Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bibliotekarka Matylda Dominiczak spełnia swoje marzenie i zostaje licencjonowanym prywatnym detektywem. Jej pierwsze zadanie to uwiedzenie męża klientki i udowodnienie jego niewierności. Jednak rzekomy wiarołomca nie daje się skusić wdziękom Matyldy, a w dodatku wkrótce znika bez śladu. Pani detektyw ma czterdzieści osiem godzin, by go odnaleźć, ale klientce trudno się zdecydować, czy wolałaby odzyskać zagubionego małżonka czy też kochanka, który również zaginął. Znalezione nad rzeką zwłoki niezidentyfikowanego mężczyzny łączą drogi Matyldy i dwóch śledczych, Mareckiego oraz Tomczaka. Histeryczna klientka, wymagająca szefowa i roztargniony mąż nie ułatwiają sprawy Matyldzie, a zegar tyka…
Olga Rudnicka (ur. 1988) - znana autorka powieści sensacyjnych "Natalii 5", "Cichy wielbiciel", "Były sobie świnki trzy" i wielu, wielu innych. Miłośniczka zwierząt, natury i dobrego jedzenia. Kocha jazdę konną i dobrą książkę. Nigdy nie polubi kawy i hipokryzji. Zawsze będzie podążać za swoimi marzeniami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Copyright © Olga Rudnicka, 2020
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
www.panczakiewicz.pl
Zdjęcie na okładce
© ROMSVETNIK/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-510-0
Warszawa 2020
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Raz nie zawsze,
dwa razy nie wciąż,
trzy razy każdemu się zdarzy….
Pozdrowienia od Matyldy
Środa, 22 września 2010
Salomea Gwint. Wredne babsko kute na sześć nóg. Matylda nie miała pojęcia, gdzie ta kobieta ukryła pozostałe cztery, bo dwie to zdecydowanie za mało, by być tak cwanym, tak wyrachowanym i tak… tak… tak…
Matylda sama nie wiedziała jak, ale dokładnie tak!
Salomea Gwint – jedna ze wspólniczek w firmie o szumnej nazwie „Gwint, Kowalski i Puszczyk” Prywatni Detektywi. Wszyscy troje byli kolegami po fachu, choć służyli w odrębnych jednostkach, nim przeszli na wcześniejsze emerytury i zainteresowali się możliwościami sektora prywatnego, a tych możliwości było sporo. O ile panowie na ogół pracowali w terenie, o tyle Salomea zarządzała całym detektywistycznym interesem, rozstawiając po kątach każdego, kto się nawinął. Nie mieli problemów z wypłacalnością klientów, gdyż żaden z nich nie odważyłby się nie uregulować rachunku – taka była opinia Matyldy. Klienci jednak mogli być po prostu uczciwi i wypłacalni.
Jakby tego było mało, Salomea Gwint została jej bezpośrednią szefową. Wzięła nową pracownicę pod swoje skrzydła, uznając za punkt honoru wdrożenie jej do pracy detektywa. W tym zawodzie kobiet było jak na lekarstwo, a niektóre zlecenia wręcz domagały się kobiecej ręki.
– Pani Matyldo, asystentów mamy na pęczki, ale kobieta detektyw to nadal nowość w naszej zdominowanej przez samców profesji – tłumaczyła teraz łagodnie.
Zaraz powie, że muszę być twarda, a nie miękka, uznała Matylda.
– Musi pani być twarda, pani Matyldo, żeby przetrwać w tym świecie. Przez kilka ładnych lat byłam jedyną kobietą w wydziale kryminalnym i dawali mi drobne sprawy, głównie papierkowe. Niełatwo się przebić, ale to możliwe, niech mi pani wierzy. Nie może pani być miękka, bo panią stłamszą.
Jest dwudziesty pierwszy wiek, na litość boską, zżymała się w duchu Matylda, mając nadzieję, że wyraz twarzy nie odzwierciedla jej myśli.
– Dostęp do tego zawodu nie jest prosty, większość z nas to byli mundurowi. Pani jest jedną z nielicznych osób spoza naszego środowiska, ale to się zmieni. Zrobią to, co z każdym innym zawodem, obniżą wymagania i za rok, dwa czy pięć detektywem będzie mógł zostać każdy, kto skończy kurs. Do tej pory musi pani zaistnieć. Wyrobić sobie nazwisko.
A moja drobnomieszczańska mentalność i pensjonarska naiwność mi w tym nie pomogą.
– A pani drobnomieszczańska mentalność i pensjonarska naiwność w tym nie pomogą – ciągnęła swój wykład szefowa, patrząc na nią zimno.
Zaraz dostanę kolejne żmudne, nudne zlecenie i nawet nie będę miała gdzie się wysikać. Znowu spędzi pół nocy przed domem jakiegoś nadzianego kolesia, fotografując harcujące nocą koty. Matylda przestała słuchać wywodu szefowej i zamyśliła się głęboko nad swoim losem. Co do jednego Salomea miała rację. Jej wyobrażenia o tej pracy opierały się na dziewczęcej naiwności. Zderzenie z rzeczywistością spowodowało, że musiała się zmierzyć sama ze sobą.
Moralny kompas zwykł prowadzić człowieka na manowce. Nakazy, zakazy, normy społeczne to rzecz umowna. Ktoś kiedyś się umówił, co jest fuj, a co cacy. Pomiędzy tymi dwoma pojęciami rozciągała się szara strefa. Nie tak po prostu jednolicie szara, lecz miejscami mleczna jak mgła, w której człowiek nie widział czubka własnego nosa. Gdzie indziej zaś miała odcień tafli lodu, pod którym widać było przepływające ryby, dno jednak nawet przy brzegu pozostawało ukryte. W owej pełnej szarości strefie znajdowała się prywatna detektyw Matylda Dominiczak. Próbowała lawirować między koniecznością legalnego działania, które głównie sprowadzało się do niełamania obowiązującego prawa, i przełamywania oporów moralnych, co z kolei sprowadzało się do wyznaczenia granicy tego, co mogła z czystym sumieniem zrobić oraz czego nie mogła bądź nie powinna czynić – a wykonaniem powierzonego zadania, czego tym razem przepisy prawa nie utrudniały, jednak osobiste przekonania Matyldy jak najbardziej.
Pierwsze kroki w nowej pracy przypominały raczkowanie, gdy ona chciała biegać. Potrzebowała jednak praktyki, aby wedle słów Salomei wyrobić sobie nazwisko. I zdobyć praktyczne umiejętności, które w przyszłości pozwolą jej działać na własny rachunek. Dotąd nadal pracowała w bibliotece, a biuro dawało jej tylko drobne zlecenia. Wykonywała je dla Salomei głównie wieczorami i w weekendy.
Biuro detektywistyczne zatrudniało na stałe kilku asystentów i parę osób pracujących dorywczo, właśnie takich jak Matylda. Plus stanowiło to, że godziny pracy zawsze można było uzgodnić, minus – że nie prowadziła samodzielnie żadnej sprawy. Uczciwie przyznawała sama przed sobą, że nie da się być prawdziwym detektywem na jedną czwartą etatu, a z pracy w bibliotece nie mogła zrezygnować. Z czegoś musieli żyć.
Do czasu, aż wyrobi sobie nazwisko. Zaraz, zaraz, co powiedziała Salomea? Dopiero teraz dotarły do niej słowa szefowej.
– Przepraszam bardzo, ale nie jestem pewna, czy zrozumiałam.
– Czego dokładnie pani nie rozumie? – zapytała oschle Salomea.
– Nie rozumiem, czego dokładnie pani ode mnie oczekuje.
– Klientka podejrzewa męża o niewierność. Potrzebne są dowody zdrady, a pani ma je zdobyć – powtórzyła szefowa.
– Do jutra? – Tego właśnie Matylda nie rozumiała.
– Tak, klientka chce złożyć pozew jak najszybciej.
– Ale skoro tylko podejrzewa, a nie ma pewności, to skąd ten pośpiech? Może mąż jest niewinny, a klientka myli się co do niego.
– Klientka potrzebuje dowodu zdrady, a nasze biuro ma go zdobyć. Rozwód z winy małżonka jest dla kobiety znacznie korzystniejszy niż taki bez orzekania o winie.
– To rozumiem.
– Zatem czego pani nie rozumie?
– Nie rozumiem, co właściwie mam zrobić. Jeśli mąż chodzi na dziwki codziennie, bo jest niewyżytym seksoholikiem, nie ma sprawy. Ale może się okazać, że jest pospolicie wierny jak znaczna część podejrzewanych o zdradę małżonków. Jak w takich okolicznościach mam do jutra przyłapać go na zdradzie, skoro jej nie było? – dociekała Matylda.
Nie podobało jej się to zlecenie. Ani trochę. Sprawdzić niewierność to jedno, a zdobyć dowód na niewierność, której mogło nie być, to łajdacki szwindel.
– Albo może pójdzie na panienki jutro, a nie dziś. Mam się przenieść w czasie? Równie dobrze moglibyśmy skorzystać z pomocy wróżki albo zajrzeć w kryształową kulę.
Teraz mnie wywali? Oby nie! Znowu nie zamknęłaś się w porę, Matylda! – w myślach zganiła samą siebie. Szefowa nie miała jednak zamiaru jej wywalać. Przynajmniej nie dziś.
– Pani Matyldo – westchnęła Salomea Gwint – taka naiwność może być rozczulająca, jednak mnie zwyczajnie wkurza. Gdybym była z dziesięć lat młodsza, sama bym się z tym uwinęła. To proste zlecenie i szybkie pieniądze dla biura. Wkłada pani ładną krótką kieckę, wprawdzie trochę jest pani płaska, ale dobry stanik temu zaradzi, obcas panią wysmukli, tyłek ma pani całkiem niezły jak na pracownika biurowego, tylko coś z tymi mysimi włosami trzeba zrobić… Jakaś szybka płukanka w odcieniu blond albo peruka. I do akcji!
– Mam się z nim…??? – Matylda przełknęła ślinę tak głośno, że aż czknęła z wrażenia, niedowierzania albo czegoś innego, czego nie sposób było ubrać w słowa. Czy to kara za te uwagi o wróżce?
– Aż tak daleko bym nie brnęła, pani Matyldo. – Po twarzy Salomei widać było, że ów pomysł wzbudził w szefowej odrazę. To należało zapisać jej na plus. – Jesteśmy agencją detektywistyczną, a nie towarzyską – kontynuowała tym samym zniecierpliwionym tonem. – Mężczyznę wystarczy tylko zachęcić. Niewiernemu wiele nie trzeba. Skorzysta z okazji. Może mi pani wierzyć na słowo.
– A jeśli okaże się wierny? – Matylda upierała się przy swoim.
– Klientka chyba lepiej wie, czy jej mąż jest wierny czy niewierny. Podejrzenia nie biorą się znikąd. Kamerka nagra, jak obiekt zgadza się na szybki numerek, i po sprawie. Gdyby jeszcze przyznał się, że lubi skoki w bok i robi to od lat, byłoby super. Ma pani gadane, pani Matyldo. Ludzie lubią z panią rozmawiać, to pani ogromny atut. Proszę go wykorzystać.
– Sama nie wiem… Może ktoś inny lepiej by się do tego nadawał… – odrzekła sceptycznym tonem. Perspektywa spędzenia nocy w samochodzie, nawet jeśli nie można byłoby opróżnić pęcherza, nagle zaczęła wyglądać całkiem zachęcająco.
– Niby kto? W tej chwili jest pani jedyną kobietą w agencji poza mną, a mąż klientki ledwo przekroczył trzydziestkę. Mamy jeszcze sekretarkę i księgową, ale uwodzenie mężczyzn powierzyłabym jej czterdzieści lat temu. Siebie, niestety, też muszę wykluczyć, gdyż dla niego jestem starszą panią, którą można co najwyżej przeprowadzić przez ulicę, a nie przelecieć. Niech pani nie zachowuje się jak początkująca zakonnica.
Początkująca w czym? – chciała zapytać Matylda. Porównanie Salomei nijak nie pasowało do omawianej przez nie sytuacji.
– Pewnego dnia będzie pani chciała rozpocząć pracę na własny rachunek – kontynuowała mentorskim tonem szefowa. – Działanie zgodnie z prawem jest wpisane w nasz zawód, ale swoją przedmieszczańską moralność niech pani zostawia w domu. Obserwujemy, śledzimy, zdobywamy. Krótko mówiąc, zaglądamy ludziom nie tylko do sypialni, ale i w kosz z brudną bielizną. Zlecenia gospodarcze są lepiej płatne i mniej problematyczne, niemniej musimy płacić rachunki i żyć. Nie wszystko musi nam się podobać, ale praca to praca. Sami ją wybraliśmy. Nikt nas nie zmuszał.
– Oczywiście, niemniej jednak…
– Ma pani dwie godziny, żeby się przygotować. Mareczek pilnuje naszego obiektu. Jak tylko mąż klientki wejdzie do jakiegoś klubu, damy pani znać, gdzie dojechać…
– A jak nie wejdzie? – przerwała jej znów Matylda.
– To wtedy dojedzie pani do Mareczka i poczeka na okazję, żeby być pod ręką.
Podręczna panienka do towarzystwa, pomyślała zgryźliwie Matylda, lecz nie odważyła się powiedzieć tego głośno.
Jednemu szefowi już podpadła, ale tamten na szczęście nie był już szefem. W dodatku przepadł jak kamień w wodę, podobno przechodził kryzys egzystencjalny, który zaowocował pracą u teścia, terapią małżeńską i dzieckiem w drodze, przynajmniej tak twierdziła Alicja. Informacje te zdobyła od narzeczonego, zatrudnionego w prokuraturze, który pracował przy sprawie Pawlickiego, ze względów bezpieczeństwa pozostawionej jako niewyjaśniona. Względy bezpieczeństwa nie dotyczyły byłego dyrektora biblioteki, tylko procedur Centralnego Biura Śledczego, które wolało pewnych rzeczy nie ujawniać szerszej publiczności.
Od tamtej pory, czyli w ciągu czternastu miesięcy, przez bibliotekę, gdzie Matylda pracowała na pełnym etacie jako bibliotekarz, przewinęło się kilka osób p.o. dyrektora, ale były one zbyt krótko, by zdołała któremuś podpaść. Ostatnia z nich, Marzanna Smarzalska (przez rz, a nie ż, jak zaznaczała), wyszła z założenia, że skoro biblioteka dotąd działała bez niej, to i dalej sobie poradzi. Zajmowała się więc głównie pracą papierkową i rozmowami telefonicznymi z koleżankami. Do codziennych zajęć się nie wtrącała. Matylda i Hanka, która ostatecznie wróciła na dawne stanowisko, nie narzekały z tego powodu. Alicja jako sekretarka zaczęła też ogarniać część spraw kadrowych i księgowych, a jednocześnie szukała pracy, w której wykorzystałaby świeżo nabyte umiejętności za lepsze wynagrodzenie.
– A jeżeli klient nie wyjdzie z domu, to mam wtargnąć do środka i wleźć mu do wyra? Żona uprzejmie wyjdzie, by nam nie przeszkadzać? – zapytała zgryźliwie i w jej opinii nie był to żaden złośliwy komentarz, tylko uzasadniona okolicznościami wątpliwość.
Salomea jednak nie była tego zdania, gdyż spojrzała na nią ostro i powiedziała oschle:
– Nie klient, tylko obiekt. Klientem jest żona. A po drugie, z wiarygodnego źródła wiemy, że obiekt każdego wieczoru wychodzi na miasto, zatem wyjdzie i dziś.
– A wiarygodne źródło nie dysponuje adresem?
– Wiarygodne źródło nie zwykło śledzić męża, za to doskonale zna jego zwyczaje. Obiekt wraca z pracy, zjada obiad, a następnie przebiera się i wychodzi, uprzednio wziąwszy prysznic i skrapiając się obficie wodą kolońską. Czy coś jeszcze panią niepokoi w tym zleceniu?
Ton szefowej nie pozostawiał wątpliwości, że Salomea straciła już cierpliwość do Matyldy, i gdyby miała inną opcję na dzisiejszy wieczór, z pewnością by ją wykorzystała. Niestety, Mareczek był zbyt owłosiony, by wbić się w kieckę. Krzywe nogi też mu nie pomagały. Podobnie jak sumiasty wąs, który zapuścił rok temu i odmawiał jego zgolenia. W przeciwnym wypadku Salomea właśnie jemu palnęłaby gadkę na temat płaskiej klatki piersiowej i wyrabiania sobie nazwiska w zawodzie.
– Absolutnie nie – oświadczyła więc Matylda z pewnością, której nie czuła, ale którą musiała się wykazać. – Po prostu chciałam mieć jasność sytuacji.
I pogodzić się z faktem, że część pracy detektywa to nie tylko dowiadywanie się, kto z kim, ale i pod kim, dodała w myślach.
– Pani Matyldo, prywatnie może pani mieć tyle wątpliwości, ile sobie życzy, ale daleko pani w tym zawodzie nie zajedzie, jeśli nie nauczy się pani pozostawiać ich dla siebie. Nie mówimy o łamaniu prawa. Jeśli obiekt jest wiernym małżonkiem, nic pani nie zdziała, jeśli zaś nie jest, to sprawa jest oczywista. Ratuje pani kobietę przed nieudanym związkiem. I tej myśli proszę się trzymać – dodała na koniec łagodniejszym tonem.
– Oczywiście – przytaknęła Matylda, hamując wzburzenie.
Przecież szefowa przed chwilą powiedziała jej niemalże wprost, że klientka ma w głębokim poważaniu wierność czy niewierność małżonka. Ta kobieta chce mieć dowody potrzebne do rozwodu i już! Niewiele brakowało, a kazałaby te dowody sfabrykować, ale czy taka prowokacja to nie fabrykacja? – przemknęło jej przez myśl. Na szczęście nie wyraziła głośno swojej opinii. Podświadomość zadziałała, jak powinna, podświadomie i uruchomiła skromny instynkt samozachowawczy, zmuszając do powiedzenia nie tego, co przyszło jej na myśl, ale co uchroniło ją przed zwolnieniem.
– Zaraz zabieram się do pracy – powiedziała stanowczo, przywołując na twarz coś na kształt uśmiechu. Nie była pewna, co jej wyszło. Może jakiś tik nerwowy.
– Przy pokoju socjalnym jest składzik. Znajdzie tam pani coś, co powinno pasować. – Wymownie spojrzała na zegarek. – Nie ma czasu na płukankę. Jest tam kilka peruk, proszę wybrać blond. I do dzieła, pani Matyldo – dodała na koniec z niezrozumiałym dla podwładnej zadowoleniem.
Równo czterdzieści minut później Matylda spoliczkowała jadącego windą mężczyznę, który bezczelnie zapytał: „Ile bierzesz, złotko, i dlaczego tak dużo?”. Po kolejnych dziesięciu minutach prowadziła auto, starając się nie wysuwać za bardzo zza kierownicy, by nie rzucać się ludziom w oczy. Godzinę trzydzieści minut później wsiadała do samochodu Mareczka, odrzuciwszy wcześniej dwie niemoralne propozycje, choć nie tak obcesowe jak ta faceta z windy.
Może powinnam się przekwalifikować. Z auta do auta szłam tylko trzy minuty, a złapałam w tym czasie dwóch klientów, pomyślała.
– Ani słowa – syknęła do Mareczka, który zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
– Salomea myśli, że faceci to skończone świnie – powiedział z westchnieniem. – Zero subtelności.
– To ostatnie to o niej czy o mnie?
– Trudno powiedzieć – przyznał. – Wyglądasz tandetnie.
Matylda doszła do tego samego wniosku, gdy przeglądała się w lustrze. Jedyną zaletą przebrania było to, że nikt znajomy jej nie rozpozna. Srebrna sukienka, świecąca po oczach jak lampa w pokoju przesłuchań na gestapo, blond peruka z końskim ogonem i ordynarny makijaż – różowy cień do powiek i sztuczne rzęsy, z czego jedna ledwo się trzymała, oraz wściekle czerwona szminka nie były w jej stylu. Co więcej, nie mogła uwierzyć, że były w czyimkolwiek stylu. Czerwone lakierowane szpilki faktycznie wysmukliły jej sylwetkę, ale celem Matyldy nie było wyglądanie jak podrzędna panienka z trasy szybkiego ruchu, tylko zniechęcenie szefowej do pomysłu. Trafiła jak kulą w płot. Salomea była bardzo zadowolona z jej przebrania i niemalże serdecznym tonem życzyła jej powodzenia. Matylda samej sobie ukręciła sznur na stryczek.
– Jeszcze jakieś budujące uwagi? – rzuciła zaczepnie do Mareczka, który wbijał wzrok w jej dekolt. Całkiem służbowo, jak się okazało, gdyż zapytał:
– Nie wiem, gdzie przyczepić kamerkę. Nie masz żadnego żakietu?
– Poważnie pytasz? Myślisz, że po co mi dekolt? Żeby zasłaniać go żakietem?
– Dlatego przestałem się golić – poinformował ją zafrasowany. Dekolt średnio go w tej chwili interesował. Miał inną zagwozdkę. – Dzięki temu nie robię za faceta do towarzystwa.
– Chcesz powiedzieć, że jak zapuszczę wąsy, to zacznę dostawać inne zlecenia? Chyba w cyrku – zakpiła.
– Słuchaj, nikt cię nie zmuszał. Taka praca. Czasami sprawdzamy wypłacalność kontrahenta. Innym razem szukamy majątku dłużnika. Tym razem śledzimy niewiernego małżonka.
– Wiem, Mareczku, wiem. Ja nie narzekam. To znaczy, narzekam, ale nie na pracę. Narzekam na zlecenie. Problemem nie jest niewierny małżonek. Przynajmniej nie dla mnie osobiście. Z tego co wiem, Roman nie z tych. Chyba nie bardzo wiedziałby, co… Och, nieważne, Roman nie jest tu istotny. Istotne jest to, że nie podoba mi się to, że być może, a nawet na pewno, mamy wrobić niewinnego faceta w zdradę, żeby klientka dostała wyższe alimenty i bonusy podczas podziału majątku – powiedziała wprost.
Mareczek podrapał się po głowie i westchnął ciężko. Był zatrudniony jako technik, na ogół wykonywał prace pomocnicze. Od czasu do czasu pracował w charakterze asystenta, a tym razem połączyli mu obie fuchy. Miał jechać za facetem, zainstalować Matyldzie kamerkę i pilnować obojga, ale nie kazano mu niańczyć raczkującej pani detektyw. Salomea była obcesowa, lecz o personel dbała, zwłaszcza ten żeński. Facet dostanie w mordę to jedno, ale kobieta? Niedopuszczalne – powiedziała pewnego dnia takim tonem, że Mareczkowi aż ciarki przeszły po plecach.
– Słuchaj, jak jest niewinny, to każe ci spadać. Jeśli nie jest, mamy go. To wszystko – wyjaśnił jej spokojnie. – Przyczyn rozwodu może być sporo, jednak nie każdą można udowodnić. Taka zdrada to najprostsze rozwiązanie. Może klientka ma więcej powodów niż ten jeden, by chcieć rozwodu, i nie musi być to pazerność.
W gruncie rzeczy Mareczek miał do pracy filozoficzny stosunek. Sprowadzał się do tego, że jeśli ktoś ma coś do ukrycia, to pewnego dnia inny ktoś to odnajdzie. I równie dobrze to może być on.
– Niech ci będzie – poddała się niechętnie. – Przypnij mi to gdzieś i ruszam. Im szybciej to załatwię, tym szybciej wrócę do domu. Uzgodniłam z Romanem, że zajmujemy się Moniką na zmianę. Dziś jego dzień, ale zdarzały się wpadki. Dobrze, że dziecko jest samodzielne, to po pizzę zadzwoni. Albo po babcię.
Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Matka nadal nie pogodziła się z fanaberią Matyldy, jak nazywała jej dodatkowe zajęcie. I miała całkiem dużo do powiedzenia w tym temacie, zwłaszcza nie na temat. Nie wypada. Kto to widział. Co ludzie powiedzą. Gdyby jeszcze martwiła się o bezpieczeństwo córki, ale to nie przyszło jej do głowy.
– No dobra… – Mareczek obracał w palcach niewielkie urządzenie. Wyglądało jak kilkucentymetrowa tasiemka z oczkiem. Niestety, cienkie ramiączka sukienki uniemożliwiały przypięcie aparaciku. – Coś wymyślimy.
– Kurde melek – jęknęła Matylda, przyglądając się kamerce. – Nie pomyślałam.
– No… Nie pomyślałaś – przyznał Mareczek, przenosząc wzrok z ubrania na perukę. – W wolnym czasie zapoznam cię z używanym przez nas sprzętem.
– Dziękuję, Mareczku – powiedziała z prawdziwą wdzięcznością.
– Nie ma za co. Znacznie ułatwisz mi pracę, jak przestaniesz walić gafy takiego kalibru.
Ostatecznie kamerka została zamontowana w torebce. Była to niewielka kopertówka bez paska na ramię. Żadna kobieta nie odłożyłaby jej na krzesło, lecz trzymała przy sobie, zatem nie powinna wzbudzać podejrzeń.
– Pamiętaj tylko, żeby skierować obiektyw w stronę klienta i nie machać torebką na prawo i lewo, OK? – instruował ją.
– Będziesz wszystko widział i słyszał?
– Jest dostęp przez wi-fi, ale nie w samochodzie. Nie przy tym modelu. Kamerka ma kartę SD. Nagranie będzie na kamerce, więc jej nie zgub. Torebki też nie zgub. I sama się nie zgub.
– To jak mam wezwać pomoc? – dociekała.
– To klub jazzowy. Będzie tam pełno ludzi. Po co ci pomoc? – zdziwił się. – Po prostu nigdzie z nim nie idź. Masz nagrać flirt, a gdyby zaproponował ci pieniądze, byłoby super, ale pod żadnym pozorem nie wychodź z facetem z klubu.
– No tak… Racja – zawstydziła się. To była jej pierwsza bezpośrednia akcja.
Kurde melek! To moja pierwsza prawdziwa sprawa!
– Dzięki, Salomea – szepnęła do siebie, wyskakując z auta jak sarenka, i truchcikiem – o tyle, o ile możliwy jest trucht w dziesięciocentymetrowych szpilkach – pobiegła w stronę wejścia do klubu. Nie przepadała za jazzem, lecz nie szła tam przecież słuchać muzyki! Szła na pierwszą prawdziwą akcję! Zdobędzie dowody! Wierności czy niewierności, wszystko jedno. Obstawiała raczej to pierwsze. W przeciwieństwie do szefowej nie uważała, że mężczyźni rzucają się na wszystko, co się rusza. Część z nich ma preferencje, wymagania. Choćby taki nekrofil. On to nawet woli, gdy kobieta już się nie rusza.
Kurde melek, Matylda, przestań panikować, bo głupoty wymyślasz. Podejdziesz do obiektu, zagadasz i potem jakoś pójdzie. Każe ci spadać albo…
– Mareczek! – Dopadła do auta jeszcze szybciej, niż z niego wyskoczyła. Zasapana zatrzasnęła za sobą drzwi i złapała kolegę za klapy marynarki. Patrząc na niego błagalnie, wysapała: – Mareczek! Jak ten facet wygląda?!
– Nie mam do ciebie siły – westchnął, odrywając jej dłonie od marynarki.
– Wiem, Mareczku, wiem! Ale mam w sobie tyle emocji, że nie wiem, co z nimi robić!
– Zajrzeć w telefon. Wysłałem ci fotkę gościa godzinę temu – poinformował ją ze znużeniem.
Dlaczego to zawsze on dostawał wszystkich początkujących detektywów, asystentów i techników, a sam nawet nie przystąpił do kursu na detektywa? Osobami, których nie przyuczał, była sekretarka i księgowa, ale one pracowały w firmie przed nim i pouczały całą resztę.
– Kurde melek! – jęknęła Matylda. – Gamoń jestem.
– Spokojnie. Wszyscy na początku głupieją. Poza byłymi glinami. Dla nich to chleb powszedni. Ich jedynym problemem jest brak odznaki, którą można machnąć. Weź się w garść i załatw gościa.
– Pewnie, Mareczku. Pewnie.
– Pewnego dnia rzucę tę robotę i pójdę gdzieś, gdzie będą do mnie mówić „panie Paluszkiewicz”. Nie żaden Mareczek. Moja eks tak do mnie mówiła i mam uraz do dziś. Więc, z łaski swojej, droga Matyldo, przestań mi mareczkować, bo porzygam się z obrzydzenia i lepiej, żeby nie padło na ciebie. A teraz zmiataj, zanim facet wyrwie jakąś inną laskę.
– To byłoby idealne, nie sądzisz? – zauważyła, wysiadając z samochodu. – Wszystko nagrane i nie muszę z siebie robić napalonej mamuśki.
Kręcąc biodrami dla lepszej równowagi, wyjęła telefon z torebki i spojrzała uważnie na przesłane jej przez Mareczka zdjęcie. Obiekt był całkiem przystojny, koło czterdziestki, ciemnowłosy, w okularach, nie widziała całej sylwetki, ale sądząc po pociągłej twarzy, wydawał się raczej szczupły. Szara marynarka, niebieska koszula. Chyba nie jestem w jego typie, uznała. Facet wygląda na gościa z klasą. To znaczy, może ja byłabym w jego typie, ale moje alter ego niekoniecznie. Niewykluczone, że lafirynda jest dla niego odskocznią od codziennego życia, więc może się skusi. Salomea była zadowolona z jej przebrania, zatem musiała uzyskać informacje od klientki, że facet lubi ten typ kobiet!
– Dasz radę, Matylda – motywowała się szeptem. – Kto jak nie ty? No kto? Chcesz spędzić resztę życia w bibliotece, marząc o życiu, które mogłabyś wieść, zamiast je mieć? Nieważne, lafirynda czy bibliotekarka, powal go na kolana!
– Już z powrotem? – zdziwił się Mareczek dokładnie trzy i pół minuty później, gdy Matylda z pałającymi policzkami wskoczyła do samochodu. Zatrzasnęła za sobą drzwi z taką siłą, że na chwilę ogłuchł na jedno ucho.
– Nie wpuścili mnie! – zawołała z rozpaczą.
– Kto cię nie wpuścił?
– Ochrona!
– Jaka ochrona?
– Klubowa! Mają ochronę! Stoją tam takie dwa przyduże chłopki w czarnych koszulkach z napisem OCHRONA i sprawdzają dowody osobiste!
– A co? Nie masz?
– Mam!
– To co za problem?
– To nie problem! Problem w tym, że na mój widok zamienili się w syjamskie bliźnięta i powiedzieli, że to porządny klub, a ja musiałam pomylić adres! Rozumiesz, Mareczku? Rozumiesz?
– Nie rozumiem.
– Ja też nie rozumiałam. Jak taka ostatnia idiotka pytam: „A to nie jest klub jazzowy?”. Oni mówią, że jest, ale oferta dla klientów jest za barem, a mnie nie ma w menu. I kazali mi spadać! Mareczku! Wzięli mnie za prostytutkę! To było jeszcze bardziej poniżające niż ta neonowa kiecka!
– No to wyskakuj z niej – poradził ubawiony Mareczek. Tego, że Matyldy nie wpuszczą do klubu, nie wziął pod uwagę, ale może Salomea będzie o tym pamiętała przy kolejnej takiej akcji.
– Striptizu też nie mają w menu!
– Przebierz się w swoje ciuchy i po sprawie.
Matylda nie odpowiedziała. Rozwiązanie problemu było proste, bo własne rzeczy miała w torbie, którą zostawiła w bagażniku Duśki. A Duśka, czyli jej ukochane audi, stała kilka miejsc dalej od służbowego opla Mareczka. Niestety, w swoich ciuchach, czyli w dżinsach i koszulce w drobną kratkę, wyglądała jak szara mysza. Może do klubu ją wpuszczą, ale…
– Facet nawet na mnie nie spojrzy, Mareczku. Wiesz, że na co dzień wyglądam dość zwyczajnie. Normalnie. Naturalnie. Wręcz pospolicie. Salomea uznała, że to spory atut w przypadku obserwacji, bo nie będę rzucać się w oczy, ale czy teraz nie powinnam? Znaczy, rzucić mu się w oczy?
– Za mało mi płacą! – jęknął Mareczek do siebie, po czym spojrzał na spanikowaną współpracownicę. – Jesteś kobietą – zaczął wyjaśniać Matyldzie, jakby o tym nie wiedziała. – Kobiety są jak kameleony. – Tego rzeczywiście mogła nie wiedzieć. – Wykorzystaj tę cechę. – Nie wiedział jak, ale skoro każdego dnia w ułamku sekundy przeobrażają się z czarującej księżniczki w dymiącą piekielną siarką czarownicę, to może Matylda z dyni przemieni się w piękny kwiat.
– Dobra, wykorzystam… Zaraz wracam! – Wysiadła z opla i z hukiem zatrzasnęła drzwi.
Swego czasu nawet rozważał wyrobienie licencji, ale ostatecznie – doceniany przez firmę, dla której aktualnie pracował – uznał, że całkiem dobrze czuje się w swojej skórze, a zmiana niekonieczne wyjdzie mu na dobre. Na wspólnika go nie przyjmą, a zaczynać pracy na własny rachunek nie miał ochoty. Do tego musiałby szkolić asystentów, współpracowników, prowadzić sprawy i przytulać klientów. Nie jego bajka. Na ogół dość szybko oceniał ludzi – czy nadają się do tego zawodu albo się nie nadają. Co do Matyldy miał mieszane uczucia. Jej udział w sprawie prowadzonej przez Centralne Biuro Śledcze był tajemnicą poliszynela. Do tego dochodziła osoba prokuratora Obszmurka, nazywanego przez Matyldę Oszczymurkiem. Ta bibliotekarka stała się legendą w środowisku służb mundurowych, sądowych, a być może i w kręgach przestępczych. Prokurator Obszmurek nie był obrońcą uciemiężonych, jak na przyzwoitego prokuratora przystało, tylko pnącą się po szczeblach kariery mendą; kopał dołki, pod kim się dało, i wspinał się coraz wyżej po plecach każdego, kto nieopatrznie je nadstawił. Nijak jednak nie mógł połączyć obrazu Matyldy Dominiczak, zwracającej się publicznie do prokuratora per „panie prokuratorze Oszczymurek”, z osobą, którą zwalili mu na kark i kazali wprowadzać w arkana zawodu.
Matylda działała jak w amoku. Jestem jak kameleon. Jestem kobietą, powtarzała sobie. Jestem jak motyl przemieniający się w… Kurde melek, odwrotnie. Jestem jak larwa zamieniająca się w motyla. Jestem przygotowana na każdą sytuację!
Perukę wcisnęła do schowka w tablicy rozdzielczej. Rozpuściła zwinięte w ciasny koczek włosy. Ciemnoblond włosy – jej zdaniem raczej pospolicie szare – opadły smętnie na ramiona. Jedna sztuczna rzęsa zwisała z powieki, drażniąc policzek. Matylda oderwała ją bez trudu. Druga natomiast zachowywała się, jakby ktoś zaklął klej, którego użyła. W końcu udało się ją usunąć. Kremem do rąk, który nosiła w torebce, zmyła okropny cień do powiek i starła szminkę z ust. Przyjrzała się sobie w lusterku wstecznym. Wyglądała zwyczajnie, pospolicie i tak szaro, jak tylko to możliwe. Co nie rokowało dobrze.
– Duśka – powiedziała półgłosem do auta. – Muszę się przemienić. Przeobrazić. Wykluć z jajka.
Już wyglądasz, jakbyś właśnie się wykluła, szepnęła złośliwie jej podświadomość.
Fakt, przyznała Matylda. Peruka nie pomogła, włosy klapnęły bardziej niż zwykle. Lepiej mi coś doradź, zamiast się wyzłośliwiać, warknęła w duchu zirytowana swoją bezradnością. Jaki pożytek z podświadomości, skoro ta komentuje rzeczy oczywiste, których świadomość jest doskonale świadoma i podświadomość nie musi jej świadomości niczego uświadamiać.
– Twoje myśli są nieodgadnione nawet dla ciebie samej, Matylda – szepnęła ze zgrozą.
W tym momencie podświadomość zlitowała się nad nią i udzieliła drobnej porady. Zostaw sukienkę, włóż pod nią dżinsy i żakiet, doradził głosik w głowie.
To jest pomysł, uznała Matylda. W mig podłapała koncept. Z tandetnej sukienki zrobi się tunika. Szpilki trzeba zostawić, żeby nie wyglądać zbyt przysadziście. Dekolt schowa pod żakietem, a jak przyjdzie czas, błyśnie facetowi biustem po oczach. Włosy z powrotem upnie w ciasny koczek, zawsze to lepiej niż fryzura à la mokry kurczak. I walnie sobie oko! Żadnych cieni, tylko tusz i kreska! Kreska doda oczom głębi, tusz je powiększy, do tego odrobina szminki i ochrona wpuści mnie do klubu, pomyślała z nadzieją.
Dziesięć minut później ponownie wskoczyła do samochodu Mareczka, który tym razem spojrzał na nią z uznaniem i stwierdził z zadowoleniem:
– Dużo lepiej. Wyglądasz jak babka z klasą, ale taka, co umie się zabawić.
– No nie? – zawołała podekscytowana. – Możesz kamerkę przypiąć w lepsze miejsce. Żakiet będzie w sam raz.
– Obserwowałem wejście. Przyszło sporo osób. Ugotujesz się w żakiecie.
– Nieważne. Dam radę.
– Obiekt nie wyglądał mi na faceta, co poleci na spocone babsko. Do tego tusz ci spłynie na policzki. – Tyle o kobietach wiedział. Tak dokładnie to wiedział, że mają różne wodoodporne hokus-pokus, ale Matyldy nie zaliczał do tej grupy. I słusznie, uznał, widząc wyraz jej twarzy, który mówił jednoznacznie, że rozmazany od potu makijaż nie został wzięty pod rozwagę.
– Ta kopertówka, w której jest kamerka, doskonale pasuje do butów i dodaje ci pazura. Nie kombinuj, tylko leć. Chciałbym dla odmiany spędzić noc we własnym łóżku – dodał ponaglająco. – Zrób, co masz do zrobienia, i nie rozkminiaj tego na czynniki pierwsze, jak to zwykły robić kobiety. Zachowaj się jak facet – doradził jej jeszcze, gdy Matylda już otwierała drzwi auta.
– Mam walić w mordę, a potem pytać? – zakpiła, ale nie czekała już na odpowiedź Mareczka. Nieważne, jak to ujął, miał rację. Im szybciej to załatwi, tym szybciej wrócą do domu.
Tym razem wejście do klubu okazało się błahostką. Ochroniarze stojący po obu bokach dwuskrzydłowych stalowych drzwi nawet nie drgnęli, patrząc gdzieś ponad jej głową. Zeszła kilkanaście stopni w dół i znalazła się w przerobionym z kilku, a może kilkunastu piwnic pomieszczeniu z ceglanymi łukami, drewnianą podłogą i przyciemnianymi światłami. Kilkadziesiąt osób tłoczyło się przy stolikach lub z drinkami w dłoniach podpierało ściany. Scena, na której kilku muzyków zawodziło coś niezrozumiałego, używając przy tym instrumentów muzycznych, z których większości nie potrafiła nazwać, znajdowała się na końcu pomieszczenia.
Lament, prezentowany przez stojącą na środku młodą kobietę o czerwonych włosach, musiał być bardzo nowoczesnym utworem, bo nie zawierał słów, tylko serię różnorakich dźwięków, które trudno byłoby przypisać ludzkiej istocie. Nie mogę być aż tak stara, by tego nie rozumieć, pomyślała ze zgrozą Matylda. Ledwo skończyłam trzydzieści lat. I jeszcze rok. Ale kto by tam liczył dokładnie…
– Co podać, laleczko?!
Spojrzała z oburzeniem na mężczyznę, który odważył się odezwać w ten sposób do statecznej kobiety, bibliotekarki, mężatki i matki dziesięcioletniego dziecka. I prywatnego detektywa, o czym nie mógł wiedzieć. Tak naprawdę nie mógł wiedzieć o żadnej z tych rzeczy, przywołała się do porządku.
– A co masz?
Na widok sympatycznie uśmiechniętego młodego chłopaka, który pewnie wieczorami pracował za barem, a w dzień pilnie studiował, zapomniała o oburzeniu. Przecież różnica wieku między nimi wynosiła może jakieś osiem lat, a nie osiemdziesiąt. Nie powinna zachowywać się jak urażona brakiem manier u młodzieży stuletnia stara panna, czekająca na księcia z bajki.
– Z alkoholem czy bez?
– Bez.
Jestem na służbie, chciała powiedzieć z dumą, lecz nie była pewna, czy to właściwe określenie. Za to wiedziała z całą pewnością, że nie powinna zdradzać swojej misji. Ani tożsamości.
– Zaraz zrobię coś fajnego – zapewnił ją, sięgając po shaker.
– Dzięki.
Matylda zajęła zwolnione miejsce przy barze i obserwowała przez chwilę zręczne ruchy chłopaka, po czym nonszalancko zmieniła pozycję i opierając się plecami o blat, zaczęła się rozglądać po pełnej sali. W tym miejscu należy dodać, że lampy nie imitowały światła dnia. W piwnicy panował przyjemny półmrok, bardzo romantyczny, zapewniający prywatność tym, którzy jej potrzebowali, a także odpoczynek dla oczu zmęczonych gapieniem się w monitory komputerów.
Jest! Niemal pisnęła z podekscytowania. Mężczyzna w szarej marynarce i błękitnej koszuli, jeśli mogła być pewna koloru widocznego kołnierzyka. Obiekt, czyli niejaki Mateusz Dąbek, siedział przy stoliku nieopodal. Obok niego ulokowała się blondynka z opadającą na czoło grzywką i opadającymi na ramiona postrzępionymi włosami. Salomea mogła mieć rację co do tego, że facet lubi blondynki. Towarzysząca mu kobieta w niczym jednak nie przypominała lafiryndy, w którą przemieniła się Matylda pod czujnym okiem szefowej. Czarna bluzka, czerwony żakiet, jasne dżinsy. Wyglądała ładnie, przyzwoicie i wydawała się bardziej zainteresowana tym, co dzieje się na scenie, niż swoim towarzyszem. Dąbek kołysał się lekko w rytm muzyki, wystukując dłońmi rytm na stoliku. Matylda zajęła miejsce przy barze i popijając bezalkoholowego drinka, za którego zapłaciła firmową kartą, obserwowała wiarołomnego małżonka.
Metoda na podryw, szybki numerek i wyciągnięcie zeznania, ile kobiet zaliczył w okresie trwania małżeństwa i w jakiej pozycji, nie wchodziły w grę. Matylda nie kryła przed sobą zadowolenia. Żadna szara strefa, żadna prowokacja ani inne działania, niezgodne z jej przekonaniami i charakterem, tylko porządna detektywistyczna robota – obserwacja i nagranie. Tyle nerwów zupełnie niepotrzebnie, pomyślała, postukując w rytm utworu. Jej uszy nadal nie miały pojęcia, czego właściwie słuchają, ale noga działała sama, bezwiednie i wbrew osobistym preferencjom muzycznym Matyldy. Poprawiła torebkę, tak by mieć pewność, że oczko kamerki jest skierowane na kontemplującą muzykę parę.
Chwilowo nie robili nic innego. Nie rozmawiali. Nie patrzyli na siebie. Po prostu siedzieli przy jednym stoliku. I nie spuszczali wzroku ze sceny. Żadna zdrada. Żaden sąd tego nie uzna. Równie dobrze mogli być dwojgiem nieznajomych, zajmujących ten sam stolik. Słuchanie muzyki bez współmałżonka nie jest zbrodnią.
Upiła kolejny łyk wielosylabowego drinka o nazwie nie do wymówienia na trzeźwo, nic dziwnego, że był bez alkoholu. Nie mogła się do nich dosiąść. Nie mogła ulokować się przy stoliku obok ani naprzeciwko, bo są zajęte. Nie mogła też stanąć im nad głowami ani krążyć wokół stolika, bo te były tak ciasno poustawiane, że musiałaby się przeciskać między stykającymi się oparciami krzesłami i posykującymi ludźmi, którym przeszkadzałaby w słuchaniu koncertu.
Salomea może się pocałować w cztery litery, pomyślała smętnie, popijając drinka. Jedyne co mogę zrobić, to tkwić tu, popijać owocowe nie wiadomo co, z listkiem mięty nie wiadomo po co, a następnie pójść za nimi nie wiadomo dokąd, o ile opuszczą klub razem. Jak dobrze pójdzie, zdążę na ósmą do pracy. Albo i nie. Może ten Dąbek będzie tu siedział do rana i jedyna zdrada, której się dopuszcza wobec żony, to ucieczka do miejsca, gdzie mógł zaznać odrobiny spokoju i relaksu.
W tym momencie jego towarzyszka odwróciła się do mężczyzny i powiedziała do niego coś, co skwitował wzruszeniem ramion; wtedy na jej twarzy pojawił się grymas wściekłego kota, co mężczyzna odczytał doskonale, gdyż pochylił się i pocałował ją w policzek. Tamta zbyła jego gest prychnięciem, jak się domyślała Matylda, ale czoło kobiety się wygładziło, a przymrużone oczy odzyskały swój kształt.
– Przychodzą tu kilka razy w tygodniu.
Głos kelnera zabrzmiał tak niespodziewanie, że niemal zadławiła się liściem. Kurde melek, pomyślała spanikowana, trzeba było używać słomki!
– Wszystko w porządku? – zapytał niespokojnie barman od owocowego drinka o ekscentrycznej nazwie, stanowiącej zlepek przypadkowo dobranych sylab, mających sprawić, by brzmiała melodyjnie, stylowo i modnie.
– Tak. Dzięki – wycharczała, wypluwając liść w papierową serwetkę. – Jeszcze jeden poproszę, ale bez listowia.
– To może coś innego? Próbujemy właśnie Sex on the Beach.
– Bez alkoholu? – W pracy jestem, chciała dodać, na szczęście zreflektowała się w porę. – Samochodem jestem.
– Bez alkoholu. Syrop brzoskwiniowy, sok żurawinowy, pomarańczowy i lód. Nie zorientujesz się, że nie ma alkoholu – zapewnił ją.
Miał całkowitą rację, uznała Matylda, płacąc za napój. Cena abstynenckiego drinka nie odbiegała od cen tych, które zawierały alkohol.
– Znasz ich? – podjęła rozpoczęty przez chłopaka wątek.
– Znam większość stałych bywalców, dlatego wiem, że jesteś tu pierwszy raz.
– Przypadek. – Wzruszyła ramionami, by ukryć napięcie. – Mówiłeś, że przychodzą tu kilka razy w tygodniu? – podjęła interesujący ją temat.
– Twój facet?
– Nie, wydaje mi się, że to znajomy z osiedla, ale siedzi tyłem, więc nie jestem pewna – skłamała. – Przywitałabym się, ale jak to nie on, to będzie mi głupio, a jak on, to jeszcze bardziej, bo babeczka w niczym nie przypomina jego żony. I teraz czuję się jak człowiek, któremu chodzi po głowie melodia, a nie wie, do czego ją przykleić.
– Kiepsko – przyznał barman, przyjmując zamówienie od kolejnego klienta.
– Kiepsko… – potwierdziła, upijając mały łyczek bezalkoholowego Sex on the Beach. – O rany! – zawołała zaskoczona. – Kto by pomyślał, że drink bez alkoholu jest przepyszny!
– No nie? – Młodzieniec uśmiechnął się, nie przestając mieszać czegoś równie dobrego – tak przynajmniej sądziła – dla innego klienta.
– Zawsze przychodzi z tą blondynką? – Matylda ciągnęła temat, spoglądając na niego ogromnymi, niewinnymi oczami osoby prowadzącej zwyczajną, prozaiczną i pozbawioną drugiego dna konwersację.
– Tak, ale oni są jacyś dziwni – powiedział półgłosem, pochylając się mocno w jej stronę.
– Naprawdę? A co takiego robią?
– W tym rzecz, że nic. Siedzą, piją, słuchają muzyki.
– Czyż większość z nas nie przychodzi tu z tego powodu?
– Owszem, ale oni są dziwni.
– Już to mówiłeś, tylko nie wyjaśniłeś dlaczego.
– Nie rozmawiają ze sobą. Przychodzą osobno, wychodzą razem.
– No i cóż w tym dziwnego? Powiedziałabym, że to normalne… – Matylda była coraz bardziej zaciekawiona, a barman lubił sobie pogadać. Nie musiała się wysilać, by wyciągnąć z niego informacje. Kto by pomyślał, że to takie proste, uznała.
– Tylko to ona płaci, a zamawia dla nich obojga – mówił dalej.
– Ja też płacę, gdy wychodzimy z mężem. Roman na ogół nie ma przy sobie dokumentów ani portfela, a jak jakimś cudem pamięta o karcie, to zapomina PIN. My, kobiety, często tak mamy z naszymi mężami.
Co w obecnej sytuacji było dziwne. Blondynka płaci za kochanka? Nie powinno być odwrotnie?
Nagle coś przyszło jej do głowy.
Ta para zachowywała się, jakby byli jednym z tych nieudanych małżeństw z długoletnim stażem, trwających przy sobie z przyzwyczajenia, z powodu dzieci czy kredytu. Nie rozmawiali ze sobą, nie nawiązywali kontaktu wzrokowego, ledwo znosili swoje towarzystwo, a jedyne, co powstrzymywało ich przed chwyceniem za noże, był ich brak. Kochankowie tak się nie zachowują. Niewykluczone, choć mało prawdopodobne, że obiekt nie jest obiektem.
– Kurde melek! – jęknęła. – Ten facet ma na sobie szarą marynarkę i niebieską koszulę?
– Coś w ten deseń. Trudno powiedzieć, kiepskie oświetlenie. A co?
– Szukam faceta w szarej marynarce i niebieskiej koszuli.
Zdezorientowana Matylda zrobiła to, co powinna była uczynić na samym początku. Zaczęła uważnie rozglądać się po sali. Przyciemnione światła nie pomagały. Musi się przyjrzeć wszystkim odpowiadającym rysopisowi Dąbka.
– Nie jestem pewien, czy mogę być pomocny…
Salomea mnie zabije, pomyślała w panice. Usiadłam jak kwoka na jajach i czekałam, aż pisklę samo się wykluje. Więcej pokory, Matylda, upomniała się w myślach. Taka nadmierna pewność siebie doprowadzi cię do zguby.
– Daj znać, jakbyś miała ochotę na coś jeszcze. – Mężczyzna przyjął kolejne zamówienie, jednak raz po raz zerkał na nią z zaciekawieniem.
Matylda wyjęła telefon i tym razem uważnie przyjrzała się obiektowi. Mężczyzna od blondynki mógł, ale nie musiał, być Mateuszem Dąbkiem. Jeśli nim nie był, miała kłopot. Jeśli to on, dlaczego to blondynka płaci rachunki? Od kiedy kochanki płacą za cokolwiek? Ona jest wolna, a on nie, odpowiedziała sama sobie. Żona ma dostęp do jego wyciągów bankowych, szybko zorientowałaby się, gdzie był, wolał zatem, by płaciła kochanka, a sam rozliczał się z nią w gotówce. To możliwe.
Ale bez sensu, odezwał się głosik w jej głowie. Skoro kochance zwracał gotówkę, równie dobrze mógłby płacić gotówką i tutaj.
Czyli to nie on, jęknęła prawie głośno, w ostatniej chwili zamieniając jęk na kichnięcie.
Musisz rozejrzeć się po sali, podpowiadał głosik.
Muszę obejrzeć go od przodu, uznała. To jednak może być on, a nawet powinien, a moje stereotypowe myślenie jest błędne. Nie zastanawiając się ani chwili nad tym, co robi, po prostu odeszła od kontuaru i skierowała się do stolika zajmowanego przez interesującą ją parę.
– Cześć, Romek, nie wiedziałam, że też tu bywasz – odezwała się głosem tak wyluzowanym, jakby każdego dnia przez ostatnie dziesięć lat życia zaczepiała obcych mężczyzn w barach.
Domniemany Mateusz Dąbek spojrzał na nią z widocznym zaskoczeniem.
– Nie jestem Romek – odparł.
– Nie, zdecydowanie nie jest pan Romkiem – przyznała z zakłopotaniem. – Bardzo przepraszam. Od tyłu wyglądał pan zupełnie jak Romek. Zmyliło mnie to przerzedzenie włosów na potylicy. Jeszcze raz przepraszam.
Szybko wróciła na miejsce i duszkiem wychyliła drinka, tylko cudem nie wbijając sobie słomki w oko. Serce łomotało jej jak szalone. Nigdy wcześniej nie zrobiła czegoś takiego. Nie licząc włamania do domu podejrzanego o morderstwo. I paru innych rzeczy, które szły w parze z tą pierwszą sprawą. Ale się dzieje, Matylda! Jesteś super!
Jakie super? – zganił ją szyderczy głosik. To nie jest Mateusz Dąbek. Od dziesięciu minut gapisz się na niewłaściwego faceta!
Matylda pociągnęła nosem i uśmiechnęła się zdawkowo do blondynki, która przyglądała jej się podejrzliwie. A może wrogo. No, nieistotne, gapiła się i już, ale zupełnie niepotrzebnie, bo ani ona, ani jej towarzysz nie leżeli w strefie zainteresowania detektyw Dominiczak. Kątem oka zarejestrowała jeszcze, jak mężczyzna, który nie był Romkiem, starannie sprawdza ręką tył głowy.
Załatwiłaś mu kompleks, Matylda, wypomniał jej wewnętrzny głos.
Nic mu nie będzie. Łysienie jest problemem dla kobiety, nie dla faceta. Zgoli się na łyso i nadal będzie przystojny, lepiej znajdźmy tego cholernego Dąbka!
– Jeszcze raz to samo – zwróciła się do barmana.
– To nie był pani sąsiad? – zapytał z zaciekawieniem.
– Nie, nie był. Głupio wyszło. Babka pewnie myśli, że rwałam jej faceta, i to przy niej, ale przynajmniej wszystko jasne. Widziałeś może jakiegoś innego faceta w szarej marynarce?
– Grafit też się liczy?
– Może być i grafit – odparła po chwili namysłu, biorąc poprawkę na fakt, że mężczyźni kiepsko rozróżniają odcienie kolorów. Jest to zjawisko udowodnione naukowo. Kobiety rozpoznają więcej odcieni. Matylda dopuszczała możliwość, że w jakiejś części jest mężczyzną, bo nie widziała różnicy między kolorem koralowym a łososiowym, oliwkowym a pistacjowym i szeregiem innych. Niemniej szary od grafitu odróżniała.
Chyba, zadrwiło coś w jej myślach.
– To typowy biurowy kolor. Sporo osób wpada tu prosto po pracy. Co drugi facet może mieć taką marynarkę – mówił barman, rozglądając się sceptycznie po sali.
– Tak, pewnie masz rację – odrzekła z westchnieniem, czując, jak powoli ogarnia ją panika.
Podczas rozmowy z chłopakiem rozglądała się, szukając kogoś podobnego do Mateusza Dąbka, by po rozpoznaniu obiektu móc przystąpić do akcji. Numeru z Romkiem nie mogła powtórzyć więcej niż raz. A zaczepianie każdego faceta po kolei, a sporo ich tu było, zwróciłoby na nią uwagę wszystkich w sali. Co robić? Co robić?!
Mnie pytasz? To ty jesteś detektywem!
A ty niby nie? Przecież tkwimy w tym razem! – odparła w duchu. Te rozmowy z samą sobą na ogół usprawniały jej tok myślenia, ale czasami odnosiła wrażenie, że siedzi w niej jakieś niezależne, złośliwe stworzenie, które tylko się pod nią podszywa.
– Po co ci facet w szarej marynarce?
Matylda podjęła decyzję w ułamku sekundy. Chłopak lubił sobie pogadać. Może uda się to wykorzystać.
– Mnie osobiście to po nic, ale zawodowo go szukam.
– Gliniara?
– Nie, sektor prywatny. – Mrugnęła do niego, mając nadzieję, że jej mrugnięcie zostanie zinterpretowane jako znaczące, a nie nerwowy tik. Ostatni raz, gdy w ten sposób próbowała dać mężowi sygnał do ewakuacji, zanim padnie ze znudzenia w towarzystwie dawnych znajomych, Romek zapytał głośno, czy wpadło jej coś do oka.
– Serio?
Tym razem musiało jej się udać, bo na znudzonej twarzy barmana pojawiło się zainteresowanie. Zerknął za siebie na dwóch innych kolegów obsługujących gości, po czym pochylił się ku niej i zapytał szeptem:
– Jesteś na akcji?
– Powiedzmy. – Mrugnęła ponownie. – Muszę namierzyć jednego gościa, ale jest taki ścisk, że szpilki się nie wciśnie. Nie mogę chodzić od stolika do stolika i zaglądać każdemu w twarz. Bar to jedyne miejsce, skąd mam widok na całą salę, problem w tym, że większość mężczyzn widzę od tyłu, a ci widoczni z przodu w niczym nie przypominają faceta, którego szukam. – Czuła, że wpada w słowotok, jak zawsze, gdy zaczynała się denerwować, ale chłopak wyglądał na bystrego. Powinien nadążać.
– Co zrobił?
– Na razie chyba nic, ale muszę sprawdzić, bo może jednak coś. Łapiesz? – Znów mrugnęła, po czym spojrzała na niego wymownie. Mimo że sama nie wiedziała, co miała na myśli, barman odpowiedział:
– Łapię. Chcesz wejść za kulisy?
Matylda z niedowierzania zamrugała rzęsami jak zawodowa podrywaczka.
– A mogę? – Ledwo wykrztusiła z siebie dwa słowa. To było idealne miejsce. Miałaby widok na całą salę!
– Pewnie. Widzisz tamtego ochroniarza z boku sceny? – Wskazał palcem kierunek.
– Widzę. – Trudno nie zauważyć wielkiego jak buldożer faceta.
Kotary, które widziała, nie powstrzymałyby nikogo. On zatrzymałby każdego.
– To Bastek.
– Bastek?
– Sebastian, ale wszyscy mówią na niego Bastek. Powiedz, że Maniek cię przysłał.
– Maniek. OK. I co dalej? Mam się schować za kotarą i zerkać?
– Nie, no co ty, scena jest półokrągła. Połowy sali byś nie widziała. Myślisz, że dlaczego Bastek taki wysunięty stoi?
– Bo z tamtego miejsca widzi całą salę?
– Właśnie. Wejdziesz za kulisy. Z tyłu sceny są schodki. Wejdziesz na nie i dopiero stamtąd będziesz zerkać przez zasłony – tłumaczył jej z takim zapałem, jakby to on brał udział w tajnej akcji, a nie Matylda.
Pomysł Mańka nie budził zaufania. Może z bliska nabierze kształtu, ale z miejsca, w którym siedziała, wyglądało na to, że aby mieć dobry widok na salę, będzie musiała schować się za perkusistą albo pod fortepianem. Jednak lepszy taki plan niż żaden. Ludzie byli skupieni na wokalistce, może wezmą ją za kogoś z obsługi, gdyby za bardzo wystawała zza aksamitnej kotary. Cóż jest do stracenia?
– Dzięki, Maniek – uśmiechnęła się do chłopaka i bez wahania ruszyła w stronę Bastka.
Osoba skradająca się i rozglądająca niepewnie zwraca na siebie uwagę. Idź tak, jakbyś miała prawo tu być, a wtedy nikt na ciebie nie spojrzy, powtórzyła sobie w duchu nauki jednego z wykładowców, który podobno służył w jednostce tak tajnej, że nie posiadała nazwy. Plotki lubią się mnożyć, żyć własnym życiem, a nawet tworzyć światy alternatywne. Jednostka tajna czy nietajna, nazwa zdaniem Matyldy musiała być. Choćby pospolity X.
– Hej, Bastek – zagadała do faceta, jakby byli najlepszymi kumplami z podwórka, od kieliszka czy ze wspólnego bractwa niewidzialnych elfów. – Maniek powiedział, że mogę zajrzeć za kulisy.
Wielgachny łysy facet spojrzał nad nią na bar. Maniek musiał dać jakiś znak, bo ochroniarz kiwnął głową, a potem ręką, wskazując kierunek; odsunął się, by zrobić przejście.
– Dzięki. – Posłała mu swój najlepszy uśmiech, ale Bastek nie spuszczał wzroku z sali.
Matylda nie bywała zbyt często w klubach jazzowych. Tak naprawdę pierwszy raz była w tego typu lokalu. Nie miała pojęcia, cóż mogło się wydarzyć w miejscu pełnym melomanów, popijających bezalkoholowe drinki, i czemu Bastek z taką czujnością przyglądał się gościom. Rozumiałaby jego ostrożność w mordowni, gdzie klientów przed wpuszczeniem do środka należy obszukać w poszukiwaniu broni albo czegokolwiek, co mogło być w takiej formie użyte. Ale tutaj? No cóż, nie jej sprawa.
– Świetna robota – powiedziała więc z odpowiednią dawką uznania i śmiało weszła za kulisy.
Nigdy wcześniej nie miała okazji przyjrzeć się temu, co się dzieje za sceną, nie licząc czasów przedszkolnych, gdy grała rolę Pomidorka, głównie dlatego, że jako dziecko była okrągła i rumiana. Wystarczyło tylko znaleźć zieloną czapeczkę, imitującą ogonek, by nie była potrzebna inna charakteryzacja, ale dla podkreślenia charakteru postaci dostała również czerwone ubranko. Wówczas za sceną widziała rozbiegane dzieci i histeryzującą nauczycielkę, bo Bakłażanek zwymiotował na buty Cebuli.
Tutaj nikt nie histeryzował. Kilkoro ludzi zajętych było rozmową i żadne z nich nie spojrzało w jej kierunku. Jedyny osobnik, który wydawał się coś robić, siedział w plątaninie kabli i podłączał coś do wielkiego pudła o nieznanym Matyldzie przeznaczeniu. Scenę od zaplecza oddzielała zasłona i kilka szerokich, niewysokich stopni. Matylda nie bardzo wiedziała, skąd mogłaby obserwować obecnych na sali gości. Przycupnęła na schodkach i delikatnie uniosła kotarę. Zobaczyła kilka pudeł – pewnie głośniki – i kilka par nóg – pewnie muzyków oraz przyciętych do wysokości klatki piersiowej gości klubu. Kurde melek, nie mogę podnieść jej wyżej, bo będzie mnie widać, zirytowała się.
Możesz się schować za jednym z głośników, poradził głosik w jej głowie.
Co za głupi pomysł, sarknęła Matylda.
Może i głupi, ale za to twój! – odparowała jej podświadomość.
Matylda była świadoma owych monologów rozpisanych na dwa głosy, gdyż pomagały jej w koncentracji i myśleniu. Przyjrzawszy się uważnie rozmieszczeniu sprzętu muzycznego na scenie i miejscu, gdzie opadała kotara, odkryła zakamarek, skąd mogła swobodnie obejrzeć wszystkich obecnych.
Po prawej stronie sceny, a tuż przed kotarą – z jej punktu widzenia za kotarą – stał ogromny głośnik. Pierwotny pomysł, by ukryć się za nim, nie był zatem taki zły. Nawet nie będzie musiała wchodzić na scenę. Wystarczy – spojrzała ukradkiem za siebie, ale nikt z obecnych za kulisami nie zwracał na nią uwagi – że zrobi scyzorykiem niewielką dziurę w zasłonie. To umożliwi jej obserwację sali, a nie przysporzy problemu właścicielowi klubu, bo ten nie zorientuje się, że doszło do uszkodzenia. Zgodnie z maksymą, że czego oczy nie widzą, tego portfel nie odczuje, z zapałem przystąpiła do wykonania planu. Wibracja w kieszeni żakietu zakłóciła jej działania. To był Mareczek z zapytaniem, jak idzie i gdzie szukać jej zwłok, gdyby zaszła taka potrzeba.
POTRZEBY NIE BĘDZIE! – odpisała.
I wcale mi nie idzie, bo jeszcze nie znalazłam faceta, dodała w myślach, nie wypuszczając tej konkluzji z głowy ani telepatycznie, ani w żaden inny sposób.
Szpara w materiale była doskonałym pomysłem. Matylda, przez nikogo niewidziana, mogła swobodnie obserwować zebranych w sali. Poruszającą się kotarę zasłaniał głośnik, nie zwracała zatem niczyjej uwagi, jedyny mankament planu stanowiła groźba utraty słuchu, ale Matylda była gotowa na to poświęcenie. Poza tym tak od razu się nie głuchnie.
– Jest! – pisnęła podekscytowana, w tym momencie doceniając okazały głośnik, łącznie z wydobywającym się z niego „bumbumem”. Obiekt, alias Mateusz Dąbek, siedział samotnie przy barze i gapił się w drinka. Alkoholowego. Matylda nie miała co do tego wątpliwości. Maniuś teraz powinien się przydać, uznała zachwycona nowo nabytą znajomością.
Przemknęła na powrót obok Bastka, który zdawał się nie dostrzegać jej obecności. Płacili mu, żeby reagował na to, co się dzieje pod jego nosem, a nie za plecami. Ciekawe, uznała.
– Maniek, jeszcze jeden seksik, tylko biegusiem! – poleciła chłopakowi, który na jej widok błyskawicznie zmaterializował się naprzeciwko.
– Masz go? – zapytał podekscytowany.
– Mam. Samotny facet na końcu baru – szepnęła.
Barman spojrzał ukradkiem w tamtym kierunku. Szara marynarka, niebieska koszula. Opis się zgadzał.
– Dawaj ten seksik i ruszam do akcji.
– Dolać ci coś? No wiesz, na odwagę? – mrugnął znacząco.
– Nie, jak się nachlam, to pójdę spać. Muszę być na chodzie. Co facet pije?
– Whisky z lodem. Nic wyszukanego. – Starannie zmieszał składniki na drinka.
– Widziałeś go tu wcześniej?
– Trudno powiedzieć. Gościu mało charakterystyczny. Wygląda jak typowa męska biurwa.
– Jak kto, proszę? – Zdębiała, niepewna, czy się nie przesłyszała.
– Garniturek, krawacik, spodnie w kancik. Wszyscy wyglądają jak z jednej matrycy. Jak dobrze pójdzie, to za dwa lata też będę męską biurwą. Garnitur może być, ale nie znoszę tych krochmalonych kołnierzyków. Tylko co mam robić po administracji?
– Jasne. – Matylda wyjęła kartę i czekała chwilę, aż chłopak poda jej terminal. – Będzie ci do twarzy – zapewniła go jeszcze i szybko, nim straciła odwagę, której nie znalazłaby za wiele, gdyby dała sobie czas na myślenie, podeszła do obiektu.
– Hej, Romek. Jak leci? – zagadała, opierając się o blat tuż obok Dąbka.
– Nie jestem Romek.
– Faktycznie, nie wyglądasz jak Romek. Wybacz, z daleka wyglądałeś jak mój Romek. Ależ mi głupio. No nic, zdaje się, że Romek wystawił mnie do wiatru, nie pierwszy raz. Na ślub też się spóźnił. Kuzynki. Na swój przyszedł punktualnie, bo pomyliły mu się godziny i był za wcześnie – paplała jak najęta, dziwiąc się głupotom, które wylatywały z jej ust, choć to o ślubie akurat było najprawdziwszą prawdą. – Powinnam się przyzwyczaić albo rozwieść, ale dotąd nie mogę się zdecydować ani na jedno, ani na drugie. A co u ciebie słychać?
Mężczyzna przyglądał jej się oszołomiony.
– Nerwy mnie zjadają, przepraszam. Tak naprawdę to nie umówiłam się z Romkiem. Po co umawiać się z własnym mężem, skoro i tak nigdy go nie ma tam, gdzie powinien być. Tylko tak sobie wpadłam posłuchać muzyki, odsapnąć od tego i owego i zobaczyłam, że siedzisz sam przy barze, może na kogoś czekasz, a może i nie, może tylko siedzisz sobie sam, bo lubisz, ale gdyby jednak nie, to może przydałoby ci się towarzystwo i… – Urwała, żeby nabrać powietrza albo dać facetowi szansę na reakcję, ale żadnej nie było. Dąbek wyglądał jak oślepiona sowa.
– Pierwszy raz tu jestem i denerwuję się. W sensie nie z powodu klubu, klub jak klub, chociaż wokalistka nie przypadła mi do gustu, ale cała reszta jest OK. Próbowałeś tych bezalkoholowych drinków? Boskie! A seksik? Wymiata! Próbowałeś już? Jeśli nie, poproszę Mańka, na pewno przypadnie ci do gustu…
– Nie! – zaprotestował w tym momencie stanowczo.
– Nie? Ale tak dokładnie co „nie”, jeśli można prosić?
Matylda nie była pewna, czy obiekt odmawia drinka, towarzystwa czy też może zaprzecza, że na kogoś czeka. Trochę ją poniosło z tym słowotokiem. Sama się zaplątała, na czym właściwie skończyła. Zaproponowała mu coś czy jeszcze nie zdążyła?
– Jestem zajęty! Żonaty!
– Też jestem. W sensie mężatką jestem, mój mąż jest żonaty. Ze mną.
– Nie jestem zainteresowany!
– To się chwali. – Nie zdążyła dodać nic więcej, bo nagle Dąbek wstał tak gwałtownie, że potknęła się o własne buty, usiłując uniknąć zderzenia z mężczyzną.
– Na mnie już czas – oświadczył.
– Dopiero przyszedłeś… – zdziwiła się.
Salomea mówiła, że obiekt wraca późną nocą, a ledwo minęła dwudziesta.
– Odwal się ode mnie, zwariowano babo! – syknął wzburzony, spoglądając gdzieś ponad jej głową.
– Co proszę?
– Wariatka!
Bezradnie patrzyła za wychodzącym z klubu mężczyzną. Facet był wierny, ona nie jest w jego typie czy też najzwyczajniej w świecie zawaliła? Powinna go śledzić? Czy to Mareczek powinien teraz za nim jechać? A może zadanie zostało zakończone, choć nie tak, jak tego oczekiwała klientka.
Kurde melek, ale się narobiło!
– Wszystko gra? – zapytał Maniek, zmaterializowawszy się przy niej z takim wyrazem podekscytowania na twarzy, jakby był świadkiem wydarzenia porównywalnego z tym, które wykończyło dinozaury.
– Okaże się – odparła krótko i by złagodzić obcesowość swojej odpowiedzi, uśmiechnęła się do niego, mrugając przy tym w znaczący – oby! – sposób, a potem bez pożegnania opuściła klub.
Mareczek czekał w samochodzie, drzemiąc z głową opartą o kierownicę. Matylda wystraszyła go niemal na śmierć, pukając w okno. Zaspany, nie do końca świadomy, gdzie jest i co robi w tym nieznanym miejscu, oprzytomniał, dopiero gdy pochyliła się, pokazując twarz.
– Jesteś już – powiedział, uchylając szybę, i ziewnął szeroko. – Jak poszło?
– Nijak. – Podała mu wyjętą z torebki kamerkę. – Facet uciekł, ale przedtem oświadczył, że jest żonaty. Nie dodał, czy szczęśliwie, ale kto powiedział, że tylko szczęśliwi małżonkowie są wierni?
– To chyba dobrze?
– Okaże się – odpowiedziała mu dokładnie to samo, co Maniusiowi.
Nie takie rozwiązanie sprawy miała na myśli Salomea, gdy dawała jej to zlecenie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Środa, 22 września 2010
Czwartek, 23 września 2010
Piątek, 24 września 2010
Sobota, 25 września 2010
Poniedziałek, 27 września 2010
Wtorek, trochę po północy, 28 września 2010
Wtorek, kilka godzin później
Piątek, 1 października 2010
Epilog