Kierowca 71 - Radosław Nowak - ebook + audiobook

Kierowca 71 ebook i audiobook

Radosław Nowak

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Świat jest zawsze cudowniejszy, niż się wydaje.

Kazimierz to 36-letni, osamotniony kierowca autobusu linii numer 71 w Bydgoszczy, który czuje się zmęczony swoim życiem. Jest wykończony rutyną i codziennie balansuje na krawędzi depresji. Na domiar złego nic nie zwiastuje poprawy jego stanu…

Wszystko zaczyna się zmieniać, kiedy przypadkiem odnajduje skarb, który w dzieciństwie zakopał wraz z kolegą na przedmieściach miasta. Krzepiące słowa listu ukrytego przez lata w metalowej puszce sprawiają, że życie Kazimierza w niemal magiczny sposób zaczyna się polepszać.
Wydarzenia, których nie sposób logicznie wytłumaczyć, napawają go nadzieją. Kazimierz dzień po dniu uczy się dostrzegać piękno w otaczającej go, banalnej rzeczywistości i odzyskuje dziecięcą radość życia. A tym, którzy nie wierzą, że to możliwe, proponuje 101 oryginalnych sposobów na poprawę humoru – do wdrożenia najlepiej od zaraz!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 34 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Marek Głuszczak

Oceny
4,6 (12 ocen)
9
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lupusrevelio

Dobrze spędzony czas

Prosta, życiowa historia, na pocieszenie, do kocyka - bardzo przyjemna!
10
gingersik

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka!
10
villemo866

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo pozytywna książka. Spojrzenie człowieka, który rozumie życie. Pozostanie w moim sercu i będę chętnie wracać do 101 pomysłów, kiedy życie będzie się wydawało mnie wyczerpywać.
10
Lukn1

Nie oderwiesz się od lektury

Taka fajna, radosna i piękna w swojej prostocie. Opowiada też o Bydgoszczy o tych miejscach, które znam.
00

Popularność




Radosław Nowak

Kierowca 71

Pamięci Mariana Nowaka, wspaniałego dziadka

15.10.1931 – 27.12.2023

CZĘŚĆ I

I

Autobusy w Bydgoszczy są niebieskie. Każde miasto w kraju ma swój własny kolor, na który maluje pojazdy komunikacji miejskiej. U nas są właśnie niebieskie, o ile nie są brudne i jeszcze coś widać. Ja nie zauważam aż tak dobrze kolorów, ale przecież mężczyźni tak często mają. Może i dobrze, bo nie tracę tak dużo, jeśli farbę mojego autobusu przykryją kolejne warstwy błota.

Czasem mam już dość niebieskiego i wyobrażam sobie, że mój autobus jest inny. Maluję go wtedy w wyobraźni na jaskrawe kolory i w paski, ale szybko uznaję ten pomysł za głupi i karcę siebie w myślach. Niech będzie niebieski, tak jak przez lata zdążyliśmy się przyzwyczaić. Niebieski stał się dla nas niewidzialny. A przecież to kolor morza.

Przypominam sobie, stojąc na pętli i odmierzając czas do odjazdu, jak w dzieciństwie chciałem zostać marynarzem. Moje marzenia zawsze związane były z prowadzeniem czy pilotowaniem jakiejś maszyny. Pierwotnie chciałem właśnie być kierowcą autobusu. Zupełnie o tym zapomniałem. Jednak rodzice byli zawiedzeni taką wizją i podsuwali mi ambitniejsze pomysły. Szybko kierowca zamienił się w pilota, a później w marynarza. Uśmiecham się teraz pod nosem, że faktycznie zostałem kierowcą autobusu, kiedy dorosłem, choć wtedy zupełnie tego nie chciałem. Chyba zmusiło mnie do tego życie. Okazało się, że po ukończonej filozofii nie mam zbyt wielu perspektyw. Po studiach przeżyłem coś, co nazywają zderzeniem z rzeczywistością, a przed czym ostrzegali mnie starsi, no i oczywiście rodzice i paru wujków. Nigdy nie przyznałem im racji, jednak czuję już w głębi ducha, że tak właśnie było. Co mnie tchnęło, że wybrałem filozofię? Zdawało się, że to taka tajemnicza i rozwojowa dziedzina, która nauczy mnie myśleć kreatywnie. Coś o życiu i wszechświecie. Co za bzdura. Czy ja rzeczywiście w to wierzyłem? Już nie pamiętam. Jestem jednak pewien, że dostać się na ten kierunek nie było aż tak ciężko, a przede wszystkim nie trzeba było zdawać żadnych trudnych egzaminów z matematyki czy fizyki.

Przez pierwsze trzy lata po studiach zmieniałem pracę wielokrotnie. Pół roku wytrzymałem w Anglii, wróciłem do kraju i przez miesiące wegetowałem, zastanawiając się nad sobą. Byłem już wtedy sam, choć w planach miałem być po ślubie, ale moja potencjalna żona odpuściła sobie takiego nieudacznika. Teraz już wcale jej się nie dziwię.

Wszystko zaczyna się dla mnie jesienią. Z pierwszym przymrozkiem, pod koniec października, zachorował sąsiad moich rodziców, który był kierowcą linii 71. Były problemy ze znalezieniem zastępstwa, a że on wiedział, że mam odpowiednie prawo jazdy na autobusy oraz siedzę – bezrobotny – w domu, zaproponował, abym go zastąpił na czas choroby. W ten sposób zastępuję go już od ośmiu lat – gdyż po dwóch tygodniach zmarł, o czym poinformował mnie wtedy mój nowy kierownik z Zarządu Dróg Miejskich i Komunikacji Publicznej w Bydgoszczy. Pamiętam, że mówił coś o układzie krążenia, że serce, a później zapytał, czy chcę jeździć. Powiedziałem, że tak, i od tamtej pory nie rozmawialiśmy – do dzisiaj. Ostatnio koledzy z linii 67 użyli w rozmowie o nim również określeń „układ krążenia” i „serce”, ale kierownik po przerwie wciąż wraca, aby być kierownikiem.

Podskakuję na moim krześle w szoferce, kiedy w szybę dzielącą mnie od pasażerów rozlega się głośne pukanie.

– Czy ten zegar dobrze chodzi? – pyta Mariola, a jednak zdaje się, że krzyczy, i wskazuje na elektroniczny zegar nad przednią szybą autobusu.

– Jak najbardziej, już ruszamy – odpowiadam grzecznie i odpalam silnik autobusu marki Volvo. Mariola patrzy na mnie z drwiącym uśmieszkiem jeszcze przez chwilę i siada na swoje miejsce: pierwsze z przodu po lewej, zaraz za mną. Na szczęście oddziela nas firanka mojej szoferki. Miejsce Marioli nazywam tronem, gdyż jest nieco wyżej niż inne, co sprawia, że jej nogi zawsze wiszą w powietrzu. Inną zaletą tego miejsca jest to, że w moim lusterku skierowanym na wnętrze autobusu nie widzę pasażera, który za mną siedzi, a zatem nie muszę oglądać Marioli. Nie wiem, jak naprawdę ma na imię ta kobieta, ale tak ją nazywam. Zapewne jest już po sześćdziesiątce. Jeździ do miasta nieraz i dwa razy dziennie na jakieś bezsensowne zakupy albo do lekarza. Zawsze siada na tym samym miejscu.

Ruszamy o 11:11, a zgodnie z rozkładem miało być dziesięć po. Mariola poczuła się zobowiązana zwrócić mi uwagę, że się zagapiłem, i udowodnić swoją czujność, no bo przecież niemożliwe, że spieszy się tej kobiecie, chociaż w zasadzie takie sprawia wrażenie. No właśnie – 11:11. Łapię się za prawe ucho i wymyślam sobie jakieś życzenie. Zawsze tak robię, od małego. Kiedyś zazwyczaj miałem parę marzeń przygotowanych na tę okazję, ale teraz coraz ciężej mi idzie. Trzymam się już trzecią sekundę za ucho – i sam nie wiem. Myślę o kebabie i puszczam ucho, bo pora już pozamykać drzwi. Przeklinam pod nosem, że zmarnowałem życzenie. Jak można fantazjować o kebabie? Czy to jest szczyt moich marzeń? No ale już trudno, następnym razem pomyślę o czymś ambitniejszym.

Jedną z niewielu rzeczy, które wciąż lubię w pracy, to właśnie zamykanie drzwi. W moim autobusie są ich aż cztery pary. Naciskam po kolei guziki i działam, zaczynając od przodu autobusu. Potwierdzeniem zamknięcia jest podświetlenie się odpowiedniego pstryczka. Na pętli sprawdzam jednak w lusterku, czy moje wskazania nie kłamią. Drzwi zamykane są sprężonym powietrzem, co powoduje charakterystyczne syczenie, a właściwie to moje palce je powodują. Wszystko w porządku, ruszamy.

Czasami w myślach przytrzaskuję Mariolę albo innego wrednego pasażera syczącymi drzwiami, a później jadę z takim delikwentem do następnego przystanku. Zastanawiam się, jak by było najkorzystniej. Czy przytrzasnąć samą głowę? A jeśli tak, to czy ma być ona na zewnątrz, czy wewnątrz autobusu? Jeśli to drugie, to mógłbym się nacieszyć strachem Marioli i jej miną, ale wtedy musiałbym przecież wolno jechać, bo nogi miałaby na zewnątrz i musiałaby biec. Wątpię, że ta kobieta jest w stanie szybko biegać, więc to odpada. Może przytrzasnąć ją w połowie tułowia? Albo chociaż rękę? Albo jej wielką, staromodną torbę? Tak jest, w końcu decyduję się na torbę na początek, bo to przecież mniejsze ryzyko. Może odważę się to kiedyś zrobić, choć wiem, że sprawić, aby drzwi zamknęły się idealnie tylko na niej, może być niezwykle ciężko.

Ruszamy pomału i zataczamy pętlę. Mariola wstaje i kasuje bilet. Mówią, że tak jest najbezpieczniej, bo gdyby zrobiła to wcześniej, kanary mogłyby pomyśleć, że to z poprzedniego kursu jeszcze. Kasując bilet, ogląda moje ręce, a później głowę. Rzucam ukradkiem spojrzenie w jej stronę i zapamiętuję jedynie ostry makijaż i świecącą się twarz. Czemu ta kobieta tak się błyszczy, jakby cała była oblana potem, skoro jest koniec października i jest już chłodnawo? Kasowanie biletu to jest w jej przypadku oznaka młodości. Powyżej sześćdziesięciu pięciu lat przysługuje u nas prawo do darmowej komunikacji publicznej. Można więc sądzić, że Mariola nie osiągnęła jeszcze tego wieku. Przypuszczam, że będzie udawać kasowanie biletów nawet wtedy, gdy już nie będzie do tego zobowiązana.

W autobusie mam jeszcze pięciu pasażerów oprócz Marioli. O tej porze tłoku raczej nie będzie. Ludzie są jeszcze w pracy. Do miasta jadą bezrobotni albo uczniowie czy studenci. Jest właśnie Marek. Marek naprawdę ma na imię Marek. Wiem to, bo pamiętam, jak się urodził, a ja wciąż mieszkałem w tej okolicy. Jedzie do liceum i chyba znów nie poszedł na jakieś lekcje, bo w środy zazwyczaj podróżował wcześniej. Mam nadzieję, że już mnie nie kojarzy. W autobusie siedzi też facet po czterdziestce, ale widziałem go tylko parę razy, bo jeździ nieregularnie. Wygląda tak, jakby właśnie wstał z łóżka. Jeszcze nie nadałem mu imienia. Zastanawiam się, czy już powinienem to zrobić. Osoby w drugiej części autobusu już są dla mnie słabo widoczne ze względu na odległość. Matka z dzieckiem, a na samym końcu jakiś facet. Autobus w połowie przedzielony jest taką gumą, co sprawia, że w tym miejscu może on się załamywać przy większych skrętach.

Dojeżdżam do głównej ulicy – Maksymiliana Kolbego – i czekam, aby móc włączyć się do ruchu. Musiałem przepuścić tylko trzy samochody, i mogę już ruszać, niezły wynik. Jedno auto było całkiem nowe. Zastanawiam się, kto nim jechał i skąd miał pieniądze, aby je kupić. W każdym razie nie mógł to być nikt uczciwy. Zaczynam trasę w kierunku głównego dworca PKP już po raz piąty dziś. Ile razy w życiu ją zrobiłem? Chcę to policzyć, ale rachunek wydaje się zbyt trudny.

II

Parę minut przed godziną piętnastą wiercę się niecierpliwie na krześle, czekając na przystanku przy dworcu kolejowym. Lada chwila powinien pojawić się Piotr i przejąć stery za kierownicą. Na dworze leje jak z cebra. Przeklinam pod nosem, bo nie wziąłem parasola, a do domu będę wracać pieszo. We wczorajszej prognozie mówili, że szanse na deszcz są znikome. Minuta do odjazdu, a Piotra wciąż nie ma, mimo że mieszka w okolicy. Spoglądam na komórkę i boję się, że ona zaraz zadzwoni, a Piotr będzie prosić mnie o kolejną przysługę. Przynajmniej nie wyjdę teraz na najgorszy deszcz. Równo z godziną odjazdu rozglądam się jeszcze wokół i dostrzegam Piotra biegnącego drugą stroną ulicy.

– Cześć. Wszystko w porządku? – pyta, rozpakowując swoje rzeczy w szoferce, ale nie czeka na moją odpowiedź. – Wiesz, ten cholerny remont kuchni wciąż ciągnę – tłumaczy się.

– Wszystko jak zawsze. Grunwaldzka wciąż dość przejezdna. – Podaję mu rękę na pożegnanie, po czym wychodzę. Kiedyś jeszcze życzyłem mu miłego dnia albo jeżdżenia, ale już się tak nie spoufalam. Piotr niedługo dobije do pięćdziesiątki. Ma wąsy i brzuch – wystający z każdym rokiem coraz bardziej. Reszta szczegółów związanych z tym człowiekiem zawsze wydawała mi się nieistotna. Taki typowy janusz, jak powiedzieliby młodsi. Myślę, że nigdy nie chciałbym skończyć tak jak on i nie chciałbym prowadzić takiego szarego życia. Ale czy tak się właśnie powoli nie dzieje? Bardzo mi się nie podoba ta myśl, ale zaraz o niej zapominam, bo moknę już na zimnym deszczu. Rozważam, że przecież mogę podjechać parę przystanków autobusem, ale szybko rezygnuję z tego pomysłu. Nie będę jeździć autobusem jako pasażer. Zrezygnowałem z tego, odkąd kupiłem samochód. Zastanawiam się, czy faktycznie jestem zbyt dumny, aby jeździć jako pasażer, czy mam już jakiś uraz do przebywania w tym środku transportu. Kupuję ciastko nazywane „amerykanką” i czekam pod wiatą, aż trochę przestanie padać. Przed zjedzeniem wącham smakołyk i upewniam się, że śmierdzi jak zawsze. Cieszę się, że nie czuć tego w smaku, ale ciekawi mnie, skąd ten charakterystyczny aromat podobny do zapachu uryny.

Kiedy deszcz przeradza się w lekką mżawkę, udaję się szybkim tempem do marketu – na rondo Grunwaldzkie. Postanawiam zrobić zakupy i dla zabicia czasu ugotować coś samemu. Okolice dworca są już zakorkowane. Autobusy i samochody przesuwają się leniwie. Mam wrażenie, że jedyną rozrywką ludzi pozamykanych w ich wnętrzach jest patrzenie, jak moknę, i czekanie, aż popełnię jakiś błąd i wejdę w kałużę. Nie robię jednak żadnego i tylko lekko przemoczony docieram do sklepu. Po zakupach wchodzę jeszcze spontanicznie do biura podróży.

– W czym mogę pomóc? – Pięknie uśmiecha się do mnie młoda dziewczyna.

– Chciałbym pojechać w podróż. – Wymyślam na poczekaniu, aby rozpocząć rozmowę.

– A jakie kierunki pana interesują?

– Jakieś niezwykłe i wyjątkowe.

– Wybiera się pan sam czy z osobą towarzyszącą?

– Eee, jeszcze się zastanowię.

Lekko zbita z tropu dziewczyna sugeruje, że być może będzie miała coś dla mnie. Szybko odrzucamy jednak kolejno Grecję, Włochy i Hiszpanię. Tłumaczę, że wszędzie tam już byłem, co jest częściowo prawdą. W końcu dla świętego spokoju wybrałem jakąś wyspę, a dziewczyna wcisnęła mi gruby katalog, który obiecałem przestudiować w domu. Porozmawialiśmy miło o paru krajach. Obejrzałem hotele i uśmiechniętych ludzi na plaży. Podziękowałem uprzejmie, zadowolony, że w końcu z kimś dziś porozmawiałem. Katalog wyrzuciłem do pierwszego kosza.

Turboobiad. Tak nazwałem danie wymyślone przeze mnie jeszcze za czasów, kiedy studiowałem w Poznaniu i mieszkałem na stancji. Najpierw na patelni smażę dużo cebuli pokrojonej na mniejsze kawałki. Najlepiej pięć cebul. Później dorzucam kiełbasę pokrojoną w kostkę. Na koniec dosypuję paczkę ugotowanego ryżu i pokrojone pomidory. Wszystko posypuję tartym serem. Potrawę wymyśliłem, kiedy miałem tylko pięć cebul, kiełbasę, ryż i pomidory. Tarty ser jest dodatkowym luksusem, na który pozwalam sobie w dorosłym życiu. Generalnie myślę, że ideą tego obiadu jest wrzucenie na patelnię wszystkich produktów spożywczych, które akurat ma się w domu. Cokolwiek by to nie było, będzie to mój turboobiad. Dziewczyny, które znam, zawsze mówiły mi, że to bardzo męskie danie, jednak szczerze wątpię, czy udało mi się którejś nim zaimponować, choć próbowałem kilkakrotnie.

Wkładam niewielkie porcje do ust i patrząc przez okno, zastanawiam się, co zaplanować na dzisiejsze popołudnie. Ser ciągnie się niemiłosiernie. Za każdym razem dodaję go więcej. Nie jestem dziś w najlepszym nastroju, ale przecież jest jesień, środek tygodnia, a za oknem leje deszcz. W takich warunkach nie można przecież być wesołym i szczęśliwym. Nie ma więc co oczekiwać zbyt wiele. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy właściwie byłem w wyśmienitym nastroju, jednak nic konkretnego nie przychodzi mi na myśl. Co trzeci dzień staram się biegać i kolejny trening wypada właśnie dziś. Szybko przypominam sobie jednak o deszczu. Może przestanie padać na jakiś czas? Olśniło mnie też, że środa to przecież dzień, w którym zwykle oglądam mecz. Decyduję, że to też związane jest ze sportem, więc zastąpi mi dzisiaj bieganie. Kiedy byłem mały, uwielbiałem piłkę. W okresie studiów zupełnie o niej zapomniałem, a teraz oglądam mecze, aby mieć o czym pogadać z kolegami. Planuję zadzwonić dziś nawet do Michała, aby umówić się z nim na wspólne oglądanie w barze wieczorem.

Michał od zawsze był moim najlepszym kumplem. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu, czasem dołączał do nas Adam, ale wiadomo było, że nie jest z nami dobrze zgrany. W dorosłym życiu spotykaliśmy się już we czwórkę albo szóstkę, bo były przecież narzeczone, żony. Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy Michał ożenił się z Justyną, a mnie zostawiła moja Marta. Michał okazał się najlepszym przyjacielem i trwał przy mnie w okresach największego załamania. To muszę mu przyznać. Wypił ze mną morze piwa i przekonywał, że jest w stanie poświęcić dla mnie wątrobę. Dzięki niemu stałem się na tyle silny, że zaryzykowałem wyjazd do pracy za granicą. Kiedy wróciłem, jego rodzina już się powiększyła. Justyna urodziła mu syna. Wiem, że Michał był bardzo szczęśliwy – i nie udawał. Nie było mi łatwo wyciągnąć go wtedy na miasto lub po prostu się z nim spotkać. Sytuacja pogorszyła się, gdy rozpoczęli budowę domu. Spotykaliśmy się już coraz rzadziej. Czułem, że nasze światy stają się zbyt odległe. Michał nie potrafił już wczuć się w moje samotne życie, a jego sprawy rodzinne były dla mnie abstrakcją. Do tej pory wraz z Justyną wciąż zaprasza mnie na wszystkie większe uroczystości, które wyprawiają już w nowym domu. Czuję się tam jednak bardzo dziwnie, bo przychodzą przeważnie trzy małżeństwa z dziećmi, no i ja. Zapewne w ich oczach jestem dziwnym odludkiem, przybyszem z innej planety. Większość rozmów jest o dzieciach albo budowie domu, bo zawsze ktoś coś wznosi albo remontuje, oprócz mnie. Ja nie buduję, nie mam dzieci, tylko prowadzę autobus. Wciąż ten sam autobus linii numer 71. Kiedy kobiety wychodzą, Michał oraz inni faceci mówią, jak bardzo mi zazdroszczą, że jestem sam, nie mam tych problemów i że wciąż mogę się umawiać z nowymi dziewczynami. Jednak kiedy dowiadują się, że jakaś ich koleżanka albo kuzynka jest wolna, zawsze pamiętają, aby mi o niej wspomnieć, bo przecież jestem samotny i muszę kogoś poznać w końcu. Może ze dwa lub trzy razy zgodziłem się na takie spotkania, ale nigdy nic dobrego z nich nie wynikło.

– Cześć, stary, dziś środa, może być dobry mecz, idziemy na miasto oglądać? – zagaduję przez telefon Michała.

– Cześć, Kaziu. Mecz? A tak, faktycznie. – Słyszę, jak w tle płacze dziecko. To zapewne jego młodszy syn, który urodził się pół roku temu. Michał wykonuje jakąś czynność, ale nie wiem dokładnie co. – Zobaczę jeszcze, ale czemu nie – odpowiada.

– Dzwonię też po Adama. Gadałeś z nim ostatnio?

– Nie masz co dzwonić. Wyjechał na jakieś szkolenie do stolicy.

– Szkoda. No dobra, będę o dwudziestej pod pomnikiem, jak zawsze. Tylko nie przyjedź samochodem.

– Spoko, dobra, bo już mam małe urwanie głowy. Pogadamy na miejscu.

Kończę rozmowę i jeszcze przez pięć sekund wpatruję się w ekran. Włączam telewizor i oglądam wiadomości. Po szóstej reklamie orientuję się, że „Teleexpress” już się skończył. Jeszcze raz przeglądam telefon, otwieram zakładkę z kontaktami i przesuwam kolejno wszystkie pozycje. W końcu wybieram numer do rodziców. Zawsze kiedy do nich dzwonię, narzekają, że rzadko to robię, mimo że wydaje mi się, że robię to regularnie. Tym razem faktycznie dawno z nimi nie rozmawiałem. Telefon odbiera mama. Rozmowa przebiega poprawnie i standardowo. Dowiaduję się, że u nich nic nowego, a następnie tego, co słychać u mojej siostry Asi. Jest cztery lata młodsza ode mnie. Wyszła za mąż, chyba tak, jak marzyło się moim rodzicom, i pozwala im czasem opiekować się dwójką ich wnuków. Daję wygadać się mamie na temat maluchów, bo słyszę, że jej radość jest szczera. Nie zadaję jednak dodatkowych pytań. Rodzice są wciąż aktywni zawodowo. Ojciec wykłada na uczelni technicznej, mama pracuje w administracji w urzędzie miasta. Po tym, jak Asia urodziła im wnuki, zauważyłem, że zaczęli mi odpuszczać i chyba w końcu zaakceptowali mnie takiego, jakim jestem. W głębi ducha zawsze miałem wrażenie, że ich w jakiś sposób zawiodłem, bo zwykli mi powtarzać, że zapowiadałem się bardzo dobrze. Wydaje mi się, że bardzo starali się to ukryć, ale nie zawsze im wychodziło. Mówi się, że Asia dobrze wyszła za mąż i jest szczęśliwa, ale nie wiem, czy przyznałaby się przed nami, że jest inaczej. Też musiała przejąć trochę rodzicielskiej presji, wszystko musiało być idealnie. Jej mąż jest geodetą. Wbija kołki w ziemię, jeździ w różne miejsca, ale ponoć ma wzięcie. W końcu mają nowy samochód. Takie rzeczy mnie jednak już dawno przestały przejmować.

III

Z domu wychodzę grubo przed czasem, tuż po dziewiętnastej, mimo że do Starego Rynku, gdzie jestem umówiony z Michałem, mam tylko piętnaście minut spacerem. Zamykam drzwi i walczę z zamkiem przez chwilę, aż udaje mi się przekręcić kluczyk. Niedługo będę musiał go wymienić, już tak sobie obiecuję od dłuższego czasu. Nasłuchuję, czy w mieszkaniu naprzeciwko coś słychać, ale zawsze jest cisza. Mieszka tam jakiś też samotny facet. Wydaje się na oko, że jest może dziesięć lat starszy ode mnie. Nigdy się nie uśmiecha. Rzadko go widuję. Jego życie stanowi dla mnie absolutną tajemnicę. W mojej głowie powstają mroczne scenariusze na temat tego człowieka. Wolę chyba nie znać całej prawdy na jego temat. Przeglądam czasem w sieci zdjęcia poszukiwanych przestępców, zamieszczone przez policję, i porównuję je z wizerunkiem mojego sąsiada. Ten człowiek musi być bezwzględny, skoro nie przeszkadza mu fakt, że poprzedni lokator tego mieszkania właśnie tam się powiesił. Na szczęście było to wiele lat przed tym, jak ja tu zamieszkałem. Nasze dwa mieszkania zajmują całe ostatnie piętro kamienicy przy Grunwaldzkiej. Pode mną mieszka kobieta w średnim wieku. Nie wiem, czy sama, czy z kimś, ale z jej mieszkania często dochodzą krzyki i różne hałasy. Nagminnie przyjmuje gości i nie wiem, czy to jej kochankowie, rodzina, a może znajomi. Zawsze, kiedy już miałem zamiar rozmówić się z nią na temat tych jęków i dziwnych hałasów, nagle wszystkie ucichały. Przynajmniej nie trwają nigdy zbyt długo. Z czasem przestałem zwracać na nie uwagę. Obok mieszka starsze małżeństwo, ale im nic nie mam do zarzucenia. Naprzeciwko wejścia do mojej kamienicy jest przystanek autobusowy, na którym staje także mój autobus. Zawsze wsiada na nim wiele osób. Kiedy się tutaj zatrzymuję, mam sporo czasu, zanim ten tłum się wgramoli do środka autobusu. Wtedy spoglądam, co się dzieje w mieszkaniach moich sąsiadów. Na koniec patrzę także na moje okna, ale nikt w nich nie stoi. Czasem wyobrażam sobie, że widzę tam kobietę, a może nawet dzieci. Mały chłopiec siedzi już z zegarkiem w ręku, z nosem przyklejonym do szyby, i czeka, aż mu pomacham. Po tym, jak jednoznacznie stwierdziłem, że to nie dla mnie i taka wizja w ogóle mnie nie pociąga, obiecałem sobie, że nie będę już o tym marzyć. Czasem jednak się zapominam. Zabawny jest dla mnie fakt, że w czasach młodości sam codziennie bywałem na tym przystanku jako pasażer, kiedy wracałem ze szkoły w mieście. Pamiętam te małe okienka na strychu, a zwłaszcza te nazywane bawolim okiem, które teraz należą do mnie. Zastanawiałem się niekiedy, co za dziwacy muszą tam mieszkać. Teraz już przynajmniej znam odpowiedź na to pytanie.

Idę ulicą Focha w stronę starego miasta. Liście już dawno opadły – jest ich tak dużo, że kiedy idę, czasem nie widzę swoich butów. Zawsze stąpam tam, gdzie leży tego najwięcej. Od dziecka sprawia mi to radość. Jest ciemno, ale przynajmniej przestało padać. Z zamyślenia wyrywa mnie telefon. Michał dzwoni. Wiem, co powie: nie da rady jednak dziś do mnie dołączyć. Tym razem Justyna nie wróciła jeszcze z pracy i wiadomo, że on musi zostać z dziećmi. Nie jestem zły, przecież rozumiem. Zawracam do domu, ale po stu metrach jednak zmieniam zdanie i postanawiam sam obejrzeć mecz na mieście. Przyzwyczaiłem się już, że większość rzeczy robię sam i przeważnie mi z tym dobrze. Nie boję się już tego – tak mówię sobie po cichu w duchu. Przecież w barze będzie pełno osób. Będzie mnóstwo ludzi, a ja wcale nie będę musiał z nimi rozmawiać. Może to idealny plan na dziś? Wiem doskonale, że w takie publiczne miejsca spotkań wszyscy zawsze przychodzą grupami i ciężko przebić niewidzialny mur, aby dołączyć do kogoś obcego. Wtedy robi się bardzo dziwnie. Można być uznanym za wariata, a jeśli w grupie będą kobiety – za zboczeńca albo desperata. Nie zamierzam dziś też wypić tyle alkoholu, aby przejść do etapu, w którym te zasady społeczne są już nieco luźniejsze.

Przechodzę przez most nad Brdą i oglądam się na Wyspę Młyńską. Kiedyś, tam po drugiej stronie rzeki, na murach jednego z budynków widniało wielkie graffiti. Miejsce to widoczne jest z mostu, na którym właśnie się znajduję, a zwłaszcza spod opery, ale nie od strony wyspy. Z tego względu była to świetna miejscówka na picie taniego wina. Nawet jeśli było się dostrzeżonym przez reprezentantów władzy, miało się sporo czasu na ucieczkę. Miejsce to nazywaliśmy ścianką. Spotykała się tam zbuntowana przeciwko całemu światu młodzież, do której sam się zaliczałem. W ogóle cała Wyspa Młyńska była kojarzona z takimi ludźmi, graniem na gitarze i najtańszym winem. W ostatnich latach przeszła ona jednak gruntowną przemianę. Znajdują się tu muzea, są deptaki i pięknie przycięta trawa. Nie spacerują tu już obdarci młodzi ludzie z flaszką w ręku, ale matki z wózkami i zakochane pary. Myślę, że Wyspa Młyńska przechodziła przemianę wraz z moimi kumplami i przyjaciółmi, razem z całym pokoleniem. Czuję, że ja jednak nie do końca przeszedłem tę transformację i sam nie wiem, które oblicze tego miejsca bardziej mi się podoba. Ostatecznie nie mogę się opowiedzieć za żadną ze stron. Mam jeszcze kumpli, którzy wciąż łażą w podartych spodniach i walczą z systemem. Nic się nie zmienili. Czy są aż tak wierni jakimś zasadom – czy po prostu nie są w stanie wyewoluować w żadnym kierunku? Niech robią, co chcą, ja jednak nie będę tęsknić za tym aspektem życia. Z drugiej jednak strony chyba nie jestem gotowy na pchanie wózka czy chodzenie z dziewczyną za rękę po tych nowych deptakach. I nie cierpię, kiedy łażą tu z lodami. Całe rodziny przyjeżdżają na te smakołyki do centrum i spacerują. Idą tak powoli i liżą lody. Miewam nawet taki koszmar w nocy, choć przecież zdawać by się mogło, że to nic strasznego: wszyscy wokół mnie wtedy jedzą lody, po pięć, sześć gałek w każdym wafelku. Tłum ludzi liżących lody. Wsiadam w taksówkę i chcę uciec. Taksówkarz też je lody. Proszę go, żeby zabrał mnie do lekarza, którego błagam o leki na uspokojenie albo elektrowstrząsy. Doktor jednak patrzy na mnie jak na wariata, liżąc spokojnie lody, które są tak wielkie, że przesłaniają prawie całą postać. Teraz na szczęście mamy jesień. Nie jest to sezon na te słodkości, więc na jakiś czas mogę odetchnąć, choć zawsze może mi się przyśnić koszmar, który zdarza się o każdej porze roku. Przed Wyspą Młyńską znajduje się malutka wysepka. Tak sobie myślę, że gdybym miał się identyfikować z jakąś wyspą, to byłbym właśnie tą. Nic na niej nie ma – oprócz kilku drzew. Mimo że znajduje się w samym centrum miasta, nikt nie ma na nią wstępu. Kiedyś wyobrażałem sobie, że buduję na niej mały domek dla siebie. Postanawiam, że kiedyś ją odwiedzę. Ostatnio obiło mi się o uszy, że miasto chce ją wykupić. Miałby być most i można by było tam wejść. Całkiem niezły pomysł, w końcu mógłbym dotrzeć na ten kawałek ziemi. Zachwyt jednak przerodził się w przerażenie, kiedy dowiedziałem się, że mają postawić na niej… budkę z lodami. Na szczęście są pieniądze, chciwi ludzie – i transakcja nie doszła do skutku. Lepiej niech wysepka pozostanie dziewicza.

Mijam grupy młodych ludzi idących na imprezę. Dziewczyny są mocno umalowane i odsłaniają długie nogi w rajstopach, mimo że jest już dość chłodno. Bliżej rynku za szybami siedzą nieco starsi, lepiej ubrani ludzie. Na przemian dyskutują i się śmieją. Jeśli miałbym dziewczynę czy żonę, chciałbym, aby była porządna jak te kobiety zza szyby. Ale która z nich chciałaby się umówić z kierowcą autobusu? Wybieram jeden z mniejszych pubów w okolicy Starego Rynku i zamawiam piwo. Zanim rozpocznie się mecz, mam zamiar przemyśleć parę spraw, a może nawet coś postanowić. Po chwili niemocy odpuszczam sobie jednak i podsłuchuję, o czym mówią przy stoliku obok. Rozpoczyna się mecz, a ja faktycznie go oglądam. Do przerwy nie pada jednak żadna bramka. Dzwoni też Michał i gadamy chwilę o piłce. Chyba ma wyrzuty sumienia, że mnie wystawił. Zamawiam kolejne piwo i przyznaję, że ten dzień nie należał do udanych. Wtedy jednak moja drużyna zdobywa bramkę. Może jest jeszcze jakaś nadzieja? Wracam do domu zaraz po końcowym gwizdku, więcej bramek nie było. Po drodze młody człowiek wciska mi do ręki jakiś kupon. Pięćdziesiąt procent zniżki na kebab. Wchodzę wiedziony zapachem do restauracji i zamawiam największego. Po chwili śmieję się w duchu, że moje życzenie z tego poranka się spełniło. Żeby one zawsze tak łatwo się spełniały. A może właśnie zmarnowałem swoje jedyne życzenie? Może życie zadrwiło ze mnie i wysłuchało ten jeden jedyny raz, akurat kiedy poprosiłem o głupiego kebaba? Podczas jedzenia wypada mi połowa składników. Na butach mam kapustę, a całą twarz – w sosie. Zamawiam zawsze większy rozmiar kebaba, choć zdaję sobie sprawę, że co najmniej połowa nie trafi do ust i pójdzie na straty. Kiedyś powiedziałem Michałowi, że widelca używają w tym przypadku tylko mięczaki, i tego się trzymam. Piwo było smaczne, a kebab jeszcze smaczniejszy. Ostatecznie może jednak nie było to najgorsze życzenie?

Przechodzę przez rzekę na Mostowej. Po prawej stronie mam pomnik gościa, który próbuje przejść Brdę na linie i balansuje na samym jej środku z tyczką w ręku. Słyszałem parę razy w młodości, że trochę go przypominam. Domyślam się, że ze względu na bujną fryzurę, której już teraz jednak nie mam. Myślę, że musiałby to być wspaniały, wysportowany i odważny człowiek, który przekracza granice i nie boi się wyzwań. Tak właśnie się prezentuje. Czy ja taki byłem? A może to wariat, który późnym październikiem sterczy na golasa na samym środku rzeki i nie wie, jak ma się z tego miejsca wydostać? Utknął w martwym punkcie i ku przestrodze wystawiony jest tu publicznie na pośmiewisko? Dziwię się, jak wszystko jest bardzo zależne od punktu widzenia, jak bardzo ten punkt się we mnie zmienia przez lata. Kebab dodał mi jakiejś witalności i natchnął do przemyśleń. Cofam się pamięcią do lat młodzieńczych, choć dawno już tego nie robiłem, bo bywało to bolesne. Widzę budkę telefoniczną i przypominam sobie, jak kiedyś testowaliśmy, ile osób jest w stanie się w niej pomieścić. Zaraz po budce uwagę moją przykuwa pomnik trzech kobiet – i jestem pewien, że on też zajmuje jakieś miejsce w mej pamięci.

Przypominam sobie już wszystko. Przychodziliśmy tu za czasów szkoły średniej z Michałem i Adamem, aby w towarzystwie tych pań napić się wina. Każdy z nas uważał, że jedna dziewczyna jest jego. Moja była ta środkowa. Już wtedy miałem skłonności do nadawania imion nieznajomym, więc nazwałem ją Beata, tak jak miała na imię moja pierwsza dziewczyna, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Figury te były dla nas wtedy jakimś nieosiągalnym wzorem kobiecości. Może przez to, że miały duże piersi? Kierowany ciekawością zawracam ku pomnikowi, aby sprawdzić, czy moja Beata nic się nie zmieniła. Staję z nią twarzą w twarz. Jest wyższa ode mnie, ale pomnik nie jest naturalnej wielkości. Stwierdzam, że wciąż ma duże piersi i nic się nie postarzała. Może wreszcie dojrzałem do tej kobiety i jestem gotowy na związek? Już tak dawno nie umówiłem się z żadną dziewczyną, że znajomi, a nawet rodzice, przestali mnie o to wypytywać. Chciałbym sprzedać im w końcu jakąś historię, że byłem na prawdziwej randce, żeby nie musieli się o mnie aż tak zamartwiać. Postanawiam udać się jak najszybciej do najbliższego monopolowego i kupuję najtańsze wino. Dziwię się, że już nie kosztuje tak mało, jak wcześniej. Nie wiem nawet, czy można je wciąż nazywać tanim, ale sądząc po butelce – raczej tak. W ostatniej chwili zmieniam zdanie. Przecież to spotkanie po latach, a my jesteśmy już dorosłymi ludźmi. Proszę więc o jakiś lepszy trunek, a zapytany jaki, rzucam na ladę dwadzieścia pięć złotych i tłumaczę, że za tyle.

Po chwili jestem już z powrotem przy Beacie. W sklepie poprosiłem też o dwa plastikowe kubeczki, w które nalewam nam teraz wino. Siadam na ziemi, opieram się o jej koleżankę i stawiam jeden kubeczek obok Beaty.

– Cześć. Pamiętasz mnie? Jestem Kaziu. W moim wieku jest chyba tylko jeden Kazimierz w tym kraju. Mam dziadkowe imię. To znaczy ostatnio widzieliśmy się może jakieś osiemnaście lat temu. Nie wiem, czy pamiętasz. – Czuję, że zagadywanie kobiet nie idzie mi najlepiej. Czekam chwilę na odpowiedź, ale momentalnie uświadamiam sobie własną głupotę. – Sporo się wydarzyło od tego czasu, ale ty wciąż jesteś tak samo piękna. – Biorę łyk wina i zaczynam jej opowiadać, jak poszedłem na studia filozoficzne do Poznania, jak poznałem Martę, jakie wspaniałe miało być wesele, jakie miałem wielkie plany, jak mnie zostawiła, jak pracowałem za granicą, jakie podróże odbyłem i jaką teraz mam pracę. Zaskoczeniem jest dla mnie fakt, że z ostatnich ośmiu lat nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Opisuję więc autobus, wspominam nawet o Marioli, tej natrętnej babie, co siada za mną i samym spojrzeniem potrafi uprzykrzyć mi życie. Opróżniam kubeczek Beaty (wylewam pod pomnik) i dolewam nam po drugiej kolejce. Przez chwilę milczymy.

– Nic nie mówisz, i masz rację. Pewnie jesteś mną zawiedziona, pewnie inaczej mnie zapamiętałaś. Faktycznie, muszę przyznać ci rację. Wtedy byłem taki szczęśliwy. Wszystko wydawało mi się niezwykłe, a świat był pełen możliwości. Nie wiem nawet, jak ci to opisać, bo już tego nie czuję. Nie pamiętam, jak to jest. Tak chyba musi już być w dorosłym życiu.

Siedzę ze wzrokiem wbitym w rzekę, a wino powoli zaczyna uderzać mi do głowy. Tym razem wypijam zawartość „kieliszka” Beaty i nalewam nam po kolejnym. Po drugiej stronie rzeki stoi zacumowana barka, którą przerobiono na pub. W środku nie ma zbyt wielu ludzi, jest środek tygodnia. Przyglądam się jednej parze siedzącej przy oknie od mojej strony. Bez przerwy się całują i tulą. Tłumaczę sobie, że jeszcze nie wiedzą tego, co ja, jeszcze nie poznali prawdziwego życia. Wmawiam sobie, że ja jestem dumny i niezależny na tyle, że w końcu nie potrzebuję nikogo. Nie wiem już jednak, czy sam w to wierzę. Po policzku spływa mi łza. Odwracam się znów do Beaty i zagaduję:

– Nie wiem, co się stało, już nie wiem, kim jestem.

Poczułem się nagle bardzo nieswojo. Miałem wrażenie, jakbym nagle wrócił do siebie po wielu latach przebywania na wygnaniu, jakbym wrócił do domu z dalekiej podróży. Najgorsze jest jednak to, że zupełnie nie podoba mi się to, co tu zastałem. Wydaje mi się, że patrzę do swojego wnętrza i nie widzę nic, oprócz zaniedbania, przygnębienia. Wyobrażam sobie, że w moim ciele wszystko jest zakurzone, zarośnięte chwastami, pozabijane dechami, aby nikt nie miał tam wstępu. Uśmiecham się nostalgicznie do takiej wizji. Wiem, że już nie chcę tu przebywać.

– A jakie jest twoje wnętrze, droga pani? – zwracam się do Beaty. – Tyle lat tu na mnie czekasz. Nie popsułaś się tak jak ja? Byłaś mi wierna? – Tym razem naprawdę wierzę i mam nadzieję, że mi odpowie. Wstaję i spontanicznie obejmuję ją w pasie. Po chwili tulę się już do niej bez opamiętania i zamykam oczy. Zapominam, że jest zimno. W mojej głowie gra muzyka, tańczymy w wielkiej sali. Wszystko dookoła wiruje. Beata okazuje się świetną tancerką. Tworzymy zgraną parę.

Nie wiem, jak długo tak tańczyliśmy. Było mi dobrze, aż zgubiłem rachubę czasu. Z transu wyrywa mnie klepanie w ramię.

– Halo, proszę pana. Co pan tu robi?

Odwracam się i przez kilka dobrych sekund wracam do rzeczywistości. Funkcjonariusz policji, widząc moją dezorientację oraz mętny wzrok, szybko traci cierpliwość.

– Proszę stąd natychmiast zejść. Będzie mandat za picie w miejscu publicznym. Dokumenty poproszę.

– To też podchodzi pod wybryk nieobyczajny – dodaje jego młodszy kompan w mundurze.

Złażę na chodnik i wyciągam dowód z portfela. Oglądam się na niewzruszoną Beatę, pustą butelkę wina i dwa kubki. Jak to się stało, że skończyłem w jej objęciach? Przecież nie jestem aż tak pijany.

– Dobry wieczór, panowie. – Staram się grzecznie zagadać, robiąc dobrą minę do złej gry. – Faktycznie, przyznaję, że piłem wino. Zły dzień, rozumiecie panowie. Ale jaki znów czyn nieobyczajny?

– Pił pan wino z pomnikiem? – dziwi się funkcjonariusz i patrzy na mnie jak na wariata.

– Dobrze, że przyszliśmy w porę i powstrzymaliśmy pana od dalszych czynów z tą panią. – Młodszy policjant wskazuje na pomnik. Obaj się śmieją.

– To nie tak. Dziewczyna mnie zostawiła – tłumaczę. Nie zamierzam wspominać, że było to osiem lat temu. – Przed ślubem zaraz – dodaję. Widzę błysk zrozumienia w oczach policjantów. Jeden z nich wzdycha, ale już od dłuższego czasu widzę, jak wypisuje mandat. Przez dłuższą chwilę milczymy, nie zamierzam już się bronić.

– Dzisiaj pozostaniemy przy mandacie za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym. Proszę wracać do domu i nie robić głupot. – Mundurowy podaje mi świstek papieru.

– Dziękuję, do widzenia. – Zabieram pustą butelkę, aby wyrzucić ją do najbliższego śmietnika i czym prędzej się oddalam. Widzę, jak policjanci z ironicznymi uśmieszkami odprowadzają mnie wzrokiem.

– Ale musisz przyznać, że cycki ma fajne. – Słyszę jeszcze komentarz młodszego z nich, podziwiającego Beatę.

Znowu nie udała mi się randka, ale do tego jestem już przyzwyczajony. Przekonałem się też, jak mawia Adam, że kobiety słono kosztują.

IV

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
CZĘŚĆ I
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
CZĘŚĆ 2
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI

Kierowca 71

ISBN: 978-83-8313-904-3

© Radosław Nowak i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Katarzyna Darkiewicz

KOREKTA: Konrad Witkowski

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

GRAFIKA: domena publiczna freepik.com

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek