Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Kandydat na prezydenta” Janusza Płońskiego to publikacja stanowiąca znakomity zbiór wspomnień autora z istotnych wydarzeń jego życia, które wpłynęły na światopogląd polityczno-społeczny. Jednakże styl twórczości odbiega daleko od nasyconych słodką i błogą propagandą wyborczych frazesów i banałów. Wręcz przeciwnie, autor ma w sobie przeogromne pokłady dystansu do siebie i wydarzeń, pozytywnej autoironii. Prowadzi z czytelnikiem sympatyczną, okraszoną humorem, dyskusję wokół codzienności.
Oto jeden z cytatów: "Uwielbiam podziw dla siebie i tego, co robię. Jeśli podziwem tym obdarza mnie płeć przeciwna, o rzucających się w oczy walorach, tym lepiej. Wtedy czuję się w swoim żywiole. Zapominam o czasie, obowiązkach, tokuję, błyskam inteligencją, popisuję się wiedzą, która – choć fragmentaryczna i dość płytka – przy odpowiedniej selekcji pozwala na zręczne epatowanie słuchaczy i stworzenie fałszywego wrażenia, że wiem prawie wszystko. (...) Czasem się zastanawiam, jakim jestem człowiekiem? Dobrym czy złym? Uczciwym czy szachrajem? Moralnym czy łajdakiem? Codzienność pokazuje, że bezustannie poruszam się "między", trochę tak, trochę siak. Jakby niczego nie było w formie czystej i jasnej, same półwartości. A czy jest półuczciwość. półdobro, półmoralność?"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Janusz Płoński "Kandydat na prezydenta"
WERSJA DEMO
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Janusz Płoński, 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Robert Rosół Korekta: Ryszard Krupiński
ISBN: 978-83-7900-381-5
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin
Janusz Płoński
Broszura wyborcza
Prawda i kłamstwo, z literackiego punktu widzenia, są tyle warte, na ile są interesujące. Poszukiwanie prawdy czy też jej uporczywe głoszenie jest zajęciem jałowym i wielu, o większych niż ja kwalifikacjach i determinacji, poległo na tym niewdzięcznym polu walki.
Nie mam ambicji, by opowiadać prawdę i tylko prawdę. Kusi mnie blaga i przewrotność, nęci wygłup, a nie powaga. Wolę szalony chaos niż zdrowy porządek. Niestety nie ma doskonałego łgarstwa. Tak więc, mimo wielkich chęci, w wielu przypadkach nie udało mi się uciec od prawdy. Czego szczerze żałuję.
Prawda i kłamstwo, z politycznego punktu widzenia, są tyle warte, na ile są skuteczne. Potoczne doświadczenie przekonuje nas, że i tu kłamstwo ma nad prawdą ogromną przewagę.
Kiedy moi rówieśnicy marzyli, by zostać strażakami, milicjantami, pilotami albo proboszczami w bogatych parafiach, ja miałem inne marzenia. Od najmłodszych lat chciałem zostać prezydentem. Ale kiedy zacząłem myśleć i się nad moim marzeniem zastanawiać, straciłem pewność, czy się do tego nadaję. Nie wiedziałem, czy posiadam dość pozytywnych cech, by się na to stanowisko pchać. Innymi słowy: czy jestem godzien. Nie wiedziałem też, czy mam w sobie dość nikczemności, by to osiągnąć. Innymi słowy: czy potrafię.
Przez wiele lat kształciłem w sobie rozmaite cechy, pozytywne i negatywne, i zbierałem doświadczenia, które miały mnie do tej odpowiedzialnej funkcji przygotować. Bym mógł z przekonaniem powiedzieć, że jestem prezydentem wszystkich Polaków – jak to deklarowali niektórzy prezydenci podczas swych kampanii wyborczych.
Politycy i kandydaci na polityków w okresie przedwyborczym przedstawiają sami siebie jako ludzi bez skazy. Mówią tym samym, że w polityce nie mają czego szukać. Mamy tu do czynienia z kłamstwem nieskutecznym.
Z kolei politycy z gruntu podli do polityki nadają się jak najbardziej, ale takich ostentacyjnie zadeklarowanych „bad boys” nieuświadomiona większość jeszcze nie chce wybierać (podkreślam słowo „jeszcze”). Kandydaci zatajają więc swoją nikczemność, wierząc niesłusznie, że tym samym zwiększają swe szanse na elekcję. Być może ich szanse wzrosłyby niepomiernie, gdyby postępowali odwrotnie i uczciwie wyłożyli kawę na ławę...
W swej broszurce wyborczej zdecydowałem się na złoty środek. Przedstawiam sam siebie jako człowieka pełnego widocznych i odrażających wad, z nielicznymi i trudnymi do odnalezienia zaletami. Mądrego, ale z umiarem i bez aroganckiej ostentacji. Ale przede wszystkim głupiego, jak większość moich potencjalnych wyborców. Sądzę, że w ten sposób nie zrażę do siebie tej znaczącej części elektoratu, a może wręcz przeciwnie – zyskam jej sympatię i w konsekwencji potrzebną liczbę głosów. Ludzie w gruncie rzeczy nie lubią świętych i na tę niechęć bardzo liczę.
Nie omijam spraw osobistych, uczuciowych, pozwalam przyszłym wyborcom zajrzeć w głąb mojego serca, do mojej sypialni i nie tylko. Nie przemilczam doświadczeń drastycznych i - gdyby był to obyczaj przyjęty - niektóre rozdziały chętnie opatrzyłbym klauzulą „dozwolone od 18 lat”.
O człowieku najwięcej mówią jego czyny, w broszurze zawarłem więc parę dzieł, które na przestrzeni lat z rozmaitych pobudek popełniłem. Stanowią one spory kawałek mnie i na pewno pozwolą Czytelnikom na pełniejszą ocenę mojej przydatności na najpoważniejsze w państwie stanowisko.
Muszę jeszcze dodać, że jestem człowiekiem bardzo nieporządnym. Bałagan jest moim żywiołem. Próbuję to ukryć ułożeniem rozdziałów w kolejności alfabetycznej. Ale z pewnością bystry czytelnik nie da się na to nabrać.
Broszura składa się z krótkich kawałków, co pozwoli na czytanie jej w pociągu, tramwaju, kolejce do lekarza, bez utraty głównego wątku. Zwłaszcza, że takiego w niej nie ma.
Ocena mnie jako kandydata i decyzja, czy zechcecie takiego w odpowiedniej chwili poprzeć, należy do Państwa. Przyjemnej lektury.
„Aaaaaaaaaby posprzątać lub wyremontować mieszkanie, dzwoń do studenta historii 274257 wieczorem.”
„Aaaaaaaaaby amortyzator zregenerować zadzwoń 274257.”
Aaaktualnie bony kupię.
W dawnych, choć nie tak odległych czasach, ogłoszenia do prasy konstruowano w ten właśnie sposób. Redakcje gazet drukowały je bowiem w porządku alfabetycznym. A zawsze lepiej było być na początku długiej listy.
Psychopatia, wrodzone zaburzenia struktury osobowości (perturbatio personalitatis), popędów, woli, temperamentu o charakterze trwałym. Zaburzenie to daje się zaobserwować u 2–3% każdego społeczeństwa.
Wyróżnia się następujące typy psychopatów: impulsywny, histeryczny, chłodny uczuciowo, depresyjny, chwiejny uczuciowo, bezwolny.
Spośród psychopatów rekrutuje się wielu alkoholików, jednostek asocjalnych i przestępców, są jednak przypadki pozytywnych działań psychopatów, którzy dzięki niezwykłej woli osiągają sukcesy w działalności społecznej, politycznej, militarnej, artystycznej czy religijnej. Inteligencja w psychopatii jest prawidłowa.
Cierń psychopatyczny – zubożone życie psychiczne, kompensowane przez narcyzm, wyczulenie na objawy niedoceniania.
Czy wymienione cechy odnajduję w sobie? Jak najbardziej. I to częściej niż przypuszczacie. Kiedy przed laty czytałem „Schizofrenię” Antoniego Kępińskiego, już w połowie pierwszego rozdziału wiedziałem, że jestem stuprocentowym schizofrenikiem. Kiedy czytałem „Melancholię”, było to samo.
Fachowcy twierdzą, że psychoterapia jest jedynym środkiem, który pozwala poznać przyczynę problemu, zmienić zachowanie i postawę wobec otaczającego świata, a także rozwinąć kompetencje emocjonalne.
Postanowiłem nie szukać pomocy u psychoterapeutów. Wręcz przeciwnie, postanowiłem rozwinąć w sobie cechy, które mnie zbliżą do idealnego psychopaty.
Aby zostać psychopatą dobrze jest pójść do wojska. To oczywiście jedna z wielu możliwości, ale rzeczywistość podsuwa ją sama, bez skomplikowanych zabiegów. Wystarczy być w miarę zdrowym mężczyzną, nie studiować, a o pobór do wojska zatroszczy się w odpowiednim momencie ludowa ojczyzna.
Kiedy w 1965 roku zacząłem golić mizerny zarost na twarzy i pożegnałem się ze wstydliwym dziewictwem, o czym opowiem szerzej przy innej okazji, poczułem się prawie mężczyzną. Nie tylko ja to zauważyłem. Dostrzegła to również moja ojczyzna i przysłała mi uprzejme zaproszenie w stylu „wzywa się obywatela” na wojskową komisję lekarską.
Poza mną zaproszeni zostali chyba wszyscy, którzy właśnie zaczęli się golić i poczuli się mężczyznami, bo kolejka zaproszonych wychodziła aż na ulicę. Gdzieś daleko przed nami, we wnętrzu budynku, działała mozolnie komisja. Wkrótce miałem okazję się przekonać jak. Na razie w gronie innych oczekujących paliłem nerwowo papierosa za papierosem i wysłuchiwałem opowieści tych, którzy o wojsku dużo wiedzieli, bo albo mieli brata, albo opowiadał im szwagier lub też dysponowali informacjami z innych, równie pewnych źródeł.
W kolejce opowiadano o mrożących krew w żyłach przypadkach, które w wojsku zdarzają się nagminnie. Samobójstwa, gwałty, morderstwa, straszliwe wypadki, w których poszkodowani tracą ręce, nogi i inne kończyny. Czas oczekiwania mijał szybko, kolejka, acz powoli, przesuwała się do przodu i wkrótce znalazłem się w pomieszczeniu, gdzie stało krzesło, na którym można było złożyć ubranie i czekać na wezwanie.
Występ przed komisją nie jest dobrym momentem do zostania psychopatą, o wiele skuteczniej można to zrobić dopiero w jednostce, bo tam obowiązują już inne reguły gry obejmujące żołnierzy. Przed komisją wciąż jeszcze jest się cywilem. A bycie cywilem i bycie żołnierzem to ogromna różnica.
W związku z tym, stojąc na golasa przed znudzonymi członkami komisji, nie uskarżałem się na nic, i – zgodnie z przewidywaniami – otrzymałem kategorię „A” oraz przydział do jednostki. Również zgodnie z przewidywaniami znajdowała się ona na drugim końcu Polski, w Kołobrzegu.
Podoba mi się ten facet. Syn włoskiego emigranta, który zrobił niebotyczną karierę, stał się mężem opatrznościowym upadającego Chryslera i jednym z najbardziej cenionych managerów na świecie. Kiedy jego zarobki wyrażane były w sześciocyfrowych liczbach, nie pozwalał, by w jego domu resztki chleba lądowały w śmietniku. Chleba się nie wyrzuca. Basta.
W Polsce Icocca mógłby się w najlepszym przypadku urodzić, być może nawet żyć, ale na pewno nie mógłby powtórzyć swojej kariery. Powody są tak oczywiste, że nie warto o nich mówić. Ale Icocca, urodzony i wychowany w USA, mógłby na pewno w Polsce coś zrobić. Albo przynajmniej dla Polski.
Puściłem na chwilę wodze wyobraźni. Oto Prezydent RP (ja?) wysyła na papierze firmowym list do niego z następującą propozycją:
Mr. Lee Icocca obejmie, z pominięciem wszelkich procedur, posadę premiera RP na okres lat 5 z opcją na kolejne 5 lat.
Mr. Icocca otrzyma na ten czas władzę absolutną, pozwalającą mu na swobodne stworzenie gabinetu, zaangażowanie doradców, zawieszenie działalności partii politycznych i rozpędzenie na cztery wiatry Parlamentu. Będzie on niepotrzebny, bo rozporządzenia premiera będą miały automatycznie moc ustawy.
Mr. Icocca doprowadzi polską gospodarkę do takiego stanu, by mogła konkurować z innymi krajami europejskimi.
Mr. Icocca nie zapomni o służbie zdrowia, kulturze, oświacie, bezpieczeństwie, obronie narodowej i świadczeniach socjalnych.
Mr. Icocca wyznaczy sobie pensję, jaką będzie uważał za adekwatną do jego wysiłków i wyników.
Podpis prezydenta, pieczątka okrągła z godłem.
Rozmarzyłem się. Moja wizja stawia cały demokratyczny porządek, którym się tak upajamy, na głowie. Odbiera wywalczone swobody, usuwa w cień nieuków, którzy się mienią politykami, likwiduje setki tysięcy posad i posadek, funkcji i funkcyjek, rzesze ekspertów i doradców, wprowadza natomiast rzeczowość, uczciwość i zimny rachunek ekonomiczny. Moja wizja zakłada również, że nawet gdyby Mr. Icocca wyznaczył sobie pensję astronomiczną, czego by nie zrobił, bo ma silnie rozwinięte poczucie przyzwoitości, to i tak zaoszczędzilibyśmy kupę forsy. Najprawdopodobniej by powiedział, gdyby się w ogóle podjął tego zadania, że jeśli wypracuje zysk, to weźmie z niego dziesięć procent.
Dziwię się doprawdy, że ten prosty pomysł nie da się zrealizować. Obiecuję nie zapomnieć o nim, kiedy zostanę prezydentem.
Alfred Zellermann, niemiecki historyk sztuki i doktor antropologii, zawdzięcza nie tylko swe istnienie, ale i nieśmiertelność człowiekowi, którego nigdy nie dane mu było widzieć na oczy.
Sławę przyniosła Zellermannowi niewielka objętościowo, ale ważka książka, będąca jego debiutem literackim, o przewrotnym tytule „Gruppenführer Ludwik XVI”. Książkę wydało skromne frankfurckie wydawnictwo Suhrkampf Verlag (nie mylić z renomowanym Suhrkamp) i krytyka przez dłuższy czas poświęcała jej wiele życzliwej uwagi, zaś „Frankfurter Allgemeine” zamieściła półstronicowe omówienie książki.
Momentem przełomowym i – mówiąc kolokwialnie - skokiem na Parnas stało się omówienie książki przez „krytyka krytyków”, Marcela Reich-Ranickiego w telewizyjnym programie „Das literarische Quartet” emitowanym w czasie najwyższej oglądalności przez publiczną stację ZDF. Ranicki, jak zwykle bezczelny i prowokujący, mówiący po niemiecku z fatalnym akcentem, książkę w zasadzie ostro skrytykował, zarzucając jej „paradokumentalny”, a nie literacki charakter, ale ogromną część swej wypowiedzi poświęcił na apoteozę samego tytułu, podkreślając jego genialną lapidarność. „Gruppenführer Ludwik XVI” – nic dodać, nic ująć.
Ranicki, polski Żyd, któremu udało się przeżyć Hollocoust, od lat nazywany jest w Niemczech „papieżem literatury”. Cokolwiek by to miało znaczyć, kogokolwiek Ranicki pobłogosławi, przed tym otwierają się bramy niebios, kogokolwiek potępi, ten winien jego zdaniem zniknąć w piekielnych otchłaniach. Czasem papież Ranicki w swej nieomylności popełnia błędy, jak to miało miejsce w przypadku Güntera Grassa, Heinricha Bölla, czy cudzoziemca Lema, o którym papież przy każdej okazji wyraża się nad wyraz pogardliwie. Niemniej jego wypowiedzi mają w Niemczech ogromną siłę rażenia.
Ranicki w swym programie nie dopuścił prawie do głosu pozostałych uczestników programu, którzy chcieli intrydze stworzonej przez Zellermanna poświęcić więcej uwagi. Warto tu ten mankament programu naprawić.
Akcja dzieła Zellermanna rozpoczyna się oszczędną relacją z ucieczki grupy poszukiwanych przestępców wojennych przed aliantami. Wojna ma się ku końcowi, polowaniu na poszukiwanych zbrodniarzy sprzymierzeni mogą poświęcić coraz więcej uwagi i środków. Generał SS Siegfried Taudlitz wydaje swym ludziom spalenie archiwów i przebranie się w cywilne ubrania. Potem wraz z grupą kompanów z SS udaje się ciężarówką w kierunku Marsylii, zabierając po drodze skrzynie ze zgromadzonymi podczas wojny „skarbami”. Cel eskapady to odległa Ameryka Południowa.
Tyle mniej więcej zdołał widzom przekazać wzięty krytyk literacki Helmut Karasek, biorący również udział w „Quartecie”, zanim Ranicki niegrzecznie i definitywnie odebrał mu głos i zmienił temat.
Należy jednak dla porządku wspomnieć, że po wylądowaniu w Buenos Aires grupa w popłochu (jednemu z jej członków wydaje się, że został rozpoznany na ulicy) przeniosła się w głąb amerykańskiego interioru, zagospodarowała napotkane azteckie ruiny i stworzyła Paryzję, królestwo, w którym ucieleśniły się jej młodzieńcze marzenia z lektur Dumasa. Królem, jak wskazuje tytuł, stał się podczas pijackiej biesiady jej dowódca Gruppenführer Taudlitz. Paryzja pod jego rządami kwitnie, rychło jej siły zbrojne anektują kilka indiańskich wiosek, pozyskując tanią siłę roboczą. Państewko zostaje otoczone fosą i drewnianą palisadą, do bramy prowadzi most zwodzony, pilnowany przez halabardników.
Sam pomysł nazwania państwa Paryzją, a króla Ludwikiem, jak i obfitość francuskich rekwizytów były wynikiem przypadku, a nie rozmyślnego działania. W skrzyniach ze „skarbami”, którymi miała być broń, pieniądze i kosztowności, przywleczono w argentyński interior eksponaty z obrabowanych francuskich muzeów.
Jeśli z zewnątrz Paryzja mogła nieco przypominać praktyczną i funkcjonalną architekturę obozów koncentracyjnych (wieże strażnicze, palisady, most zwodzony), to życie wewnątrz było czymś wręcz przeciwnym: przyjęcia, bale, uczty, polowania składały się na codzienne życie mieszkańców. Owszem, na największym placu zainstalowano urządzenie do publicznych egzekucji, była to wykonana ze znawstwem przedmiotu gilotyna, która pełniła funkcję znaku ostrzegawczego dla poddanych. Ale co myślał Gruppenführer Ludwik XVI, patrząc na nią? Może nie wiedział, jak skończył jego francuski imiennik? Co wyobrażał sobie ten pozbawiony skrupułów generał SS, rozdając tytuły i stanowiska nie tylko swym kompanom, ale również sprowadzonym z Buenos Aires prostytutkom? Nie dowiemy się tego nigdy. Ale sytuacja opisywana przez Zellermana z żelazną logiką rozkręcała się w kierunku bytu schizofrenicznego: elementy zabawy i pijackiego wygłupu z każdym upływającym dniem, tygodniem i rokiem poważniały i krzepły, by z biegiem czasu stać się jedyną i całkiem realną rzeczywistością. Ten rozdęty balon musiał jakoś pęknąć i Zellerman zaaranżował to po mistrzowsku, w szaleństwie autorskim prześcignął szaleństwo swych bohaterów.
Starzejącemu się królowi autor podsunął troskę o trwałość dynastii. Oczywiście król nie chciał, a raczej nie mógł spłodzić potomka z jedną z argentyńskich prostytutek, choć w międzyczasie stały się one już markizami i księżniczkami. Potomek i następca tronu musiał być z prawego łoża. Król wysyła więc księcia de Rohan, naturalnie w przebraniu, do Europy, by w Niemczech odszukał Bertranda, bratanka Taudlitza.
Dowieziony do Paryzji Bertrand ze zdumieniem patrzy na nową rzeczywistość, samo miejsce, dwór, armia wydają mu się jakąś tanią operetką, ale szybko mina mu rzednie. Ta operetka ma swoje groźne strony i nie ma z niej ucieczki. Bertrand organizuje więc zamach na króla. Król ginie, spodziewanych skarbów nie ma, ucieczka z Paryzji nie ma sensu, jedyne, co pozostaje, to wprowadzenie w życie starej francuskiej maksymy: „Le Roi est mort, vive le Roi”.
Sukces Zellermanna i jego „Gruppenführera”, jakkolwiek błyskotliwy i spektakularny (książkę przetłumaczono na wszystkie języki europejskie oraz hebrajski), z racji na tematykę miał jednak dość ograniczony zasięg i książka w żadnym kraju nie stała się bestsellerem. Po entuzjastycznym przyjęciu stało się to, co się stać musiało, czyli nastąpiła cisza. Dopiero kilka lat po pierwszej publikacji w pewnych kręgach zaczęło być znowu o książce głośno, kiedy w mediach pojawiła się informacja, że ma ona stanowić kanwę nowego filmu Romana Polańskiego.
Polański, przygotowujący się od dłuższego czasu do realizacji marzenia swego życia, czyli filmu „Piraci”, nie wpadłby samodzielnie na pomysł sięgnięcia do niemieckiego tekstu. Powszechnie znana była jego awersja do wszystkiego, co niemieckie, deklarował nawet, że nigdy nic nie zrobi za niemieckie pieniądze. Zmienił jednak zdanie, kiedy rząd Bawarii dofinansował produkcję „Pianisty”, a czysto aryjska firma z Monachium „Das Werk” zaproponowała mu zrobienie efektów do tego dzieła.
Tuż przed realizacją „Piratów” do Polańskiego zgłosił się pewien Polak (którego nazwisko przemilczę) z pomysłem, by „Gruppenführera” Zellermanna przerobić na scenariusz filmowy. Polak ów dysponował już pisemną zgodą Zellermanna na przeróbkę i wykonał sporą część prac adaptacyjnych.
Decyzja słynnego reżysera była szybka, zaskakująca i niezrozumiała. Odrzucił zdecydowanie pomysł sfilmowania dzieła Zellermanna, teraz i w przyszłości, i całą energię skupił na „Piratach”. Efekty tej decyzji mógł zobaczyć cały świat.
Pozostający do dziś w cieniu autor nie kwapi się z ujawnieniem swej tożsamości.
W 1974 roku wróciłem ze Stanów, ożeniłem się z Małgosią i następnego dnia wyjechałem służbowo na tydzień do Rostowa Wielkiego. To tak jakbym w ciągu kilku dni przeżył dwie wojny światowe. Wyszedłem z nich żywy.
Po paru miesiącach w Warszawie pojawił się Allan. Nasi przyjaciele w Miami zrzucili się na jego podróż, kazali pojechać do Polski, wszystko obejrzeć, wrócić i opowiedzieć. Do walizki włożyli mu tani aparat fotograficzny (bo kradną) i kilka filmów (bo na pewno w Polsce nie można ich kupić).
Allan przyjechał porannym pociągiem z Berlina. Maciek i ja, z butelką radzieckiego szampana, odebraliśmy go na dworcu i na peronie od razu wypiliśmy. Ponieważ obaj tego dnia mieliśmy jakieś zajęcia, obaj też mieliśmy żony w domach, zawieźliśmy Allana na koczowisko. To przyjemne i gościnne miejsce opisaliśmy dość dokładnie w książce „Balladyna Superstar”, do której teraz czytelników odsyłam.
Na koczowisku Allan dostał na dzień dobry kielicha, czyli szklankę wódki i natychmiast zasnął. Zostawiliśmy go w tym błogim stanie na tapczanie. Kiedy przyjechaliśmy po południu, by go odebrać, był bardzo pijany, ale dzielnie uczył obecnych zasad gospodarki wolnorynkowej. Grał z nimi w „Monopol”.
Mieliśmy dla niego przygotowany bogaty program zwiedzania miasta, zaczęliśmy od Kameralnej. I chyba tam zakończyliśmy tego dnia. Przy barze spotkaliśmy znajomą plastyczkę, Sofię, która zapragnęła zaopiekować się Amerykaninem. Uprzedziłem ją, że Allan to zakamuflowany murzyn i do tego gay. Powiedziała, że gay też człowiek i że da sobie radę. A tak białego murzyna nigdy nie widziała. Allan kazał sobie wszystko tłumaczyć i był bardzo zadowolony.
Rano pojechałem do niej odebrać Allana. Siedział nago na łóżku z baldachimem, pomalowany na zielono przez Sofię, a ona właśnie robiła mu jego aparatem zdjęcia. Nie trzeba dodawać, że już sporo wypili. Zabrałem jej aparat, bo wiedziałem, że przywiózł go, by fotografować Polskę, a nie jakieś wygłupy. Kazałem też jej umyć Allana. Sofia przy okazji napomknęła, że jeśli wszyscy geje są tacy jak Allan, to ona nie ma nic przeciwko gejom.
Wyszliśmy z domu, wstąpiliśmy z Sofią do sklepiku po papierosy, zostawiając Allana opartego o ścianę, i kiedy wróciliśmy, jego nie było. Zaalarmowałem Maćka, przyjechał i razem zastanawialiśmy się, jak go odnaleźć. Poszliśmy do Kameralnej i żaden rozsądny pomysł nie przychodził nam do głowy. Pod wieczór byliśmy już całkiem zrozpaczeni i chyba nawet lekko pijani, myśleliśmy o zawiadomieniu ambasady i powiadomieniu kwatery głównej NATO, kiedy nagle pojawił się Allan, wesoły i w towarzystwie taksówkarza. Okazało się, że po zaginięciu, a wszedł jedynie w bramę i stracił nas z oczu, wsiadł do taksówki i chciał odnaleźć koczowisko. Przewidywał, że tam udzielą mu pomocy. Niestety nie umiał wytłumaczyć taksówkarzowi, gdzie to jest. Jeździli długo w różne strony od Pałacu Kultury, bo tylko ten obiekt Allan zapamiętał, w pewnym momencie Allan zasnął. Taksówkarz zabrał go do domu i pozwolił się wyspać. Potem wydedukował, że jeśli poprzedniej nocy Allan długo pił, a ma przyjaciół dziennikarzy, to mogło to być w Kameralnej, i po prostu go przywiózł.
Allan koniecznie chciał się taksówkarzowi odwdzięczyć za uratowanie życia, więc postawił mu dużą wódkę i tak się znowu zaczęło. Potem chciał taksówkarzowi pokazać koczowisko, więc pojechaliśmy na plac Zbawiciela i stanęliśmy w kolejce do nocnego. Tam Allan przypomniał sobie o aparacie i wykonał zdjęcie kolejki dla przyjaciół z Miami.
Kiedy nadszedł czas wyjazdu, Maciek i ja odprowadzaliśmy Allana. Po drodze na dworzec Allan zatrzymał się przed sklepem. Jego uwagę przykuła wielka beczka z solonymi śledziami, a właściwie nie tyle beczka, ile wiklinowy kosz, w którym beczka tkwiła. Nigdy nie widział takiego kosza. Wyjęliśmy więc beczkę i nie zauważeni przez nikogo zabraliśmy kosz.
Wielki kosz nie chciał wejść przez drzwi do przedziału, ale jakoś go wepchnęliśmy przez okno. Szczęśliwy Allan długo machał nam i obiecywał, że niebawem przyjedzie.
Po długim czasie dotarł do mnie list z Miami, od któregoś z przyjaciół Allana. Pisał, że po przyjeździe Allana wszyscy się spotkali u Jima, byli bardzo zaciekawieni, bo Allan miał opowiedzieć jak było w Polsce. Pokazał jedno krzywe zdjęcie kolejki przed sklepem i kilka zdjęć samego siebie, nago i pomalowanego na zielono. Mówił, że Polska jest wspaniałym krajem, ale poza tym niczego nie pamiętał. Przyjaciel Allana prosił, by mu wytłumaczyć, o co chodziło ze śledziami i jakimś koszem, którego Allanowi z powodu zapachu nie pozwolono zabrać do samolotu.
...............................
...............................
Po badaniu przez panią psycholog łudziłem się, że lada chwila mnie wypuszczą. Przecież wyszło na jaw, że jestem zdrowy. Że to po prostu nieporozumienie, że przepraszamy, życzymy powodzenia.
Ale nie, nic z tych rzeczy. Szpitalne łachy, szpitalna micha, no i wyro w postaci materaca, który w ciągu dnia stał przy ścianie wraz z dwudziestoma innymi materacami.
Więc jestem psychopatą? Wszystko na to wskazuje.
Jak już pewnie mówiłem, na oddziale naszym przejściowo-obserwacyjnym hazard był surowo zabroniony, a więc prawdziwy męski poker nie wchodził w grę. Dopuszczalny był sportowy brydż. Zasady tej niełatwej przecież gry Kazik, stary szuler, opanował szybko i bezbłędnie.
Personel godził się, byśmy grali na zapałki. Fakt, że każda zapałka równała się jednemu papierosowi, stanowił naszą słodką tajemnicę. A papierosy były w szpitalu więcej warte niż pieniądze.
Do gry w kącie za szafą zasiadali stale: Kazik, o którym już była mowa; Magister – przedwcześnie łysiejący grubas, podobnie jak ja skierowany do szpitala z jednostki wojskowej po próbie samobójstwa; Zając – mieszkaniec jakiejś pomorskiej wioski, podejrzany o zabójstwo własnego ojca, przysłany z aresztu śledczego, i ja – symulant i nieświadomy pacyfista. Doborowa czwórka, z której najlepszym graczem był Zając. A może nie tyle najlepszym, co najbardziej wartościowym z naszego punktu widzenia. Zając bowiem był często zaopatrywany przez rodzinę nie tylko w papierosy, ale rozmaite wiejskie smakowitości, które czasem w postaci odpowiednio przeliczonych zapałek wkładał do banku. Dostarczano mu przepyszny podwędzany boczek, znakomite kiełbasy oraz owoce prosto z przydomowego sadu. Po prostu bajka.
Czasem, kiedy któryś z nas nie mógł, przy stole zasiadał Konduktor. Zyskał ten przydomek dzięki dziwnej pasji i jeszcze dziwniejszej umiejętności, nauczył się bowiem na pamięć znalezionego między książkami rozkładu jazdy pociągów przejeżdżających przez Starogard Gdański. Rozkład jazdy był stary i na pewno nieaktualny, ale Konduktorowi to nie przeszkadzało. Wielokrotnie sprawdzaliśmy, czy rzeczywiście pamięta wszystkie odjazdy i przyjazdy i nigdy nie przyłapaliśmy go na błędzie. Po prostu fenomen. Poza tym kompletny debil.
Kiedy Kazik rozdawał, mogliśmy w ciemno licytować szlema z rekontrą i wykładać karty. Nie robiliśmy tego, by nie płoszyć nowych graczy, bowiem zdarzało się, że dopuszczaliśmy do naszego stolika innych pacjentów. Robiliśmy to rzadko z następujących powodów:
po pierwsze nie mieli czym grać, po drugie duża grupa leczona śpiączką insulinową, tak zwani schizole, nie nadawała się do żadnej gry. Ich czas reakcji był za długi nawet do szachów. Bywało, że jedną partię rozgrywali cały dzień albo nawet dwa. Ale robiliśmy wyjątki, kiedy rodziny zaopatrywały innych pacjentów w papierosy i ogrywaliśmy ich bezlitośnie. Cała forsa na oddziale była nasza.
Mamy kapitał – powiedziałem do Kazika. – A kto ma kapitał, ten ma władzę.
I o to chodzi – potwierdził Kazik. – Bo kto ma władzę, ten może leżeć do góry brzuchem i patrzeć jak inni zapierdzielają.
Jesteś minimalistą – powiedziałem. – Kto ma władzę, może mieć jej jeszcze więcej.
Z tą władzą nie wszystko szło jak po maśle, bowiem nie mieliśmy żadnej nad personelem medycznym. I właśnie Wiesiek Dwururka, nad którym jeszcze nie mieliśmy władzy, pojawił się w sali. Podszedł do naszego stolika i rzucił na blat kartonową teczkę, zawiązaną tasiemką. Obok położył zatemperowany ołówek.
Polecenie ordynatora – wysyczał w moją stronę. – Codziennie pięć stron. Będę je osobiście odbierał.
Odwiązałem tasiemki i otworzyłem teczkę. W środku było przynajmniej ze sto pożółkłych kartek. Były zapisane po jednej stronie historiami chorób różnych pacjentów, którzy pewnie zostali wyleczeni i opuścili szpital.
- Mam pisać? – spytałem głupio.
Wiesiek pokiwał głową.
Ale co? Jak?
Co chcesz – powiedział Dwururka. – I jak chcesz. Potem możesz to poukładać alfabetycznie. Zaczyna się od A. Daj fajkę – Dwururka wyciągnął kosmatą łapę.
Kazik szybkim ruchem zgarnął nasze wygrane papierosy i schował do kieszeni. Ręka Dwururki zawisła w powietrzu. A mnie znowu zrobiło się ciemno przed oczami.
Wykręciłem wiedeński numer, po chwili słuchawkę podniosła kobieta. Poprosiłem Stanisława Lema do telefonu, ona z kolei poprosiła, bym poczekał. Czekałem. Po dłuższej chwili usłyszałem w oddali kroki. Zbliżały się bardzo długo, jakby właściciel nóg pokonywał jakiś nieprawdopodobny dystans. Czy Lem sobie ze mnie żartował? Czy chodził w kółko po pokoju, by stworzyć wrażenie, że mieszka w pałacu? Nie wiem. Chaotycznie opowiedziałem mu o pomyśle przerobienia jego utworu na scenariusz
To całkiem dobry pomysł – powiedział – nie bardzo mi się podoba, ale dobry.
Chciałem wiedzieć, czemu mu się mój pomysł nie podoba.
Czy nie uważa pan, że lepiej by nam się o tym rozmawiało osobiście? – spytał. – Nie miałby pan ochoty wpaść do Wiednia?
Ten pomysł mi się podobał. Bardzo chciałem poznać Lema osobiście. Jeden list i jedna rozmowa telefoniczna to było bardzo mało. Lem przebywał od jakiegoś czasu w Wiedniu na stypendium Austriackiego Związku Pisarzy, od Frankfurtu nad Menem, gdzie ja mieszkałem, nie było daleko. Ustaliliśmy termin, wyznaczonego dnia wsiadłem w samochód i popędziłem do stolicy Austrii. Byłem tam już z wizytą u ambasadora Bartoszewskiego, siedemsetkilometrową trasę byłem w stanie pokonać w mniej niż 6 godzin.
Lem przyjął mnie w luźnych spodniach na szelkach i kraciastej koszuli. Przy kawie, ciasteczkach i przy Lemie spędziłem może dwie godziny. Dowiedziałem się, że mój dobry pomysł nie podobał się Lemowi ze względu na niewielką szansę realizacji.
Przyjmijmy, że napisze pan scenariusz. Sam zresztą chętnie będę panu pomagał. Przyjmijmy nawet, że to będzie dobry scenariusz, w końcu dzieło, na którym chce się pan oprzeć, nie jest najgorsze. I wtedy stanie pan przed problemem najtrudniejszym do rozwiązania – jak znaleźć odpowiedniego producenta. Od razu panu powiem, że trzeba go szukać w Ameryce, bo w Europie takiego nie ma.
Byłem gotów przemierzyć Amerykę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu dobrego producenta. Lemowi moja niewiedza i naiwność najwyraźniej się podobały.
Kiedyś zgłosił się do mnie przez mojego agenta niejaki Bob Guccione, wydawca Penthouse’a, by nabyć prawa do sfilmowania jakiegoś mojego drobiazgu. Miał już na swoim koncie jeden wysokobudżetowy film „Kaligula”. Pełnej wersji tego filmu nie pokazano, bo fragmenty uznano za zbyt pornograficzne. Ale w tej sprawie nie miałem żadnych uprzedzeń. Zapytałem jedynie, czy będę miał jakikolwiek wpływ na kształt filmu. Pan Guccione poinformował mnie, że on robi ten film za własne pieniądze, więc nie widzi powodu, by autor mógł mu jego wizję i biznesplan popsuć. Przyznałem mu rację i podziękowałem za współpracę.
Zgodziliśmy się wszakże, że nie wszystkie przypadki wyglądają podobnie i nie należy myśleć negatywnie. Czasem wybitny reżyser jest w stanie przeforsować swoją wizję i przekonać producenta do niej. Przy okazji szukania producenta miałem więc nie zapomnieć o rozglądaniu się za reżyserem.
Jak zwykle byłem naiwny jak dziecko.
................................
................................
..........................
..........................
Pociągałem z ukrytej piersiówki. Wiśniówka z własnych zbiorów 2003. Czekałem na jednego posła. W barku sejmowym siedział również poseł Sebastian Florek. Nie wyglądał na szczęśliwego. Samotnie pił kawę i wyraźnie cierpiał.
Na początku swej kariery politycznej był dzień i noc obserwowany przez dziesiątki kamer w kontenerze pierwszej w Polsce edycji „Big Brothera”. Kamery obserwowały go, ale mimo to mógł mówić, co chciał. Mówił niewiele, ale to były jego własne myśli i słowa. Wyborcy docenili to i wybrali Florka na posła.
Kiedy trafił do sejmu, koledzy z frakcji poprosili go, by pod żadnym pozorem się w sejmie nie odzywał. Poseł Florek nie mógł się z tym czuć komfortowo.
Na jakiejś imprezie widziałem posła Florka w objęciach bardzo kompatybilnej dwudziestolatki. Była niezmiernie zainteresowana dokładnym obejrzeniem jego immunitetu. Oddalili się w zaciemniony kąt lokalu.
Przypadek posła Florka mówi wiele o demokracji made in Poland.
.............................
.............................
Tytuł „Sacrum & Profanum” określa naczelną zasadę filmu: ukazywanie sprzeczności i ich wzajemnych relacji.
Komentarz prof. Kołakowskiego na temat sacrum & profanum nadaje dalszym „filmowym rozważaniom” wymiar filozoficzny, ale stawia też wobec filmu wymaganie rzetelności intelektualnej, głębi i powagi, niechby nawet ukrytej pod błazeńską maską. Może właśnie w taki sposób w jaki Nigel Kennedy traktuje sam siebie?
W filmie winny przede wszystkim zderzyć się ze sobą dwie główne postaci: Nigel Kennedy z Nigelem. Nigel Kennedy to genialny muzyk, idol, wirtuoz, skandalista... czyli ten, którego znamy z mediów i koncertów; zaś Nigel to człowiek, któremu przyszło być Nigelem Kennedym. Czy Nigel dobrze się czuje w skórze Kennedy’ego? Czy dorasta do niego? Czy żyje z nim w zgodzie czy w konflikcie? Czy zdarza się, że chciałby uciec? Czy Nigela nie przeraża wielkość Kennedy’ego?
Nigel Kennedy, dzięki swej charyzmie, ma ogromną władzę nad ludźmi, potrafi sterować ich emocjami. Jego władza obejmuje ludzi młodych, którzy dzięki niemu przekraczają – czasem po raz pierwszy w życiu - progi filharmonii i kupują swe pierwsze płyty z klasyką. Czy Nigel – poza muzyką - ma im coś do przekazania i powiedzenia? Młodzi ludzie uwielbiają mieć swych bohaterów i idoli. Kennedy jest już idolem dla wielu z nich, mógłby się pokusić o wspięcie się jeszcze wyżej. Ale bycie idolem to także odpowiedzialność za skutki tego „przywództwa dusz”. Czy Nigel chce być tylko gwiazdą czy też idolem? Czy jako idol, a więc współczesny posiadacz „czarodziejskiego fleta”, chciałby gdzieś swych fanów zaprowadzić?
Popularność jego nagrań płytowych, a zwłaszcza koncertów granych na żywo, dowodzi również, że nie istnieją dla niego podziały pokoleniowe. Sam jako 40-latek z równą łatwością komunikuje się ze swymi rówieśnikami i starszymi jak i z nastolatkami. Podziały na jego koncertach zanikają.
Nigel przerzuca też linę między powagą i żartem, i tańczy na niej ku uciesze wszystkich, którzy uwielbiają dobrą zabawę; i ku zgorszeniu tych, którzy chcą wszystko celebrować.
Jego ubiór i fryzura to także wieloznaczna manifestacja. Z jednej strony to wyraźny komunikat, że człowiek jest jaki jest, a nie jakim się go dzięki ubiorowi postrzega. Można przypuszczać, że dla Nigela artystyczny indywidualizm zupełnie nie idzie w parze z uniformizacją, a frak i muszka funkcjonują od wieków jako mundur skrzypka. Innymi słowy: jeśli jestem inny, to dlaczego mam się ubierać jak wszyscy?
Śmiertelnie poważny clown? Nigel to perfekcjonista jako skrzypek, szanujący i traktujący serio wszystko, co dotyczy spraw zawodowych, a jednocześnie luzak na scenie, przysłowiowy „brat łata”, dający każdemu fanowi poczucie, że gra specjalnie dla niego i jest jego osobistym przyjacielem. Jak rzadko który muzyk o rodowodzie klasycznym, nie celebruje sam siebie na scenie i dzięki temu w odczuciu fanów jest ludzki i im bliski. Po koncertach godzinami nie tylko podpisuje płyty, ale chętnie wdaje się w wielogodzinne dobrze zakrapiane rozmowy... przekracza jeszcze jedną barierę.
Czy Nigel robi to z autentyczną radością, czy czuje się niewolnikiem Kennedy’ego?
Czy w ogóle ta dwoistość istnieje? Oto podstawowe pytanie do Nigela Kennedy’ego.
W roku 2004 do Maćka Rybińskiego zgłosił się niejaki Mirek Kowalski, szef wydawnictwa SuperNowa, z pomysłem, by wydać napisaną przez nas książkę „Trzecie wyjście”. Jakimś cudem trafił do niego pobazgrany maszynopis. Fakt, że książkę napisaliśmy ponad ćwierć wieku temu, wcale mu nie przeszkadzał.
Przy okazji Mirek chciał się dowiedzieć, jak doszło do napisania tego dziwacznego dzieła. Okazało się, że każdy z nas, autorów, pamięta tę historię zupełnie inaczej. Do książki dołączyliśmy więc dwa posłowia, oba pod identycznym tytułem „Jak to było naprawdę”. Pokazują one, jak ułomna może być ludzka pamięć. Czy chodzi o pamięć Maćka, czy moją, nie wiadomo.
W tamtych burzliwych czasach robiliśmy tak wiele, że trudno było wszystko zapamiętać. Nie wszystko robiliśmy też na trzeźwo. Obaj pracowaliśmy w tygodniku „ITD" (na ogół trzeźwi), wyrabialiśmy tam wierszówkę i redagowaliśmy ostatnią stronę „itp.” Strona ta cieszyła się wśród czytelników wielkim powodzeniem, niektórzy kupowali całe pismo, by tylko ją przeczytać.
Permanentny brak gotówki skłonił nas do podejmowania innych zadań, zaczęliśmy pisać kryminały. Pierwszy z nich „Góralskie tango” napisaliśmy w parę dni i ponieśliśmy zwyczajnie do Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. Ku naszemu zaskoczeniu książka została wydana - w 300 tys. egzemplarzy!
Dwa tygodnie później złożyliśmy w wydawnictwie „Balladynę Superstar”, naszą kolejną książkę, niedługo potem „Wielką islandzką”, i wreszcie „Trzecie wyjście”, które w 2005 doczekało się wydania, przez Mirka Kowalskiego właśnie, pod zmienionym tytułem „Brakujące ogniwo”. No i napisaliśmy „Alternatywy 4”, przy czym ja pisałem z doskoku, bo mieszkałem już w Niemczech i i na robocze spotkania dojeżdżałem. Współautorzy potraktowali mnie jednak nie tylko przyzwoicie, ale i wielkodusznie: otrzymałem 1/3 honorarium za scenariusz i dialogi, do dziś otrzymuję 1/3 wynagrodzenia z tytułu kolejnych wznowień.
Do dziś również chodzę opromieniony sławą współautora kultowego serialu i spotyka mnie z tego tytułu wiele przyjemności. Nie czuję się z tym dobrze i uznałem, że należy o tym głośno powiedzieć.
Ty, jeśli potrafiłeś takiego Anioła stworzyć – odezwał się Kazik – to jak najbardziej nadajesz się na prezydenta.
Tak – powiedział Magister. – Wybierzemy cię przez aklamację.
Ja też jestem za – Konduktor przerwał rysowanie i podniósł rękę.
Jedynie Zając się nie odezwał, zajęty dłubaniem spinaczem w zębie.
................................
................................
Koniec wersji demo.