Katedra - Ben Hopkins - ebook + książka

Katedra ebook

Hopkins Ben

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka roku 2021 według „Sunday Timesa”, „New York Timesa”

Jedna z najlepszych powieści historycznych, jakie czytałem. - Dan Jones, autor bestsellerów Templariusze, Krzyżowcy, Świt królestw

Pierwsza połowa XIII wieku. W Hagenburgu trwa wielka przebudowa katedry. W cieniu monumentalnej budowli tętni życie. Wszyscy, od biskupiego skarbnika, przez miejskich kupców, utalentowanych mistrzów kamieniarskich, po miejscową społeczność żydowską, pozostają pod jej przemożnym wpływem wykraczającym poza kwestie duchowe i artystyczne.

Zaskakujące koleje losów skarbnika Eugeniusa von Zaberna, uparcie spełniających marzenia braci Schäfferów i ich przedsiębiorczej siostry Grete, żony kupca, barona von Kronthala zakochanego w córce heretyka oraz wyjątkowego żydowskiego chłopca Judla ben Icchaka tworzą barwną mozaikę życia ówczesnego społeczeństwa. Walka o władzę i wpływy między Kościołem a możnymi, płonące stosy heretyków, watykańskie i dworskie intrygi, polityczne stronnictwa i ekonomiczne interesy, skrywane miłości… Wszystko to sprawia, że miłośnicy prozy Umberta Eco, Hilary Mantel i Kena Folletta będą zachwyceni atmosferą i żywymi postaciami Katedry Bena Hopkinsa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 637

Oceny
4,1 (168 ocen)
70
55
30
11
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Owp1980

Całkiem niezła

Nie ma połączenia między wątkami, trochę tak na siłę, bez emocji, sucha relacja.
40
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Katedra” to debiut literacki scenarzysty filmowego Bena Hopkinsa. Jej historia toczy się na przestrzeni ponad stu lat, od lat 20tych XIII wieku w niemieckim mieście Hagenburg. Tym, co spaja wszystko w całość, jest tytułowa katedra, która właśnie w mieście powstaje – sposób budowy takiego czegoś zdecydowanie różni się od tego, co znamy ze współczesności ;) To jednak jest tło, choć bardzo ciekawe, to przede wszystkim nasza uwaga kieruje się na postacie powieści, które równocześnie są narratorami historii. A mamy tu solidny przegląd grup klasowych: jest rodzina pastucha, który przybył do miasta, wykupił sobie wolność i teraz uczy się zawodu kamieniarza. Jest młody kupiec, który chce rozwijać firmę i szuka odpowiedniej żony. Jest skarbnik miasta, współpracownik biskupa, który zbiera daniny od podległych chłopów, więc dobrze wie, jak wygląda życie w małych wioskach. Jest też Żyd trudniący się lichwą, który przedstawia nam całkiem inną codzienność kierowaną zasadami wy...
30
magdala36

Dobrze spędzony czas

Wieki średnie wciąż intrygują, z jednej strony uchodzą za czas ciemnoty, religijnego tradycjonalizmu, intelektualnego ograniczenia, stosów na których palono heretyków, zarazy pustoszącej miasta. Ale to też czas rozwoju szkolnictwa elementarnego i wyższego; nowych sposoby uprawy roli by ograniczyć klęski głodu, wreszcie imponujących budowli. Nie bez racji mamy wiek katedr. To też świat wielmożów, biskupów, kupców, biedaków, włóczęgów, rozbójników i Żydów, obwinianych o sprowadzanie wszelkich nieszczęść. I taki jest niemiecki Hagenburg, w którym trwa przebudowa katedry. To walka o wpływy między biskupem a zamożnym mieszczaństwem i szansa awansu społecznego dla chłopaka ze wsi, który pracuje przy niekończącej się budowie katedry. W przeciwieństwie do Folletta, u Hopkinsa nie ma wiodących, pierwszoplanowych, bohaterów. Od postaci i wątków kręci się w głowie. Trudno jest obdarzyć ich emocjami. Jakby zależało mu na przedstawieniu atmosfery średniowiecznego, niemieckiego miasta, które ma przy...
20
Isenor_Tarpanito

Nie oderwiesz się od lektury

Walka o władzę i wpływy między Kościołem a możnymi, płonące stosy heretyków, intrygi, spiski, skrywane miłości. To opowieść o władzy pieniądza nad religią, nad międzyludzkim relacjami. Mocna i dobitna książka w klimacie takich autorów jak Umberto Eco, Ken Follett oraz Hilary Mantel.
10
Zdzychu

Nie oderwiesz się od lektury

piekna
10

Popularność




Dedykacja

Dla Cey­lan

***

Gdzie byłeś, kie­dym Ja kładł pod­wa­liny ziemi? Poucz mnie, jeśli posia­dasz taką wie­dzę. Czy wiesz o tym, kto okre­ślił jej roz­miary albo kto sznu­rem ją obmie­rzył? Na czym wspie­rają się jej pod­stawy albo kto zało­żył jej kamień węgielny? Czy chó­rem śpie­wały gwiazdy poranne i rado­wali się wszy­scy syno­wie Boży?1Księga Joba 38, 4-7

Wszyst­kie cytaty z Biblii za: Pismo Święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu w prze­kła­dzie z języ­ków ory­gi­nal­nych, Wydaw­nic­two Święty Woj­ciech, Poznań 2012. [wróć]

PROLOG

POCZĄTEK

(OTYLIA I)

Na początku była Świa­tłość Świa­tłość dosko­nała Tylko Świa­tłość i oprócz niej nic, żad­nego świa­dec­twa jej ist­nie­niu Przeto stwo­rzyła Mrok Świa­tłość otu­liła Mrok A Mrok oto­czył Świa­tłość Złą­czyli się w poca­łunku Z tej bli­sko­ści naro­dził się Sza­tan Osa­mot­niony Sza­tan nie miał się z kim bawić Toteż sam stwo­rzył sobie zabawki Mate­rię Rze­czy Świat Wiedz­cie, że: Ten świat należy do Sza­tana Ten świat z wszyst­kimi swo­imi rze­czami Ze swo­imi drze­wami, rze­kami, kamie­niami, jasz­czur­kami, muchami, kwia­tami, wężami Swoim księ­ży­cem, słoń­cem i swo­imi gwiaz­dami Swoim cia­łem, kośćmi i swoją krwią Jest świa­tem Sza­tana Nie będzie miał początku, nie będzie miał końca Jest zwod­ni­czym mira­żem Dla real­nego świata Świa­tło­ści Ten świat to Nicość

KSIĘGA PIERWSZA KRZYŻ (1229–1235)

KSIĘGA PIERW­SZA

KRZYŻ

(1229–1235)

KSIĘGA PIERWSZA KRZYŻ (1229–1235)

KSIĘGA PIERW­SZA

KRZYŻ

(1229–1235)

I: BARA­NEK BOŻY

(ROK 1229. RET­TICH SCHÄFFER I)

*

II: PRZE­KLĘTE LICZBY

(ROK 1229. EUGE­NIUS VON ZABERN I)

*

III: SZY­LING SZA­TANA

(ROK 1230. RET­TICH SCHÄFFER II)

*

IV: KŁĘ­BO­WI­SKO ŻMIJ

(ROK 1231. EUGE­NIUS VON ZABERN II)

*

V: IZBA RACH­MI­STRZÓW

(ROK 1231. MAN­FRED GER­BER I)

*

VI: ŚWIA­TŁO SŁO­NECZNE

(ROK 1231. RET­TICH SCHÄFFER III)

*

VII: LADACZ­NICE RZYMU

(ROK 1231. MAN­FRED GER­BER II)

*

VIII: KOSZYK MIO­DO­WYCH ŁAKOCI

(ROK 1231. OTY­LIA II)

*

IX: CZARNY KOT

(ROK 1232. EUGE­NIUS VON ZABERN III)

*

X: OPŁA­CALNY INTE­RES

(ROK 1232. MAN­FRED GER­BER III)

*

XI: SKRZY­NIA NA WIANO

(ROK 1232. GRETE GER­BER I)

*

XII: W TWOJE RĘCE

(ROK 1232. OTY­LIA III)

*

XIII: CHLEB I WODA

(ROK 1232. MAN­FRED GER­BER IV)

*

XIV: PORANNY OŁTARZ

(ROK 1233. RET­TICH SCHÄFFER IV)

*

XV: DZIE­WIĘĆ KRĘ­GÓW

(ROK 1234. EUGE­NIUS VON ZABERN IV)

*

XVI: TO JEST LITERA „A”

(ROK 1235. MAN­FRED GER­BER V)

*

XVII: MINO­TAUR

(ROK 1235. RET­TICH SCHÄFFER V)

ROK 1229

BARANEK BOŻY

(ROK 1229. RETTICH SCHÄFFER I)

Lubi roz­pra­wiać o tym, jak przy­był do Hagen­burga, jak kupił sobie wol­ność, ter­mi­no­wał u kamie­nia­rza i pra­co­wał przy budo­wie kate­dry. Teraz znów opo­wiada tę swoją histo­rię gru­bemu Utowi i jego kom­pa­nom w Zum Drecke na targu ryb­nym.

Ma na imię Ret­tich. W tutej­szej oko­licy od razu przy­wo­dzi ono na myśl rzod­kiewkę. Nosi je od tak dawna, że nikt już nie pamięta, skąd się wzięło i dla­czego do niego przy­lgnęło. Może jego rudawe włosy i pie­go­wata, blada twarz – czer­wo­nawa góra, biały dół – nasu­wały takie sko­ja­rze­nie? Nie­wy­klu­czone, choć to wyja­śnie­nie jest zapewne jed­nym z wielu. Tak czy ina­czej na imię ma Ret­tich i był pastu­chem żyją­cym w pod­dań­stwie na wzgó­rzach w oko­licy Len­zen­ba­chu, tak jak jego ojciec i ojco­wie pozo­sta­łych przod­ków.

Jego opo­wieść roz­po­czyna się od nagłej śmierci ojca, wraz z którą przy­szło mu – zale­d­wie dzie­więt­na­sto­let­niemu jasno­wło­semu chłopcu – prze­jąć obo­wiązki głowy rodziny. Była wio­sna, gdy ojciec wybie­rał się do Hagen­burga zapła­cić bisku­powi należ­no­ści, kupić nową klingę do kosy i przy­jąć komu­nię świętą. Przed tą wyprawą obie­cał zabrać go po raz pierw­szy do mia­sta. Ale ojciec nie żyje, więc Ret­tich z młod­szym bra­tem Emm­lem (zdrob­nie­nie od Emme­ri­cha) scho­dzą ze wzgó­rza, wska­kują na wóz z drew­nem, poma­gają go roz­ła­do­wać, zaprzy­jaź­niają się z kil­koma rzecz­nymi prze­woź­ni­kami pły­wa­ją­cymi po Ehle, z sym­pa­tii czę­stują ich owczym serem, a potem wygod­nie, po pań­sku, roz­sia­dają się w łodzi, tam­tym pozo­sta­wia­jąc wio­ślar­ską robotę. Sami przez całą drogę do przy­stani w Hagen­burgu plu­skają dłońmi w wodzie i na miej­scu wysia­dają na brzeg.

Uto ziewa, nawet nie zakrywa ust. Pociąga łyk trunku.

– Zdą­ży­łem wypić połowę, a ty dopiero docie­rasz do Hagen­burga – narzeka.

Ret­tich wzru­sza ramio­nami.

– Pij wol­niej. Powścią­gli­wość to cenna zaleta.

– Pełna kiesa wię­cej od niej warta. Gdy­byś ją miał, zna­czy pełną kiesę, mógł­byś mnie nią trą­cać od czasu do czasu, żebym nie zasy­piał pod­czas two­jej papla­niny.

Ret­tich śmieje się wraz z nim. Nie ma mu za złe żartu.

– Mogę mówić dalej, Herr Hir­sch­ner?

Uto Hir­sch­ner, miej­ski herold, macha ręką na znak przy­zwo­le­nia. Wystar­czy zafun­do­wać mu tru­nek, opo­wie­dzieć swoją histo­rię, a on zapa­mięta twoje imię i twarz. Nawia­sem mówiąc, Ret­tich się dowie­dział, że każdy, kto znaj­dzie się w potrze­bie, przy­cho­dzi do Hir­sch­nera.

– Nabrzeże, plac tar­gowy, ryby… – Ret­tich roz­kłada ręce i zata­cza nimi pół­kole.

– Ryby? Mnie chcesz opo­wia­dać o rybach? – drwi Hir­sch­ner. – Posłu­chaj, chłop­cze, my nie jeste­śmy zapy­zia­łymi wie­śnia­kami z pod­mo­kłego zadu­pia jak ty. Przy­szli­śmy na świat tutaj, w Hagen­burgu, i dobrze wiemy, jak wygląda targ rybny.

† † †

Przez pierw­sze kilka nocy, które spę­dza w wil­got­nym skła­dziku w domu Żyda, nawie­dza go wciąż ten sam sen o przy­by­ciu do mia­sta, prze­wi­jają się w nim frag­menty podróży. Skok z łodzi na nabrzeże. Cią­gle roz­ko­ły­sana zie­mia pod nogami. Mro­wie ludzi jak na zie­lo­no­świąt­ko­wym jar­marku w Schlet­t­stadt, tylko gęst­sze, jakby nad rzeką tło­czyły się obok sie­bie dwa światy: żywych i umar­łych. Rzu­cone z nabrzeża słowa podzię­ko­wa­nia dla życz­li­wych wio­śla­rzy, mocny uścisk dłoni Emm­lego kur­czowo trzy­ma­ją­cego się go w dro­dze na gwarny rynek, a potem kopuła wzno­sząca się w oddali ponad rzę­dami dwu­spa­do­wych dachów. Kate­dra.

† † †

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, panie, gdzie mogę zna­leźć biskupa?

Roz­lega się śmiech.

– Roz­py­ty­wa­łeś o niego tak po pro­stu? – Uto recho­cze.

Ret­tich mu wtó­ruje.

– A jak się mia­łem cze­goś dowie­dzieć? Przy­wio­złem w sakiewce poda­tek, bo wie­dzia­łem, że pła­cimy go bisku­powi, no i sam widzisz, pomo­gło…

Cie­szy się, że Uto jest roz­ba­wiony, to zna­czy, że może wysłu­cha całej histo­rii.

W swo­jej opo­wie­ści Ret­tich krąży pod kate­drą, pyta kamie­nia­rzy, mura­rzy i cie­śli, gdzie znaj­dzie biskupa. Teraz, kiedy już od kilku mie­sięcy prze­bywa w mie­ście, wie, jakie to było głu­pie. Z takim samym skut­kiem mógł para­do­wać z wize­run­kiem bła­zna i napi­sem: „Wiej­ski Ćwok” na sztan­da­rze.

– Gdzie znajdę biskupa?

– Czego od niego chcesz, chłop­cze? Potrze­bu­jesz ducho­wych nauk? – pyta go jeden z kamie­nia­rzy. Stara się powstrzy­mać śmiech, ale z oczu patrzy mu przy­jaź­nie.

– Są potrzebne nam wszyst­kim – oświad­cza Ret­tich.

– Masz rację. Ale biskupa tu nie ma.

Ret­tich jest zasmu­cony.

– Gdzie jest w takim razie?

Kamie­niarz wzru­sza ramio­nami.

– Kto go tam wie? Toczy boje, poluje, objeż­dża swoje wło­ści, liczy dochody. Zapa­mię­taj sobie mądre słowa, że Jego Eks­ce­len­cji biskupa ni­gdy nie ma dla takich jak my. A czego ty wła­ści­wie od niego chcesz?

– Chcę się z nim tar­go­wać. O opłaty.

Kamie­niarz jest zasko­czony.

– Patrz­cie go, chce się tar­go­wać z bisku­pem!

Te słowa wzbu­dzają zain­te­re­so­wa­nie innych. Odkła­dają narzę­dzia, pod­cho­dzą bli­żej, zacie­śniają krąg.

– Sły­sza­łem, że mogę sobie kupić wol­ność – wyja­śnia Ret­tich.

– Ow­szem – potwier­dza kamie­niarz. – Ale podobno nie jest tania.

– Ile kosz­tuje? – docieka Ret­tich.

Kamie­niarz roz­kłada ręce. Nie wie.

– Po co ci ona? Nie­do­brze ci tam, gdzie żyjesz?

– Wio­ska niczego sobie. Tylko nie lubię dziew­czyn.

– A to z jakiego powodu? – docieka kamie­niarz.

– Bo rosną im brody? – rzuca drugi.

Roz­lega się gromki śmiech.

– Czyli chcesz być wolny, żeby się uga­niać za naszymi mia­sto­wymi dzie­wu­chami?

Ret­tich też się śmieje, mruży oczy w słońcu, zado­wo­lony, że przy­ciąga uwagę.

– Chcę mieć swój doby­tek dla sie­bie. I wła­sny los w swo­ich rękach.

† † †

O niej nie ma mowy w opo­wie­ści, bo Uto będzie zie­wał. On wie, jaka jest kate­dra, patrzy na nią od uro­dze­nia. Nie zro­zu­mie, jak to jest. Przy­je­chać z Len­zen­ba­chu, gdzie naj­wyż­szy dom ma dwie kon­dy­gna­cje, i zoba­czyć strze­li­stą budowlę. Dla Uta drzwi są drzwiami, łukowe skle­pie­nia łuko­wymi skle­pie­niami. Ale Ret­tich i Emme­rich sta­nęli przed nią jak piel­grzymi, onie­miali z wra­że­nia, urze­czeni.

Ret­ti­chowi łzy napły­nęły do oczu, gdy zoba­czył por­tal, a nad nim tak reali­styczną, jakby roz­gry­wała się na jego oczach, scenę przed­sta­wia­jącą odcho­dze­nie Matki Bożej z docze­snego świata. Jej bez­władne ciało pod­trzy­my­wane przez tłum­nie zgro­ma­dzo­nych żałob­ni­ków peł­nych naboż­nego sku­pie­nia. Jej Syna, a naszego Zba­wi­ciela, klę­czą­cego z minia­tu­rową figurką Rodzi­cielki w deli­kat­nych dło­niach i przyj­mu­ją­cego w nie jej nie­śmier­telną duszę.

Ret­tich stał przed kościo­łem biskupa i pła­kał. Ni­gdy nie widział cze­goś rów­nie pięk­nego.

† † †

– Wejdź, nie tłucz się tam jak prze­klęty nie­to­perz – dobiega głos z wnę­trza.

Ret­tich (bez Emm­lego, któ­rego zosta­wił w słońcu z kamie­nia­rzem) wcho­dzi roz­trzę­siony do środka. Znaj­duje się w kan­ce­la­rii Euge­niusa von Zaberna, skarb­nika biskupa, w budynku odda­lo­nym o rzut kamie­niem od kate­dry.

Von Zabern, wysoki, ciem­no­włosy, ubrany na czarno, mie­rzy go wzro­kiem od stóp do głów.

– Co cię tu spro­wa­dza, chłop­cze?

Ret­tich jest zde­ner­wo­wany, ale z całą pew­no­ścią nie onie­śmie­lony.

– Łaskawy panie, przy­by­łem zapła­cić poda­tek, ale chcę też uzy­skać odpo­wie­dzi na dwa pyta­nia. Pierw­sze, czy w tym roku możemy zapła­cić pie­niędzmi, a nie w owcach, a dru­gie, czy możemy kupić sobie wol­ność od Jego Eks­ce­len­cji biskupa.

Cisza, skarb­nik ana­li­zuje te słowa i ponow­nie spo­gląda na jasno­wło­sego chłopca. Patrzy mu pro­sto w oczy. Zasta­na­wia się, czy pod tym nie kryje się coś wię­cej.

– Wio­ska i nazwi­sko?

– Len­zen­bach, Schäffer.

– W Len­zen­ba­chu każdy nazywa się Schäffer.

– Wiem, łaskawy panie. My jeste­śmy znani jako Zło­to­włosi Schäfferowie, ze względu na kolor wło­sów.

Von Zabern klasz­cze, a wtedy jeden z dwóch mło­dych urzęd­ni­ków zrywa się na równe nogi i pod­biega do rega­łów, na któ­rych pię­trzą się zwoje i księgi. Drugi nie rusza się z miej­sca, zajęty licze­niem stosu monet i prze­su­wa­niem pal­cami kamy­ków aba­kusa. W pomiesz­cze­niu znaj­dują się: boaze­ria, mnó­stwo pó­łek z księ­gami rachun­ko­wymi, trzy okna wypeł­nione natłusz­czo­nym muśli­nem, dwa kon­tu­ary, trzy biurka, skarb­nik, jego dwaj urzęd­nicy, śpiący pies i Bóg jeden wie ile pie­nię­dzy.

– Dla­czego pie­niędzmi, a nie w owcach? – pyta szorstko skarb­nik.

Ret­tich zdej­muje weł­nianą czapkę, mając nadzieję, że bez niej będzie się wyda­wał pokor­niej­szy.

– W zeszłym roku dali­śmy Jego Eks­ce­len­cji dzie­sięć owiec. Teraz na targu jedna owca kosz­tuje jede­na­ście pen­sów. Pro­po­nuję więc, że zapłacę Jego Eks­ce­len­cji dzie­więć szy­lin­gów i dwa pensy, bo tyle kosz­tuje dzie­sięć owiec. Czy to nie jest spra­wie­dliwa kal­ku­la­cja?

Kąciki ust skarb­nika uno­szą się w prze­lot­nym uśmie­chu.

– Ty prze­brzy­dły kmiotku, chcesz się tar­go­wać z Jego Eks­ce­len­cją?!

Ret­tich wzru­sza ramio­nami.

– Prze­cież to uczciwe roz­li­cze­nie. Taki sam poda­tek jak w zeszłym roku.

Skarb­nik mil­czy, więc Ret­tich się uśmie­cha i kiwa głową.

– Z dobrej woli możemy się umó­wić na dzie­więć szy­lin­gów i trzy pensy?

– Dodat­kowy pens! Jego Eks­ce­len­cja zemdleje z wra­że­nia. Czyli tego­roczny wykot się udał?

– Tak. Dla­czego miał­bym kła­mać?

– Jeśli dobrze rozu­miem, chcesz pozba­wić Jego Eks­ce­len­cję korzy­ści z pożyt­ków osią­gnię­tych w dobrym roku?

– Po co się wysi­lać i powięk­szać stada, skoro im wię­cej mamy owiec, tym wię­cej musimy ich oddać bisku­powi? A po śmierci rodzi­nie nie zostaje nic, bo wszystko należy do Jego Eks­ce­len­cji?

– Bez­czelny gnojku! Co ty wyga­du­jesz? Jesz­cze mło­dzik z cie­bie. Gdzie twój ojciec?

– Umarł w tym roku, łaskawy panie. Ojciec, niech Bóg czuwa nad jego duszą, nie ośmie­liłby się zadać takich pytań. Mówił, że tak jest, ale ni­gdy nie zdo­był się na odwagę, żeby coś zro­bić. Ale ja nie jestem nim i choć serce mi wali, nie boję się przy­naj­mniej zapy­tać. Czy możemy kupić sobie wol­ność?

Młody urzęd­nik kła­dzie przed skarb­ni­kiem księgę wsi Len­zen­bach i się oddala. Euge­nius von Zabern zręcz­nie prze­suwa dłu­gim pal­cem po liście nazwisk i kolum­nie liczb, po czym ponow­nie prze­nosi ciemne oczy na Ret­ti­cha.

– Wol­ność two­jej rodziny będzie kosz­to­wać dwa­dzie­ścia sie­dem marek. – Wydaje się, że skarb­nik delek­tuje się chwilą, która nastę­puje po obwiesz­cze­niu ceny, i myślą o gorz­kim, wstręt­nym posmaku, jaki zasko­cze­nie wywoła w ustach Ret­ti­cha. – A na twoje pierw­sze pyta­nie – uprzej­mie kon­ty­nu­uje von Zabern – odpo­wia­dam: ow­szem, możesz teraz zapła­cić poda­tek w pie­nią­dzach, ale wynie­sie on okrą­głe dzie­sięć szy­lin­gów. I przyj­mij do wia­do­mo­ści, że w przy­szłym roku, jeśli tak sobie zaży­czę, zapła­cisz dzie­się­cinę w owcach. Ostrze­gam też was, Zło­to­włosi Schäfferowie! Nie pró­buj­cie ich przed nami ukry­wać, gdy do was zawi­tamy. Dość długo tu sie­dzę, chłop­cze, i znam wszyst­kie sztuczki.

† † †

Przed życio­wymi, waż­nymi roz­mo­wami stoi pod ołta­rzem w apsy­dzie kate­dry, ści­ska­jąc mocno dłoń Emm­lego. Zło­cone skle­pie­nie, zdo­bie­nia, malo­wi­dła. Kamie­nie tak dosko­nale przy­cięte i dopa­so­wane, że wydają się two­rzyć jed­no­lity mur. War­stwy róż­no­ko­lo­ro­wego pia­skowca, ich har­mo­nij­nie zmie­nia­jące się odcie­nie. A w oknie powy­żej czer­wień, jakiej ni­gdy nie widział, błę­kit bar­dziej lazu­rowy niż niebo o zmierz­chu, zło­ci­sta żół­cień prze­chwy­tu­jąca pro­mie­nie słońca, dzięki niej Świa­tłość jest wewnątrz widoczna.

W kruch­cie posągi apo­sto­łów. Ret­tich czuje nara­sta­jące zaże­no­wa­nie swo­imi ocze­ki­wa­niami. W tor­bie prze­wie­szo­nej przez ramię ma wyrzeź­bione w drew­nie figurki, które przy­wiózł na sprze­daż.

Patrząc na dzieła praw­dzi­wych mistrzów, docho­dzi do wnio­sku, że powi­nien wysy­pać je z torby do rzeki i raz na zawsze zapo­mnieć, że kie­dy­kol­wiek trzy­mał dłuto w dłoni.

Jąka­jąc się ze wstydu, dzieli się tą myślą z bra­tem.

– Ale Ret­ti­chu, prze­cież drewno unosi się na wodzie – przy­po­mina mu Emme­rich.

† † †

Ret­tich patrzy na ciężki srebrny krzyż na tle czar­nego habitu skarb­nika. Nie może ponow­nie spoj­rzeć mu w oczy, jesz­cze nie.

– Dwa­dzie­ścia sie­dem marek? Skąd, na litość boską, pasterz ma wziąć tyle pie­nię­dzy?

– Oto nowe wyzwa­nie, zło­to­włosy chłop­cze. Zacią­gnij pożyczkę – ucina skarb­nik.

– Ale jak zdo­będę pie­nią­dze na spłatę?

– Okra­da­jąc ludzi na trak­tach, sprze­da­jąc nie­wol­ni­ków Sara­ce­nom. Albo zara­bia­jąc je dobrą i uczciwą pracą. Wybór należy do cie­bie. – Skarb­nik się śmieje. – Kościół woli dobrą, uczciwą pracę.

– Ja też. Tylko od kogo mam taką kwotę poży­czyć?

– Jeśli znaj­dziesz kogoś, kto zgo­dzi się udzie­lić ci pożyczki, wróć tutaj i powiedz mi o tym nie­zwłocz­nie. Nie­chyb­nie padnę tru­pem, a może to i lepiej, bo jestem już zmę­czony tym świa­tem.

Dwaj młodsi kan­ce­li­ści chi­cho­czą. Nawet Ret­tich się uśmie­cha.

– Do kogo, łaskawy panie, mogę się o nią zwró­cić? – pyta.

– Na Schri­wer­stu­bl­gass jest pale­strant, nazywa się Altmüller. Nie­zbyt się trosz­czy o swoją nie­śmier­telną duszę i cza­sami poży­cza pie­nią­dze. Albo idź do Żydów. Oni ofe­rują lep­sze warunki.

† † †

Kolejny frag­ment opo­wie­ści, który zosta­nie prze­mil­czany: Ret­tich wycho­dzi z kan­ce­la­rii skarb­nika i pła­cze. Nie wie, dokąd się udać. We łzach wypeł­nia­ją­cych mu oczy roz­sz­cze­pia się sło­neczne świa­tło i two­rzy roz­myte tęcze. Ręka­wem ociera słone łzy i gile z nosa, zawo­dzi bez­na­dziej­nie i przej­mu­jąco, meeee, meeee, jak jego wła­sna zagu­biona owca.

Ludzie mu się przy­glą­dają, więc się od nich odwraca. Dostrzega wyrwę w trzci­no­wym ogro­dze­niu i prze­ci­ska się przez nią. Znaj­duje ustronne miej­sce. Musi się uspo­koić, zanim sta­nie przed Emm­lem. Musi wpaść na jakiś pomysł, powie­dzieć mu coś pokrze­pia­ją­cego, bły­sko­tli­wego. Dwa­dzie­ścia sie­dem marek jest jak czarna chmura prze­sła­nia­jąca słońce. Dług nie­moż­liwy do spła­ce­nia, rów­no­war­tość pra­wie sze­ściu­set owiec.

Opiera się o coś twar­dego. O ogromny głaz.

Niżej fun­da­menty oto­czone trzci­no­wym pło­tem. Głę­boko wko­pane, sze­ro­kie.

Ret­tich roz­gląda się i docho­dzi do wnio­sku, że nie są to fun­da­menty nowego budynku, lecz kate­dry. Uspo­kaja się, łzy prze­stają pły­nąć, ociera oczy. Wokół niego, nie­zwień­czone dachem, wzno­szą się ściany nawy. U jego stóp bie­gną świeżo wzmoc­nione fun­da­menty. Na piasz­czy­stej ziemi spo­czy­wają kamienne bloki, które jesz­cze nie tra­fiły na swoje miej­sce w nowych, wyso­kich murach.

Przy­pusz­czał, że kate­dra jest ogromna, nie­wia­ry­god­nie strze­li­sta, roz­ło­ży­sta i potężna. Dosko­nała, cudowna, oka­zała.

A to jest zale­d­wie jej począ­tek.

† † †

Ret­tich wraca na ską­pany w słońcu plac budowy – pokryty grubą war­stwą pyłu, z kamien­nymi blo­kami i z mie­szal­ni­kami do zaprawy murar­skiej.

Zanim zdąży otwo­rzyć usta, sły­szy…

– Twój młod­szy brat mówi mi, że rzeź­bisz. W drew­nie – zwraca się do niego kamie­niarz Lan­dolt.

Ret­tich mruga do Emm­lego, siada przy nim na wiel­kim bloku różo­wa­wego kamie­nia, który służy im za ławkę. Otwiera torbę i na chy­bił tra­fił wyciąga z niej Baranka Bożego. Nie­dużą figurkę z pro­por­czy­kiem, na któ­rym wid­nieje napis tollo pec­cata mundi – gła­dzę grze­chy świata.

– Znasz litery? – pyta zdzi­wiony kamie­niarz.

– Nie. Tylko je sko­pio­wa­łem. Ksiądz mi poka­zał.

Ret­tich przy­gląda się twa­rzy Lan­dolta, który trzyma w dło­niach figurkę i obraca ją w pal­cach. Kuk­sa­niec w żebra od Emme­ri­cha. W ten spo­sób daje bratu do zro­zu­mie­nia: „A nie mówi­łem? Podoba mu się!”.

– Może… – zaczyna Ret­tich – znaj­dzie się tu dla mnie praca?

Lan­dolt śmieje się cicho.

– Wydaje ci się, że zesko­czysz z łodzi, poka­żesz mi Baranka Bożego i dosta­niesz robotę?

– Tak.

– Hej! Mam chło­paka, który chce się tu zatrud­nić! – Lan­dolt woła do swo­ich towa­rzy­szy, któ­rzy sznur­kiem mie­rzą kamienny blok.

Zacie­ka­wieni pod­no­szą wzrok. Prze­ry­wają pracę i mrużą oczy w przy­mglo­nym pyłem słońcu.

– Nie ma co się tak rwać, chłop­cze. Tutaj praca ni­gdy się nie koń­czy.

Lan­dolt wyciąga z torby jesz­cze dwie figurki, Maryi Dzie­wicy i Świę­tej Kata­rzyny z kołem ople­cio­nym sło­necz­ni­kami. Gwiż­dże przez zęby. Ret­tich obser­wuje go uważ­nie, ale nie potrafi niczego wyczy­tać z jego twa­rzy.

Młodsi robot­nicy zer­kają na figurki, na Maryję.

– To twoja uko­chana?

Ret­tich się rumieni.

– Nie? Może sio­stra? Mógł­bym ją poznać?

– Skąd ona pocho­dzi? – pyta drugi murarz.

– Z mojej głowy.

Ret­tich wkłada czapkę. Nie musi już uda­wać potul­nego. Lan­dolt obej­rzał figurki i prze­nosi wzrok na niego. Ma roz­ja­śnione uśmie­chem oczy.

– Poroz­ma­wiam z mistrzem kamie­nia­rzy – mówi.

† † †

Przej­dziesz przez plac kate­dralny, miniesz namioty, w któ­rych jedzą i śpią robot­nicy, skrę­cisz w Brüdergass, która pro­wa­dzi do klasz­toru, a następ­nie skie­ru­jesz się w stronę Bramy Mogunc­kiej. Zoba­czysz ją przed sobą wzno­szącą się ponad dachami przy pół­noc­nej basz­cie. Miniesz pobie­lony biskupi pałac (w któ­rym według Lan­dolta Jego Eks­ce­len­cja ni­gdy się nie poka­zuje) i tam będzie Schri­wer­stu­bl­gass, ciemny i wąski zaułek, gdzie znaj­dziesz urzęd­ni­ków i pale­stran­tów. Miej­sce, któ­rego szu­kasz, jest na samym końcu tej uliczki. Każdy ci je wskaże, wystar­czy, że zapy­tasz o Juden­gasse.

Emme­rich jest zde­ner­wo­wany, i dobrze. Dobrze dla­tego, że Ret­tich musi uda­wać spo­koj­nego, poka­zać, że jest silny, przy­jąć postawę star­szego brata, nie­ustra­szo­nego i odważ­nego. Oczy­wi­ście, że widzieli wcze­śniej Żydów. Kto ich nie widział? Ale roz­ma­wiać z jakimś? Pójść na żydow­ską ulicę, przy­sta­nąć tam i pro­sić o pomoc?

– Prze­pra­szam, panie, Meir Roshe­imer? Szu­kam…

Stary, siwo­brody Żyd wzru­sza ramio­nami i idzie dalej, mam­ro­cząc pod nosem; odwraca wzrok.

Ulica jest dość sze­roka jak na zaułek. Po obu stro­nach wzno­szą się dwu­pię­trowe domy, a zda­rzają się nawet trzy­pię­trowe. W jed­nym zde­mon­to­wano dach, a otwór pro­wi­zo­rycz­nie osło­nięto. Dobu­do­wują nowe pię­tro. Na wsi, myśli Ret­tich, jest dużo miej­sca, można budo­wać tu i tam, wszę­dzie. W mie­ście, gdzie prze­strzeń ogra­ni­czają mury, da się tylko w górę.

Na ulicy jest dość pusto. Zbliża się kobieta spo­wita w suk­nie mimo peł­nego słońca, w chu­ście i czepku.

– Łaskawa pani, szu­kam…

Kobieta spusz­cza ciemne oczy, patrzy na swoje stopy, cmoka z nie­za­do­wo­le­niem. Ret­tich nie ist­nieje, w każ­dym razie dla niej.

Przy­staje, wygląda na zagu­bio­nego. Łowi nie­spo­kojne spoj­rze­nie Emme­ri­cha, który dostrzega jego waha­nie. Tonący brzy­twy się chwyta, więc Ret­tich pod­cho­dzi do naj­bliż­szych drzwi i gło­śno puka.

Jeden, dwa, trzy, cztery… Ret­tich liczy owce. Stado wbiega do zagrody, owce się kulą, pró­bują się cho­wać przed szcze­ka­ją­cym psem, sie­dem, osiem, dzie­więć, z dru­giej strony drzwi nic się nie dzieje, owce się pchają, czarne – jakby z roz­my­słem się wyróż­nia­jące – poma­gają mu w licze­niu. Pięt­na­ście, szes­na­ście… za drzwiami wciąż cisza.

Po dwu­dzie­stej pierw­szej owcy drzwi otwie­rają się z trza­skiem. Dziew­czynka patrzy sze­roko otwar­tymi oczami na dwóch jasno­wło­sych gojów sto­ją­cych w progu jej domu.

– Eee… – zacina się Ret­tich. – Panienko, szu­kamy Meira Roshe­imera.

– Jest w domu nauki.

– W domu nauki? A gdzie ten dom?

Dziew­czynka wznosi wzrok ku niebu, jakby usły­szała głu­pie pyta­nie.

– Trze­cie drzwi w dół – wyja­śnia i znika.

Ret­tich ze ści­śnię­tym gar­dłem zagląda przez uchy­lone trze­cie drzwi. Cięż­kie, dębowe. Nie może się nadzi­wić temu, co widzi w środku. Rzędy pul­pi­tów i sto­łów, stosy zwo­jów i ksiąg, do tego dwu­dzie­stu dwóch Żydów (wystar­czy mu rzut oka, żeby poli­czyć). Jedni śpią z gło­wami opar­tymi na bla­tach, inni stoją przy pul­pi­tach i czy­tają, koły­sząc się i mam­ro­cząc, a pozo­stali roz­ma­wiają, tro­chę się sprze­czają, to znów żar­tują.

– Herr Meir Roshe­imer! Szu­kamy… Roshe­imera – woła przez szparę w drzwiach naj­od­waż­niej jak potrafi, ale i tak głos mu się zała­muje ze stra­chu.

Jeden z niby śpią­cych męż­czyzn pod­nosi się. Przy­stojny, z wyra­zi­stymi rysami i z brodą; jego spoj­rze­nie wydaje się roz­ba­wione.

– Ja nim jestem – mówi. – Chodźmy do mojego biura.

Mie­ści się ono w sąsied­nim domu, w dłu­gim, wąskim pokoju. Jest tam pięć stoł­ków, dzban wody i pięć skó­rza­nych kub­ków, kała­marz, księga rachun­kowa i pióro. Panuje w nim mrok, okien­nice są zamknięte, ale oczy Meira błysz­czą w ciem­no­ści, gdy spo­gląda na dwóch chłop­ców.

– Cie­kawe… – odzywa się. – Co mogę dla was zro­bić?

Ret­tich chrząka.

– Pro­szę powie­dzieć, jak to zała­twimy.

W oczach Meira Roshe­imera poja­wia się błysk roz­ba­wie­nia, gdy otwiera okien­nice i wpusz­cza do pomiesz­cze­nia pro­mie­nie popo­łu­dnio­wego słońca.

– Zróbmy tak – mówi. – Naj­pierw ty powiesz, ile pie­nię­dzy chcesz poży­czyć. A potem kiedy będziesz mógł mi je spła­cić.

Ret­tich prze­łyka ślinę.

– Dwa­dzie­ścia sie­dem marek. Będę spła­cał trzy marki rocz­nie, jeśli Bóg pozwoli.

Długa pauza. Meir Roshe­imer siada. Dro­binki kurzu tań­czą w smu­gach sło­necz­nego świa­tła jak płatki złota, uno­szą się i opa­dają, krążą tak bez końca.

– Albo mogę za dzie­sięć lat spła­cić całość. Za jed­nym zama­chem.

– Ile mi zapła­cisz za dzie­sięć lat?

Ret­tich patrzy na niego, tylko czę­ściowo rozu­mie pyta­nie.

– Za każdy rok – dodaje Roshe­imer. – Za każde dzie­sięć marek zapła­cisz mi jedną dodat­kową markę.

Ret­tich znowu prze­łyka ślinę.

– Uwa­żasz, że powi­nie­nem poży­czyć ci dwa­dzie­ścia sie­dem marek darmo? – pyta Meir z uśmie­chem.

– Jedna na dzie­sięć, to dwie marki i czter­na­ście szy­lin­gów.

– Dobrze, chłop­cze. Umiesz liczyć…

– Dwie marki i czter­na­ście to wasze…

– Odsetki od pożyczki. Ow­szem.

– Wobec tego zapłacę dwa­dzie­ścia sie­dem plus dwie i czter­na­ście. Razem dwa­dzie­ścia dzie­więć marek i czter­na­ście szy­lin­gów.

– Tak. Jeśli pożyczkę spła­cisz mi za rok od dzi­siaj. – Meir obser­wuje waha­ją­cego się Ret­ti­cha. Wzdy­cha. – Powie­dzia­łem, że co roku biorę jedną markę za każde dzie­sięć poży­czo­nych.

– To zna­czy, że… po dzie­się­ciu latach będę winien pięć­dzie­siąt cztery marki. Za każdy rok dwie marki czter­na­ście szy­lin­gów… czyli łącz­nie pięć­dzie­siąt cztery.

– Nie­zu­peł­nie. Wyj­dzie wię­cej, bo zapo­mnia­łeś o opro­cen­to­wa­niu odse­tek.

Ret­tich drży, a w głębi ust czuje wzbie­ra­jący meta­liczny posmak stra­chu. Zamyka oczy i liczy. Dokłada do zagrody coraz wię­cej owiec, a potem jesz­cze wię­cej i wię­cej…

– Czyli po dzie­się­ciu latach będę wam winien około sześćdzie­się­ciu dzie­wię­ciu marek plus dzie­więt­na­ście szy­lin­gów?

Cisza. Meir spusz­cza powieki, sam prze­li­cza. Otwiera oczy.

– Jak do tego dosze­dłeś? – pyta.

– Nie wiem, panie – odpo­wiada Ret­tich. – Mam rację?

– Ow­szem.

– Hurra! – cie­szy się Ret­tich i kle­pie w udo.

Emme­rich patrzy na brata, jakby ten postra­dał zmy­sły. Z dwu­dzie­stu sied­miu marek zro­biło się pra­wie sie­dem­dzie­siąt. Z czego się tu cie­szyć?

– Powiedz mi, młody czło­wieku – odzywa się zacie­ka­wiony Meir – gdzie nauczy­łeś się liczyć?

– Ja nie­ustan­nie liczę! – oznaj­mia Ret­tich. – Latem wypro­wa­dzamy na wzgó­rza na te same pastwi­ska wszyst­kie pięć stad i roz­bi­jamy namioty bli­sko sie­bie, ale przy wyro­bie sera każde stado trak­tuje się oddziel­nie. Więc mówię chło­pa­kom, żeby się zebrać razem, wlać całe mleko do jed­nej kadzi, wspól­nie zro­bić ser i w ten spo­sób oszczę­dzić czas, dzie­lić się deskami, sitami, ście­recz­kami. A chło­paki pytają, jak podzie­lić sery, bo prze­cież mamy stada róż­nej wiel­ko­ści. Tłu­ma­czę im, że to pro­ste. Ze stu zro­bio­nych serów, ja biorę dwa­dzie­ścia sześć, ty bie­rzesz osiem­na­ście, ty trzy­dzie­ści dwa i tak dalej. Wie­cie, panie, poli­czy­łem wszyst­kie nasze owce i jest ich trzy­sta osiem­dzie­siąt, a ja mam dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć, to zna­czy, że ze stu serów biorę dwa­dzie­ścia sześć…

– Rozu­miem – mówi Meir.

– …tak jest spra­wie­dli­wie, no i każdy na tym korzy­sta. Wła­śnie tak im powie­dzia­łem.

– A co oni na to, ci inni paste­rze?

– Nie uwie­rzyli mi. Myśleli, że ich oszu­kuję.

– My, Żydzi, mamy ten sam pro­blem.

– Ni­gdy nie oszu­ku­je­cie, panie?

– Uczci­wego klienta? Ni­gdy.

– A nie­uczci­wego?

– No wiesz…

– Naprawdę jest jedna marka za dzie­sięć co roku?

– Taka jest moja oferta na począ­tek. Star­szych, zaufa­nych klien­tów, któ­rzy zacią­gają pożyczki na dłu­gie ter­miny, trak­tu­jemy łaska­wiej… – Wzdy­cha. – Zresztą to zależy. Od rodzaju umowy. W twoim przy­padku wolał­bym otrzy­my­wać trzy marki rocz­nie, tak jak zapro­po­no­wa­łeś na początku.

– W takim razie będę miał wobec was zobo­wią­za­nie przez… ponad dwa­dzie­ścia lat. Dwa­dzie­ścia sześć lat, mniej wię­cej.

Oczy Meira znów roz­sze­rzają się ze zdu­mie­nia. Pochyla się do Emme­ri­cha.

– Czy na pewno twój brat jest tylko paste­rzem?

Emme­rich nie jest w cie­mię bity.

– Tylko paste­rzem? Prze­cież Bóg jest naszym paste­rzem.

– Nie mówmy o Nim.

– Paste­rzem był król Dawid – wtrąca się Ret­tich.

– Jeśli nie masz nic prze­ciwko, chłop­cze, wróćmy do naszej sprawy. A zatem jesz­cze jedno pyta­nie. Jakie dajesz porę­cze­nia? Skąd weź­miesz pie­nią­dze, te trzy marki rocz­nie?

– Mam zostać uczniem kamie­nia­rza.

– Gra­tu­la­cje. Dobry pomysł.

– Mój brat też pój­dzie gdzieś do pracy. Mamy we wsi to i owo do sprze­da­nia. – Ret­tich zniża głos. – …plus dwa­dzie­ścia owiec, o któ­rych biskup nie wie i możemy je sprze­dać. Albo wypo­ży­czać.

– Wynaj­mu­jesz owce?

– Pew­nie. Pasterz, któ­remu je poży­czam, zatrzy­muje dla sie­bie wełnę i ser. Ale kiedy czas pożyczki dobiega końca, musi oddać powięk­szone stado. Podob­nie jak u was, za każde dzie­sięć wypo­ży­czo­nych owiec musi zwró­cić jedną dodat­kowo. Albo róż­nicę spła­cić pie­niędzmi, wełną czy… Tak jak powie­dzie­li­ście, panie. Jest wiele spo­so­bów na zawar­cie umowy.

Meir się uśmie­cha i dra­pie po bro­dzie.

– No tak, ja… Jesz­cze się nie trud­ni­łem lichwą owiec… – Pod­nosi wzrok. – Posłu­chaj. Ni­gdy nie poży­czył­bym dwu­dzie­stu sied­miu marek paste­rzowi. – Unosi ręce, zanim Ret­tich zdąży zapro­te­sto­wać. – Ani komuś, kto dopiero uczy się zawodu! Ale… – Wstaje i idzie po księgę. – Pora­dzisz sobie, chłop­cze. Jestem tego pewien. Nie wąt­pię ani przez chwilę, że za pięć lat będziesz człon­kiem cechu kamie­nia­rzy, a jeśli zechcesz, będziesz mógł szyb­ciej spła­cić kapi­tał. – Otwiera księgę. – Przy­pusz­czam, że jeżeli teraz udzielę ci pożyczki, to twoje konto zamkniemy przed upły­wem trzy­na­stu lat. Jak sądzisz?

Ret­tich uśmie­cha się i kiwa głową. Meir odwraca się i patrzy na Emme­ri­cha.

– Młod­szy brat jest rów­nie bystry jak ty?

– Nawet bystrzej­szy – zapew­nia z dumą Ret­tich.

– Potrze­buję nowego chrze­ści­jań­skiego sługi – mówi Meir.

Emme­rich się boi, spo­gląda na brata.

– Dwa próbne tygo­dnie, a potem zoba­czymy, zgoda? – pyta Meir.

Ret­tich zachęca brata spoj­rze­niem, a Emme­rich kiwa głową. Meir znów się uśmie­cha.

– Bar­dzo mi potrzebny taki słu­żący. Wielu rze­czy my, Żydzi, nie możemy robić. W jeden dzień tygo­dnia winą można obar­czyć nas, w pozo­stałe sześć spada ona na cie­bie. – Trzyma w dłoni pióro, na para­pe­cie pod oknem stoi kała­marz. Patrzy na Ret­ti­cha błysz­czą­cymi oczami. – Jak się nazy­wasz?

† † †

– Znowu ty – mam­ro­cze Euge­nius von Zabern. – Czego chcesz tym razem?

Ret­tich pod­cho­dzi do niego, skła­nia głowę przed kano­ni­kiem, osobą wyżej uro­dzoną i star­szą, po trzy­kroć zasłu­gu­jącą na sza­cu­nek. Kła­dzie na stole ciężki mie­szek z koź­lę­cej skóry, pociąga za sznurki i miękka sakiewka się otwiera. W jej wnę­trzu znaj­duje się spory stos srebr­nych monet pozy­ska­nych w odle­gło­ści nie więk­szej niż zasięg strzały wypusz­czo­nej z łuku przy kan­ce­la­rii skarb­nika w stronę Bramy Woge­skiej. Prze­wie­zio­nych przez mia­sto przez Meira Roshe­imera, a dostar­czo­nych przez Ret­ticha Schäffera („Sam musisz mu je dać, bo sre­bra z rąk Żyda nie weź­mie”) do szka­tuły Jego Eks­ce­len­cji biskupa Hagen­burga.

– Chcę kupić dla nas wol­ność – oznaj­mia Ret­tich.

– Ukra­dłeś je? – pyta von Zabern.

– Poży­czy­łem – odpo­wiada chło­pak. – Tak jak mi, łaskawy panie, pora­dzi­łeś.

Von Zabern bie­rze do ręki monetę, waży ją w dłoni. Kręci głową.

– Tak jak ci pora­dzi­łem? Ow­szem, pora­dzi­łem. Ale, do dia­ska, nie przy­pusz­cza­łem, że to zro­bisz!

† † †

W Zum Drecke goście się śmieją, wiwa­tują i pokle­pują Ret­ti­cha po ple­cach.

– A to mu poka­za­łeś! Temu sta­remu dra­niowi! Jesz­cze jeden wolny czło­wiek w Hagen­burgu. Kolejny uczeń w cechu kamie­nia­rzy. – Uto recho­cze i gła­dzi się po pęka­tym brzu­chu. – Nie­zła histo­ria, daję słowo, chło­paku! – wykrzy­kuje i popija słod­kie wino. – Może pew­nego dnia ją opo­wiem. Gdy zosta­niesz człon­kiem cechu, obwiesz­czę ją światu. Nazy­wasz się Ret­tich, tak?

– Tak, mam na imię Ret­tich.

– Zapa­mię­tam. Nie­dawno byłeś pod­da­nym Jego Eks­ce­len­cji, a teraz nale­żysz do Żyda.

Ret­tich kiwa głową z uśmie­chem.

– Ale co roku będzie mu mnie po tro­chu uby­wać.

† † †

Ret­tich sypia teraz z innymi uczniami na sien­ni­kach w szo­pie, rzut kamie­niem od kate­dry. Gdy nie może spać, a wszy­scy inni chra­pią, leży z otwar­tymi oczami, wpa­truje się w ciemny sło­miany sufit i wyobraża sobie, że ponad nim jest nie­bo­skłon i gwiazdy, a jesz­cze wyżej dusza jego ojca.

– Spójrz, ojcze – mówi i w pół­śnie trzyma w górze opa­trzony pie­czę­cią per­ga­min od skarb­nika księ­dza biskupa. – Kto by pomy­ślał? Tym­cza­sem ja to zro­bi­łem, kupi­łem nam wol­ność.

Dusza ojca się uśmie­cha. Szopę wypeł­niają odde­chy. Wydaje się, że oni, to zna­czy ucznio­wie kamie­nia­rza, wszy­scy rów­no­cze­śnie wdy­chają i wydy­chają powie­trze i że sen jest jak rzeka, jak Ojciec Ren, pły­nąca spo­koj­nie ku odle­głemu, nie­zna­nemu morzu.

PRZEKLĘTE LICZBY

(ROK 1229. EUGENIUS VON ZABERN I)

Nie jestem złym czło­wie­kiem, a mimo to nikt nie darzy mnie sym­pa­tią. Mogłem być szczę­śliwy, jak więk­szość moż­nych w Alza­cji, Argo­wii i Nad­re­nii, wieść spo­kojne życie, pobie­rać roczne dochody i wybu­chać gnie­wem, ile­kroć zażą­dano by ode mnie zaję­cia się jakąś pracą. Nasz ród, któ­rego nazwi­sko pocho­dzi od nazwy rodzin­nego mia­steczka poło­żo­nego w obrę­bie Woge­zów, od poko­leń miał syna w kapi­tule kate­dral­nej. Tak więc i ja odzie­dzi­czy­łem ten urząd. Nie zdo­by­łem go ze względu na swoje przy­mioty ani uzdol­nie­nia. W prze­ci­wień­stwie do innych kano­ni­ków kate­dral­nych, któ­rzy przy­cho­dzą i odcho­dzą, kiedy im się podoba, a potem więk­szość życia spę­dzają na polo­wa­niach, hazar­dzie i roz­ko­szach cie­le­snych, ja… wciąż peł­nię funk­cję skarb­nika biskupa.

Wszyst­kiemu winne prze­kleń­stwo, które ciąży na mnie od uro­dze­nia. Cza­sami spo­ty­kam takich jak ja. Nie dalej jak w zeszłym mie­siącu mia­łem w biu­rze paste­rza z Len­zen­ba­chu, który bie­gle liczy. Kamie­nia­rze i mura­rze, któ­rzy nie­ustan­nie hała­sują na placu budowy i są zmorą mojego życia, też umieją mie­rzyć, dzie­lić, liczyć. A Żydzi, Żydzi… Pan Bóg wie, że oni potra­fią liczyć jak sam sza­tan.

Nie­stety więk­szość osłów, z któ­rymi mam do czy­nie­nia, ledwo sobie radzi z racho­wa­niem do dwu­na­stu.

Moje prze­kleń­stwo polega na tym, że wiem, jak ten świat jest zbu­do­wany: on stoi na licz­bach. Jeśli już ma się tę świa­do­mość, to nie­za­leż­nie od tego, czy jest się paste­rzem, mura­rzem, Żydem czy kano­ni­kiem, nie spo­sób prze­stać się nimi zaj­mo­wać, ukła­dać je w różne kom­bi­na­cje, dopa­try­wać się w nich wza­jem­nych powią­zań, odkry­wać nie­pra­wi­dło­wo­ści i tajem­nice w ich cią­gach, poru­szać się w tym licz­bo­wym bez­mia­rze. Mój los przy­pie­czę­to­wały słowa wypo­wie­dziane przez mego star­szego brata, niech dia­bli wezmą jego zgnu­śniałą duszę. „Oto Euge­nius, Wasza Miłość, dobrze się zna na licz­bach”.

– Rach­mistrz? – upew­nił się biskup, a gdy tylko przy­ją­łem obo­wiązki członka kapi­tuły, ode­słał mnie do swo­jego skarbca.

Jestem tu od jede­na­stu lat, dwóch mie­sięcy i trzy­na­stu dni… czyli od czte­rech tysięcy dzie­więć­dzie­się­ciu dwóch dni. Funk­cję głów­nego skarb­nika peł­nię przez dwa tysiące sie­dem­set dzie­więć­dzie­siąt sie­dem dni.

Nawia­sem mówiąc, jest to liczba pierw­sza.

Nie zli­czę pie­nię­dzy, które prze­pły­nęły przez moje ręce od tam­tego dnia. Chciał­bym je mieć dla sie­bie. Byłaby to naprawdę ładna sumka.

† † †

Życie rol­nika i paste­rza w ich sie­lan­ko­wej kra­inie toczy się w cyklach sezo­no­wych, rów­nież moje, pie­kielne i prze­klęte, bie­gnie takim samym try­bem. Mam szczę­śliwą wio­snę – czas pobie­ra­nia dzie­się­ciny, po niej nastę­puje cudowne lato, które mija mi na ści­ga­niu opie­sza­łych płat­ni­ków i ścią­ga­niu dłu­gów, a potem przy­cho­dzi rado­sne święto plo­nów, czyli bilan­so­wa­nia ksiąg, teraz nato­miast… trwa moja ulu­biona pora roku, to zna­czy kar­na­wał dobro­czyn­no­ści.

To czas, kiedy cuch­nący księża wyłażą z zaka­mar­ków swo­ich butwie­ją­cych drew­nia­nych kościół­ków i peł­zną do Hagen­burga po zapłatę. To rów­nież czas, gdy szlachta rodowa z naszych ziem, która nie­gdyś toczyła boje z bisku­pami Hagen­burga, obec­nie przyj­muje z moich rąk prze­pastne kiesy wypeł­nione sre­brem w zamian za utrzy­my­wa­nie pokoju. I wresz­cie, cią­gnąc za sobą bło­go­sła­wiony swąd kadzi­deł, zja­wiają się nasi przy­ja­ciele z Rzymu. W ostat­nich latach coraz czę­ściej przy­by­wają tu w ich imie­niu ple­ni­po­tenci albo legaci po złote owoce zebrane w naszej die­ce­zji.

Mam teraz przed sobą Flo­rent­czyka imie­niem Renzo, który pra­cuje dla rodziny Fre­sco­bal­dich. Wła­śnie przy­był po dwa­dzie­ścia jeden beczek wina z naj­lep­szych win­nic naszego biskupa, które mają być prze­wie­zione nad Saonę, a stam­tąd rzeką do Morza Śród­ziem­nego i dalej, aż do Rzymu. Zaga­duję go o nowiny z Ita­lii, pytam o zdro­wie Jego Świą­to­bli­wo­ści i o inne cie­ka­wostki, ale moja łamana łacina wyraź­nie go mierzi (ależ oni nie­na­wi­dzą nie­miec­kiego akcentu!) i odpo­wiada mono­sy­la­bami. Dosko­nale, wino, które ci wydam, będzie dru­giej klasy, ty flo­rencki koc­mo­łu­chu, i mam nadzieję, że w dro­dze powrot­nej zaka­zisz się ospą. „Beczki będą do odbioru jutro w maga­zy­nie przy Bra­mie Woge­skiej” – wyja­śniam uprzej­mie i zmu­szam się do uśmie­chu.

Mój „uśmiech” pło­szy dzieci. Może ten gry­mas powi­nie­nem nazy­wać jakoś ina­czej.

† † †

Jeden po dru­gim albo parami nasi wie­rzy­ciele przy­by­wają i zabie­rają swoje sre­bro, wino, zboże i wełnę. Nie dopusz­czę do utraty ani pensa. Bo skoro czeka mnie nie­wiele przy­jem­no­ści w tym życiu (a wydaje się, że taki już mój los), to przy­naj­mniej chcę mieć pew­ność, że tę prze­klętą pracę wyko­nuję bez zarzutu.

Przez mniej wię­cej cztery do sze­ściu tygo­dni w roku korzy­stam z przy­wi­leju i opusz­czam kan­ce­la­rię, wsia­dam na konia i krążę po oko­licy w towa­rzy­stwie dwóch urzęd­ni­ków i sze­ściu uzbro­jo­nych po zęby najem­ni­ków. Pod­czas tych wypraw nie ma warun­ków do roz­mów, więc spę­dzam czas na roz­my­śla­niu o cze­ka­ją­cych mnie zada­niach, a te zazwy­czaj spro­wa­dzają się do odna­le­zie­nia, upo­ko­rze­nia i uwię­zie­nia tych, któ­rzy chcie­liby pod­stęp­nie pozba­wić Jego Eks­ce­len­cję należ­no­ści. Jestem jak ogar, prze­szu­kuję każdą szcze­linę i na ogół udaje mi się dopaść kom­bi­na­to­rów i wycią­gnąć ich z nor, zna­leźć ukryte zboże, wino czy bydło „przez zapo­mnie­nie” porzu­cone w leśnej sto­dole, a tym samym ochro­nić i pomno­żyć znaczne dochody Jego Eks­ce­len­cji.

Cza­sami chciał­bym, żeby zna­la­zła się choć jedna osoba, tylko jedna, która potra­fi­łaby sobie uświa­do­mić, jak wiele robię dla Jego Eks­ce­len­cji. Myśla­łem o tym i wydaje mi się, że Żyd Roshe­imer by zro­zu­miał, bo sam ma do czy­nie­nia z set­kami dłuż­ni­ków i swoje pie­nią­dze topi w spe­ku­la­cyj­nych inte­re­sach zwią­za­nych z utrzy­my­wa­niem tuzina łodzi na Renie i prze­wo­zami ładun­ków do Mogun­cji, Kolo­nii, Bru­gii i Antwer­pii. Albo może Wol­fram, wła­ści­ciel łodzi, który pró­buje tutaj kupo­wać tanio i drogo sprze­da­wać wzdłuż Renu, Łaby, Rodanu i Saony. Obaj muszą pro­wa­dzić skom­pli­ko­wane księgi rachun­kowe i doko­ny­wać zło­żo­nych obli­czeń.

Ale dla­czego miał­bym z nimi roz­ma­wiać? Z Żydem intry­gan­tem i natręt­nym szwaj­car­skim kar­łem?

W każ­dym razie inte­resy mojego czci­god­nego biskupa mają się do ich spraw jak wie­lo­ryb do śle­dzia. Jego Eks­ce­len­cja ma całe zastępy dłuż­ni­ków. Należą do nich chłopi, paste­rze, hodowcy kóz, grę­pla­rze konopi, obe­rży­ści, wła­ści­ciele posia­dło­ści miej­skich, klasz­tory i zie­mia­nie, winia­rze, rol­nicy, potę­pieni i oca­leni, wszy­scy muszą pła­cić podatki bisku­powi.

A po stro­nie roz­cho­dów pensy, szy­lingi i marki płyną na zewnątrz do naszych tak zwa­nych przy­ja­ciół i sojusz­ni­ków w Rzy­mie (nie­któ­rzy są nawet kano­ni­kami naszej kate­dry, cho­ciaż ani razu nie zapu­ścili się na pół­noc od Flo­ren­cji), do naszych wasali, nie­gdyś wal­czą­cych ze sobą moż­nych z Alza­cji (któ­rych lojal­ność może kupić każdy, kto zaofe­ruje wyż­szą cenę), do naszych kano­ni­ków (któ­rych ponad połowa mieszka gdzie indziej), do naszych kościo­łów (też ponad połowa potrze­buje nowego dachu) i do naszych kapła­nów (wię­cej niż połowa z nich żyje w grze­chu albo wyznaje here­zję, albo jedno i dru­gie).

Tak więc złota przy­bywa i złota ubywa, a moim świę­tym obo­wiąz­kiem jest dopil­no­wać i mieć bez­względną pew­ność, taką jak ta, że sza­tan jest Nider­land­czy­kiem, że wię­cej złota wpływa do skarbca, niż z niego wypływa.

† † †

Wielu rze­czy nie zno­szę na tym świe­cie, a bar­dzo nie­wiele lubię. Nie mam jed­nak naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że naj­bar­dziej nie cier­pię tego dołu bez dna, który znaj­duje się nie­całe pięć­dzie­siąt kro­ków od mojej kan­ce­la­rii, to zna­czy kate­dry. Do tej prze­klę­tej cze­lu­ści pły­nie nie­prze­brana rzeka sre­bra i złota na zapłatę dla próż­nia­ków: łupa­czy kamie­nia, leśni­ków i szkla­rzy za ich tak zwaną pracę.

Jakże nie­na­wi­dzę tej góry kamieni oto­czo­nej roz­ga­da­nymi, posztur­chu­ją­cymi się nawza­jem, roz­wrzesz­cza­nymi, hała­su­ją­cymi wyrob­ni­kami, któ­rzy kręcą się pod moimi oknami. W letni, upalny dzień, kiedy trzeba otwo­rzyć okien­nice, ledwo sły­szę wła­sne myśli! A ich praca ni­gdy się nie koń­czy! Teraz, z jakie­goś nie­zna­nego mi powodu, prze­bu­do­wuje się fun­da­menty pod nową nawę i oczy­wi­ście to ja muszę nie wia­domo skąd zdo­być dodat­kowe pięć­set marek!

Dla­tego też w tym roku pod­czas objaz­dów w celu egze­kwo­wa­nia dłu­gów jestem bar­dziej sumienny niż zazwy­czaj w ścią­ga­niu każ­dego pensa, dosłow­nie każ­dego. Dzięki mnie – niech wybrzmi to wyraź­nie – mura­rze i mie­sza­cze zaprawy w Hagen­burgu mogą w sobotę wysą­czyć dzban wina. To ja, tylko ja, zapew­niam dodat­nie saldo docho­dów biskupa.

Nie­trudno zatem wyobra­zić sobie moją iry­ta­cję, gdy po powro­cie do Hagen­burga zastaję w mojej kan­ce­la­rii cze­ka­ją­cego na mnie księ­dza biskupa we wła­snej oso­bie oraz towa­rzy­szą­cego mu mło­dzieńca z roz­bie­ga­nym wzro­kiem, pocho­dzą­cego z jed­nego z pomniej­szych rodów Alza­cji. Achima von Esin­ba­cha.

I ci dwaj oznaj­miają mi, że mają nowe plany w związku z kate­drą Naj­święt­szej Marii Panny. I że nawet tysiąc marek nie wystar­czy, że będzie o wiele za mało.

† † †

Nie­wąt­pli­wie prawdą jest, że z powodu mojej pracy, nie­ro­ze­rwal­nie powią­za­nej ze skner­stwem, sta­łem się ponury i zgorzk­niały, ale nie jestem pozba­wiony wraż­li­wo­ści na piękno. Zapew­niam, że na stole w mojej kan­ce­la­rii ni­gdy dotąd nie leżał tak wspa­niały per­ga­min jak ten. Tam, gdzie zazwy­czaj swoje miej­sce mają reje­stry, księgi rachun­kowe i zaśnie­działe monety, teraz roz­po­ściera się szkic kate­dry w peł­nej kra­sie, przed­sta­wia­jący ją od zachod­niej strony. Kate­dra jest w nowym stylu, o któ­rym sporo sły­sza­łem: maje­sta­tyczna, har­mo­nijna i wznosi się na taką wyso­kość, że zdaje się rzu­cać wyzwa­nie nie­bio­som. Kate­dra, niech to będzie jasne, zapiera dech w pier­siach.

I bez wąt­pie­nia zapie­rają dech w pier­siach rów­nież jej koszty.

Auto­rem tego bez­wstyd­nie eks­tra­wa­ganc­kiego i kunsz­tow­nego pro­jektu jest wspo­mniany już Achim von Esin­bach, mło­dzie­niec z zamoż­nego domu, który nie­dawno powró­cił z Uni­wer­sy­tetu Pary­skiego i z chan­tiers w Reims, Char­tres i Troyes z tą wizją w sercu i tym per­ga­mi­nem w rękach. Jakimś spo­so­bem udało mu się dostać na audien­cję do biskupa i pod­czas mojej nie­obec­no­ści sprze­dać swoje sza­lone mrzonki mojemu panu.

– Nie bądź taki zatrwo­żony, Euge­niu­sie – mówi bez­tro­sko i z roz­ba­wie­niem Jego Eks­ce­len­cja. – Jeżeli potra­fią wznieść takie cuda w Paryżu i Szam­pa­nii, to z pew­no­ścią i my możemy zbu­do­wać podobne tutaj, w Alza­cji.

– Biskup Metzu roz­po­czyna taką budowę – dodaje von Esin­bach.

Biskup Metzu. Nasz sąsiad i naj­więk­szy rywal mojego biskupa. Teraz wszystko staje się jasne. Jeśli w Metzu sta­nie kate­dra fran­cu­ska, to w Hagen­burgu bez­względ­nie musi powstać taka sama.

– Oto ona, czci­godny kano­niku – mówi Achim von Esin­bach i obraca welin na moim biurku, żebym mógł zoba­czyć pro­jekt w cało­ści. – Pro­szę się przyj­rzeć. Bez pośpie­chu.

Przy­glą­dam się. Widzę rzędy posą­gów usta­wio­nych jak bło­go­sła­wieni pod­no­szeni do raju: kró­lów, apo­sto­łów, pro­ro­ków, świę­tych. Widzę Matkę Bożą mię­dzy dwoma ogrom­nymi por­ta­lami, ma dło­nie zło­żone do modli­twy. Rozetę w inten­syw­nych, pięk­nych kolo­rach, która kształ­tem przy­po­mina kwiat sło­necz­nika, a bar­wami tęczę.

Wszystko to jawi mi się przed oczami, cudowne, poru­sza­jące i zdu­mie­wa­jące, a każdy z tysiąca kamien­nych blo­ków i posą­gów prze­kłada się na migo­tliwy stru­mień monet, które trzeba skądś zdo­być. Prze­no­szę wzrok na archi­tekta, von Esin­ba­cha, i widzę mło­kosa zaklesz­czo­nego w fer­wo­rze. Unika mego spoj­rze­nia, mruga, zerka do każ­dego zakątka pomiesz­cze­nia, a jego zło­żone dło­nie drżą. Jest roz­go­rącz­ko­wany, napięty jak struna na wioli.

Wzdy­cham gło­śno.

Biskup się śmieje.

– Wiem, Euge­niu­sie, że to znacz­nie uszczu­pli nasze zasoby. Ale chwała Boża ma swoją cenę! Pod­ją­łem decy­zję. Odkąd zoba­czy­łem szkice mistrza Achima, będę je nie­ustan­nie miał przed oczami.

Mój pan i mistrz zazwy­czaj nie jest taki prędki. Sie­dzę i obli­czam, przy­glą­dam się jego twa­rzy i widzę znu­żo­nego, sta­rze­ją­cego się męż­czy­znę. Oczy ma nie­spo­kojne i bru­natne jak wody rzek w Woge­zach, policzki obwi­słe z powodu dobrego odży­wia­nia, lecz spo­wol­nio­nego tra­wie­nia. Jego nos mieni się kolo­rami lokal­nego wina. Jak na wojow­nika twarz ma zbyt łagodną, nazbyt otwartą. A jak na wyso­kiej rangi duchow­nego nazbyt stru­dzoną.

Wresz­cie rozu­miem. On zabiega o spu­ści­znę, którą mógłby prze­ka­zać swo­jej die­ce­zji i swemu mia­stu. I o epi­ta­fium.

Dostrzega moje badaw­cze spoj­rze­nie i unosi brwi. Nastro­szone jak skrzy­dła przy­bie­rają kształt pytaj­ni­ków.

– Co myślisz, Euge­niu­sie?

Co myślę? Myślę, że przez jede­na­ście lat, dwa mie­siące i trzy­na­ście dni strze­głem rów­no­wagi finan­so­wej tej die­ce­zji pie­czo­ło­wi­cie i bez skru­pu­łów. A teraz zosta­łem wypro­wa­dzony w pole przez marzy­ciela von Esin­ba­cha z prze­klę­tym weli­nem zwi­nię­tym w rulon.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Cathe­dral

Copy­ri­ght © 2021 by Ben Hop­kins

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Jacek Grześ­ko­wiak

Ilu­stra­cja na okładce: Ema­nu­ele Ragni­sco

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kate­dra, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-754-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer