Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja książki "Kiedy się znów zobaczymy" rozgrywa się w latach 1937?1946 i opowiada o losach trzech rodzin.
We wsi Konojady, niedaleko Brodnicy, mieszka Franciszka, która wcześnie owdowiała i sama wychowuje siedmioro dzieci, lecz to ciężar ponad jej siły. Z wielkim bólem wysyła więc dwóch synów do nielubianej siostry męża - tam będzie im na pewno lepiej. Zamożnym gospodarzom na kurpiowskiej wsi, Julianowi i Paulinie Gwiazdorom, wiodło się zgoła odmiennie - w miarę dostatnio. Rodzina Ruszczyków z kolei w pogoni za pracą i lepszym życiem wyemigrowała do Francji.
Wraz z wybuchem wojny nadszedł czas wielkich zmian. Trudy codziennego życia w przedwojennej Polsce zmieniają się w koszmar II wojny światowej. Plany i marzenia skryły się w najgłębszych zakamarkach, a normalnością stała się walka o przetrwanie.
Wśród wojennej zawieruchy rodziny zostały rozdzielone. Brak aktualnych wiadomości od dzieci wywoływał ciągły niepokój i strach. W każdym domu bez końca zadawano sobie pytanie: "Kiedy się znów zobaczymy"?.
Co połączy te rodziny? Koszmar wojny czy radość wyzwolenia? A może miłość? Czy w sercach bohaterów zagości jeszcze szczęście i radość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Danuta Sadowska, 2023
Projekt okładki: Dawid Duszka
Ilustracja na okładce: © Philip Openshaw/Getty Images
Redakcja: Anna Kielan
Korekta: ERATO
e-book: JENA
ISBN 978-83-67539-54-8
Wydawca
512 087 075
e-mail: [email protected]
www.bookedit.pl
facebook.pl/BookEdit/
instagram.com/BookEdit/
Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
I
Konojady (powiat brodnicki), 1936–1937
Dzieci już pozasypiały, więc Franciszka zajęła się sprzątaniem po kolacji. Kolacja… to zbyt szumne słowo jak na ten skromny posiłek, którym uraczyła swoją rodzinę. Ona sama udawała, że zjadła wcześniej, bo inaczej nie byłoby czym ich obdzielić.
Późno już, ale muszę jeszcze połatać spodnie i koszule chłopców, no i w końcu będę mogła odpocząć, pomyślała patrząc na stosik odzieży czekającej na naprawę. Po zakończonej pracy usiadła na ławce pod oknem, zmęczona i osłabiona głodem i ciężką pracą. Z rozpaczą i ze łzami w oczach rozmyślała, co będzie dalej. Miesiąc temu pochowała męża. Tak wcześnie została wdową z siódemką dzieci. Franek był chorowity i do tego zupełnie niezaradny życiowo. Od początku małżeństwa klepali biedę. Ciągle szukał i szukał, ale nic nie znajdował. Szukał szczęścia nawet na Ukrainie, ale tam nienawiść do Polaków wygoniła ich, zanim zdążyli się zagospodarować. Po powrocie do Polski osiedlili się w Konojadach, ale i tu nie znaleźli dobrych warunków do życia. Żadna praca nie była dość dobra, żadna mu nie odpowiadała, na żadną nie miał siły. Żyli w takiej nędzy, że nie było jej stać na pogrzeb męża. Został pochowany pod płotem cmentarza parafialnego, bo nie miała na opłacenie usługi księdza.
Cmentarz znajdował się w sąsiedniej wsi, Lembarg, i tam Franciszka z pomocą sąsiada dokonała pochówku małżonka i, jak myślała, swojej przyszłości. I tak ubolewała nad swoją niedolą, aż w końcu wyczerpana pracą i gorzkimi myślami zasnęła na ławie kuchennej.
Wczesnym rankiem obudziło ją gwałtowne łomotanie w okno. Kobieta zerwała się przestraszona, a serce mało nie wyskoczyło jej z piersi. Niepewnie uchyliła firankę, a za szybą ujrzała sąsiadkę. Odetchnęła z ulgą.
– Franciszko, Franciszko, wstawaj!
– Bugajowo, co się stało, że straszycie ludzi! – zawołała półprzytomna, gwałtownie wyrwana ze snu. Szybko otworzyła okno, aby wysłuchać, jakie to ważne wiadomości chciała jej przekazać niecierpliwa sąsiadka.
– Dopiero co spotkałam kierownika szkoły, chce zatrudnić woźnego i pomyślał o tobie.
– O mnie?! – Franciszka nie wierzyła własnym uszom. – Nie przesłyszałaś się, Andziu?
– Oj, Franiu, nie zadawaj głupich pytań, tylko zbieraj się i pędem leć do szkoły, żeby cię ktoś nie uprzedził. Pieniądze z tego małe, ale lepsze niż żadne i niejeden ma chrapkę na taką urzędową posadę. Leć już, leć, ja posiedzę z dziećmi, przyniosłam im mleka i chleba, zaraz dostaną jeść.
– Bóg ci zapłać, Andziu. Jak ja ci się odwdzięczę – dziękowała Franciszka, a łzy napłynęły jej do oczu. Szybko się zebrała i nie zwlekając, ruszyła do szkoły.
Andzia Bugajowa rozejrzała się po pomieszczeniu i aż łapała się za głowę, patrząc na tę biedę. Rodzina Szymczaków mieszkała w maleńkim dwuizbowym domku dla biedoty. Podłoga to ubita gliniana polepa. W jednej izbie spało siedmioro dzieci, a w kuchni na szerokiej ławie rodzice – teraz sama Franciszka. Za całe umeblowanie służył stary zniszczony stół, dwie ławki przy stole, ława do spania. Naczynia stały na półce skleconej byle jak. Ubrania, pościel i ręczniki przechowywano w drewnianej skrzyni. Naczynia, znaczone wieloma przeprowadzkami, prezentowały się równie marnie co reszta. Sąsiadka z politowaniem kiwała głową, i chociaż sama też nie była zamożna, to takiej nędzy nie widziała. Rozglądając się po pomieszczeniu, usłyszała nagle ruch za drzwiami izby, w której spały dzieci. Szybko rozpaliła ogień w kuchni, żeby biedactwa nie zmarzły i mogły napić się ciepłego mleka.
– Gdzie mama? – Przeciągając się jeszcze, pierwsza pokazała się Karolcia, ulubienica całej rodziny. Była najstarszą z sióstr, ciągle uśmiechnięta zabawiała i przytulała młodsze rodzeństwo. Pocieszała je, kiedy któremuś działa się krzywda. Śliczna, łagodna i zawsze pogodna, tylko wychudzona jak wszystkie pozostałe. Rozejrzała się zaspanymi jeszcze oczami, zdziwiona, że nie widzi mamy.
– Mama zaraz wróci, poszła do szkoły.
– Mama do szkoły?
– Tak, Karolciu, może dostanie pracę.
– Ojej, kupimy jedzenie! – Dziewczynka podskoczyła z radości.
Andzia znów z politowaniem pokręciła głową – biedne dzieci, biedna rodzina i znikąd pomocy. Czyżby nie mieli żadnych krewnych? Nikogo, kto by ulitował się i pomógł? Sąsiedzi starają się pomóc w miarę swoich możliwości, ale to wszystko jest kroplą w morzu potrzeb. Na szczęście niedługo wykopki, więc pewnie dzieci pójdą pomagać sąsiadom, za co dostaną trochę ziemniaków na zimę.
– Karolcia, chodź no, napij się ciepłego mleka. – Andzia podsunęła dziecku obity metalowy kubek wypełniony gorącym napojem.
– Pij dziecko, póki ciepłe – zachęcała.
Karolcia chwyciła naczynie, objęła zmarzniętymi, chudymi rączkami, chcąc je ogrzać o rozgrzany kubek. Piła małymi łyczkami, aby jak najdłużej delektować się ciepłem mleka.
Zaraz wstaną pozostałe dzieci i trzeba będzie pomóc im się ubrać. Na szczęście mają co zjeść na śniadanie, pomyślała dziewczynka i podeszła do sąsiadki, chwyciła ją za rękę i z wdzięczności ucałowała jej zniszczoną od ciężkiej pracy dłoń.
Andzi zakręciły się łzy w oczach.
– Nie trzeba, dziecko, nie trzeba. – Przytuliła do siebie dziewczynkę.
Niespełna godzinę później do domu wróciła Franciszka. Miała zarumienioną twarz i uśmiech na ustach. Dzieci nigdy wcześniej nie widziały jej takiej pogodnej i radosnej.
– Moje kochane dzieciątka, Pan Bóg czuwa nad nami i nie da umrzeć z głodu. Od jutra będę pracowała w szkole jako woźna. Będę zarabiała mało, ale wystarczy na chleb i mleko.
– A gdzie jest Stasiek? – zapytała po chwili, rozglądając się po izbie.
– Kacper przyszedł po niego i poszli do lasu – odpowiedziała rezolutna Stasia.
– Nieboraczek poszedł głodny do roboty. – Zmartwiła się matka.
– Pani Bugajowa przyniosła chleb i mleko i wszyscy najedliśmy się do syta – poinformowała szybko dziewczynka.
– Pani Andzia jest dla nas taka dobra, nie tak jak inni – powiedziała smutno Karolcia.
– Dobrzy sąsiedzi są cenniejsi niż byle jaka rodzina – mruknęła Frania, ale do dzieci uśmiechnęła się czule.
Dziś zapowiadał się dobry dzień, dzieci najedzone, ona dostała pracę, Stasiek też trochę zarobi w lesie. Po zgrabkach mieli trochę ziarna w worku. Żeby tak jeszcze drewna na zimę zdobyć. Jesień już, zaraz zima, a tu tylko kilka drewek. Trzeba będzie chrustu nazbierać – może leśniczy pozwoli. Szyszek już dzieci przyniosły, ale suche szybko się spalają. Po rozmowie z kierownikiem szkoły wstąpiła w nią nowa siła, toteż z większą energią zabrała się do domowych obowiązków.
Ta drobna, malutka kobietka musiała wyżywić osiem osób. Co prawda najstarszy syn miał już siedemnaście lat i od jakiegoś czasu najmował się do różnych robót. Zwykle była to dorywcza praca w lesie lub w polu u bogatszych chłopów. Czasami dostawał jakiś grosz, ale przeważnie jedzenie: warzywa, chleb, mleko, a nawet kawałek mięsa czy wątróbki, jeżeli akurat u gospodarza było świniobicie. Niestety to ostatnie zdarzało się bardzo rzadko. Mąż ostatnimi czasy chorował, przez co nie mógł zarabiać, więc utrzymanie rodziny spoczęło na jej barkach. Na szczęście teraz mogła liczyć na swojego pierworodnego, Stasia. Młodsi też pomagali, jak mogli, ale to jeszcze dzieciaki, chciałyby się bawić, psocić, chociaż latem, gdy było dużo pracy w polu i ogrodzie dzieci też zarabiały u bogatszych gospodarzy. Pasły krowy, gęsi, plewiły i sprzątały. Zbierały poziomki, jagody i maliny i zanosiły do dworu, za co dostawały grosik i jedzenie, a czasami jakieś znoszone ubrania.
I tak upłynął rok ciężkiej pracy i głodówki. Praca w szkole nie należała do lekkich. Codziennie rano trzeba wyczyścić popielniki, nanosić drewna i napalić w piecach. Po lekcjach posprzątać klasy i mieszkanie kierownika. Niewiele czasu zostawało, aby zająć się domem i dziećmi. Zarobki też były nędzne, tyle że komornego nie musiała płacić. Dzięki pomocy sąsiadów, zwłaszcza Andzi Bugajowej, udawało się jakoś przeżyć.
Pewnego wrześniowego dnia mama wysłała Karolcię do sklepu po naftę do lampy. Dziewczynka, podskakując z bańką w ręce, ujrzała wyjeżdżające zza zakrętu kolorowe wozy. Obok domków na kółkach szli roześmiani, w kolorowych strojach, niecodzienni przybysze. To Cyganie przyjechali do wsi!
– Wieczorem będzie ognisko, będą śpiewać i tańczyć jak zawsze, gdy przyjeżdżają. Znowu będzie wesoło – powiedziała dziewuszka sama do siebie, a oczy jej zaiskrzyły wesołymi ognikami.
– Karolka, pójdziesz z nami wieczorem do Cyganów! – Zapatrzona w korowód romskich pojazdów nie zauważyła, kiedy podeszła do niej Mania.
– Jak mama mnie puści, to na pewno – odpowiedziała podniecona Karolcia. – Bardzo bym chciała.
– Jak będziemy szli, to zajdziemy po was – powiedziała dziewczynka i pobiegła w stronę domu.
Karolka szybko zrobiła sprawunki i pobiegła do domu z wieścią o przybyciu Romów. Już od progu zaczęła opowiadać o kolorowych wozach, o tym, że mają takie kolorowe stroje, że śpiewają, tańczą, i w ogóle są tacy weseli…
– Mamo, będę mogła iść wieczorem na ognisko. Mania mówiła, że wszystkie dzieciaki pójdą. Bronek też może iść z nami.
– Nigdzie nie pójdziecie. To nie dla dzieci, a zresztą wieczorem jest zimno, a ty nie masz nawet ciepłego sweterka.
– Przy ognisku będzie ciepło. Mamo, proszę… – Przymilnym głosem odezwała się dziewczynka, a w dużych niebieskich oczach pojawiły się łzy.
– Karolcia, nie becz, powiedziałam, że nie, to nie. Jeszcze młodsze chcesz ciągnąć do lasu. – Frania zeźliła się na córkę. – Tylko ci głupoty w głowie. Tam będą dzikie tańce i śpiewy, będą pić gorzałkę. To nie jest miejsce dla dzieci.
– Mamuś, tak cię proszę. – Karolcia przytuliła się do mamy, lecz ta była nieugięta.
Dziewczynka odwróciła się na pięcie i wyszła z domu. Ich mały domek, a właściwie chałupinka, miał równie małe podwórko, tak że nawet nie można było schować się i popłakać w zaciszu. Usiadła więc na progu i ocierała piąstką płynące po twarzy łzy złości i bezradności. Niedługo wszyscy będą szli do Cyganów, a ona nie ma pozwolenia na wyjście.
A właśnie, że pójdę, pomyślała zła na rodzicielkę. Pójdę wszystkim na złość. Może mama nie zauważy, że mnie nie ma w domu. Jest nas siedmioro, to się może nie doliczy, myślała w swej dziecięcej naiwności.
Powoli zapadał zmierzch. Karolcia siedziała w tym samym miejscu ciągle naburmuszona, gdy usłyszała na drodze wesołe głosy. Podeszła do bramki i zobaczyła grupkę dzieciaków zmierzających w jej stronę.
– Karolcia, idziesz? – Mania zwróciła się do zasmuconej koleżanki.
– Mama mi nie pozwala –odpowiedziała dziewczynka ze spuszczonym wzrokiem.
– Chodź, niedługo wrócimy. Twoja mama nawet nie zauważy, że poszłaś – namawiały dzieci.
– No, nie wiem…
Dziewczynka wahała się, i chciałaby iść i bała się konsekwencji takiej samowolki.
– No chodź, będzie wesoło, najwyżej dostaniesz burę po powrocie – namawiał najstarszy z grupy, Felek.
– No dobra, idę z wami. Idźcie już, a ja was dogonię, zobaczę tylko przez okno, co mama robi – zdecydowała po krótkim namyśle.
Po chwili zdyszana dobiegła do grupki dzieci podążających na zabawę w cygańskim taborze. U Cyganów zawsze było wesoło, głośno, kolorowo. Nie odganiali dzieci, które lgnęły do nich z wielką ciekawością. Często i dorośli ze wsi przychodzili popatrzeć na ich tańce i posłuchać śpiewów. Wszyscy lubili cygańskie rytmy. A przy okazji można było kupić solidną patelnię czy garnek. Przybycie Cyganów to atrakcja dla całej okolicy. Niestety, pobyty Romów kojarzyły się też ze znikaniem drobiu, i nie tylko drobiu z zagród wiejskich i dlatego w tym czasie chłopi staranniej pilnowali swojego dobytku. Kobiety nie wpuszczały ich do domów w obawie przed kradzieżami, ale ukradkiem chodziły do Cyganek, aby poznać przyszłość.
Dzieci dotarły do obozowiska. Cyganie przygotowali już duże ognisko, aby wszyscy mogli się ogrzać, jako że dużymi krokami nadchodził chłodny wieczór. Wiejskie dzieci stanęły z boku zbite w gromadkę, onieśmielone, przepychające się między sobą, ale zaraz podbiegły do nich cygańskie dzieciaki i zawołały do wspólnej zabawy. Ogień już płonął, większość Cyganów usiadła wokół ogniska i zaczęły się śpiewy. Swoje występy rozpoczęli smutną romancą, ale kolejne pieśni były coraz głośniejsze, skoczniejsze, aż nogi same rwały się do tańca. Mali goście w miejscu przytupywali nogami i szeroko otwartymi oczami podziwiali furkoczące w tańcu kolorowe suknie Cyganek. Zupełnie zatracili poczucie czasu, aż do rzeczywistości przywołała je nagła ulewa. Zimne krople moczyły ubrania, a Karolcia w lichej sukienczynie szczególnie szybko odczuła przenikliwe zimno. Gdy całe ciało zaczęło dygotać od mokrej odzieży, zdecydowała się wracać do domu. Pozostałe dzieci poszły w jej ślady.
Dziewczynka dotarła do domu przemoczona, zmarznięta i przestraszona. Matka czekała na nią z wymówkami, lecz gdy zobaczyła, w jakim stanie znajdowała się córka, odeszła jej cała złość.
– Karolinka, chodźże tu szybko blisko kuchni, jest jeszcze trochę ciepła. Ściągaj te mokre szmaty. Idź do łóżka, a ja zaraz przyniosę ci ciepłego naparu z lipy.
Pozostałe dzieci były już w łóżkach, ale czekały w napięciu na awanturę, którą mama miała zrobić Karolci za nieposłuszeństwo. Rozczarowane, opatulone pościelą, postanowiły spać.
Rano Franciszka poszła do swoich obowiązków do szkoły. Napaliła w piecach, przygotowała ławki, przyniosła wodę do każdej klasy i wróciła do domu obudzić dzieci. Gdy tylko zajrzała do izby, gdzie spały, od razu rzuciło jej się w oczy, że z Karolcią coś nie tak. Podeszła do śpiącego dziecka, dotknęła dłonią czoła i poczuła, że ciało córki jest rozpalone. Nie budziła dziewczynki, tylko pozostałym dzieciom nakazała szybko się ubierać i wyjść do kuchni. Rodzeństwo spoglądało po sobie przestraszone, ale posłusznie wyszło. Karolcia ciężko oddychała, niespokojnie kręciła się przez sen. Frania przyniosła zaparzoną wczorajszą lipę, bo wiedziała, że w gorączce trzeba dużo pić. Obudziła córkę, a ta napiła się i dalej niespokojnie leżała w pościeli. Frania wyszła z izby przygotować dzieciom coś do jedzenia. Po skromnym śniadaniu zajrzała do chorego dziecka. Karolcia leżała z purpurowymi wypiekami na twarzy. Matka z niepokojem przyglądała się córce, po czym podała jej picie, a na czoło położyła chłodny okład.
W dzień dziewczynką troskliwie zajmowało się rodzeństwo. Wszyscy ją bardzo kochali, była ulubienicą starszych i młodszych i każde chciało jej pomóc, ulżyć w chorobie. Niestety pomimo starań i opieki wieczorem z Karolcią było gorzej. Bredziła w malignie, a nieszczęsna matka rozpaczliwie szukała sposobu, aby ratować córkę. We wsi nie było lekarza, a zresztą czym by zapłaciła? Patrzyła bezradnie na swoje dziecko i gorąco modliła się o jej wyzdrowienie. Co jakiś czas wpadały sąsiadki, aby choć na chwilę ulżyć kobiecie w opiece nad chorą. Pomagały, jak mogły: przynosiły mleko, chleb, a nawet ktoś przyniósł trochę miodu. Jednakże nie mogły poświęcić im dużo czasu, gdyż każda miała swoją rodzinę i swój dom, którymi trzeba się zająć. Tak minął tydzień walki z chorobą, a poprawy nie widać.
Po kilku dniach opieki nad Karolcią Franciszka szła do pracy na słaniających się nogach. Resztkami sił rozpalała w ostatnim piecu, gdy nadszedł kierownik szkoły.
– Pani Franciszko, co się z panią dzieje? Czy pani jest chora?
– Nie ja, panie kierowniku. To moja Karolcia już od tygodnia leży z gorączką.
– Był u niej lekarz?
– A gdzie tam. Skąd ja bym wzięła na doktora – odpowiedziała Frania słabym głosem.
– Franciszko, idźcie do domu, a ja wyślę Maćka po doktora. Idźcie już. I nie martwcie się o zapłatę dla doktora.
– Ale jakże to tak?!
– Idźcie do chorego dziecka, ono was potrzebuje.
– Bóg wam zapłać, dobrodzieju. Odrobię każdy grosik.
Po dwóch godzinach Maciek, parobek służący u kierownika szkoły, przywiózł lekarza do chorej Karolci. Ten wszedł do pierwszej izby, gdzie skupione w gromadkę dzieci wskazały drzwi do drugiego pomieszczenia. Gdy lekarz otworzył drzwi do izby, w której leżała chora, Frania akurat zmieniała okład na rozpalonym czole dziewczynki. Ustąpiła doktorowi miejsca przy dziecku. Doktor już od drzwi widział, że dziecko jest w krytycznym stanie. Zbliżył się do łóżka chorej, aby dokładniej ją obejrzeć. Po osłuchaniu i oględzinach diagnoza była okrutna: zapalenie płuc w ostatnim stadium. Już nic nie da się zrobić.
– Dlaczego tak późno mnie wezwaliście – zwrócił się do Frani z wyrzutem. – Teraz nic tu po mnie.
Spojrzała na niego przez płynące z oczu łzy i nie wypowiedziała ani jednego słowa. Zrozumiała, że dla jej córeczki nie ma już ratunku.
Boże, czym mnie jeszcze doświadczysz, co ja ci takiego zrobiłam. Albo te kruszyny, co ci winne, że muszą cierpieć taką niedolę! – Rozpaczliwe myśli kłębiły się w jej głowie.
Lekarz wyszedł, a ona z boleścią pochyliła się nad swoim dzieckiem, jakby chciała oddać jej swój oddech, swoją siłę, swoje życie. Upadła przy łóżku na kolana i żarliwie modliła się o cud zdrowia dla swojej pociechy.
Niestety, Najwyższy nie wysłuchał gorących modłów zrozpaczonej matki. Dusza Karolci uleciała przed świtem. Frania nie budziła dzieci, tylko przeniosła Karolcię do kuchni i ułożyła na swoim posłaniu, zapaliła świeczkę i modliła się do rana. Kiedy dzieci wstały i zobaczyły siostrę na marach, ogarnęła je wielka żałość. Głośny płacz i krzyki przywiodły do nich sąsiadkę Andzię. Frania poprosiła ją, aby poszła do szkoły przekazać, co się stało i że nie przyjdzie dziś do pracy. Sama wybrała się do księdza, żeby omówić pochówek córki. Gdy zapukała do drzwi plebanii, otworzyła jej gospodyni księdza, Jagna.
– Czego tam? – spytała gburowato, trzymając się pod boki.
– Ja do księdza dobrodzieja – cichutko, wstydliwie odezwała się Franciszka.
– Ksiądz dobrodziej je teraz śniadanie, a potem jedzie z wizytą do dworu – burkliwie zakomunikowała gospodyni.
– Ale ja szłam tyle kilometrów. Moje dziecko umarło. – Pochlipywała Frania, podpierając się o ścianę osłabiona nieszczęściem, głodem i długą drogą.
– Przyjdźcie wieczorem, po mszy. – I gospodyni zatrzasnęła drzwi plebanii.
Franciszka wróciła do domu, a tu zastała tylko Karolcię i modlącą się przy niej sąsiadkę Karnikową. Zaniepokojona rozejrzała się po jednej izbie, zajrzała do drugiej.
– Gdzie są dzieci – przestraszona zwróciła się do sąsiadki.
– Nie bójta się, Franciszko. Dzieciaki wzięła do siebie Andzia. Jak się najedzą, to przyjdą.
– Dobra kobiecina z tej Andzi. A i wam dziękuję, że przyszliście pomodlić się za moim dzieciątkiem. – Zapłakała wzruszona, pełna bólu Frania.
– Choć tyle możem dla niej zrobić – odparła sąsiadka, ściskając dłonie Franciszki. – A was nie opuszcza niedola, niedawno chłop, teraz dzieciak.
Wkrótce usłyszały głosy powracających dzieci i Karnikowa zaczęła zbierać się do domu.
– A kiedy pogrzeb? – spytała jeszcze na odchodnym.
– Ksiądz nie miał dla mnie czasu, pójdę tam jeszcze wieczorem, to zobaczymy.
– No to z Bogiem sąsiadko, z Bogiem. – Karnikowa pokręciła tylko głową i zamknęła za sobą drzwi.
Dzieci wystraszone usiadły grzecznie wokół stołu. Matka uklękła przy zmarłej córeczce i rozpoczęła modlitwę, a rodzeństwo dołączyło do niej.
Wieczorem Franciszka znowu powędrowała do księdza, aby umówić pochówek. Zapukała, po raz drugi dzisiejszego dnia, do drzwi plebanii.
– A, to znowu wy. – W drzwiach stanęła Jagna. – Zaraz zapytam dobrodzieja, czy was wysłucha. Czekajcie tu.
Po chwili drzwi znowu się otworzyły i gospodyni przywołującym gestem ręki dała znać Frani, że może wejść. Ksiądz wyszedł do sieni i ujrzał licho ubraną kobiecinę.
– No i co tam u was się dzieje, że mnie nachodzicie w taką pogodę.
– Proszę księdza dobrodzieja, moja córka Karolcia zmarła dziś nad ranem. Chciałam uniżenie prosić o pochówek mojego dziecka. – Lękliwym, zapłakanym głosem wypowiedziała swoją prośbę.
Przy takich ludziach jak ksiądz, nauczyciel, urzędnik i im podobnych, czuła się taka malutka, nic nieznacząca istotka. Oni byli ważni, od nich zależał los biedaków.
– Ale wiecie, ile to kosztuje? – Ksiądz spojrzał na nią niecierpliwie, gdyż w sieni było chłodno, a on lubił ciepełko.
– Dobrodzieju, może bym odrobiła za pochówek. Mogę pomóc gospodyni na plebanii albo przy obrządku w gospodarstwie… – skromnie prosiła Frania, a serce waliło jej ze strachu i nieśmiałości.
– Albo zapłacisz i pochowamy w ziemi poświęconej, albo zrobisz to co z mężem. – Pleban był coraz bardziej zniecierpliwiony. – Jak się namyślisz zapłacić, to przyjdź. A teraz idź już, bo zmarzłem.
Frani zrobiło się słabo, z głodu i nieszczęścia całkiem opuściły ją siły i tylko jakimś cudem udało się jej ruszyć nogi z miejsca. Wracała do domu, przytrzymując się płotów i drzew rosnących przy drodze. Z Lembarga do Konojad było około czterech kilometrów. Sama nie wiedziała, jakim cudem udało jej się pokonać tę odległość. Przechodziła właśnie obok kościoła ewangelickiego, gdy zobaczyła jakiś cień. Ale niczego się nie bała, a już najmniej duchów. Te przynajmniej krzywdy nie zrobią, najwyżej trochę przestraszą, ale co to jest w porównaniu z ludźmi. Cień zbliżał się coraz bardziej, a gdy znalazł się tuż obok, odezwał się głosem pastora.
– Pani Szymczakowa, czy to pani? – zapytał, ledwo rozpoznając ją w ciemności.
– Tak, pastorze, wracam z Lembarga – odpowiedziała.
– Słyszałem o nieszczęściu, jakie panią spotkało. Bardzo współczuję.
– Biednych spotykają same nieszczęścia – odrzekła przez łzy.
– Wiem, że niedawno straciła pani męża. Czy coś jeszcze się wydarzyło. – Zaniepokoił go głos kobiety.
– Wcześniej męża, teraz dziecko. Co mnie jeszcze spotka?! – Załkała głośno, łapiąc się za głowę w geście rozpaczy.
– O dziecku nie słyszałem. Co się stało?
– Moja… moja Karolcia dziś odeszła do Pana.
– Tak mi przykro? Czy mogę jakoś pomóc? – Pastor ubolewał nad nieszczęściem kobiety. Taka krucha istota, a tyle już wycierpiała, doznała takich ciężkich przeżyć.
– Pastor… pastor chce mi pomóc? Własny ksiądz… odmówił pochówku…, bo nie mam czym zapłacić – wydukała przez łzy stroskana kobieta, i nie wiadomo czy nad swoim nieszczęściem, czy roztkliwiona dobrocią pastora nie mogła opanować płaczu.
– Nie, to niemożliwe. Przecież ksiądz ma obowiązek… – Pastor był przerażony zachowaniem proboszcza. – Idę do chorego, muszę tu skręcić. A wam niech Bóg dopomoże. Jakbyście potrzebowali czegoś, to przyjdźcie do mnie – dodał, oddalając się w strugach deszczu.
Frania weszła do domu. Sąsiadki już nakarmiły dzieci i posłały je spać, a same czuwały przy zmarłej. Andzia wstała i podeszła do Frani, odciągnęła ją na bok i zmusiła do wypicia kubka mleka i zjedzenia pajdy chleba. Ta wymawiała się, że nie jest głodna, ale sąsiadka widziała, że Frania ledwo stoi na nogach. Po posiłku podeszły do pozostałych sąsiadek i czuwały całą noc.
Następnego dnia Karnikowa wzięła dzieci do siebie. Frania bez sił siedziała przy swojej córeczce, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Zmusiła się całą siłą woli, aby wstać i zobaczyć, kto przyszedł. Myślała, że to ktoś z sąsiadów, ale gdy otworzyła drzwi, ujrzała w nich pastora ewangelickiego z tutejszej parafii w Konojadach.
– Dzień dobry, pani Szymczakowa – przywitał się.
– Proszę wejść, pastorze. – Frania otworzyła szeroko drzwi.
– Chciałem pomodlić się za duszę pani córki. Czy mogę?
Frania w pierwszej chwili pomyślała, czy to nie grzech, żeby pastor modlił się za duszę jej córeczki, ale szybko doszła do wniosku, że Bóg jest ten sam, więc nie będzie obrazy ani świętokradztwa.
– Pastor pyta, czy może?! Przecież to sam Bóg pastora tu przysyła… – Frania oszołomiona zaprosiła go do środka.
Duchowny ewangelicki długą chwilę modlił się za duszę zmarłej. Gdy skończył, wstał z klęczek i wyciągnął mały pakunek.
– Może wam się przyda, żeby ubrać Karolcię na ostatnią drogę. – Wręczył Frani zawiniątko.
– A co to mi dajecie? – Zaskoczona kobieta nieśmiało odebrała pakunek.
– Moja żona przysyła sukienkę dla waszej córki. Przyjmijcie, proszę.
Frania złapała pastora za rękę, aby ucałować jego dłoń – za dobre słowo, za ostatni dar dla jej kochanego dziecka, za litość i miłosierdzie.
– Jeśli chcecie, to mogę pochować wasze dziecko. Bez zapłaty.
Dla Franciszki to było już za dużo. Łzy trysnęły jak z fontanny, całym ciałem wstrząsały spazmy. Długo trwało, zanim się uspokoiła.
– Czy zechcę? Takiej… łasce… miałabym odmówić … – ledwie wyjąkała przez zalewające jej oczy łzy. – Niech Bóg ześle na was szczęście i dobrobyt. Są anioły na tej ziemi. Najwyższy ulitował się nad moją córeczką i zesłał mi pastora.
Chciała dziękować i dziękować, ale brakowało jej słów. Ból i radość rozpierały jej umysł, serce, ciało i duszę. Czyjeś dobre słowo i dobry uczynek w czasie rozpaczy wyzwalało tyle emocji, że trudno to udźwignąć. Pastor wyszedł, aby Franciszka mogła się głośno wypłakać, co może da jej trochę ukojenia.
Po wyjściu duchownego do izby wpadła Andzia.
– Co chciał pastor? Po co przyszedł?
– On… on przyniósł… sukienkę dla Karolci. Zobacz, jaka śliczna. Pięknie będzie w niej wyglądała. Pomóż mi ubrać moją dziewczynkę – poprosiła.
– I wiesz co! Pastor pochowa moje dziecko w poświęconej ziemi. To dobry człowiek, prawdziwy chrześcijanin.
Andzia przeżegnała się, ale zrozumiała, że nie ma innego wyjścia. Przecież pastor to też ksiądz. Dobrze, że nie spotka Karolci to samo, co jej świętej pamięci ojca. Będzie pochowana, jak trzeba. Ale że pastor…
Minęła jesień, a zima miała się też już ku końcowi. Serce Franciszki Szymczak ciągle krwawiło po stracie córeczki i męża, ale ciężka praca i troska o pozostałe dzieci odrywały ją od bolesnych myśli. Dzieci chodziły do szkoły, a ona pilnowała, aby uczyły się pilnie, bo tylko tak mogły coś w życiu osiągnąć, wyrwać się z tego marazmu. Sama też w nielicznych wolnych chwilach skrycie uczyła się pisać i czytać. I tak upływały krótkie dni i długie wieczory.
Pewnej marcowej soboty, w trakcie przerwy w swoich obowiązkach woźnej w szkole, do drzwi zapukał niespotykany w ich progach gość. Gdy zobaczyła przez okno bryftrygiera, nie wiedziała co myśleć, czego się spodziewać. Żyła w wielkiej biedzie, ale długów nie miała. Dobrych wieści też nie oczekiwała. Jakby chcieli zabrać jej dom, to przyszedłby ktoś z urzędu. Z niepewnością i strachem otworzyła drzwi, a listonosz podał jej kopertę i zapytał, czy ma jej przeczytać list.
– Nie potrzeba, dziękuję. Poradzę sobie.
– A od kogo te wieści?
– Jak przeczytam, to będę wiedziała – odparła zaniepokojona trochę niegrzecznie.
Zawiedziony listonosz wzruszył ramionami i wyszedł. We wsi mało kto umiał czytać i pisać, więc on przeważnie czytał mieszkańcom ich korespondencję, co powodowało, że dużo wiedział o rodzinnych sprawach. Tym razem nie mógł zaspokoić swojej ciekawości. Po wyjściu listonosza Frania położyła list na stół i długo się w niego wpatrywała.
W niedzielę była brzydka pogoda, wiało, padał deszcz ze śniegiem, więc dzieci siedziały w domu. Wszyscy skupili się w pierwszej izbie, bo tu było najcieplej. Opowiadały coś sobie i co jakiś czas rozbrzmiewał ich śmiech. Mimo bólu Frania cieszyła się, że dzieciaki mają chociaż trochę radości.
Zamyślona pokręciła się po domu, aż w końcu usiadła na skrzyni z drewnem przy kuchni i przywołała do siebie najstarszego syna.
– Stasiu – zaczęła – wczoraj przyszedł list od ciotki Rozalki, siostry waszego ojca.
– Przypomniała sobie, że ma rodzinę – hardo odezwał się najstarszy syn Frani.
Matka pominęła tę uwagę milczeniem.
– I czego chce?
– Zbliża się wiosna, wujek choruje i przydałaby się im pomoc w polu i w zagrodzie. Chce, żebyś ty przyjechał. Możesz wziąć ze sobą Mietka. Ma już prawie dziewięć lat i też może pomagać w gospodarce, krowy może paść, drewno nosić, siano grabić…
– Parobków szuka! Nie zostawię was samych – żachnął się chłopak.
– Jak pojedziecie we dwóch, będzie nas mniej do wyżywienia. Damy sobie jakoś radę, a wy na gospodarce przynajmniej porządnie zjecie. – Nieśmiało namawiała, a serce już wyrywało się z piersi z tęsknoty za dziećmi.
– Ale przecież ja w lesie zarabiam, a wiosną u gospodarzy też dorobię, chętnie mnie zawsze biorą.
– Stasiu, ciotka Rozalka ma cztery izby, porządne drewniane podłogi, piwnicę, oborę i chlew. Będzie wam wygodnie i ciepło.
– A jak wy sobie tu poradzicie? Ty tak ciężko pracujesz, ja też się nie lenię, a i tak nie ma co do gara włożyć. Chodzimy ubrani jak najgorsi nędzarze. Buty nosimy na zmianę.
– Z tą czwórką sobie poradzę. Są coraz starsi, będą coraz więcej pomagać. A może i ty, jak zarobisz, to przyślesz, co będziesz mógł, synku.
– Mamo, zastanówmy się jeszcze, może znajdę stałą pracę. Nie odpowiadaj jej od razu.
– Tu u nas coraz większa bieda, dzieciaku. Sam widzisz, że jest coraz gorzej.
Po tych słowach Stasiek wstał z ławy i poszedł do drugiej izby. Wszystkie myśli krążyły wokół rozmowy z mamą i propozycji ciotki Rozalii Z jednej strony nie chciał zostawiał samej matki, a z drugiej… Och, wyrwać się w świat, zobaczyć, jak żyją inni, ale czy mama sobie poradzi? Najtrudniej będzie rozstać się z Weroniką. Pięcioletnia siostrzyczka była jego oczkiem w głowie. Rozpieszczał ją, jak tylko pozwalały na to warunki. Z pozostałymi smarkaczami też trudno będzie się rozstać. Ogarnęła go melancholia. Pomyślał o Karolci, której już nigdy nie ujrzy, nie usłyszy jej śmiechu, i łzy spłynęły mu po policzkach. Udawał twardziela, ale gdy pomyślał o rodzinie, serce miękło jak wosk. Tak bardzo kochał swoje rodzeństwo i matulę. Długo w noc rozmyślał i już się godził na wyjazd, to znowu decydował się zostać ze swoimi najbliższymi. I tak bił się z myślami, aż nad ranem zasnął umęczony.
Przez cały następny dzień nie rozmawiali na temat propozycji ciotki. Staś rano poszedł do roboty, Frania do swojej pracy w szkole. Wieczorem chłopak szybko poszedł spać, wymawiając się zmęczeniem. Frania, kręcąc się przy kuchni, co rusz ocierała łzy fartuchem. Kolejnego dnia Stasiek wstał rano, zjadł śniadanie, usiadł na ławie i czekał na mamę. Podjął decyzję i chciał ją przekazać rodzicielce. Franciszka napaliła w szkolnych piecach, przygotowała klasy i wróciła do domu dać dzieciom poranny posiłek. Weszła do domu i ze zdziwieniem zobaczyła, że Staś jest w domu.
– Nie masz dziś żadnej roboty? – zapytała stroskana.
– Mam, ale chciałem najpierw z tobą porozmawiać.
– Dobrze, synku, tylko przygotuję dzieciom jedzenie.
Przygotowując posiłek, co chwilę zerkała na swojego pierworodnego, ciekawa co postanowił. Szybko uporała się z pracą i usiadła obok syna. Spojrzała na niego smutnym, oczekującym wzrokiem.
– Mamo, długo rozmyślałem, ale i tak nie wiem, czy podjąłem słuszną decyzję.
– Stasiu, co postanowisz, tak będzie – z czułością powiedziała matka.
– No więc… pojadę do tej ciotki. Wcześniej już obiecałem panu Bryczkowi, że pomogę mu w siewie i w sadzeniu kartofli, ale jak zakończymy te prace, mogę jechać. Wezmę też Miecia.
– Tak mi smutno będzie bez was, ale może wam będzie lepiej. – Frani popłynęły łzy z oczu. – Jutro napiszemy do Rozalki, co postanowiłeś.
Po trzech tygodniach przyszedł list od ciotki. Niechętnie, ale zgodziła się na termin przyjazdu chłopców: „Tylko niech się pośpieszą, robota czeka”. Frania znała siostrę męża i wiedziała, że chodzi jej o darmowych pracowników.
– Obcym pachołkom też musi dać zjeść i jeszcze zapłacić, a tym da jeść i kąt do spania i to wszystko. Ale na razie niech sobie radzi – mówiła cicho sama do siebie.
Nadszedł dzień wyjazdu. Wszystkie dzieci usiadły przy stole. Frania przygotowała węzełek na drogę: trochę chleba, parę jajek, twaróg i mleko w butelce, i usiadła razem z dziećmi.
– Stasiu, podziękowałeś panu Bryczkowi za rower? Uważaj, żeby ktoś wam go nie ukradł.
– Będę uważał, nie martw się, mamo.
– A pamiętasz, jak macie jechać – spytała znowu.
– Tak, mamo, pan kierownik wszystko mi dokładnie napisał. Wypisane mam wszystkie większe miejscowości, przez które będziemy jechali.
– To taki kawał drogi. Jak wy sobie dacie radę?
– Matulu, nie bój się o nas. Dobrzy ludzie nam pomogą. Kubka wody nikt nam nie będzie żałował.
– Mamo – odezwał się Mietek – a jaka jest ta ciocia Rozalka?
– Mieciu, to siostra waszego taty. Jest do niego podobna, tylko lepiej jej się ułożyło w życiu. Będzie o was dbała, nie ma innej rodziny.
– A kiedy wrócimy do domu? – zapytał młodszy uczestnik wyprawy.
– Nie wiem, dziecko moje, zobaczymy, co przyniesie przyszłość. – Frania rzeczywiście nie wiedziała, na jak długo wyprawia dzieci tak daleko od domu. Kierownik mówił, że to prawie dwieście kilometrów. Jak oni dojadą tam rowerem? Czy dadzą radę?
– Stasiu, pamiętaj, żebyś zabrał adres do znajomych w Mławie. U nich przenocujecie.
– Adres mam w kieszeni i w głowie. – Zaśmiał się Staś.
– Mietek, ruszamy, żebyśmy przed wieczorem dojechali do tej Mławy. – Ponaglał młodszego brata.
– Jestem gotowy! – Smyk zerwał się z ławki i już był przy drzwiach.
Wszyscy wstali od stołu, aby pożegnać się przed podróżą. Cała rodzina wyległa przed dom. Był piękny, słoneczny dzień, pogoda dobra na podróż rowerem. Stasiek ucałował mamę i rodzeństwo, wziął rower i wyszedł za furtkę. Mieciu długo ściskał mamę, potem pożegnał się z rodzeństwem i ruszył za Staśkiem. Starszy brat wziął młodszego na ramę roweru i nie oglądając się więcej, ruszyli w drogę. Frania po cichu pobłogosławiła ich na drogę.
– Kiedy się znów zobaczymy, synkowie? – wyszeptała, patrząc za nimi.
II
Villers-Bretonneux (Francja) 1937
– Sabine, Sabine! Już wyjeżdżamy, gdzie ty jesteś. – Mama rozgląda się za dwunastoletnią córeczką.
– Tu jestem! – Mała wyskoczyła zza rogu domu. – Już idę.
– Chodź szybko, bo kierowca nas zostawi – woła mama.
Władysław Ruszczyk dostał pracę w Amiens. To niedaleko od Villers-Bretonneux, gdzie obecnie mieszkali, ale musiał przenieść się do miejsca pracy, więc wyprowadzał się z całą rodziną. Niechętnie wyjeżdżali z miasteczka, w którym spędzili już tyle lat i żyło im się dobrze wśród życzliwych sąsiadów. Nie wszędzie Francuzi lubili imigrantów, a tu nie byli traktowani jak obcy.
Józefa Ruszczyk z żalem opuszczała dotychczasowe miejsce zamieszkania, ale przecież musi iść za mężem z tą gromadką dzieci. Mąż nie dostał tu pracy, która zapewniłaby wyżywienie sześcioosobowej rodzinie, a słabo odżywiane dzieci często zapadały na różne choroby. Rok temu Sabine i Staś zachorowali na szkarlatynę. Długo leżeli w szpitalu, niestety Stasia nie dało się uratować. Sabine ponad pół roku dochodziła do zdrowia, a jeszcze i teraz była bardzo osłabiona. Ilekroć wspominała chorego braciszka, bardzo rozpaczała i dziwiła się, jak to może być, że ona wyzdrowiała, a Stasia zabrała choroba. Ona, tak jak i pozostałe dzieci, potrzebowała odpowiedniego pożywienia, więcej warzyw i owoców, dużo słońca. Może nowa praca męża pozwoli na lepsze warunki życiowe. Nowe mieszkanie było większe od obecnego i w dodatku była tam łazienka, o której tak marzyła. W Villers-Bretonneux została najstarsza córka, Helena. Pół roku temu wyszła za mąż i zamieszkała kilka ulic dalej od ich dotychczasowego domu. Po przeprowadzce, aby się z nią zobaczyć, będzie musiała przyjechać autobusem, a zbliża się czas, kiedy córka będzie jej najbardziej potrzebowała.
Pomimo wszelkich rozterek, ale z nadzieją na lepsze jutro, wsiadali do samochodu przewożącego ich i cały dobytek. Dla dzieci to była przygoda, rodziców dręczyła myśl, czy nowe będzie lepsze. Jaka będzie przyszłość w nowym miejscu? Czy ta zmiana im nie zaszkodzi? Nie znali nikogo, do kogo mogliby się zwrócić w razie potrzeby. Z wieloma wątpliwościami jechali do obcego miasta. Mąż pocieszał Józię, że w dużym mieście są większe możliwości, więcej pracy. Za kilka lat dzieci też będą mogły szukać pracy i wtedy będzie jeszcze lżej.
Józia przez całą drogę milczała, rozmyślając o ich losie. Zostawiła córkę, która za kilka miesięcy będzie rodzić, a ona powinna być przy niej, wspierać ją, pomagać. To pierwsze dziecko Heleny, a ich pierwszy wnuk lub wnuczka.
Będę musiała do niej niedługo jechać. To matka powinna być przy córce w tym trudnym okresie, pomyślała zdecydowanie. Na razie nic nie powiem mężowi, bo znalazłby sto wymówek, żeby tylko zatrzymać mnie w domu. Powiem, jak przyjdzie czas. Po takiej decyzji uspokoiła się trochę.
Właśnie wjeżdżali do Amiens, a ponieważ kierowca znał adres i dojazd, więc szybko byli na miejscu. Mieszkanie położone było na parterze, toteż wnoszenie przywiezionych rzeczy nie sprawiało większych trudności. Gdy tylko zaczęli rozładowywać samochód, zaraz przed budynkiem pojawiła się grupka ciekawskich. Kilku mężczyzn zaoferowało swoją pomoc, którą przybysze przyjęli z wdzięcznością. Kobiety zaczęły rozpytywać, skąd przyjechali? co będą robić? ile dzieci? w jakim wieku? Wreszcie samochód opustoszał, a wszystkie rzeczy zostały wniesione do mieszkania. Władek podziękował sąsiadom za pomoc i cała rodzina weszła do nowego lokum. Były tu dwa duże pokoje, obszerna kuchnia z przyległą spiżarką i malutka łazienka. Najbardziej cieszyli się z łazienki, takich wygód wcześniej nie mieli, wychodek był za domem, a myli się w misce.
Józia po swoich wcześniejszych postanowieniach energicznie wzięła się do pracy. Najpierw ustaliła, kto gdzie będzie spał: dziewczynki, Władzia, Janka i Sabine, w jednym pokoju, rodzice w drugim, a Janek będzie miał posłanie w dawnej spiżarni, przy kuchni. Władek z synem wynieśli ze spiżarni półki i wstawili łóżko. Było tu tyle miejsca, że zmieściło się jeszcze krzesło, malutki stolik i półka. Dziewczyny miały ogarnąć wszystkie łóżka, a Janek z ojcem ustawić szafki. Uporali się z tym szybko, gdyż nie dorobili się zbyt wielu sprzętów. W tym czasie Józefa zrobiła kanapki i zaparzyła kawę zbożową. Zawołała wszystkich do kuchni, gdzie zjedli posiłek przy dużym stole, który zostawili poprzedni lokatorzy. Najedzeni, z nowymi siłami wrócili do pracy. Każdy miał ułożyć swoje rzeczy w przydzielonych szufladach, a gospodyni zajęła się kuchnią. Wieczorem wszystko było na swoim miejscu. Józia bardzo dbała o porządek i tego uczyła dzieci. Nie poszły spać, dopóki nie było posprzątane i poukładane. Zmęczeni przeprowadzką i związanymi z nią wrażeniami, wcześniej niż zwykle ułożyli się do snu. Jak się okazało, tylko najmłodsza, Sabine, zasnęła od razu. Pozostali kręcili się w łóżkach, przewracali z boku na bok, odkrywali się, przykrywali i dopiero późną nocą zmorzył ich sen.
Następnego dnia rano dziewczynki obudził zapach świeżo zaparzonej kawy. Pierwsza otworzyła oczy Janka, a chwilę po niej Sabine. Najstarsza z nich, Władzia, jeszcze chętnie by pospała, ale siostry zachowywały się tak głośno, że i ona wstała.
– Smarkule, spać nie możecie? – zawołała zirytowana.
– Jesteśmy bardzo głodne, a ta kawa woła nas do kuchni – wesoło odpowiedziała Janka.
– Kawa ją woła, pomyślałby kto. – Przedrzeźniała ją Władzia. – A może kanapka przyszła po ciebie?
– Nie bądź złośliwa, wstawaj, szkoda dnia.
– Skowronki się znalazły. – Dokuczała młodszym siostrom, ale już wychodziła z łóżka.
– Władzia, wstawaj! – zawołała Sabine. – Musimy poznać nowe miejsca.
– Tu na pewno jest dużo sklepów. – Rozmarzyła się Władzia, która miała już piętnaście lat i postanowiła znaleźć pracę, aby zarobić na swoje wydatki.
– A teraz, która pierwsza do łazienki! – Janka wyskoczyła szybko z pokoju, aby wyprzedzić rodzeństwo. Niestety, okazało się, że drzwi do łazienki były zamknięte. Zdziwiona i rozczarowana stanęła przed drzwiami i głośno w nie zapukała.
– Kto zajął łazienkę! – zawołała oburzona.
– Kto rano wstaje …… – odezwał się Janek.
– Ale to ja miałam być pierwsza! – płaczliwie odezwała się Janka.
– A kto tak zarządził?
– Ja! – Dziewczynka zatupała ze złością.
– Jak będziesz mnie zagadywać, to jeszcze długo tu posiedzę!
Słysząc te krzyki, z kuchni wyszła mama i pogodziła dzieci, proponując najpierw śniadanie, a potem toaletę. Głodne dziewczynki chętnie przystały na taką kolej rzeczy. Weszły do kuchni, a tam, na stole przykrytym nową ceratą o pięknym, kwiatowym deseniu, czekał już gotowy posiłek. Tosty z masłem i dżemem smakowały jak nigdy dotąd, a kawa z mlekiem… Przy śniadaniu gawędziły wesoło, planowały, co będą robiły, a biła z nich radość i nadzieja.
– Dzieci, ustaliliśmy z ojcem, że jak wróci z pracy, pójdziemy zwiedzać okolicę. Musimy zapoznać miejsca, gdzie będziemy robić zakupy, szczególnie rynek i sklepy z jedzeniem, kościół widać z daleka, ale przejdziemy się i tam – zapowiedziała matka podczas posiłku.
– Huuura! – zawołała cała czwórka.
– Uspokójcie się, bo sąsiedzi pomyślą, że wprowadziły się tu jakieś dzikusy. – Uciszała dzieci Józia.
III
Droga z Konojad (powiat brodnicki) do Lipnik (Kurpie), wiosna 1937
Ciotka Rozalia Kotek mieszkała w miejscowości Lipniki na Kurpiach. To bardzo daleka droga dla dwóch chłopców, których środkiem transportu był jeden rower, nawet jak był to rower firmy Wiśniewski. Z domu wyjechali rano, niedługo po wschodzie słońca. Początkowo jechało im się raźno, słoneczko ogrzewało plecy, oni żartowali, wygłupiali się. Po dwóch godzinach jazdy słońce dogrzewało już tak mocno, że postanowili zrobić postój, aby ugasić pragnienie. Później przystanki robili coraz częściej, byli coraz bardziej zmęczeni, zwłaszcza Stasiek, który wiózł młodszego brata. Kiedy położenie słońca wskazało, że południe już minęło, chłopcy po raz kolejny zatrzymali się, aby dać krótkie wytchnienie umęczonym nogom. Starszy zmęczony był pedałowaniem. Młodszemu drętwiały nogi od niewygodnej pozycji na tym dwukołowym pojeździe.
– Stasiu, daleko jeszcze do tej Mławy? – zapytał Mieciu, zeskakując z ramy roweru.
– Daleko. Dopiero jest południe, a my zajedziemy tam wieczorem.
– Już tyłek mnie boli od tego siedzenia i nogi całe sztywne.
– To idź na piechotę, cwaniaczku.
Mietek odwrócił się tyłem do brata, aby ten nie zauważył jego łez. Odszedł kilka kroków polną drogą, ale co chwilę oglądał się, sprawdzając, czy brat czeka na niego. Obaj już byli zmęczeni, a przez to i humory nie dopisywały. Staś w końcu zdecydował, że zrobią sobie przerwę na posiłek. Wypatrzył duże, o rozłożystej koronie przydrożne drzewo i zawołał Miecia. Ten jeszcze chwilę udawał, że nie słyszy, ale jak zobaczył kątem oka, że starszy brat wziął się za jedzenie, szybko przybiegł z obawy, że może mu nie wystarczy przygotowanego wiktu. Gdy napełnili brzuchy, od razu poprawiły się nastroje. Chłopcy uzgodnili, że chwilę odpoczną na świeżej wiosennej trawie w cieniu szumiącej wierzby, a potem ruszają dalej. Ale było im tak dobrze, słoneczko przygrzewało przez młode listki, a lekki wiosenny wietrzyk grał taką piękną kołysankę, że ani się spostrzegli, jak zmorzył ich sen. Pierwszy obudził się Stasiek. Otworzył oczy, zerwał się i szybko obudził Mietka.
– Mietek, wstawaj! Zrobiło się późno, nie dojedziemy do wieczora do Mławy. Jak przyjedziemy nocą, to ci znajomi nas nie wpuszczą do domu i gdzie będziemy spać!
– Ja już nie śpię. – Mietek, przecierając zaspane oczy, szybko się podniósł. – Możemy jechać!
– Trzeba pozbierać rzeczy – rzeczowo stwierdził Staś.
– To jeszcze nie pozbierałeś – z łobuzerskim uśmieszkiem powiedział maluch.
– Ja ci zaraz pokażę, kto ma to zbierać. – Zezłościł się starszy brat, ale sprzątnął miejsce południowego odpoczynku i już nie zwlekając, ruszyli w dalszą drogę.
Teraz jechali już bez dłuższych postojów, aby zdążyć przed nocą. Zaczynał zapadać zmierzch, gdy dojechali do pierwszych zabudowań miasteczka. Staś zobaczył spacerujące z wózkiem dziecięcym kobiety i zatrzymał się, aby zapytać, jak dojechać pod wskazany przez mamę adres.
– Podejdźcie do tego skrzyżowania i skręćcie w prawo. To będzie ulica, której szukacie. – Jedna z zapytanych kobiet wskazała ręką kierunek, w który powinni się udać.
– Dziękuję, szanownej pani. – Stasiek ukłonił się szarmancko, na co zachichotał młodszy brat.
– Z czego głupku się śmiejesz? – Trochę zawstydzony Staś chciał trzepnąć Mietka w ucho, ale ten zdążył się uchylić.
Zanim dyskusja się rozwinęła, chłopcy ujrzeli poszukiwany dom. Staś wyjął z kieszeni kartkę, aby się upewnić, czy znaleźli się pod właściwym adresem. Wszystko się zgadzało. Weszli za bramkę i gwałtownie cofnęli się z powrotem, gdyż na podwórku niespodziewanie wyskoczył do nich pies, który zaczął głośno ujadać, jakby chciał powstrzymać intruzów przed wejściem na jego teren, a gospodarzy powiadomić o przybyciu obcych. Zaraz też otworzyły się drzwi i stanął w nich postawny, starszy mężczyzna.
– A wy co za jedni? – spytał niezbyt przychylnie, czym jeszcze bardziej wystraszył chłopców.
– My przyjechaliśmy z Konojad – odpowiedział starszy z braci.
– Aha, od Szymczaków. – Ton mężczyzny nieco złagodniał.
– Tak, mama mówiła, że możemy tu przenocować.
– Wchodźcie do domu, a ty Burek już przestań szczekać. Ogłuchnąć można od tego jazgotu.
Wszyscy weszli do domu. Gospodarz zaprowadził ich do kuchni, gdzie krzątała się jego żona, pulchna, pogodna, niewysokiego wzrostu kobietka.
– Maryś, to te chłopaki od Frani. Daj im jeść, bo pewnie głodni, a ja schowam do szopki ich rower– zwrócił się do żony i wyszedł z domu.
Gospodarz zniknął za drzwiami, a gospodyni szybko przygotowała jedzenie. Chłopcy wygłodniałym wzrokiem patrzyli, jak nakłada im porcje kaszy ze skwarkami.
– Siadajcie do stołu, pewnie wygłodnieliście na amen.
– O tak! – wykrzyknął Mietek.
– No to brać za łyżki i do roboty! – Zaśmiała się Marysia i nalała im po kubku mleka.
– Do jakiej roboty? – Mietek spojrzał na nią zdziwiony i przestraszony.
– Tak się tylko mówi, baranie – odezwał się starszy brat ze śmiechem.
Chłopcy szybko zjedli kolację i gospodyni, widząc, że prawie zasypiają na krzesłach, zaprowadziła ich do malutkiego pokoiku, gdzie mieli spędzić dzisiejszą noc. Oni rozebrali się do bielizny i myk pod pierzynę. Zasnęli, gdy tylko przyłożyli głowy do pachnącej świeżością poduszki.
– Stasiek, Mietek, wstawajcie. Słońce już wysoko, a przed wami daleka droga. – Gospodarz, pan Antoni, zawołał tubalnym głosem i potrząsnął brzegiem pierzyny. Pierwszy oczy otworzył Mietek i szybko usiadł na łóżku, patrząc zalęknionym wzrokiem na Antoniego.
– Stasiu, wstawaj. – Szarpnął brata za ramię.
– Mamo, już wstaję – odezwał się starszy brat, ale w tym momencie otworzył oczy i przypomniał sobie, gdzie się znajduje, i w pospiechu zerwał się z łóżka.
– Chłopcy, śniadanie już gotowe! – zawołała z kuchni gospodyni.
Ubranie się zajęło braciom niewiele czasu i po chwili weszli do pomieszczenia kuchennego, gdzie krzątała się pani Marysia. Postawiła na stół kubki z mlekiem, chleb, masło, dżem. W tym wieku chłopcy byli ciągle głodni, więc nie trzeba było ich specjalnie namawiać do jedzenia. Gdy tylko skończyli posiłek, wstali, aby pożegnać gospodarzy, którzy ich tak serdecznie przyjęli. Znajomi rodziców byli dobrymi ludźmi, bo nie dość, że ich przenocowali, nakarmili, to jeszcze dali jedzenie na drogę. Pan Antoni wyprowadził rower przed bramę i oparł o drewniany płot. Chłopcy ruszyli za furtkę i już na drodze pożegnali się z gościnnymi gospodarzami.
– Jedźcie z Bogiem, chłopcy, a uważajcie na siebie – zawołała za nimi pani Marysia i pomachała ścierką, którą ściskała w dłoni.
– Widać, że to dobre chłopaki. Może u Rozalki będzie im dobrze. – Niepewnie spojrzała na męża. Postali jeszcze chwilę przed furtką i wrócili do swoich codziennych zajęć.
– Stasiu, myślisz że ciotka Rozalia też jest taka dobra jak pani Marysia? – zapytał Mieciu, siedząc na ramie roweru.
– Nie mam pojęcia. Rodzice mało o niej mówili, chyba nie lubili jej zbytnio.
– A jak myślisz, czy ta ciocia ma pieska? – Młodszy brat drążył temat ciotki.
– Na wsi często jest pies na podwórku. Myślę, że mogą tam być nawet koty. – Tą informacją starszy brat chciał sprawić radość młodszemu. – Na pewno są też inne zwierzęta.
– Ja najbardziej chciałbym bawić się z pieskiem.
– Jedziemy tam, żeby pomagać w pracy, a nie bawić się.
– Ale może chociaż tyciu, tyciu, pozwolą na zabawę.
– Nie gadaj tyle, bo ciężko mi pedałować i rozmawiać jednocześnie.
– No dobrze, już nie będę, tylko mi powiedz, czy ty już widziałeś kiedyś tę ciocię albo wujka?
– Widziałem ich raz bardzo dawno temu i już nie pamiętam, jak wyglądali.
– A ta ciocia podobna do taty?
– Nie pamiętam, ale mama mówiła, że tak. Nie gadaj tyle bo będziesz biegł za rowerem.
Mieciu zamilkł i zaczął sobie wyobrażać jak to będzie u tej cioci. Staś też zastanawiał się co będzie z nimi i jak mama poradzi sobie w domu. Najstarsza z pozostałych w domu dzieci jest Stasia, następnie Bronek, ale on jest jeszcze za mały, aby iść na zarobek, no i młodsze dziewczynki: Bronia i Weronika. Muszę im pomóc, na pewno coś wymyślę. Jechali tak już ze trzy godziny i Staś zdecydował, że czas na posiłek.
– Teraz zrobimy postój, zjemy i napijemy się, a potem w dalszą drogę – odezwał się do milczącego Miecia.
– Stasiu, a daleko jeszcze do tych Lipnik?
– Daleko, bardzo daleko. Nie wiem, czy zdążymy przed nocą.
– A jak nie zdążymy?
– To prześpimy się w stogu siana gdzieś na łące. A teraz zobaczmy, co dobrego przygotowała nam pani Marysia. – Stasiek wyciągnął z torby pakunek z prowiantem.
– Zobacz, jakie pyszności tu mamy! – zawołał do młodszego brata, rozwijając papier, w który zawinięte było jedzenie.
– Muszę iść szybko w krzaki. – Miecia może by i znęciły smakołyki, ale inne potrzeby były silniejsze od głodu.
– Zaraz wracam! – krzyknął i zniknął w zaroślach.
Po kilku minutach szedł już od strony strumyka, gdzie umył ręce. Staś nie czekał na młodszego brata z rozpoczęciem jedzenia, gdyż widząc takie rarytasy, nie mógł powstrzymać się przed ich skosztowaniem. Nie sądził, że jest taki głodny, dopóki nie zobaczył i nie poczuł smakowitych wiktuałów
– O rany, mamy nawet kiełbasę?! Już tak dawno jej nie jadłem. – Mietek na widok jedzenia zrobił wielkie oczy.
– Dostaliśmy po kawałku kiełbasy, ser, jajka, chleb, mleko i wodę z sokiem, którą już prawie wypiliśmy po drodze. Ale wyżerka, co? – Staś był zdumiony szczodrością obcych przecież ludzi. – Nawet bogacze tak nie jedzą na co dzień.
– Nooo – odpowiedział Mieciu krótko, bo więcej głosu nie wydobył z zapchanych jedzeniem ust.
Po skończonym posiłku chłopcy zapakowali resztki do torby i postanowili chwilę odpocząć. Niestety, tak jak w dniu poprzednim przysnęło im się trochę dłużej, niż planowali. Właściwie to dłużej niż dłużej. Pierwszy obudził się Staś, spojrzał na słońce i z przerażeniem zobaczył, że już dawno przekroczyło południe.
– Mietek, wstawaj! – Potrząsnął brata za ramię. – Zbieraj się, jedziemy.
– Już jestem gotowy. – Młodszy braciszek wesoło zerwał się na nogi.
Wsiedli na rower i ruszyli w dalszą drogę. Zatrzymywali się prawie w każdej mijanej wsi, aby napić się wody ze studni i rozprostować zmęczone nogi.
– Stasiu, daleko jeszcze? – Maluch co kilka minut pytał brata.
– Daleko. – Za każdym razem odpowiadał Stasiek.
– Czy my trafimy do tej wsi?
– Trafimy. Znasz takie przysłowie: „koniec języka za przewodnika”? Będziemy z niego korzystać.
– Nie znam, co to znaczy?
– Że jak się nie zna drogi, to trzeba pytać o nią innych.
– Stasiu, trochę się boję tej cioci i wujka. Nigdy ich nie widzieliśmy, a jak to zła czarownica.
– Co ty za głupoty opowiadasz. Nie ma żadnych czarownic. I nie męcz mnie już tymi pytaniami.
– Dobrze, ale o czarownicach opowiadała pani Karnikowa. Mówiła, że porywają małe dzieci.
– Pani Karnikowa chciała was przestraszyć, żebyście byli grzeczni.
Zbliżał się wieczór. Chłopcy byli coraz bardziej zmęczeni i Staś doszedł do wniosku, że nie dadzą rady przed nocą dojechać do celu. Zaczął rozglądać się za miejscem na nocleg. Sianokosy już się rozpoczęły i zaczęły pokazywać się stogi siana. Minęli jakąś wieś, gdy Staś ujrzał kopki siana na łące.
– Zobacz, Mieciu, przenocujemy w tym stogu. Zajdziemy z drugiej strony, żeby nikt nas nie zobaczył z drogi. Zjemy, zanim zrobi się ciemno i ułożymy się w sianie jak ulęgałki, a raniutko w drogę. Pewnie ciocia się denerwuje, ale po ciemku nie będziemy jechać.
I zrobili, jak powiedział starszy brat. Mieciu zasnął od razu, ale Stasiek nie mógł sobie znaleźć miejsca. Kręcił się, wiercił, nawet odurzający zapach siana nie pomagał. Po wielu nieudanych próbach przywołania snu wyszedł z legowiska. Stanął przed stogiem, wystawiając twarz pod lekko wiejący wiosenny, orzeźwiający wietrzyk. Krótko przed wyjazdem sąsiad, u którego pracował, poczęstował go papierosem. Po pierwszym było mu niedobrze, kręciło się w głowie, miał mdłości, ale następnego dnia znów zapalił i teraz papieros nie był już taki przykry, a on poczuł się dorosły. Minęło kilka dni, a papierosy zaczęły sprawiać mu przyjemność. Teraz rozejrzał się dookoła, ale nic i nikogo nie zobaczył i nie słyszał żadnych głosów, więc odszedł od stogów siana, wyciągnął papierosa, przypalił i zaciągnął się z lubością. Przez chwilę pomyślał, co by mama na to powiedziała, ale zaraz myśli zajął czym innym. Rozmyślał, jak przywita ich ciotka, która nie cieszyła się względami mamy i jakie życie ich czeka w nowym miejscu. Nie bał się pracy, bardziej bał się złego traktowania. Po godzinie chodzenia po łące zdecydował się iść spać. Trzeba rano wstać i jeszcze trochę pedałowania zostało, zanim dojadą na miejsce. Przeciągnął się, ziewnął i wsunął do legowiska wydrążonego w sianie. Mieciu spał pomrukując z cicha, a starszemu bratu też w końcu zaczęły kleić się oczy. Może jutro będzie dobry dzień? Staś zasypiał z taką myślą i nadzieją.
Wcześnie rano obudziło ich szczekanie psa. Stasiek wysunął głowę i ujrzał biegnącego w ich kierunku psa rasy kundel. Zwierzę biegło w ich stronę, głośno szczekając, a za nim szybkim krokiem zmierzał olbrzymi mężczyzna. Chłopcy, chcąc uniknąć spotkania pierwszego stopnia z pędzącym, groźnie szczekającym psiskiem, skulili się w dziurze wymoszczonej w sianie. Nagle zrobiło się cicho. Bracia powoli wysunęli głowy z kryjówki i ze zdziwieniem zobaczyli, że pies zatrzymał się przed nimi i zaczął wesoło merdać ogonem. W tym czasie dotarł do nich mężczyzna, jak się okazało właściciel łąki i siana. I jemu, gdy zobaczył dwóch przelęknionych dzieciaków, złagodniał wyraz twarzy. Oni zawstydzeni, niepewnie wychodzili ze stogu.
– Chłopcy, a co wy tu robicie?
– Jedziemy do ciotki, ale robiło się ciemno i nie mieliśmy gdzie spać – zawstydzony tłumaczył się Staś.
– A z daleka wy?
– Z Konojadów. To wieś koło Brodnicy – cicho odpowiedział Stasiek.
– Rowerem jedziemy – dodał dumnie Mietek.
– Mój Boże, taki kawał drogi rowerem! – z politowaniem zawołał gospodarz. – A daleko jeszcze? Gdzie jedzieta?
– Ciocia mieszka w Lipnikach koło Łysych. Może pan wie, czy to jeszcze daleko?
– Ojej! Jeszcze kawał drogi przed wami. Musicie jechać do Myszyńca, a to jakieś piętnaście kilometrów, a potem do Łysych. Tam zapytajcie dalej.
– Dziękujemy, że nie krzyczał pan na nas, że spaliśmy w pana sianie.
– Nic się nie stało. A teraz chodźta do domu, stara da wam mleka. No już, zbierajcie swoje rzeczy i idziemy. – Dobrodusznie poganiał braci.
Chłopcy, pokrzepieni dobrym słowem, zebrali swoje rzeczy oraz ukryty w sianie rower i ochoczo ruszyli za gospodarzem. Zaprowadził ich do zagrody, leżącej za polami zieleniejącymi się młodym zbożem. Z komina drewnianej chaty unosiła się smużka dymu, a na progu domu, jak dwóch wartowników, siedziały dwa koty: jeden cały biały, a drugi czarny z przebiegającą wzdłuż grzbietu białą pręgą. Byli już blisko domu, gdy w drzwiach stanęła kobieta w średnim wieku i zaskoczona patrzyła, co to za gości mąż prowadzi. Już miała fuknąć, ale gdy dojrzała zmęczone buzie dzieciaków, siano we włosach, zrobiło jej się żal porannych przybyszy. Gdy mąż wyjaśnił, gdzie ich znalazł i jaką drogę mają za sobą, poleciła im umyć się przy studni, a potem przyjść na śniadanie.
Chłopcy, po porannych ablucjach, weszli nieśmiało do kuchni i usiedli na ławie za stołem, w miejscu, które wskazał im gospodarz. Gospodyni postawiła przed nimi gorącą jajecznicę i chleb, a za chwilę doniosła mleko. Młodzieńcom oczy zabłysły z radości, że znowu najedzą się do syta. Nawet w domu nie zawsze było tyle jedzenia, żeby mogli całkowicie zaspokoić głód. I znów ich myśli skierowały się do mamy i rodzeństwa: Czy już wstali? Czy mają co jeść? Ciekawe, co teraz robią?
Po skończonym posiłku chłopcy podziękowali gospodarzom za gościnę i ruszyli w dalszą drogę.
– Tacy grzeczni chłopcy – powiedziała gospodyni do męża, machając dzieciom na pożegnanie. – Tacy dobrze wychowani. Ten starszy umie czytać i pisać, a mały też już zna litery. Biedne dzieciaki, za chlebem musiały opuścić dom rodzinny.
– Takie życie. Wiele jest biedy na świecie. – Z zadumą odezwał się mąż.
IV
Zalas (gmina Łyse, Kurpie), wiosna 1937
Stasiek i Mietek trasę Myszyniec–Łyse pokonali w ciągu trzech godzin, oczywiście z przerwami na odpoczynek i załatwienie potrzeb fizjologicznych. W Łysych nie zapytali o drogę, bo przecież sami trafią. Niestety, pomyliły im się kierunki i pojechali w prawo, zamiast w lewo. Po kilku kilometrach, widząc zabudowania, cieszyli się, że dojeżdżają do celu. Na skraju wsi zobaczyli gromadkę dzieci zbierających płatki mniszka na łące złocącej się żółtymi kwiatami.
– Hej, czy to Lipniki? – zawołał z drogi w stronę dzieci Staś.
– Co ty, to Zalas. Nie wiesz, gdzie jesteś? – odpowiedział chłopiec wyglądający na najstarszego z całej trójki.
– Czesiek, przecież widzisz, że oni są obcy, to skąd mają wiedzieć. – Rezolutnie odezwała się dziewczynka wyglądająca na dziesięć, jedenaście lat.
– Kto to jest? – zapytało najmłodsze dziecko.
– Nie wiem, Zosiu. Pytają tylko, gdzie są – spokojnie odpowiedział najstarszy Czesiek.
– A wiecie, jak dojechać do Lipnik? – zapytał Staś.
– Ojej, to w drugą stronę! – odpowiedział Czesiek. – Musicie wrócić do Łysych i pojechać w lewo. Na skrzyżowaniu stoi drogowskaz.
– Nie widzieliśmy żadnego drogowskazu. Daleko od Łysych te Lipniki?
– Jeszcze z godzinę drogi – wyjaśnił chłopak.
Staś i Mieciu wsiedli na rower i znowu ruszyli w drogę, z nadzieją, że to ostatni etap ich podróży.
Czesiek, Marysia i Zosia przez chwilę patrzyli za obcymi, po czym wrócili do przerwanego zajęcia. Uzbierają jeszcze trochę kwiatów na syrop i mniszkowy miód i pójdą do domu, gdzie na pewno czekał już obiad. I tak jak przewidywali, mama już rozglądała się, czy wracają na posiłek. Zobaczyła przez okno, że cała trójka zmierza do domu, więc nalała do miski wody, aby umyli ręce przed obiadem.
– Widzieliśmy chłopaków na rowerze. Nie znali drogi do Lipnik i Czesiek im powiedział jak jechać. – Marysia już w drzwiach poinformowała o spotkaniu obcych.
– Później nam opowiecie, a teraz umyjcie ręce, bo macie całe lepiące od kwiatków – nakazała mama.
Paulina bardzo dbała o higienę, bo wiedziała, że brud jest przyczyną wielu chorób, a poza tym lubiła, gdy dzieci były czyste. Starała się wpoić im dbanie o higienę osobistą i porządek wokół siebie, tak jak ją uczyła mama, bo w domu chociaż biednie, to zawsze było czysto. Zależało jej również na nauce dzieci i dlatego systematycznie chodziły do szkoły, nie tak jak inne dzieci we wsi. Sama umiała czytać, z czego była bardzo dumna, gdyż teraz dzięki tej umiejętności korzystała z wiedzy i porad udzielanych w rolniczych kalendarzach, gazetach i poradnikach, które regularnie kupował mąż. Było tam wiele artykułów na temat wychowywania dzieci, prowadzenia domu, a ona nie tylko je czytała, ale też potrafiła wykorzystać tę wiedzę w swoim gospodarstwie.
Kiedy sześć lat temu Julian Gwiazdor owdowiał, w niespełna rok później jego sąsiedzi znaleźli mu młodą dziewczynę na żonę i gospodynię. W pierwszym okresie wdowieństwa pomagały mu sąsiadki, ale tu potrzebny był ktoś na stałe, ktoś, kto zajmie się domem i dzieckiem. I tak wyswatali mu młodą, ładną i pracowitą dziewczyną z sąsiedniej wsi, Plackowizny.
Paulina pochodziła z biednej rodziny i zamążpójście za najzamożniejszego gospodarza z sąsiedniej wioski uważała za wielkie wyróżnienie i zaszczyt. Była dumna, że wybrał właśnie ją. Wiedziała, że chętnych do ożenku z Julianem było więcej, gdyż cieszył się dobrą opinią.
Teraz Paulina Gwiazdorowa miała dwadzieścia pięć lat i nie żałowała swojego wyboru. Julian dbał o rodzinę i o gospodarstwo. Pracował nie tylko w polu, ale udzielał też się społecznie. Był szanowanym człowiekiem, który chętnie służył radą i pomocą. Ciągle ktoś przychodził z prośbą o pomoc w napisaniu podania czy załatwieniu sprawy w urzędzie.
Paulina wychowywała czworo dzieci, z czego troje urodziła sama, a najstarsze dziecko, Bronia, było córką męża z pierwszego małżeństwa. Całą czwórkę traktowała jednakowo, na równi kochała wszystkie dzieci. Teraz znowu oczekiwała potomka i bardzo ucieszyła się, gdy mąż przyprowadził do domu dodatkową pomoc, gdyż stara Tośka miała już coraz mniej siły, zwłaszcza do biegania za dziećmi. Olesia to córka sąsiadów i od dziś będzie przychodziła codziennie, aby pomagać Paulinie w domowych obowiązkach, co znacznie odciąży przemęczoną Tosię. Olesia była wesołą, pogodną dziewczyną, zawsze chętnie pomagała, a teraz w dodatku za pomoc dostanie zapłatę. Dzieci ją znały i lubiły, a ona lubiła zajmować się nimi.
Julian Gwiazdor miał jedno z większych gospodarstw we wsi Zalas. Miał dwa piękne, zadbane konie, których wszyscy, z plebanem włącznie, mu zazdrościli. W myśl starego porzekadła „Jak się dba, tak się ma”, dobrze traktowane i odżywione konie odwdzięczały się gospodarzowi ciężką pracą. Do pomocy w gospodarstwie Julian przyjął parobka Felka, młody chłopak bez rodziny, bez domu i bez ziemi. Pomieszkiwał kątem w różnych miejscach, aż trafił do Gwiazdorów. Początkowo tylko dorywczo pomagał w gospodarstwie, ale szybko zyskał zaufanie i został na stałe. Wyszykowali mu pokój nad stajnią i tam zamieszkał.
– Dzieci, chodźcie na obiad! – Paulina stanęła w ganku i rozglądała się za pociechami.
Rodzeństwo nudziło się, czekając na ojca i na obiad, więc postanowiło zabawić się w chowanego w sadzie, gdzie łatwo można było się ukryć. Słysząc wołanie matki, dzieci szybko porzuciły grę i biegiem ruszyły do domu, gdzie na stole już dymiła zupa.
– Moja ulubiona! – zawołała Zosia na widok ogórkowej.
– Zobacz co na drugie. – Marysia wzrokiem wskazała na piętrzący się stos naleśników.
– Mamo! Mamo! Taki pyszny obiad! Mój najulubieńszy! – Zosia przytuliła się do rodzicielki, a ta cieszyła się na tę radość.
– Dobrze już, dobrze. Siadać do stołu i jeść, wszyscy są głodni.
– Jak taki ulubiony twój obiad, to zobaczymy, ile zjesz – zaśmiał się tata Julian.
– Zobaczymy! A ty obetrzyj sobie wąsy – zripostowała Zosia ojcu.
V
Lipniki (gmina Łyse, Kurpie), 1937
Staś i Mieciu wjechali do wsi o nazwie Lipniki. Przez miejscowość prowadziła piękna aleja lipowa, latem tworząca zielone sklepienie dające cień i ochłodę. Już w maju zielone gałązki drzew z obu stron drogi stykały się w górze, a aleja wyglądała tajemniczo i baśniowo. Chłopcy zatrzymali się przy pierwszych zabudowaniach, rozejrzeli i postanowili dalej iść pieszo.
– Proszę pani, czy wie pani, gdzie mieszka Rozalia Kotek? – zapytał grzecznie Staś napotkaną kobietę.
– Pewnie, że wiem, przecież tu mieszkam – odpowiedziała, przyglądając się chłopcom nieufnie. – To druga chałupa po tamtej stronie i wskazała dłonią. – A czego od niej chcecie?
– To nasza ciotka. Przyjechaliśmy do niej.
– A, to pewnie od tego brata, co to mu się zmarło?
– Tak, proszę pani. Do widzenia. – Chłopcy ukłonili się szarmancko i poszli do wskazanego gospodarstwa.
Ale dobrze wychowani, pomyślała o chłopcach kolejna już osoba, którą spotkali w czasie drogi. Ciekawe, po co przyjechali z tak daleka? Pewnie za chlebem, ciotka nie ma dzieci, to ich przygarnie, sama sobie odpowiedziała.
Bracia weszli na podwórko. Rozejrzeli się po obejściu i od razu w oczy rzucił im się porządek, jaki tu panował. Przy budzie uwiązany był pies, który zaczął szczekać na ich widok. Zaalarmowana ujadaniem podwórkowego stróża, przez okno wyjrzała kobieta i obserwowała chłopców. Oni też zauważyli, że ktoś im się przygląda zza firanki i liczyli na szybkie powitanie. Byli zmęczeni, głodni i spragnieni, uwierały ich buty i brudne już ubrania. Marzyli o kubku wody i jedzeniu. W końcu z domu wyszła niska, szczupła kobietka z długim nosem i wąskimi, zaciśniętymi ustami.
Jaka podobna do ojca, pomyślał Stasiek, to na pewno jest ciotka.
Natomiast ona nieprzychylnym spojrzeniem objęła chłopców, postrzegając w nich intruzów i żebrzących darmozjadów.
– Czego tu szukacie? Nie ma pracy! – Odezwała się głośno i szybko.
– My przyjechaliśmy z Konojad. Stasiek i Mietek. Od Szymczaków.
Podeszła bliżej i mrużąc oczy przyglądała się im dokładnie, jakby chciała znaleźć podobieństwo rodzinne wypisane na twarzach.
– A, to wy. Nie śpieszyliście się za bardzo. Myślałam, że już nie przyjedziecie.
– Pomyliła nam się droga i dlatego jesteśmy dzień później – wyjaśnił Staś.
– Ciociu, chce mi się pić. – Cicho dał znać o sobie przestraszony postawą ciotki Mieciu.
– Wejdźcie do domu. – Odrobinę łagodniejszym tonem zaprosiła ich do środka.
– Masz, napij się. – Podała chłopcu kubek wody.
– Ty też pewnie spragniony, ciepło dziś. – Podała picie i Stasiowi.
– Odpocznijcie trochę, zaraz będzie obiad – dodała, a chłopcom zaświeciły się oczy, bo już porządnie zgłodnieli, a bali się upomnieć o jedzenie.
– Zaraz z pola wróci wuj, to wtedy zjemy. Teraz możecie odpocząć na ławce przed domem. Tylko nie drażnić psa! – zawołała za nimi.
– Ciociu, a jak nazywa się piesek? – Mieciu zdążył jeszcze zapytać.
– Mucha, bo taki mały, a dokuczliwy.
VI
Lipniki (gmina Łyse, Kurpie), jesień 1938
– Stasiek, wstawaj do pracy. – Ciotka Rozalia weszła do pokoju chłopców.
Staś otworzył oczy, spojrzał w okno, aby upewnić się, że to ranek. Nadszedł wyjątkowy dzień, pierwszy dzień pracy w tartaku w Łysych. W polu zakończyli wszystkie roboty jesienne i trzeba było rozejrzeć się za jakąś pracą, nikt ich tu nie będzie trzymał za darmo. Mietek jeszcze za mały do pracy na zarobek, ale on będzie musiał pracować. Będzie zarabiał na nich dla ciotki, ale może wystarczy też pieniędzy, aby wysłać trochę do domu. Ciągle miał przed oczami biedę, która panowała w domu rodzinnym, ciężko pracującą matkę i niedożywione rodzeństwo. Byli tu już ponad rok, a on każdego dnia tęsknił za mamą, rodzeństwem, nawet za tą ruderę, w której mieszkali. Przy młodszym bracie starał się nie wspominać domu, ale wieczorami w łóżku myślami był z najbliższymi w Konojadach.
– Tu masz chleb i ser, zjesz w pracy, nikt nie będzie mówił, że was głodzę. – Ciotka podała mu zawiniątko, które schował do kieszeni.
Stasiek wyszedł na podwórko, wyprowadził rower z szopy i ruszył w drogę. I chociaż miał do pokonania tylko sześć kilometrów, wyjeżdżał długo przed czasem, ze względu na stan swojego sfatygowanego już pojazdu. W razie awarii, a ta mogła nastąpić w każdej chwili, czekała go piesza wędrówka. Nie chciałby zaczynać nowej pracy od spóźnienia, bo słyszał, że kierownik brygady, w której będzie pracował, jest bardzo wymagający i ostro karze za byle przewinienie – obcina zarobki, kieruje do najcięższych robót, wydłuża czas pracy, nie przyjmuje do wiadomości żadnych usprawiedliwień i tłumaczeń.
– Jedzie, jedzie! – Mieciu odskoczył od okna i szybko wybiegł na podwórze na spotkanie bratu wracającemu z pracy.
– Stasiek, czemu tak długo cię nie było? – Dobiegł do brata.
– Byłem w pracy, a pracuje się cały dzień, głuptasie. – Staś potargał malucha za czuprynę.
– Ale ja nudziłem się bez ciebie. Weź mnie jutro z sobą, pomogę ci i wrócimy wcześniej.
– A co ty byś tam robił, młody? – zapytał ze śmiechem starszy brat.
– Będę ci pomagał, jestem silny! – wojowniczo zawołał Mietek, prężąc muskuły.
– Aha, ja zmęczyłem się, że rąk nie czuję, a tu taki bohater.
– Co wy tam robicie tyle czasu! – W drzwiach domu stanęła ciotka Rozalka zniecierpliwiona nieobecnością chłopców. – Pospieszcie się, jedzenie stygnie!
– Już ciociu, tylko schowam rower – odpowiedział Stasiek.
– Chodź mały, bo ciotka się wkurzy i zostaniemy bez kolacji, a jestem głodny jak wilk. – Staś, strasząc ciotką, poganiał Miecia.
Chłopcy weszli do domu. W sieni Staś zdjął kurtkę i buty, a Mieciu w kuchni nalewał wodę do miski, aby brat mógł się umyć. Wkrótce wszyscy domownicy usiedli przy drewnianym stole kuchennym, na którym królował bochen pachnącego chleba. Po chwili na stół trafiła patelnia z gorącą jajecznicą.
– Rozalka, kawy zabrakło? – żartobliwie zapytał wuj Filip.
– A gdzie tam! No widzisz, co to się dzieje z moją głową? Tak się spieszyłam, że kawa została w garnczku. Stasiu, sięgnij po kubki z szafki.
– Dobrze, ciociu, siedź, ja naleję wszystkim kawę. – Staś zerwał się z ławy.
Przez kilka minut posiłek przebiegał w milczeniu, słychać było tylko brzdęk naczyń. Gdy już pierwszy głód został zaspokojony, pierwszy odezwał się wuj Filip.
– Stasiek, opowiedz, jak było w pracy? Ciężka robota?
– Lekko nie było, wuju, ale to pewno dlatego, że takich robót jeszcze nie wykonywałem. Przy drewnie robiłem w lesie, ale w tartaku nigdy.
– Nauczysz się szybko, jesteś sprytny chłopak i robotny. Będzie dobrze, nie martw się.
– Stasiek, zrzucisz jeszcze trochę siana z zasieku na klepisko, żeby było na rano dla zwierzaków. Wujowi ciężko wchodzić po drabinie, to ty zrób to dzisiaj – nakazała ciotka, która sprzątała już ze stołu i przygotowywała wodę do zmywania naczyń.
– Daj spokój, Rozalka. Sam to zrobię, chłopak zmęczony, a ty jeszcze go gonisz do roboty – odezwał się wuj.
– Zaraz pójdę, wuju, przygotuję siano.
– To pójdziemy razem. – Wuj podniósł się z ławy i ruszył do sieni.