Klątwa babci Józi - Olga Rudnicka - ebook + audiobook

Klątwa babci Józi ebook

Olga Rudnicka

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Obyczajowy debiut Olgi Rudnickiej.

Czterysta stron śmiechu bez krztyny zbrodni, choć niejednokrotnie z jej zamiarem!

Wicherkowie to ludzie z tradycjami, konserwatywni, rozsądni, przewidywalni. Niedopuszczalne są dla nich rozwody, cudzołóstwo, związki partnerskie, dzieci pozamałżeńskie. Kuzynki Hania, Dorota i Amelia wspierają się wzajemnie, by przetrwać w rodzinie, ich zdaniem tkwiącej mentalnie w okolicach dziewiętnastego wieku. A nie jest to proste, gdyż na kobietach z rodu Wicherków ciąży klątwa rzucona przez babcię Józię – te, które nie wyjdą za mąż przed dwudziestym piątym rokiem życia, czeka nieszczęśliwe małżeństwo. Kuzynki postanawiają zawalczyć o swoje szczęście, buntując się przeciw przyjętym obyczajom i nieżyjącej już protoplastce rodu, choćby miały kłamać, oszukiwać, kręcić i mataczyć. Nie jest jednak łatwo zerwać z tradycją, gdy ktoś lub coś zaczyna ci rzucać kłody pod nogi, a każde działanie powoduje nieoczekiwane konsekwencje.

Olga Rudnicka – autorka poczytnych powieści kryminalnych. Wielbicielka koni, psów i gryzoni. Wolny czas najchętniej spędza na łonie natury. Po wielu latach wewnętrznych zmagań polubiła kawę, do hipokryzji nie zamierza się przekonać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 418

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Olga Rudnicka, 2025

Projekt okładki

Agnieszka Popek-Banach

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Anna Sidorek

ISBN 978-83-8391-705-4

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

1

Gdy zaczynał się wiek dwudziesty pierwszy, a kobiety już od dawna mogły głosować, nosić spodnie, pić, palić i bekać, i zasiadać, a nie tylko wysiadywać…

Wiesława Muchomorek, nosząca w sobie przeklęte geny rodziny Wicherków, jako kochająca matka dbała o światopogląd jedynej córki. Syn to syn, na nim żadna klątwa nie ciążyła, najwyżej pech życiowy, na skutek którego jakiegoś babsztyla z piekła rodem mógł do własnego domu przywlec, ale od tego jest matka, żeby takie coś przegonić na cztery wiatry. Czasu będzie aż nadto, by dopilnować dobrego wyboru Marka. Co innego Hania.

Hania miała już prawie siedem lat i za chwilę okaże się, że jest za duża na bajki, a nie od dziś wiadomo, że czym za młodu skorupka nasiąknie, tym na starość będzie trąciła. Czas biegł nieubłaganie i nim się człowiek obejrzy, może być za późno. Siostry na szczęście również nie zamierzały unikać rodowego dziedzictwa, choćby przeklętego, i także były gotowe należycie zadbać o szczęście swoich córek. Mamusia, na szczęście świętej pamięci, nie będzie bruździć w wychowaniu wnuków i traum przeróżnych w nich zaszczepiać. Wybacz mi, Panie, złe myśli, ale jestem wcięta bardziej, niż myślałam, Wieśka pomodliła się szybciutko o zbawienie swojej duszy, bowiem znów pojawiła się na niej ciemna plama.

– Stryjenka Bogna to jednak miała szczęście – stwierdziła Zośka, odstawiając opróżniony kieliszek.

– Ależ co ty mówisz, Zośka! Nie pamiętasz, jaki ze stryja był cham i prostak?! I żeby tylko, to jeszcze nie byłby problem, ale stryj Tadek do tego wszystkiego zastraszał stryjenkę tak, że kiedyś tatuś, jak wziął kłodę drewna, to gdyby nie mamusia, toby go chyba zatłukł w tej szopie! – sprzeciwiła się Teresa, średnia z sióstr z rodu Wicherków, obecnie nosząca nazwisko po mężu, Toporna, matka najnudniejszego dziecka, jakie Wieśka znała, czyli Doroty.

Kochała siostrzenicę jak własną córkę, bowiem Dorotka była uroczą pięciolatką, ale urodziła się jako zgredziała staruszka i nie młodniała z wiekiem. Hania też była nazbyt poważna na swój wiek, ale przynajmniej zachowywała się jak dziecko. Za to Amelka, córka Zośki, miała równie niewyparzony język jak jej matka, najmłodsza z sióstr z przeklętego rodu Wicherków.

Małe kuzyneczki dzieliła niewielka różnica wieku. Wprawdzie rocznikowo między Hanią a Dorotką były dwa lata różnicy, ale licząc miesiącami, wychodziło nie więcej niż półtora roku. Większa różnica była między Hanią a Amelką, gdyż tu wychodziły niemal trzy lata. Dziewczynki bawiły się razem, wszędzie ciągnąc za sobą najmłodszą z nich, i były zżyte tak samo jak ich matki.

Siostry również cieszyły się, że tak składnie udało im się urodzić dziewczynki; jedyne, co mogło je martwić, to wesela rok po roku, chyba że któraś wyjdzie za mąż wcześniej i nie będzie czekać do feralnego dnia dwudziestych piątych urodzin.

Sama Wieśka tylko cudem uniknęła małżeńskiego nieszczęścia albo staropanieństwa. Nie wiadomo, co gorsze, ale jakby trafił jej się taki Tadek, to jednak lepiej byłoby wpaść pod pociąg. Bóg nad nią czuwał i nie dał zadziałać klątwie babci Józi, zsyłając Wiesławie takiego dobrego męża jak Bartosza.

Aż osiem lat po ślubie i ani jednego kryzysu.

Większego.

Mniejsze były.

Choćby za te „banialuki”, jak nazywał klątwę babci Józi, lecz jego nie dotyczyła. On ani nie nazywał się Wicherek, ani nie był kobietą, zatem na pewno nie groziło mu kiepskie zamążpójście. Był MĘŻCZYZNĄ.

– Stryjenka Bogna miała szczęście, że stryj z dachu spadł i zmarł na miejscu. – Zośka sięgnęła po kolejną flaszkę z nalewek, które stryjenka Bogna dostarczyła tego dnia do Zaporoża, rodzinnego domu Wicherków.

Zaporoże należało do Wieśki, która jako najstarsza zobowiązała się zająć rodzicami. Nikt jej też tego domu nie wypominał, bo Bogiem a prawdą, nie była to wdzięczna robota, a siostry gołe za mąż też nie poszły. Rodzice godziwie je wyposażyli, dając każdej spore pieniądze po sprzedaży ziemi, która, od lat dzierżawiona przez sąsiada, ostatecznie została odrolniona, jak to określano, i podzielona na działki, a te szybko znalazły nabywców. Coś, co jeszcze dwadzieścia lat temu było skromną wioską, nagle stało się jednym z osiedli na obrzeżach dużego miasta.

Pozostali jednak wsią i mieli sołtysa, chociaż ziemi rolnej ze świecą by szukać w najbliższej okolicy. Mieli za to kilka osiedli deweloperskich, kilkanaście bloków, pawilon handlowy zwany galerią, szkołę, aptekę i przychodnię lekarską, a dokoła nowe firmy rosły jak grzyby po deszczu, aż wieś nie nadążała z zapamiętywaniem nowych twarzy.

– A… to racja. Wypijmy za to. – Teresa chwyciła miętówkę i nalała im po same brzegi w spore kieliszki.

Nalewki zwykło się sączyć, ale te od stryjenki wchodziły akurat na raz i kieliszek szybko świecił pustkami. Butelka zresztą też. Toteż Wieśka nie komentowała pijaństwa sióstr, chociaż musiała im naleweczki wydzielać i nie mogła mieć pretensji o wadę, którą sama też posiadała. Żal można było mieć najwyżej do stryjenki Bogny, że na złą drogę je sprowadzała, racząc trunkami własnej roboty.

– Klątwa ją dosięgła – stwierdziła ponuro Wieśka. – Nieważne, że stryjenka Bogna Wicherek po ojcu była, a nie po matce, ale krew to krew. Jej głupia matka wyśmiewała się z babki za jej przesądy, a potem sama do księdza proboszcza latała po ratunek.

– Za dużo to on nie pomógł – zauważyła z przekąsem Zośka.

– Na duchu ją podniósł – sprzeciwiła się Wieśka.

– Może i tak, ale zamiast za stryjenkę Bognę to za stryja Tadka się modlił.

– Za grzesznych należy się modlić, by odnaleźli ścieżkę Bożą. – Wieśka nie miała co do tego wątpliwości. Tak mawiał ksiądz proboszcz, a on zawsze miał rację.

– Modlił się, modlił i wymodlił. Tadeusz spadł z dachu i trup. – Teresa nie zamierzała owijać w bawełnę.

Właśnie! Kościół też mieli! Własny! Zabytkowy! I częściowo murowany, jak ministranci przypadkiem podpalili drewniany. Tutejsi mieszkańcy nie byli tacy zaściankowi, jak tym miastowym się wydawało.

– No w takiej intencji proboszcz się nie modlił! – obruszyła się Wieśka, gdy dotarł do niej sens wypowiedzi siostry.

– A co za różnica? Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – odparła stanowczo Wieśka. Może i była najstarsza, ale nie zawsze miała rację. Czasami taka dewota z niej wychodziła, że ze świecą drugiej takiej szukać i nie znaleźć. – Szkoda za to, że ciotka Danka, świętej już pamięci, krzyż pański całe życie miała i pierwsza zmarła, a ten łajdak ożenił się potem jeszcze dwa razy!

– Jaka ciotka Danka? – spytała Zośka.

– Nie pamiętasz kuzynki ciotki Franki?

– Tej od koniarka? – spytała Teresa.

– No właśnie tej. To ona…

– Jakiego koniarka? – zdziwiła się Zośka.

– Oj, ty nie pamiętasz! – Wieśka machnęła ręką na młodszą siostrę, choć różnica wieku między nimi nie była w gruncie rzeczy wielka. – Mała wtedy byłaś, jak konie wóz poniosły i przewróciły go na zakręcie. Tak go przygniotło, że trzy dni umierał.

– Ważne, że nie zmartwychwstał.

– Zośka, nie bluźnij! – Wiesława pogroziła jej palcem.

– Może już więcej nie pij. – Teresa odsunęła kieliszek poza zasięg jej rąk. – Wtedy masz zero hamulców w mowie.

– Ale co z tą ciotką od koniarka? – koniecznie chciała wiedzieć Zośka, puszczając zniewagę mimo uszu.

Wieśka, jako najstarsza z sióstr, zmuszona była wysłuchać wszystkich ostrzeżeń nestorki rodu, czyli już nieżyjącej babci Jadwigi, była więc skarbnicą rodzinnych opowieści.

– Ciotka Franka miała wyjść za mąż za niejakiego Ludwika, ale tydzień przed ślubem uciekł z córką jakiegoś urzędnika partyjnego, bo uznał, że to mu się bardziej opłaca.

– Kiedy to było? – zdziwiła się Zośka.

– A tak pod koniec lat siedemdziesiątych. Zaraz, zaraz, który to mógł być rok? Miałam kwiatki sypać, mogłam mieć z pięć lat, więc to chyba było gdzieś tak w okolicach siedemdziesiątego piątego? Mniej więcej… Ale to nieważne. Chodzi o to, że…

– No to faktycznie mogę nie pamiętać. W siedemdziesiątym piątym to ja miałam trzy lata – przyznała Zośka.

– Nie przerywaj, bo nie skończę. Ciotka Franka przeszła załamanie nerwowe. Do zakonu nawet chciała iść, ale rodzice jej nie puścili, bo to ich jedyna córka była. Sami by zostali. Wyszła więc za mąż za syna sąsiadów, ale wtedy to ona już prawie trzydzieści lat miała.

– O nie! – jęknęła Zośka.

– Właśnie. – Wieśka złowróżbnie pokiwała głową. – Rodzice dali na mszę w intencji ich małżeństwa. Gospodarki mieli połączyć. Ale klątwa zrobiła swoje, chłopak przepił wszystko, i swoją ziemię, i Franki, potem się najął do wożenia mleka do mleczarni, ale pić nie przestał. I po pijaku ten wóz go przygniótł.

– A co z ciotką?

– Ciotka umarła we śnie krótko po tym.

– Podobno samobójstwo popełniła – dodała Teresa.

– Samobójstwo to grzech – zgorszyła się najstarsza z sióstr. – Tego w naszej rodzinie nigdy nie było i nie będzie!

– Rozwodów w naszej rodzinie też podobno nie było i nie będzie, a Stefa się rozwodzi – przypomniała jej Zośka.

– Stefa nie jest nasza, tylko nabyta. Żadna z niej Wicherek. – Wieśka odetchnęła z ulgą. – A ciocia Franka piła dużo ziółek na uspokojenie, bo serce miała chore i tyle. I to serce nie wytrzymało.

– Pewnie. Niech ci będzie. – Teresa mrugnęła okiem do Zośki, jednak ta nie zauważyła pochłonięta opowieścią siostry.

– Ale o co chodzi z tą ciocią Danką? – Zośka nie dała się odwieść od tematu. – Na co zmarła?

– O, to jest historia! – Wieśka wychyliła kieliszek anyżówki do samego dna i aż cmoknęła z zachwytu. – Ciotka Danka mogła przebierać w mężczyznach jak w ulęgałkach. Podobno była bardzo ładna. I zuchwała. Za nic miała klątwę babci Józi.

– Och nie! – jęknęła Zośka, łypiąc okiem ku anyżówce. Sądząc po minie Wieśki, nalewka musiała być wyśmienita.

– Niestety. W głos się śmiała z ostrzeżeń. Uczyć się chciała. Pracować. W tamtym czasie to było nie do pomyślenia. W końcu rodzice się zgodzili, pod warunkiem że jak już zostanie nauczycielką, to nie w żadnym wielkim mieście, tylko do rodzinnej wsi wróci i o tutejsze dzieci zadba. Danka przyrzekła, co chcieli, jednak miała w nosie wszelkie obietnice. Przepadła jak kamień w wodę. Ludzie różnie o niej mówili, ale jedno trzeba jej przyznać. Jak wróciła, to z pompą. Za dyrektora jakiegoś wyszła za mąż. Samochodem zajechali, czarną wołgą. Pół wsi z domów wyszło oglądać. A ten jej dyrektor to podobno był chłop na schwał, że ho, ho! – Ze zgrozą uświadomiła sobie, że nawet zaczyna naśladować głos babki. Odchrząknęła i dalej mówiła już normalnie. – Tylko za spódniczkami latał bez opamiętania, a ciotka Danka, zakochana po uszy, ze zgryzoty zmarła, bo nie mogła patrzeć, jak lafiryndy do własnego domu sprowadzał. Taki bezczelny był!

– No to dopadła ją klątwa czy ten łajdak ją wykończył nerwowo?

– Łajdak ją wykończył, bo dopadła ją klątwa. Podobno jak szła za mąż, miała dwadzieścia osiem lat.

– Doigrała się.

– A jak!

– Ciotki Franki to mi żal. Jakby poszła za tego Ludwika w terminie, toby potem nie trafiła na koniarka.

– Z Ludwika była szuja. A ślub w terminie niczego by nie zmienił, i tak byłaby nieszczęśliwa.

W kuchni zapanowała cisza. Kobiety wymieniły się zdumionymi spojrzeniami. Argument, który padł zupełnie przypadkiem, zdawał się przeczyć klątwie rzuconej przez babcię Józię na cały ród kobiecy, wywodzący się od jej siostry, Czesławy. Babcia Józia nigdy nie wybaczyła siostrze, że ta ukradła jej narzeczonego. Przeklęła ją i jej córki, a także każde kolejne pokolenie kobiet. Te, które poszły za mąż później niż w wieku lat dwudziestu pięciu, jak to się zdarzyło babci Józi, czekało tylko nieszczęście i więcej nic.

– Wiecie, co? Może ja już pójdę opowiedzieć dziewczynkom bajkę na dobranoc? – zaproponowała zmieszana Wieśka.

W przeciwieństwie do własnej matki nie zamierzała straszyć dzieci rozstąpieniem się czeluści i ogniem diabelskim. Nie chciała zaszczepić w nich strachu przed trzęsieniami ziemi, co w dorosłym wieku skutkowało traumą, bo gdy tylko tramwaj przejeżdżał albo wielka ciężarówka, Wieśka zamierała, czując same drgania podłoża.

Wybaczyła matce wpędzenie jej w lęki tylko dlatego, że dzięki nim poznała przyszłego męża. Bartek uratował ją przed śmiercią pod kołami fiata 126p, gdy zastygła w bezruchu dokładnie pośrodku przejścia dla pieszych. Może by tak od razu nie zginęła, ale coś na pewno by sobie połamała i nie uniknęłaby klątwy. Do feralnego wieku zbliżała się wprawdzie małymi krokami, jednak czas płynął nieubłaganie, a ona ani urodą, ani śmiałością nie grzeszyła. W dodatku zainteresowanie płci przeciwnej jej osobą było nikłe. Nic dziwnego, że matka załamywała ręce i usiłowała wydać ją za starego kawalera, równie nieśmiałego jak Wieśka.

I gdy już myślała, że albo zakon, albo nieszczęsny Mirosław, który bez zgody swojej rodzicielki nie podejmował żadnych decyzji, choćby dotyczących koloru skarpetek, Bartek uratował ją spod kół pędzącego pojazdu, odciągając na chodnik za połę płaszcza.

– Ślepa jesteś czy co?! – wrzasnął.

Romantyzmu tu nie było za grosz, ale nie mogła wątpić w rękę Opatrzności, która tego dnia musiała zlitować się nad jej udręczoną duszą i postawić na drodze fiata 126p miłość jej życia, ratując przed czyhającą na nią babcią Józią.

Niemniej ona sama nie zamierzała narażać córki na traumy, koszmary nocne i obgryzione do żywej tkanki paznokcie, dlatego też wcześnie rozpoczęła odpowiednią indoktrynację i już od najmłodszych lat Hani opowiadała jej bajki, a właściwie tylko jedną – o dwóch siostrach zakochanych w tym samym rycerzu. Odrzucona, z zazdrości o szczęście, jakie siostra znalazła u boku ukochanego, rzuciła przekleństwo na wszystkie jej potomkinie. Ta, która zacznie zwlekać z zamążpójściem, będzie nieszczęśliwa i spadną na nią z łoskotem wszelkie katastrofy. Magiczną granicę stanowiło dwadzieścia pięć lat, gdyż właśnie w tym wieku odrzucona siostra poślubiła mężczyznę, którego nie kochała, i sama będąc nieszczęśliwa, tego samego życzyła innym.

Od kilkudziesięciu lat każda z kobiet pochodzących od Augusta Wicherka, protoplasty ich rodu, i Czesławy, każda ryzykantka, która zlekceważyła klątwę, trafiała na pijaka, bankruta, zdrajcę świętej przysięgi małżeńskiej albo nawet gorzej. I każda roniła rzęsiste łzy nad swoim losem, przestrzegając córki przed popełnieniem błędu, a że rozwodów w rodzinie nigdy nie było i być nie mogło, nieszczęsne musiały znosić los marny aż do śmierci własnej albo mężowskiej.

Wspomniana stryjenka Bogna zaznała szczęścia dopiero po śmierci małżonka, gdy ten uprzejmie zszedł z tego świata, spadając z dachu, który naprawiał, a że wódki nigdy sobie nie żałował, to i nikt się nie dziwił rychłej śmierci pijaka, owego degenerata, świeć Panie nad jego duszą.

Teraz Wieśka miała pod opieką jeszcze dwie kuzynki Hani, Amelkę i Dorotkę, którym za zgodą sióstr zamierzała opowiedzieć bajkę, by i im już zaszczepić ziarenko prawdy i troskę o właściwy wybór ścieżki życiowej.

– Tę bajkę? – zapytała z naciskiem w głosie Teresa.

– Właśnie tę – potwierdziła Wiesława.

– To ja poleję, a ty idź – pogoniła ją Zośka.

– Żadne poleję. Idziemy i słuchamy – zakomenderowała Teresa, sama zaciekawiona treścią bajki ułożonej przez Wieśkę, bo i jej samej na wspomnienie słów matki ciarki wciąż przechodziły po krzyżu.

Zośka jako jedyna nie miała żadnych traum z dzieciństwa do przerobienia na kozetce, bo była ulubienicą matki od czasu, gdy już jako trzyletnia dziewczynka zaczęła planować swój ślub. Nic więc dziwnego, że w wieku lat dwudziestu została stateczną mężatką, a kilka lat później – matką.

Wieśka weszła na piętro, gdzie miała swój pokój Hania. Podczas wizyty kuzynek wszystkie spały w jednym łóżku, nie było więc problemu ani z zasypianiem, ani z budzeniem się w środku nocy w obcym miejscu.

Uśmiechnęła się ciepło do opatulonych kołderką dziewczynek, wpatrujących się w nią szeroko otwartymi oczami w oczekiwaniu na obiecaną opowieść. Zerknęła jeszcze za siebie, gdyż zza uchylonych drzwi spoglądały na nią Zośka i Tereska, jej ukochane siostry, które szczęśliwie uniknęły klątwy babci Józi i teraz uniosły w górę kciuki, zachęcając Wiesławę do działania.

– Dziewczynki, słuchajcie uważnie – zaczęła z pełną powagą, odpowiednią dla tej doniosłej chwili – bo opowiem wam bajkę, która nie do końca jest bajką, ale…

– Będzie smok? – przerwała jej Amelka.

– Smoków nie ma – odparła zaskoczona Wiesława.

Hania nigdy nie domagała się smoków, wystarczały jej księżniczki. I nigdy jej nie przerywała.

– A rycerz?

– Rycerz będzie.

– Ten od dwóch sióstr? – Dorotka również chciała wiedzieć, ale w przeciwieństwie do kuzynek nie wyglądała, jakby nie mogła się doczekać bajki. Wydawała się raczej znudzona i śpiąca.

– Właśnie ten – potwierdziła, zastanawiając się, skąd mała o tym wie. Czyżby Hania już coś im mówiła?

– No niech będzie – zgodziła się z westchnieniem dziewczynka.

– Nie lubisz bajek o rycerzach? – zdumiała się Wieśka.

– Wolę muminki, ciociu – wyznała Dorotka. – Muminki są fajne.

– A rycerze nie są?

– Przecież rycerze nie istnieją.

– Muminki też nie – palnęła bez zastanowienia.

– Wiem o tym, ciociu. – Pięciolatka spojrzała na nią z pewną dozą pobłażliwości, wręcz niestosownej dla osóbki w jej wieku.

– No właśnie. Bajka to bajka. A więc dawno, dawno temu, ale nie aż tak dawno, żeby o tym nie pamiętać, za…

– Ale ja to bym nie chciała takiego rycerza – ponownie przerwał jej dziecięcy głosik.

– Dlaczego? – zapytała zaskoczona Wieśka, spoglądając przy tym pytająco na Tereskę, matkę zbyt rezolutnej jak na pięciolatkę dziewczynki. Ta wzruszyła ramionami, również zdziwiona słowami córki.

– Bo to kłamczuszek – odparła Dorotka.

– Dlaczego?

Może trzeba było najpierw opowiedzieć bajkę, a dopiero potem degustować nalewki? – pomyślała Wieśka. Coś kiepsko jej szło tego wieczoru.

– Tata powiedział, że tylko kłamczuszki łamią obietnice, a rycerz złamał obietnicę, więc to kłamczuszek – wyjaśniła dziewczynka.

No i wszystko jasne. Z trudem powstrzymała się przed głośnym skomentowaniem słów szwagra. Mężczyźni! Zawsze muszą wtrącić te swoje trzy grosze.

I zazwyczaj w niewłaściwym momencie.

– Rycerz nie był kłamcą, bo jak jechał na wojnę, to niczego nikomu nie obiecywał – stwierdziła stanowczo.

– Jaką wojnę? Tę ze smokiem? – zapytała z nadzieją rok młodsza od Doroty Amelka.

– Mama mówiła, że smoka nie było – przypomniała kuzynce Hania, najstarsza z nich, choć niewiele, bo dopiero co skończyła siedem lat.

– Nie było – potwierdziła Wieśka.

– To z kim walczył? Z innymi rycerzami? – dopytywała się Dorotka.

– Właśnie tak.

– Tylko łobuzy się biją.

– Nie był żadnym łobuzem, tylko…

– Jak Piotruś bił się na podwórku, to tata powiedział, że nie wychowuje syna na łobuza, i za karę zabrał mu rower – przerwała ciotce Dorotka.

– Nie każda wojna jest zła – próbowała wytłumaczyć Wieśka, nie chcąc negować słów szwagra, ale kolejne pytanie kompletnie zbiło ją z pantałyku.

– A kiedy wojna jest dobra? – zapytała jej własna córka, wbijając gwóźdź do trumny, którą matka właśnie zbijała sobie osobiście z desek, co rusz trafiając młotkiem w palec.

Spojrzała na siostry, szukając w nich wsparcia.

– Bierz smoka! – syknęła Teresa.

– Albo skarb! – szepnęła Zośka.

– Właściwie to był smok – powiedziała w desperacji Wieśka.

– Był zły?

– Nie, ale bardzo bogaty. I rycerz postanowił zdobyć skarb. Wyruszył na wyprawę i…

– Więc był złodziejem? – wtrąciła się ponownie Dorotka.

– Oczywiście, że nie – obruszyła się Wiesława. – Rycerz nie może być złodziejem.

– Ja nie wiem, ciociu, czy powinnaś nam opowiadać takie bajki. – Mała nie kryła dezaprobaty. – Jeśli ten rycerz był kłamczuszkiem, łobuzem i do tego złodziejem, to ja uważam, że ten smok powinien go zjeść.

– Dobra, koniec z bajkami – zdenerwowała się Wieśka. – Jak nie wyjdziecie za mąż, zanim skończycie dwadzieścia pięć lat, to czekać was będą ognie piekielne, a na weselu sam diabeł będzie tańczył i chichotał. Radzę wam szukać narzeczonego już w przedszkolu! A teraz spać!

Wyłączyła lampkę nocną i zdenerwowana opuściła pokój. Tamtych dwóch już za drzwiami nie było. Z dołu dolatywały zdławione wybuchy śmiechu. Jakby przeczuwając, że Wieśka zaraz wpadnie i zrobi awanturę, siostry szybko wypiły po kieliszku miętowej nalewki. Najstarsza jednak, zamiast ciosać im kołki na głowie, sama strzeliła sobie kieliszek czystej wódki bez popitki i wychrypiała spazmatycznie:

– Kim, do cholery, była babcia Józia?!

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI