rebe Chaim – Sabataj ze swoimi zwolennikami zabił smyrneńskiego Żyda Chaima Fechina w synagodze tylko za to, że ten nie uznał go jako mesjasza. Wdarli się do synagogi w szabat i siekierą rozpłatali czaszkę nieszczęsnemu kupcowi. Jeśli nie chcecie ściągnąć na swoje głowy gniewu sułtana, to natychmiast zawiadomcie kogo trzeba o przestępcy”. List został przeczytany i następnego dnia stambulscy rabini przyszli do pałacu wielkiego wezyra Köprülü. Wysłuchawszy ich, wezyr postanowił aresztować Sabataja Cwiego, gdy tylko jego noga dotknie stambulskiego brzegu.
Papadopulos pomylił się – sułtańska kawaleria czekała właśnie na przybycie jego galery.
Kiwając się w siodłach, oddział niecierpliwie oczekiwał, kiedy wreszcie majtkowie zacumują galerę na nabrzeżu i zejdą z niej Żydzi. Wioślarze unieśli wiosła i Papadopulos zarządził, że można schodzić. Sabataj Cwi, niczego nie podejrzewając, zszedł na brzeg. I nastąpiło nieoczekiwane: pięćdziesięciu tragarzy, którzy stali koło magazynu i byli gotowi rozładować pszenicę z przybyłej galery, wybiegło naprzeciw Żydom i zmieszało się z nimi. Wtedy aga sułtańskiej kawalerii rozkazał wyciągnąć szable i oddział wdarł się w ludzką ciżbę.
Przestraszony Sabataj Cwi, Sara i uczniowie zastygli w miejscu.
Po chwili dziesięciu ucięto głowy, a niektórych zadeptano końmi.
Papadopulos, zobaczywszy to, przestraszył się, rozumiejąc, że sprawa z Żydami nie jest całkiem czysta. Schował się pod pokładem, skąd wyciągnęło go dwóch janczarów. Żydów, otoczonych oddziałem kawalerzystów, poprowadzono na przesłuchanie.
Stambuł budził się: otwierano sklepy, pachniało kawą, stukały kopyta sułtańskiej kawalerii, która aresztowała państwowych przestępców i prowadziła ich do więzienia dla dłużników.
Po ujęciu przesłuchiwano Sabataja Cwiego, nie dotykając jego ciała – taki był rozkaz wielkiego wezyra Fazila Ahmeda Köprülü.
– Ktoś ty? – zapytał aga sułtańskiej kawalerii.
– Jestem uczonym z Jerozolimy, upoważnionym do zbierania ofiar dla potrzebujących – odpowiedział Sabataj Cwi. Jeszcze nie mógł zrozumieć swojej sytuacji i przekonywał Sarę i towarzyszy, że wszystko się ułoży. Po krótkim przesłuchaniu zakuli go w kajdany i wywieźli do fortecy Abydos nad Cieśninę Dardanelską. Sam wielki wezyr nakazał sprowadzić aresztowanego do fortecy – coś postanowił, ale nie poinformował o tym nawet sułtana Mehmeda IV.
Wieść o tym, że pojmano państwowego przestępcę Sabataja Cwiego razem z jego jedenastoma poplecznikami, rozniosła się po Stambule błyskawicznie. Wszyscy oczekiwali pokazowej egzekucji. Nawet miejscowi Żydzi czekali na rozkaz sułtana z nie mniejszą niecierpliwością niż ludność muzułmańska. Mieszczanie czekali, kiedy wreszcie pokaże się janczarska załoga, która towarzyszyć będzie przestępcy przykutemu do metalowej klatki. I kiedy nareszcie zatkną odrąbaną głowę Sabataja na bramie Alay Meydany – Dziedzińca Janczarów?
Żydowskie społeczności Europy, które uwierzyły w mesjańskie posłannictwo Sabataja i nawet ci rabini, którzy nie uznali samozwańca, wyglądali wieści ze Stambułu. Imię tego człowieka niepokoiło wszystkich, którzy oczekiwali na odrodzenie i odbudowę Świątyni. I chrześcijańscy teologowie, i uczeni w piśmie, przez stulecia spierający się o czas przyjścia Mesjasza – wszyscy przypuszczali, że może nim się okazać właśnie Sabataj Cwi. Jednak Joannicjusz Galatowski, archimandryta czernichowskiego klasztoru, napisawszy pracę Mesjasz prawdziwy, Jezus Chrystus, syn Boży. Rozmowa chrześcijanina z żydem, którą wydrukowano w drukarni Ławry Kijowsko-Peczerskiej, obwinił rabinów o rytualne zabójstwa i odrzucenie gojów i wezwał chrześcijan, by nie lękali się tego, kto naprawdę jest Mesjaszem.
Ktoś z otoczenia Sabataja Cwi opisał przybycie mesjasza do Stambułu tak:
Przyjęli nas tutaj z wielkimi honorami. Mesjasz, któremu przyprowadzono lwa, poskromił go, pogłaskawszy grzywę drapieżnika. I lew od razu położył się przed Mesjaszem. I wjechał Mesjasz na lwie do pałacu Topkapi. Sułtan zaś, zobaczywszy Mesjasza, zdjął koronę i ukoronował nią Jego głowę.
Tymczasem listy z fortecy, w której przebywał Sabataj Cwi, rozchodziły się po wszystkich żydowskich gminach i coraz bardziej niepokoiły Żydów. Dziesiątki ich przyjeżdżały ze wszystkich krajów, by się pokłonić swemu królowi. Dowiedziawszy się, że Sabataj przebywa w osmańskim więzieniu, Rafael Josef Czelebi przekazał przez pewnego urzędnika, który jechał z rejestrem podatkowym do Stambułu, wielkie pieniądze. I wtedy zwolennicy mesjasza przekupili komendanta fortecy i urządzili Sabatajowi kilka pokojów wyścielonych drogimi dywanami i wypełnionych pozłacanymi meblami, gdzie przyjmował żydowskich pielgrzymów. Nie było dnia, żeby ktoś nie przyjechał odwiedzić Sabataja Cwiego. W czasie jego uwięzienia komendant twierdzy pomnożył swój majątek, rozbudował wielki dom i powiększył harem. Miasteczko Abydos żyło z cudzoziemców.
I oto pewnego razu przyjechał do Abydos kabalista Nachum ha-Kohen ze Lwowa. Jechał przez ziemie polskie i węgierskie i spędziwszy dwa miesiące na Bałkanach, dotarł do Stambułu. Rozmawiali trzy dni i trzy noce, Nachum ha-Kohen i Sabataj Cwi. Ha-Kohen widział, w jakie luksusy opływa Sabataj Cwi, co je i pije z żoną Sarą.
Najpierw mesjasz zapytał, skąd Nachum przybył, i usłyszał, że ze Lwowa, z polskiej ziemi. W miasteczkach żyje tam wielu Żydów, opowiadał, którzy słyszeli o mesjaszu i chcą się dowiedzieć, kiedy mają wracać do Jerozolimy.
Drugiego dnia kontynuowali rozmowę.
– Widzę – powiedział Nachum ha-Kohen – że żyjesz jak król.
Sabataj Cwi się uśmiechnął.
– Ale czy wyjdziesz z tego więzienia, żeby spełniło się to, co obiecane narodowi żydowskiemu?
– Czemu mnie pytasz, czy wyjdę z tego więzienia, skoro wiesz, że mesjasz musi być pogardzany przez ludzi i ścigany przez swoich wrogów.
– Pytam, bo czytałem listy Natana z Gazy o tym, że od Stambułu zacznie się wyjście żydowskie do Jerozolimy. Zatem pytam ciebie: kiedy? I jeszcze jeden list przyszedł do nas. Była w nim mowa o tym, że mesjasz wjechał na lwie do sułtana i ten oddał mu swoją koronę. Gdzie ona jest?
Nie spodobały się te pytania Sabatajowi.
I odpowiedział Nachumowi:
– Kimże jesteś, abyś mnie pytał?
– Jeśli nie odpowiesz na te pytania, to ja będę ciebie pytał, kim jesteś.
Cisza zapanowała w Abydos.
A trzeciego dnia, nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje pytania, wybiegł Nachum ha-Kohen na plac miejski i wykrzyczał, że Sabataj Cwi jest samozwańcem.
Dowódca twierdzy kazał pojmać Żyda, który krzyczał na majdanie, i przyprowadzić go do siebie. Zamknąwszy wszystkie wyjścia z miasta, janczarzy przywiedli przestraszonego Nachuma ha-Kohena do komendanta, bo za to, że naruszył spokój, w którym żyło miasteczko, ten cudzoziemski Żyd zasługiwał na karę śmierci.
– Co tam wykrzykiwałeś? – zapytał Nachuma komendant.
– Krzyczałem – pokonawszy strach, odpowiedział Nachum – że Sabataj Cwi, którego trzymają w fortecy, jest samozwańcem.
Komendant wiedział, że trzeba będzie poinformować Stambuł o incydencie na placu, bo i tak dotrą tam plotki. W jego głowie walczyły dwie myśli: kiedy i jak to uczynić, i jaką śmiercią ma zginąć ten Żyd. I nic mądrego nie przychodziło mu w tej chwili do głowy.
– Poza tym – ciągnął Nachum – jak państwowy przestępca może żyć w takim luksusie?
Nachum nawet nie miał czasu pożałować swoich słów. Twarz komendanta nabiegła krwią. Wyciągnąwszy szablę, rozpłatał Nachuma ha-Kohena aż do brzucha, z którego wypłynęły cuchnące kiszki.
Słuchy o zdarzeniu w Abydos po kilku dniach doszły do samego wielkiego wezyra.
Upłynęło pół dnia i pałac w fortecy znów zmienił się w zwyczajną więzienną celę.
Tymczasem wielki wezyr wezwał lekarza Moszego ben Rafaela Abrawanela i powiedział, że do letniej rezydencji Edirne zostanie przywieziony Sabataj Cwi, a Mosze będzie tłumaczył. Niech nazajutrz szykuje się do drogi:
– Pojedziesz do fortecy, gdzie trzymają Sabataja. Wybór ma niewielki – oznajmił wielki wezyr, cedząc każde słowo – albo nawrócenie na islam, albo męczeńska śmierć.
Z tym pojechał do Abydos lekarz pałacowy i przekazał słowa wielkiego wezyra. Sabataja wkrótce odstawiono do saraju w Edirne. Dywan w składzie: wielki wezyr, imam i osobisty lekarz sułtana Mosze ben Rafael Abrawanel, słuchał dowodów Sabataja na to, że jest on prawdziwym Mesjaszem.
Za ażurowym przepierzeniem siedział niewidoczny Mehmed IV. W końcu znudził się i wszedł do sali, gdzie zasiadał Dywan, niewidocznymi bocznymi drzwiami, w asyście janczara łucznika.
– Oto łucznik – powiedział Mehmed IV, zwracając się do Sabataja Cwi – oto jego strzała. Jeśli jesteś Mesjaszem, twoje ciało odrzuci strzałę. Jeśli nie – wybacz.
Potem, przekazywali naoczni świadkowie, Sabataj Cwi po słowach sułtana pochylił głowę i założył turban, przyjął też muzułmańskie imię Muhamed Efendi. Sara została Fatmą Hanym, bracia Sabataja Cwiego – Ahmedem i Abdullahem, a jego i Sary syn – Ismailem.
Właśnie w tym samym czasie, kiedy Sabataj Cwi płynął galerą do Stambułu, wieść o mesjaszu dotarła też do Jazłowca. Przywieźli ją Żydzi holenderscy. Opowiedzieli wszystko, co sami wiedzieli. A wiedzieli nie więcej od miejscowych. Jednak listy Natana z Gazy dawno już czytano w amsterdamskich synagogach i o przyjściu mesjasza mówiono we wszystkich żydowskich domach. Otóż holenderscy kupcy pojechali na Wołoszczyznę i przekazali jazłowieckim Żydom wiadomość, która rozchodziła się szybko z ust do ust i wywołała w mieście wielkie poruszenie. Po wyjeździe Żydów z Amsterdamu jazłowieccy przychodzili do synagogi i do świtu rozmawiali o mesjaszu, modlili się i zasypiali, kładąc pod głowy księgi.
Niektórzy mówili, że powinni szykować się do drogi do Jerozolimy, a żeby szybciej się tam dostać, należy sprzedać cały majątek. Inni proponowali, by zaczekać, aż wrócą z Wołoszczyzny amsterdamscy kupcy, żeby wypytać ich dokładniej. Kiedy wieść o mesjaszu potwierdzili także Żydzi buczaccy, którym jeden list Natana z Gazy, przepisany w Wiedniu, przywiózł Moszko, kupiec korzenny, wysłali posługacza z synagogi, żeby go dostarczył. Posługacz pojechał do Buczacza i wrócił z listem. Czytali ten list przez kilka dni i dwaj rabini potwierdzili, że zbliża się zbawienie ludu Izraela. Ale nie wiedzieli jazłowieccy Żydzi, co robić dalej. Dlatego postanowili, że poczekają na powrót amsterdamskich kupców, ale o nich już dwa miesiące nie było ani słychu. I kiedy nowy list Natana z Gazy o mesjaszu, który płynie do Stambułu, żeby stamtąd rozpocząć powrót Żydów do Ziemi Świętej, trafił do rąk jazłowieckiego rabina – postanowili przygotować się do wyjścia z tej ziemi, na której byli już dwa stulecia. Być może pół roku potem usłyszeli, że kabalista Nachum ha-Kohen wybiera się do Stambułu, w którym w owym czasie przebywał Sabataj Cwi, żeby się z nim spotkać i przekonać, że to prawdziwy Mesjasz. Jazłowieccy też postanowili wysłać dwóch swoich do stolicy Porty. I ogarnęły ich radość i beztroska, bo szykowali się do wyjścia, więc śpiewali psalmy i tańczyli na ulicach, przyciągając uwagę chrześcijan. Baruch zaś, który przeznaczał corocznie dziesięcinę na synagogę, teraz radośnie obdarowywał każdego, kto trafił mu przed oczy. A kiedy dwóch jazłowieckich Żydów – Aszer i Nachum – wyszło naprzeciw mesjaszowi, to za Mytnicą, już na wołoskim trakcie dopadła ich noc.
I nigdy nie wrócili do Jazłowca.
Może zginęli w drodze? Kto wie.
Nikt wam nie powie, kiedy Barewycze osiedlili się w dorzeczu potoku, który nie miał nazwy, a wypływał z czerwonych piasków, wpadając w spokojny nurt rzeki Dżuryny. Po powrocie Hrycia Barewycza z Horababy na jazłowieckim trakcie stanie budka do pobierania myta, a miejsce znowu będą nazywali Mytnicą.
Tak oto, dziesięć lat przed przyjściem Osmanów, zesłał Pan na Horababę wielkie nieszczęście: najpierw był upał – a potem przyleciała szarańcza z Bałkanów i do czysta wyjadła zieloną pszenicę. Owady ogryzły słodkie łodygi kukurydzy, jadły zielony tytoń, liście wiśni i śliw, a nawet rzeczny oczeret. A kiedy zachmurzyło się i zapanowała ciemność, niebo rozerwawszy się – od Jazłowca i Mytnicy aż po południowe ramię Dniestru – zalewało wsie deszczem i wybijało pola gradem. Deszcz padał bez przerwy. Ziemia straciła spoistość i brzegi rzek zaczęły się osuwać. Wzburzyła się wtedy woda w Strypie i narobiła wielkiej biedy, zmywszy domy, które stały blisko rzeki. Zerwała mosty i kładki, przerwała groble. Jednak szarańczę deszcz wbił w ziemię i spłynęła Strypą aż do Dniestru. Ani ludzie, ani krowy, ani konie, ani owce nie pili tej wody, bo była brudna i pełna martwych owadów. A potem jeszcze tydzień po długotrwałej ulewie, przypominającej potop, spływały rzekami zniszczone domy, chudoba i psy. A topielców znosiło w przybrzeżne oczerety. Wody wokół było tyle, że Hryć Barewycz z żoną Anną i trojgiem dzieci wypchali wóz na wzgórze, żeby się uratować. Były z nimi jednouchy koń, dwutygodniowe cielę, cztery owce i dziesięć kur. A kiedy ostatnie ciężkie krople spadły na ziemię, to na drugi dzień po dwudziestodniowej ulewie zabłysło rude słońce i w okolicznych lasach rozszczebiotało się przemoknięte ptactwo. Przyplątały się do wsi też dwa psy, ale pewnie nie horababskie, bo do Barewyczów nie przystały.
Hryć Barewycz wyrósł w Horababie, a jego Anna pochodziła z Czerwonogrodu. Spotkał ją tam, kiedy jeździł kupować bydło. Stada przyganiali z Wołoszczyzny. Czerwonogród leżał w dolinie rzeki Dżuryny, która zgiętym zakolem ściskała wysokie wzgórza, tworząc rów. Wzgórza i drewniana forteca broniły południowych rubieży Korony Królestwa Polskiego. Czerwonogrodzkim starostą był wtedy Andrzej Franciszek Sapieha. Dokoła fortecy na zboczach tłoczyły się domy, w których mieszkali Polacy, Rusini i Wołosi. Hryć, który właśnie dobił targu ze starym Wołochem o imieniu Sandu i gotowy był już przegnać stado dziesięciu młodych jałówek i piętnastu owiec, zobaczył na rynku Annę. Dziewczyna, która miała nie więcej niż szesnaście lat, przechodziła przez plac targowy. Szła w kierunku drogi, która wiodła aż na szczyt jednego z czerwonogrodzkich wzgórz.
Poprosił Hryć Sandu, by popilnował jego stada.
Razem ze stadem przyprowadził Hryć do Horababy również Annę.
Hryć i Anna brali ślub w Jazłowcu, bo w Horababie nie było cerkwi. Kiedy młodzi w towarzystwie horababskich drużbów i druhen wracali ze ślubu, Hryciowa matka, Nastia Barewyczowa, powiedziała, żeby pojechali przez mytnickie ziemie. Dlatego dla bezpieczeństwa młodzi zatrzymali weselny orszak i przenocowali w Jazłowcu. Nazajutrz rano, przejeżdżając przez Mytnicę, Barewyczowa pokazała Hryciowi i Annie, gdzie był ich folwark i skąd ona z dwuletnim Hryciem uciekła przed najazdem tatarskim.
Po roku młodemu małżeństwu urodziła się dziewczynka, którą nazwali Warwarą, a po kolejnym umarła Nastia Barewyczowa. Potem urodzili się Matij i Iwan. Hryć z Anną dawno chcieli się przeprowadzić gdzieś bliżej Jazłowca albo nawet do niego samego, bo usłyszał Hryć, że jazłowieckie jarmarki gromadzą kupców ze wszystkich stron, a na jazłowieckim szlaku znowu pojawiły się komory celne. Dlatego postanowił wrócić na ziemie, skąd pochodzili wszyscy Barewycze. I powiedział o tym Annie pierwszego dnia po trzytygodniowym deszczu, który przeżyli w strachu i na modlitwach, bo gotowi już byli na śmierć. Anna chodziła z wielkim brzuchem i jeszcze przed ulewą horababskie kobiety wyliczały, że na Trójcę urodzi się jej dziecko. Wielkanoc wedle kalendarza w 1660 roku przypada na piątego maja, a Zesłanie Ducha Świętego obchodzono pięćdziesiąt dni po Wielkanocy, więc Anna spodziewała się porodu w drugiej połowie czerwca.
– Zanim się zbierzemy, woda w rzekach opadnie – powiedział przemoczony do suchej nitki Hryć. I spoglądając na Annę, dodał: – Po szarańczy i deszczu przyjdzie tutaj głód.
Wszyscy z horababskich, którzy przeżyli ulewę, porzucili wieś nad Strypą, w której nie został prawie nikt: burza zmiotła budynki i ludzie poszli szukać innych, bezpieczniejszych miejsc.
Przeniósłszy na plecach do wozu cielę i owce, a kury za skrzydła, przywiózł Hryć żonę Annę i troje dzieci – pięcioletnią Warwarę, Matija i Iwana – do Mytnicy, zarosłej burzanami i porzuconej przez ludzi.
Przyjechali Barewycze do Mytnicy, która kiedyś przepuszczała kupieckie karawany na jarmark w Jazłowcu. Kręciły się jarmarki w Jazłowcu w dzień świętego Jura wedle ruskiego kalendarza, w miejscu wyznaczonym przez polskiego króla. Poborcy podatkowi tu, w Mytnicy, zbierali opłaty od wołoskich, greckich i tureckich kupców, którzy jechali sprzedawać i kupować. Niektórzy z tych celników osiadali nad brzegiem Dżurynki, a niektórzy przenosili się do Jazłowca na stałe.
Barewycze siedzieli na swoim gruncie jeszcze od czasów królewskich, ale od kiedy kniaziowie buczaccy wymarli, a Jazłowiec przeszedł do Koniecpolskich, to załoga fortecy broniła tylko Jazłowca. Dlatego Tatarzy, przechodząc przez Dniestr, łatwo dostawali się na Podole. Właśnie dlatego ród Barewyczów wyniósł się z mytnickiej ziemi. Został tylko Hryć. Był ostatni z Barewyczów i Mytnica, która należała kiedyś do jego rodu, bo tak było napisane w spalonych i utraconych księgach, teraz ziała pustką.
Jeszcze przed horababskim potopem Hryć na jednouchym koniu przejechał w bród przez Strypę w kierunku wołoskiego traktu i ruszył szukać Mytnicy. Kiedyś tutaj wzdłuż rzeki Dżurynki, w dolinie, tuliły się do jej wysokich brzegów drewniane dwory. I Mytnica, przez którą przechodził wołoski szlak i gdzie zaglądali kupcy chcący się dostać do miast Korony, była pełna ludzi. Ale czasami szybkie konie Tatarów dobiegały do Mytnicy, omijając rzeki i moczary. Tatarzy palili wieś kilkadziesiąt razy. Ogień pożerał Ewangelię, kalendarze, psałterze i cerkiewne księgi z imionami tych, którzy się tu rodzili i umierali, popiół z papieru stawał się na wieki ziemią tej ziemi. I choć imion nie było gdzie zapisywać, a pamięć pachniała stęchłym popiołem – mimo wszystko wilgotną ziemię porastała trawa, a pozostałe zgliszcza zarastały zielskiem. Żyły rzek napełniały ziemię wiecznym nurtem życia, przebijały się jeziorami i źródłami. A wsie w pobliżu Jazłowca, wyciągnąwszy się wzdłuż Strypy, tworzyły razem z miasteczkiem obronną linię. Chowały się w dolinach rzek, zachodząc za lesiste pagórki, wśród których się gubiły.
Mama mówiła, i to Hryciowi zapadło w pamięć, że miejscowi długo przed pojawieniem się kurzawy, która towarzyszyła tatarskiej konnicy, rozpoznawali napaść. Wyprzedzał Tatarów zapach mleka ich krępych kobył. Wyciekało ono z czarnych wymion w kurz drogi, bo nie zdążały go wypijać narodzone w marszach źrebięta – tak było go dużo. Wspominała matka i o gryzącym odorze męskiego potu tatarskich jeźdźców, przemieszanym z zapachem zielonej pszenicy i piołunu, i o prześmierdłych kulbakach, kurzu budziackich stepów i o dymie pożarów, który wisiał w powietrzu do pierwszego deszczu.
Jechał Hryć na jednouchym koniu, który do tego stracił dwie podkowy, i słyszał, jak w odciętym szablą uchu brzęczą bąki. Wleciały w nie, kiedy Hryć postanowił w bród pokonać Strypę. Koń machnął głową – i bąk, przeleciawszy przed oczami Hrycia, przedziurawił lipcowe powietrze i zniknął. Zjechawszy z wołoskiego szlaku, Hryć skręcił na zachód, szukając miejsca na siedlisko. Na prawo od szlaku widać było zarośnięte piołunami miejsca, z których wybierano czerwony kamień, ale potem, gdy wszyscy ludzie stąd uciekli, wszystko zarosło wikliną. Hryć poklepał konia po szyi i dojechawszy do jazłowieckiego traktu, zatrzymał się przy źródle. Koń furknął, opuścił głowę i dotknął drżącym pyskiem źródlanej wody. Powąchał i zaczął pić. Hryć zeskoczył z konia. Stanął w pobliżu i zaczerpnął dłonią wody ze śliskim, zielonym mchem.
Kiedy Tatarzy spalili Mytnicę, Nastia Barewyczowa uciekła z dwuletnim synem za Strypę do Horababy. Tam przeżyli dwadzieścia osiem lat. Horababa była niewielką osadą, nad którą wznosiła się góra, porośnięta grabowymi lasami. Półkole góry chroniło od wszelkich napastników i tylko miejscowi znali drogi, które wyprowadzały przez lasy do Dniestru. Sama wieś rozłożyła się wzdłuż Strypy. Domy i budynki stały na brzegu rzeki, a ogrody i łąki opierały się o górę. Do Horababy to przybywali uciekinierzy z okolic, to ją opuszczali. Ludności ubywało. Zdawało się, że wieś służy tylko do tego, żeby w niej przeczekać nędzę od Turków albo Tatarów, a potem zostawić ją i wrócić na swoją ziemię. Jednak wszyscy, którzy uciekli do Horababy albo tu się urodzili, słyszeli, że kiedyś dawno temu Turkom udało się przedrzeć przez leśne chaszcze i dotrzeć także tutaj. Pojmali mieszkańców i spalili wieś. Turecki oddział razem z jeńcami wdarł się na tę górę i postanowił na niej przenocować. Był wśród jeńców pewien mężczyzna, Klepej, który mógł jednym ciosem zabić wołu. Turcy rozpalili ognisko, zjedli i położyli się spać. Sen zmorzył także przestraszonych i zmęczonych mieszkańców wsi. Ogień się tlił. Noc była gęsta jak pokrzywa. Ale Klepej nie spał. Zobaczył, że tureckiemu pułkownikowi z rozpiętej odzieży wypadła kobieca pierś. Zrozumiał, że baba dowodzi tym zagonem, i postanowił uwolnić siebie i swoich krajan. Przysunął się do ognia i wepchnął związane grubym sznurem ręce w żar. Uwolniwszy się, nie czując oparzeń, wyciągnął z pochwy turecką szablę, która leżała obok kobiety pułkownika, i odciął jej głowę. Kiedy toczyła się głowa z góry, wybił Klepej cały turecki oddział.
Razem z Klepejem mieszkańcy powrócili znów na brzeg Strypy, a do wsi przylgnęła nazwa Horababa.
Z matczynych przekazów Hryć dowiedział się, że jego ród pochodzi z Mytnicy, przez którą ormiańscy i żydowscy kupcy wozili i wożą różne towary do Jazłowca. Za Mytnicą, mówiła mama, stały budki celne, w których pobierano myto. Płacono za przejazd przez mosty i za prawo do poruszania się dalej. I chociaż za Strypą żyło się im bezpieczniej, o Mytnicy i wołoskim szlaku mama wspominała często. W dzieciństwie Hryciowi się zdawało, że za Strypą, skąd on przyszedł z mamą, kupcy stoją przed celnymi budkami i czekają, aż ich wpuszczą na jazłowiecki szlak. Wyobrażał też sobie, że ci kupcy poją swoje konie w Czerwonej Krynicy i odpocząwszy, niespiesznie jadą do Jazłowca. Mówiła mama, że była w miasteczku tylko raz i zapamiętała wielki forteczny mur i kamienną bramę, przez którą ona z ojcem, dziadkiem Hryćka Mychajłą, wjechali do miasta. Spędzili tam dwa dni. A kiedy słońce zeszło z nieba, opowiadała matka, w mieście zapalono polane baranim łojem szmaty na ociosanych kijach. Drżały forteczne kamienie i pierdziały senne konie. Hryć, kiedy brał ślub z Anną, zdołał obejrzeć miasto, nad którym górowała kamienna forteca i w którym roiło się od Żydów i Ormian. Wszyscy oni tłoczyli się na brukowanym placu. Tam znajdowały się starostwo i handlowe składy. Młodzi pobrali się w cerkwi z wybudowaną przy wejściu dzwonnicą; powiadały potem druhny, że kiedy młoda para weszła do cerkiewnej bramy, gdzie powitał ich pop Dymytrij, to nawet Żydzi i Ormianie, którzy przebywali wtedy na placu, porozdziawiali pyski i dziwili się czystemu głosowi dzwonów. Wjechali Barewycze bramą Żydowską, a wyjechali Polsko-Ruską, która wyprowadzała z miasta w kierunku Mytnicy. Weselną ucztę urządzili w karczmie i drugiego dnia ruszyli w drogę.
„Gdyby cerkiewne księgi ocalały, to łatwo można by ustalić prawo do mytnickiej ziemi” – pomyślał Hryć. Obejrzał się dokoła i postanowił, że osiąść na gruncie trzeba mu tutaj, koło tego źródła, które spod czerwonego kamienia niespodziewanie wypływało na powierzchnię, przebijając sobie wąskie koryto dla potoczku. Z daleka czerwony kamień podświetlał źródło – i woda w nim też wydawała się czerwona. Po jakimś czasie od strony góry ukazał się wóz z Anną i dziećmi. Anna jechała niespiesznie. Było widać, że droga ją zmęczyła. Koło niej siedziała Warwara – i Hryć domyślił się, że Anna poprosiła córkę, by pomogła jej uporać się z końmi. A z wozu wyglądały zakurzone głowy Matija i Iwana, za nimi na cielęciu siedziała kura, a owce, które zbiły się na końcu wozu, zobaczywszy Hrycia, zaczęły radośnie beczeć.
Nie mógł wiedzieć Barewycz, że z Jazłowca – kiedy patrzył, jak Warwara trzyma lejce, a kura spada z krowy – w kierunku Mytnicy wyjechała bryczka w asyście czterech konnych. Bryczka, zaprzężona w dwa konie, jechała, kołysząc się polną drogą. Chorąży Antoni Wolański, któremu król nadał puste mytnickie ziemie, wiózł ze sobą akt z królewską pieczęcią oraz plan budowy domu i folwarku. Jechał na gniadej kobyle, a obok dwaj pachołkowie i jazłowiecki kupiec Aszkenazy. W półodkrytej bryczce siedziała jego żona Jadwiga z dwójką małych dzieci, Mikołajem i Anielą. Za bitwę ze Szwedami pod Częstochową dosłużył się chorąży własnego majątku.
Wysławszy przodem budowniczych – jazłowieckich Ormian, Antoni zapłacił Aszkenazemu, żeby ten doglądał budowy domu i stajen. Właśnie w maju 1660 roku Aszkenazy w liście do Wolańskiego zawiadomił, że budynek jest wzniesiony i można przenosić się do Mytnicy. Wtedy Wolański zabrał z Polski Jadwigę z dziećmi, ale przed Mytnicą trafiła się ulewa. Złą pogodę przeczekali Wolańscy w Jazłowcu.
Na przyszły majątek Wolańskich wybrano miejsce na wzniesieniu, wyrąbawszy tam część dębowego gaju. Stamtąd widać było pustkowie, którym z północy na południe płynęła rzeka Dżuryn.
Kiedy jeźdźcy i bryczka minęli miejsce dawnej granicy celnej, Aszkenazy pierwszy zauważył, że koło Czerwonej Krynicy stoi jakiś wóz. Antoni Wolański popatrzył na Aszkenazego, a ten, zrównawszy się z nim, powiedział:
– Nie powinno tu być nikogo.
Wolański też nie spodziewał się nikogo tutaj spotkać, Aszkenazy całą drogę zapewniał chorążego, że mytniccy dawno pouciekali z tych miejsc i do folwarku trzeba będzie sprowadzić czeladź.
– Ale jeśli tatarskie czambuły nie dochodzą do Mytnicy, mytniccy tu wracają. – I westchnął na wspomnienie o Tatarach, bo oni złapali kilku jazłowieckich Żydów i pognali przed sobą w budziackie stepy.
– Dałby Bóg – odpowiedział Antoni i pomknął do przodu, zostawiając za sobą polny kurz.
Hryć już z daleka zauważył na jazłowieckim szlaku słup brunatnego pyłu, kiedy przywiązywał do krzaku leszczyny cielę. „Goście? – zapytał sam siebie. – Któż to?”
Kiedy Anna zjechała z wołoskiego szlaku, Hryć, zsadziwszy z wozu dzieci, wziął na ręce cielę. Ono bojaźliwie podeszło do strumyka i wepchało zaślinioną mordę do wody. Pozdejmował też owce. Owce jednak, wdarłszy się na zbocze po prawej od źródła, dopadły trawy, a między owcami chodziły Hryciowe kury, wydziobując nasiona, przyniesione przez nie wiadomo jakie wiatry.
Anna, rozłożywszy się, karmiła dzieci.
Aszkenazy podskoczył do Barewyczów i spytał, kim są. Barewycz odpowiedział, że opuścili horababskie lasy, bo przeżyli straszliwą ulewę. Wtedy Aszkenazy zapytał, czy nie zamierzają się tutaj osiedlić. Na co Hryć nie odrzekł nic, a tylko pokazał na Annę z dziećmi.
Aszkenazy zobaczył trójkę małych dzieci i Annę z wielkim brzuchem – lada chwila urodzi. Hryć, rozmawiając z Aszkenazym, nie mógł założyć na szyję cielęcia sznurka, bo kręciło głową.
– A kto to z panem? – zaczął Hryć i urwał w pół słowa.
– Nazywam się Aszkenazy.
– A kto to z panem Aszkenazym? – powtórzył pytanie Hryć.
– To Antoni Wolański. Chorąży husarii. Jedzie do swojego folwarku.
– A gdzie folwark?
– Tutaj na wzniesieniu. Po drodze do Jagielnicy.
– Byłem tu w zeszłym roku, ale niczego nie widziałem – powiedział Hryć.
– Oczywiście – zawołał Aszkenazy. – Rok temu nic nie było, a przez rok wszystko zbudowano, i dom, i stajnie.
– A kto budował? – zainteresował się Hryć.
– Ormianie – odpowiedział Aszkenazy i zapytał: – A pan kto? Jak godność?
– Hryć Barewycz – odpowiedział. W końcu udało mu się przywiązać do leszczyny narowiste cielę.
Aszkenazy wytężył pamięć i przypomniał sobie, że Barewycze siedzieli na tym gruncie, bo jeszcze jego, Aszkenazego dziadek, Mordechaj Aszkenazy, zatrzymywał się u Barewyczów, jadąc na Wołoszczyznę czy z Wołoszczyzny, kiedy mogła go w drodze zastać noc.
– Więc pan to Barewycz? – na koniec spytał Aszkenazy. – Panu Wolańskiemu te ziemie podarował król.
Aszkenazy zawrócił i pomknął dogonić bryczkę z konnymi. Daleko odjechawszy od miejsca, na którym spotkał się z Barewyczem, Wolański spytał Aszkenazego:
– To pana znajomy?
– Nie, mój dziadek znał się z jego dziadkiem.
– Aha. A co on tu robi?
– Mówi – zaczął Aszkenazy – że uratowawszy się z powodzi, szuka miejsca, gdzie by osiąść.
– I co wybrał?
– Nie wiem, ale Barewycze kiedyś byli właścicielami Mytnicy.
– To on Barewycz?
– Tak.
– Ale teraz właścicielem jestem ja – odpowiedział Wolański, dając Aszkenazemu do zrozumienia, że tej rzeki, tego wzniesienia i tej porośniętej piołunami doliny z nikim nie będzie dzielił.
Bryczka powoli popełzła za czterema jeźdźcami w kierunku Jagielnicy. Po jakimś czasie wyrosło przed nimi strome wzniesienie, które trzeba było pokonać, żeby w końcu dostać się do folwarku.
Ziemia dookoła Jazłowca należała do Koniecpolskich, a Mytnica była niczyja.
Nad Hryciem wisiały mętne gwiazdy.
Leżał na trawie, podłożywszy pod głowę dwa woreczki z owsem, i patrzył na gwiaździste niebo. Gwiazdy to pojawiały się żółtymi błyskami, to znikały. Nad Mytnicą przepływały chmury.
Anna, otoczywszy się dziećmi, spała na wozie.
W pierwszą noc na mytnickiej ziemi Barewycz dla bezpieczeństwa spętał konie, cielę i owce, żeby trzymały się w kupie, bo wśród tych zarośli i bezludzia namnożyło się wszystkiego. Jednouchego przywiązał jednak do rozłożystej leszczyny. W nocnej bezdomności, nad którą wisiały na niebieskiej kołdrze gwiazdy, nad nimi zaś spadały, krzesząc iskry ognia, komety, zapadło w sen pięcioro dusz, zmęczonych jazdą i rozmarzonych czerwcowym upałem. Spały ich konie, owce i kury. Usiłował też zasnąć Hryć. Przewracał się z boku na bok. W plecy kłuł go nieprzebrany z plew owies. I chociaż pachniało oszałamiająco ziołami, a nad ranem od chłodu źródełka pojawił się cienki opar podobny do pajęczyny, który zaczepił się na krzakach – sen już nie złamał Hrycia. Odganiał go od siebie różnymi myślami.
Przypominał sobie Horababę, ulewę i czemuś swoje wesele. Potem po jakiejś chwili – rozmowę z Aszkenazym i bryczkę Wolańskiego. I kiedy niespodziewanie zagdakała kura przeciągłym głosem ofiary, zobaczył jakiś cień, który z białym skrzydłem kury w zębach śmignął we włochatą ciemność. Spłoszył się jednouchy koń i zameczało cielę. Kręgami rozeszło się echo. Dzieci i Anna spali twardo. Krzyczał przez sen tylko najmniejszy Iwan, przytulając się do piersi mamy. Mlaskał i szukał maminych sutków.
Kiedy pierwszy promień słońca prześliznął się po mytnickich pagórkach, Barewycze nie doliczyli się kury. O nocnej przygodzie z kurą Hryć opowiadał Annie, kiedy ta myła się przy źródle. Brzuch Anny był już tak duży, że nie mogła się zgiąć. Klęczała. Kiedy się czesała, Hryć powiedział, że w pobliżu zapewne jest lisia nora i kurę porwał lis. Potem zaczął rozpętywać konie i owce.
Na śniadanie zjedli to, co przywieźli z Horababy.
Hryć chciał porozmawiać z Anną o tymczasowej przeprowadzce do Jazłowca, ale przeszkodziły mu dzieci: Matij zaczął kaprysić. Warwara chwyciła małego za oszewkę i zaniosła do źródła. Za nimi biegł Iwan, szarpiąc siostrę za spódnicę. Anna krzyknęła na nich. Warwara upuściła Matija na ziemię. Iwan potknął się, upadł i zaniósł rzewnym płaczem.
– Anno, pojedziemy do Jazłowca – powiedział Hryć, patrząc, jak Iwan staje na nogi.
Handlując bydłem jeszcze w Horababie, Barewycz się dorobił. Do tego przed śmiercią Nastia Barewyczowa pokazała synowi rodzinne skarby, jakie udało się jej zabrać z sobą, gdy uciekała przed Tatarami. Było tam dwanaście pierścieni, kilka łańcuszków i trzysta czerwonych złotych. I gdyby Hryć chciał coś budować czy kupić folwark, to wystarczyłoby mu na wszystko.
Anna sama też wiedziała, że w tym roku nie uda im się osiedlić tutaj, na mytnickich gruntach. Widząc chaszcze leszczyny i wikliny, kłapouche łopuchy i łodygi kłujących ostów, które zaczęły kwitnąć, widziała, jakie spustoszenie przyszło na tę ziemię – i zgodziła się na jazdę do Jazłowca.
– Zgadzam się – odpowiedziała cicho.
Hryć trzymał na rękach małego Iwana, który już zdążył się uspokoić. Mały patrzył na Warwarę i Matija z wysokości ramion ojca i się uśmiechał. Hryć postawił Iwana na nogi i ten podreptał do Matija, zapomniawszy o swojej niedawnej dziecięcej obrazie.
Hryć ostrożnie dotknął brzucha Anny. Poczuł, że płód się poruszył. Niewidzialna nóżka wewnątrz szukała ojcowskiej dłoni, jakby mówiła: niedługo mnie zobaczycie.
– Mimo wszystko… póki nie ma dachu nad głową – powiedziała Anna – nie ma tu co robić.
W południe pozbierali się, a pod wieczór dojechali do Jazłowca. Mogli szybciej, ale Hryć się nie spieszył: a to Anna miała mdłości, a to zatrzymywali się nakarmić konie, owce i cielę, powiązane kury siedziały teraz na wozie, z pootwieranymi dziobami, męczyło je pragnienie.
Kiedy wjeżdżali do miasta, mali Barewycze, zobaczywszy mury fortecy, ucichli.
Na Świętej Trójcy Barewyczom urodził się chłopiec.
Anna, niezależnie od podróży z Horababy do Mytnicy i z Mytnicy do Jazłowca – miała lekki poród. Trzeciego dnia ochrzcili jeszcze jednego Barewycza w jazłowieckiej cerkwi, w której Hryć z Anną brali ślub. Na chrzcie dali mu na imię Pawło i zapisali w cerkiewnej księdze. Ponieważ Hryć i Anna byli w mieście tylko dziesięć dni, nie znali nikogo, kogo można by zapisać jako rodziców chrzestnych. Pomógł im pop Stepan, którego ojciec, pop Dymytrij, kilka lat wcześniej dawał ślub Barewyczom. Zawołał swoją służącą i diaczka do trzymania noworodka do chrztu i wpisał ich nazwiska naprzeciwko nazwiska nowo narodzonego – Pawła Barewycza, syna Hrycia i Anny, obojga wiary prawosławnej, z Mytnicy. Na to ostatnie nalegał Hryć i duchowny zapisał tak, jak sobie życzył ojciec niemowlęcia.
Kiedy Pawło skończy trzy lata, Barewycze wrócą z Jazłowca do Mytnicy. Za nimi pociągną inne rodziny, gdy tylko usłyszą, że jazłowieckim szlakiem znowu jeżdżą na Bałkany karawany handlowe. Do Mytnicy przybędą Matij, Onufry, Tymko i Danyło, wypytując ludzi o miejsce, gdzie spod ziemi bije czerwone źródło. Tak zapełni się niewielka wieś, której nie będą omijać ani kupcy, ani – jak się niedługo okaże – Osmanowie.
W kwietniu 1672 roku po Jazłowcu poszły słuchy, że Mynas Syrynowicz, najbogatszy kupiec w mieście i w okolicy, może umrzeć lada dzień.
Najpierw poszeptywano o tym w ormiańskim kwartale, a po tygodniu głośno już zaczęli wieść powtarzać także Polacy, Żydzi i Rusini. Jedni gadali o bogactwie Syrynowicza, inni – o Bramie Ormiańskiej, której już mu nie uda się dokończyć. O bogactwie mówiono chętniej. Wszędzie, gdzie szedł handel, liczono jego pieniądze, domy, sklepy i składy handlowe. Powiadano, że Syrynowicz się dorobił, przeganiając tabuny koni z Wołoszczyzny do Jazłowca. Inni temu zaprzeczali, twierdząc, że handlował weneckim szkłem, które przewoził statkami przez morza. I za każdym razem, jak wracał – czy to z Wołoszczyzny, czy to z Turcji – musiał wjeżdżać do Jazłowca albo przez Bramę Rusko-Polską, albo Żydowską. I postanowił zbudować Ormiańską. I oto teraz, kiedy brama jest już prawie gotowa, wygląda na to, że Mynas Syrynowicz się przekręci. Pochodził ze starego ormiańskiego rodu, który przyjechał do Jazłowca z Krymu. Wjechali główną bramą i poczuli się bezpiecznie. Skręcili z głównego placu handlowego w pierwszą uliczkę i zatrzymali się. Po dziesięciu latach ulica rozrosła się, powyrastały ormiańskie domy, a tam, gdzie Syrynowicz teraz buduje bramę, na wzniesieniu – Ormianie pochowali swoich pierwszych zmarłych. Ich dzieci uczyły się w kościele Przenajświętszej Bogurodzicy z przywiezionych i przepisanych ręcznie książek. Może dlatego Syrynowicz, zdobywszy bogactwo, szczodrze wspierał jazłowieckie świątynie, gdyż pierwsze księgi, które przeczytał, były oprawione w cielęcą skórę i pachniały kadzidłem? W każdy piątek wieczorem mały Mynas z dziesięciorgiem rówieśników chodził do kościelnej szkoły, żeby w drodze do domu w gęstej ciemności najeść się dziecięcego strachu, bo na plac padał cień fortecy i nakrywając miasteczko, rozpełzał się po wszystkich pagórkach.
W tamtych czasach na głównych jazłowieckich ulicach przybyli z daleka kupcy opowiadali o krajach i miastach, w których bywali. Mały Mynas z otwartymi ustami słuchał opowieści, zapamiętując słowa w różnych językach, nazwy miast i wsi w tych dalekich krajach.
– Czy słyszeliście coś o Syrynowiczu? – pytał kupiec Aszkenazy z żydowskiego kwartału swego współwyznawcę, kupca Zalmana, zastanawiając się, kto zajmie miejsce Ormianina.
– A co, już umarł? – odpowiadał mu Zalman.