Między młotem a imadłem - Rudnicka Olga - ebook + audiobook + książka

Między młotem a imadłem ebook

Olga Rudnicka

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Matylda Dominiczak zapadła się pod ziemię. Komisarz Marecki wszczyna poszukiwania, choć główny podejrzany milczy jak zaklęty, adwokat zasłania się tajemnicą zawodową, a Roman wie, że żonę widział, tylko nie pamięta kiedy. Pomoc nadchodzi z nieoczekiwanej strony, ale nie poprawia to sytuacji pani detektyw. Wręcz przeciwnie. Policja wkracza w prowadzoną przez Matyldę sprawę zaginionych kobiet, a ona sama wpada w środek wojny gangów, o której nie miała dotąd pojęcia. Pogrzebanie żywcem okazuje się najmniejszym z jej problemów.

Olga Rudnicka (1988 r.) – autorka poczytnych powieści kryminalnych. Wielbicielka koni, psów i gryzoni. Wolny czas najchętniej spędza na łonie natury. Po wielu latach wewnętrznych zmagań polubiła kawę, do hipokryzji nie zamierza się przekonać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 298

Oceny
4,7 (473 oceny)
358
84
23
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
eiskaf

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam z niecierpliwością na kolejne perypetie Matyldy! Uwielbiam tę serię, jest tak zabawna, że muszę ograniczać płyny w trakcie czytania, bo gotowam posikać się ze śmiechu 😅
40
Aguleczek5

Całkiem niezła

Początkowo sądziłam, że ten tom będzie przełomowy i wreszcie seria z Matyldą po części mi się spodoba. Niestety im dalej tym żarty bardzo wtórne, bohaterowie bez wyrazu, a fabularnie także okazało się dość płasko. Ogromny minus za dzielenie tak naprawdę jednej książki na drugą już z kolei część, a zakończenie wskazuje, że będzie i trzecia, przez co znowu w danym tomie jest dużo kluczenia wokół niczego. A że żarty mało kiedy mnie bawiły to ostatecznie książka wypada blado, przeciętnie i nadal nie polubiłam się z główną bohaterką. Dla mnie takie rozwodnienie fabuły jest po prostu nieuczciwe i szkoda, że coraz więcej autorów idzie drogą na skróty i stawia na ilość, a nie jakość. Znam styl Olgi Rudnickej, uwielbiam jej starsze tytuły i dziwię się skąd takie uwielbienie do tej postaci i czemu autorka sięga po żarty tak niskich lotów. Pozostaje mi czekać na jakiś inny cykl.
10
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjny lektor! Ryczałam ze śmiechu słuchając tej książki! Seria o detektyw Matyldzie jest coraz lepsza!🤣
10
vasiavasia

Nie oderwiesz się od lektury

Uśmiałam się, audiobook idealny i te wszystkie wątki 😀
10
MalgorzataKoziel

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam cały cykl o detektyw Matyldzie i tym razem się nie zawiodłam. Jestem zagorzałą fanką czytania książek a nie słuchania audiobooków, ale... przy przełączeniu się na chwilę okazało się, że czytanie Marcina Steca podnosi wrażenia kilkukrotnie i już tylko przy audiobooku zostałam. Każdy bohater tej książki ma niepowtarzalny charakter, dialogi dopełniają całokształtu i co najważniejsze: ubaw po pachy! Jak tu się przy tym nie śmiać... piękne, polecam.
10

Popularność




Copyright © Olga Rudnicka, 2023

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

Zdjęcia na okładce

© Chinnasorn Pangcharoen/Dreamstime.com

© Chernetskaya/Dreamstime.com

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-607-2

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

15 czerwca 2012

Piątek, bardzo, bardzo długi dzień

Mąż Matyldy wyglądał jak paszczur po kuracji odchudzającej. Albo wyblakła sowa. Tudzież szczurołak z Wiedźmina, którego komisarz Mizera namiętnie czytała. Krótko mówiąc – miernie, mizernie i nijako. Zupełne przeciwieństwo detektyw Dominiczak, babki przebojowej, z ikrą i błyskiem w oku. Związki często opierają się na przeciwieństwach, które najpierw ludzi łączą, potem wkurzają. Przeciwieństwa mogą też wzajemnie się uzupełniać, ale w tym przypadku obstawiała pierwsze wrażenie.

Niebieskie oczy, ukryte za pomazanymi soczewkami okularów, można by uznać za ładne, gdyby były bardziej widoczne. Zaniedbany zarost, przydługie włosy, do tego nastroszone. Ciało chude i wysokie, cud, że jeszcze się nie złamało pod ciężarem zgarbionych ramion. Jedyne, co można mu było zapisać na plus, to brak brzucha. Facet miał tylko kręgosłup i pępek. I ręce tak długie, że gdyby zgarbił się jeszcze trochę, wiązałby buty na stojąco.

Wyblakła koszulka z nieczytelnym napisem i dresowe spodnie, w które zmieściłoby się jeszcze dwóch takich jak Roman Dominiczak, nie poprawiały wrażenia. Mimo że rozmawiali od kilkunastu minut, nadal zdawał się kiepsko kojarzyć, na jakim świecie żyje i że to czerwiec. O rok na szczęście nikt go nie pytał, bo dopiero czekałaby go niespodzianka.

– Zacznijmy jeszcze raz – powiedziała łagodnie komisarz Katarzyna Mizera, współczując w duchu Dominiczakowi, którego komisarz Marecki przed chwilą przepytał na tyle okoliczności, że tamten nie przyznał się do zamordowania prezydenta Kennedy’ego wyłącznie dlatego, iż do zamachu doszło przed narodzinami Romana. W przeciwnym wypadku, któż to wie, może wskazałby również miejsce ukrycia Bursztynowej Komnaty.

– Odmawiam odpowiedzi na pytania, które mogłyby mnie narazić na odpowiedzialność karną – zdecydowanie oświadczył przesłuchiwany, nerwowo przecierając okulary dołem koszulki.

O, w końcu się obudził, pomyślała, ale nie zdążyła o nic zapytać, gdyż ubiegł ją kolega.

– A co?! Zabił pan Matyldę?! – wybuchnął komisarz, nie kryjąc zdenerwowania.

– Oczywiście, że nie – obruszył się przesłuchiwany małżonek.

– Pobił ją pan? Uwięził? – dociekał Antoni, nie kryjąc zgryźliwości.

– Oczywiście, że nie. Za kogo mnie pan uważa?! – oburzył się mąż poszukiwanej.

– No to nie ma powodu do odmowy! I niech do pana dotrze, że Matylda zaginęła.

– Czyżby? – mruknął Roman, wyraźnie nieprzekonany, poprawiając się na krześle.

– Sądzi pan, że to żart? – Marecki przeczesał palcami ciemne włosy, by zająć czymś ręce i nie zacisnąć palców na grdyce Dominiczaka. Mocno wystające jabłko Adama aż się prosiło, by wbić w nie kciuki.

– Musimy ją znaleźć. – Kaśka starała się pokazać swoją życzliwą kobiecą twarz matki Polki, choć chętnie potrząsnęłaby facetem, zatem nie zmieniała intonacji głosu, mówiąc jak superniania, która jeszcze nie ujawniła miejsca ukrycia karnego jeżyka.

– Rozumiem, że musicie ją znaleźć, ale nie rozumiem, dlaczego uważacie, że zaginęła?

Marecki nie mógł ujawnić przesłuchiwanemu, dlaczego przypuszcza, że Matyldzie coś zagraża. Komisarz Mizera również sceptycznie podchodziła do jego podejrzeń, choć nie odstępowała go na krok. Może go pilnowała, a nie wspierała, ale ważne, że trafiły się dodatkowe ręce do pracy i główka nie od parady. Przeniesienie Kaśki na miejsce emerytowanego już komisarza Tomczaka było jak dodatkowe Boże Narodzenie z prezentami. Chuda jak szczapa blondynka z włosami związanymi w kucyk i czekoladowymi, sarnimi oczami powinna chodzić po wybiegu, a nie biegać za bandziorami, ale stanowiła nieocenione wsparcie. Niejeden dał się nabrać na jej wygląd, sądząc, że ma do czynienia z nierozgarniętą blondynką tudzież kociakiem. Ostatni, który ją tak nazwał, nadział się na jej pięść. A cios miała, że ho, ho!

– Odpowiedź naraziłaby dobro śledztwa – wyburczał standardową wymówkę, żeby nie przyznać, iż właśnie próbuje zatuszować niedociągnięcia.

Tak naprawdę nic jeszcze się nie wydarzyło. Matylda po prostu nie odbierała telefonu. Nie było jej ani w biurze, ani w domu. Mogła przecież pracować, choć po bombie, którą zrzuciła na głowę Antoniemu, wątpił w inne wyjaśnienie niż to, że detektyw Dominiczak ma kłopoty.

– Od czasu zmiany pracy, czemu byłem całkowicie przeciwny, często przepada. Nigdy nie wiem, czy jest w domu, czy jej nie ma. Do tego wraca o różnych godzinach, więc szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem, jak mam odnieść się do państwa rewelacji. Rzecz w tym, że ja wcale nie uważam, że zaginęła. Pewnie kogoś śledzi i tyle – w końcu powiedział zdegustowany Roman. – Może się czołga gdzieś pod płotem albo wisi na drzewie, żeby zajrzeć komuś w okno. Pojęcia nie mam i, co więcej, nie obchodzi mnie to.

Miał ciężką noc. Demonica sprała jego paladyna na kwaśne jabłko i jakby tego było mało, ukradła mu miecz, a on nie miał dość mocy, by w porę się uzdrowić i podjąć walkę.

Klient wydzwaniał o fakturę, jakby samo wykonanie zlecenia przez Romana nie wystarczyło, i jeszcze uparł się, by za nią zapłacić. Oczywiście, że nie pracował za darmo, ale czemu tym ludziom tak się spieszy z płatnościami?

I kot. Ruda bestia siała alergeny po całym mieszkaniu, próbując doprowadzić go do rychłej śmierci.

To, że Matylda znów gdzieś przepadła, nie znajdowało się nawet w pierwszej dziesiątce życiowych problemów Romana!

– Wyrwaliście mnie ze snu, przeszukaliście mieszkanie, nie pytając mnie o zgodę, i zarzucacie mi… – Wcisnął okulary na nos i kontynuował już mniej pewnie: – No tak dokładnie to niczego mi nie zarzucacie, ale Matylda i ja jesteśmy tak jakby w trakcie rozwodu. Chyba. Dopiero co to omówiliśmy i…

– Panie Romanie – Marecki starannie kontrolował gniew – rozwód nie rozwód, mieszkacie pod jednym dachem. Jak pan może nic nie wiedzieć!

– Mieszkanie pod jednym dachem nie czyni nas dobrym małżeństwem.

Słusznie, zauważyła w myślach komisarz Mizera.

– W przeciwnym wypadku nie rozmawialibyśmy o rozwodzie.

Nawet bardzo słusznie, uznała.

– Nie mam zielonego pojęcia, co wyczynia Matylda, i chyba nawet nie powinienem mieć. Czy jej nie obowiązuje jakaś zasada poufności?

– Tajemnica zawodowa – podpowiedziała mu policjantka.

– Właśnie. Więc czy nie byłoby dziwne, gdybym wiedział, co ona robi?

– Nie, nie byłoby, przecież małżonkowie rozmawiają ze sobą o pracy – upierał się Marecki, mimo że pojęcie o małżeństwie miał raczej blade.

Jako zdeklarowany singiel bywał tylko świadkiem na ślubach kolegów policjantów, a potem w rozwodach, które tylko utwierdzały go w raz powziętej decyzji. Randki są tańsze od rozwodów i mniej wyniszczające emocjonalnie niż małżeństwo.

– My nie – odparł ze zniecierpliwieniem Roman. – My nie rozmawiamy o pracy. Muszę napić się kawy.

Nie proponując im napoju, wstał i podszedł do ekspresu, który odniósł na powrót do kuchni po tym, jak w odruchu najświętszego oburzenia – kiedy to Tomczak wyżłopał jego kawę – zabrał maszynę do swojego gabinetu. Okazało się, że przynoszenie wody w dzbanku i wynoszenie do kuchni napełnionego fusami pojemnika jest bardziej pracochłonne niż wykonywanie tych samych czynności w pobliżu zlewu i kosza na śmieci. Do tego niemyty regularnie pojemnik na fusy pokrywał się pleśnią.

– Wczoraj pracowałem do późna i rano odsypiałem. Nie wiem, o której Matylda wyszła do pracy. Nie jestem nawet pewien, czy wczoraj z niej wróciła. Spałem na sofie w gabinecie. Mówiłem, że się rozwodzimy?

– Wielokrotnie. – Nie miało to zabrzmieć ironicznie, niemniej musiało, bo Dominiczak spojrzał na Antoniego z wyraźną urazą.

– Macie państwo ładne mieszkanie – rzuciła ni w pięć, ni w dziewięć komisarz Mizera.

Powiedziała to zupełnie szczerze, mieszkanie naprawdę było ładne. Duże, przestronne, kilkupokojowe, w dobrej dzielnicy, może przydałby się remont, ale wartość lokalu z pewnością była spora. To mógł być motyw do pozbycia się żony.

– W kredycie.

Czyli niekoniecznie, uznała.

– I oczywiście nadal będę pomagał w spłacie – dodał.

– To wielkoduszne.

– Nie bardzo – odparł zgodnie z prawdą. – Kiedyś dostanie je Monika. Więcej dzieci nie mamy, więc robię to dla córki.

– Rozumiem. Uzgodniliście, jak podzielicie się resztą majątku?

– Zabieram ekspres, komputer i panią Ludmiłę – wyrecytował przesłuchiwany.

– Kim jest pani Ludmiła? – spytała podejrzliwie Kaśka, zdumiona informacją, że w życiu Dominiczaków jest jakaś inna kobieta.

Roman zdecydowanie nie wyglądał na zainteresowanego tą sferą. Dziecko musiał spłodzić w jakimś zaćmieniu umysłu, gdy padł mu światłowód. Innego wyjaśnienia tego cudownego rozmnożenia informatyka nie widziała. Może niewłaściwie go oceniała, ale spotykała się kiedyś z komputerowcem. Wszyscy byli tacy sami. Podłączyć ich do kontaktu i światłowodu, a przegapiliby apokalipsę i sąd ostateczny.

– Naszą nianią.

– Czyli dziecko też pan zabiera? – zdziwił się Marecki.

Miał już wcześniej styczność z Dominiczakiem. Nie uważał go za złego ojca, jednak facet nie zorientowałby się, że ma bliźniaczki, gdyby wchodziły do pokoju pojedynczo.

– Nie, dlaczego? – zdziwił się Roman. – Monika zostanie z matką.

– To po co panu niania? – spytał logicznie Marecki.

– Potrzebuję jej bardziej niż Matylda – wyjaśnił informatyk, wyraźnie zaskoczony. – To chyba oczywiste.

– Nie dla mnie. Ma pan swoją nianię? Czy chce pan powiedzieć, że ma pan z nią romans? – Wyraźnie nie dowierzał mężowi Matyldy.

– Ależ skąd! – żachnął się oburzony Roman. – Pani Ludmiła mogłaby być moją matką! Sprząta, gotuje i robi świetne pierogi! Jestem zbyt zapracowany, by zajmować się takimi prozaicznymi rzeczami!

– Czyli to właściwie pomoc domowa? – uściśliła policjantka.

– Właśnie! A co ja powiedziałem?

– Że niania.

– Aha – zakłopotał się, uświadomiwszy sobie w końcu, jak zostało odebrane jego stwierdzenie. – Niania też. Moniki.

– Zostawia pan córkę, a zabiera kobietę, która się nią opiekuje pod państwa nieobecność? – dociekała dalej Kaśka, próbując rozgryźć ten dziwny podział majątku.

– Nie mówię, że ma się nie zajmować Moniką. Chodzi o to, że… Właściwie to nie pani sprawa – oświadczył zirytowany. – Co ta niania ma wspólnego z rzekomym zaginięciem Matyldy?

– Zdaje się, że nic, ale przyzna pan, że to trochę sugestywne, gdy rozwodzący się mężczyzna odchodzi z nianią dziecka.

– Nie odchodzę z nianią, tylko ją zabieram. Matylda też może ją wynająć, jeśli uzna jej pomoc za potrzebną. Pani Ludmiła nie pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jestem więcej niż pewien, że ma własny dom, do którego wraca… Tak sądzę – niepewnie dodał po chwili. – W tym domu wszystko jest możliwe. Może pani Ludmiła z nami mieszka, a Matylda mi nie powiedziała. To byłoby w jej stylu. Czasami wstaję i widzę wokoło dziwnych ludzi.

To się leczy, pomyślał z ironią Marecki.

– Rozumiem – mruknęła rozbawiona Kaśka. – Nie myślał pan o opiece naprzemiennej?

– Nade mną?

– Nie, nad dzieckiem. – Z trudem powstrzymała wybuch śmiechu.

Wypisz wymaluj Radzio z komisariatu. Czy wszyscy informatycy są szyci na miarę? Żona Radzia dzwoniła codziennie o jedenastej, by poinstruować go o konieczności wyjęcia drugiego śniadania z torby, a następnie kazała mu głośno przeżuwać, by mieć pewność, że mąż istotnie je zjadł.

– A, to… Nie, to niemożliwe. Mam alergię.

– Na dziecko?!

– Nie, na kota. Dlatego Monika zostanie z Matyldą. Ale muszę przyznać, że dała mi pani teraz do myślenia. Zarabiam więcej niż żona, może zatem powinienem opłacać nianię, gdy Matylda będzie w pracy… – Podrapał się po głowie. – Na pewno będzie pomagać jej matka, jednak dodatkowa osoba też się przyda. Monika jest bardzo samodzielna jak na dziesięciolatkę, ale nie powinna zostawać sama w domu, gdyby Matyldzie trafiła się jakaś nocna praca.

– Wydawało mi się, że Monika ma dwanaście lat – zauważył Marecki.

– No dwanaście, a powiedziałem, że ile?

– Dziesięć.

– Mogłem się przejęzyczyć – odparł wyraźnie zawstydzony Roman. – Poza tym jest bardzo drobna. Wygląda na dziesięć lat.

Hm, mruknął do siebie nieprzekonany komisarz. Może i wyglądała na dziesięć lat, ale na zdjęciu sprzed dwóch lat. Dziewczynka była szczupła, owszem, jednak nie nazwałby jej drobną. I wysoka. Wzrost odziedziczyła po ojcu. Może powinien zapytać, kiedy Roman po raz ostatni widział córkę?

– Przecież córka mogłaby wtedy nocować u pana – zasugerowała Katarzyna.

– Wtedy, to znaczy kiedy?

– Gdy pani Matylda będzie miała nocną zmianę, a pan się wyprowadzi.

– Dokąd?

– Nie wiem dokąd, ale po rozwodzie chyba się pan wyprowadzi?

– A, wtedy… no tak… wtedy to nawet na pewno. Chybaby wypadało… Poniekąd… – Roman na razie nie rozważał praktycznych kwestii rozstania z żoną, nie licząc ekspresu i pomocy domowej. – No niby tak, jednak już mówiłem, że mam alergię.

– Na kota.

– Właśnie.

– Więc nie będzie pan widywał córki?

– Dlaczego miałbym jej nie widywać?

– Z powodu kota.

– No… – Spojrzał na nią podejrzliwie, wyczuwając w jej głosie drwinę, lecz w tym momencie ekspres skończył nalewać kawę, więc Roman skoncentrował się na parującym kubku.

– Chyba że Matylda się nie znajdzie, wtedy Monika zostanie ze mną. – Sądząc po wzroku, którym zmierzyła go dwójka policjantów, dowcip nie został dobrze przyjęty. – Oczywiście do tego nie dojdzie, bo wcale nie zaginęła. Porozmawiajcie z tym starym policjantem – poradził. – Tomczak się nazywa. On powinien coś wiedzieć. Matylda spędza z nim więcej czasu niż ze mną, więc byłby to lepszy trop niż sprawdzanie pod materacem, czy nie schowałem tam zwłok żony.

Marecki nie skomentował ani słowem, że zajrzał tam w poszukiwaniu ewentualnych zapisków Matyldy, a nie jej ciała. W razie jakiegoś pojedynku na noże stawiał na Matyldę. Jedyne ciało, jakie mogłoby rozkładać się w łóżku Dominiczaków, należałoby do Romana.

Gdyby ktoś miał tu paść trupem, to byłbyś ty, koleś, pomyślała komisarz Mizera, nazywana przez Matyldę Mierną bądź Mizerną, a przez Tomczaka Chudą Kaśką.

Stary mizogin. Pomysł rozmowy z byłym już komisarzem policji przyjęła z niechęcią. Nie lubiła dziadygi, a i on za nią nie przepadał. Ale co robić, mus to mus. Facet rzeczywiście może coś wiedzieć, tym bardziej że Dominiczak zlecała mu jakieś małe robótki. Tylko że po tym, co musieli z Mareckim odkręcać po przejściu Tomczaka na emeryturę, trudno jej było sobie wyobrazić zlecenie, którego by tamten nie zawalił, ale może detektyw Dominiczak ma mniejsze wymagania kompetencyjne.

– Gdyby pani Matylda się odezwała, pojawiła albo dała jakikolwiek ślad życia, proszę zadzwonić – powiedziała, podając Dominiczakowi wizytówkę. – Chyba że kolega ma jeszcze jakieś pytania?

Marecki, sądząc po jego minie, nie miał. W końcu o co można pytać kogoś, kto nic nie wie? Zatem tylko pokręcił przecząco głową.

– Doskonale. Na razie to wszystko, ale jeśli żona nie zjawi się do niedzieli, proszę zgłosić zaginięcie. Oficjalnie – poleciła Dominiczakowi komisarz Mizera.

– Niech będzie – zgodził się niechętnie. – Ustawię sobie alarm w telefonie, żeby nie zapomnieć…

*

Po kilku godzinach spędzonych w trumnie Matylda była wściekła jak dzika osa. Gdy przekonała się, że nie brakuje jej powietrza, doszła do wniosku, iż Wujek chce ją tylko nastraszyć, a nie zamordować. W przeciwnym wypadku już dawno zaczęłoby jej się kręcić w głowie z niedotlenienia, a potem straciłaby przytomność i umarła. To, co wydawało się spadającą na wieko ziemią, mogło być czymkolwiek innym, imitującym pochowanie żywcem. Na przykład kocim żwirkiem. Tak naprawdę leży zapewne w trumnie w chłodni domu pogrzebowego i czeka, aż skruszeje wystarczająco, by zrobić wszystko, co jej każe Wujek, i jeszcze cmoknąć go w mafijny pierścień.

Smerdolony gangster, zaklęła. Nie dość, że znów dla niego pracuję, wywiązuję się z zadania, jak trzeba, to ten jeszcze taki numer mi wycina. I po co? No po co? I tak nie odważyłabym się mu podskoczyć. I jeszcze ten smerdolony prawnik! Jeśli przeżyje, będzie ją reprezentował przy każdym rozwodzie, gdyby kiedyś znowu popełniła ten życiowy błąd i wyszła za mąż. I to za darmo!

Na pomoc! – miała ochotę wrzeszczeć, ale nie da im tej satysfakcji. Nie złamie się. Poza tym mogą jej nie usłyszeć, jeśli zamknęli trumnę w szufladzie lodówki domu pogrzebowego.

Na pewno jesteś pod ziemią. Nie masz zasięgu w telefonie, zauważył całkiem sensownie głos.

W piekle na ogół nie ma zasięgu, głosik poparł jego spostrzeżenie.

Ci spaleni to dopiero mielibyprzerąbane, wieczność w piecu? – zdziwił się głos. Może to odmiana karnego jeżyka dla ateistów krematoryjnych, podjął rozważania.

Oczywiście, zgodziła się z nimi, mogę właśnie przeżywać swoje życie pozagrobowe. Być może tak wyglądają zaświaty dla ateistów. Budzisz się po życiu w trumnie i zostajesz w niej tak długo, aż doznasz jakiegoś objawienia.

Jak ciepełko, to piekiełko, a jak ciemność, to… – Tu głosikowi najwyraźniej zabrakło rymu, bo umilkł, nim Matylda przywołała go do porządku.

Ale żeby zaraz piekło? Nie przesadzajmy, wtrącił się głos.

Piekło dla ateistów napewno ma oddzielne wejście i wyjście,podjął rozważania głosik. Nie chodzi o objawienie, tylko nawrócenie, ale ja wiem, czy to pomoże? Może być za późno.

Piekło dla ateistów? Może być. Ci wierzący smażą się w kotłach ze smołą, a ateiści leżą w trumnach i zostają sami ze sobą przez wieczność, oczekując pojawienia się robali, które będą ich stopniowo pożerać.

Zaraz, zaraz, dlaczego takie piekło jest tylko dla ateistów? – zdziwiła się Matylda, nie mogąc pojąć logiki prowadzonych przez podświadomość rozważań. Chyba wszyscy troje zaczęli ciut histeryzować.

Cała reszta na przemyślenia ma czyściec, rozchichotał się głosik.

– Matylda, weź się w garść – szepnęła do siebie. – Nie słuchaj podświadomości, bo nic dobrego ci nie podpowiada. Lepiej rozważ swoje możliwości.

Za wiele ich nie ma, odezwał się znów głos w głowie Matyldy.

Wznieśmy się ponad zło, zaczął nucić głosik.

Ja smerdolę, pomyślała smętnie. Oszalałam.

Spokojnie, to nie szaleństwo, tylko parcie na pęcherz, pocieszył ją głos.

To jednak nie czyściec, to piekło, uznała Matylda. Inaczej być nie mogło. Jak się zsikam, nigdy tego Wujkowi nie wybaczę, pomyślała w kolejnym porywie gniewu.

Niech żyje bal! Bo to życie to bal jest nad bale! – zanucił głosik w głowie Matyldy. Ten tekst był bardziej adekwatny do sytuacji niż piosenka Rynkowskiego.

– Niech żyje bal – zanuciła na głos piskliwie. – Drugi raz nie zaproszą nas wcale.

Niestety, nie pamiętała, co było dalej. Może to i lepiej, uznała. Melodia, którą nuciła, daleka była od oryginału, bardziej przypominała Kiedyranne wstają zorze. Biedna matka przewróciłaby się w grobie, gdyby tam się znalazła i usłyszała moje pienia. Na szczęście mama jeszcze żyje i nie wie, co wyśpiewuje Matylda.

Nie dołuj się tak, pochowano cię żywcem, masz prawo fałszować, ile się da, pocieszył ją głosik.

I tak nikt cię nie usłyszy, dodał ponuro głos.

*

Kaśka w milczeniu przeglądała wiadomości w telefonie, czekając, aż Antoni w końcu zabierze głos i wyjaśni, w czym rzecz. Domniemywała, że chodzi o te cztery zaginione kobiety, których nazwiska podał jej rano komisarz z prośbą o sprawdzenie, i mężczyznę, przewiezionego potem na komisariat. Wszystkie zaginione wyglądały niemal identycznie, a z tego, co zrozumiała, łączył je były kochanek – Artur Dębski. Poczuła smród, gdy tylko zobaczyła zdjęcia kobiet, niemniej było to za mało, by podejrzewać kogokolwiek o cokolwiek. Co Mareckiemu nie przeszkodziło wezwać w trybie przyspieszonym rzekomego podejrzanego, czyli wysłać po niego patrol, choć nawet nie mieli wszczętej oficjalnie sprawy. Poza tym, że nazwiska kobiet dostał prawdopodobnie od Matyldy, nie miała zielonego pojęcia, jak ta wciągnęła go w ów galimatias, który odbije się czkawką na karierze Antoniego.

Rozmowa z Dębskim, bo trudno by to nazwać przesłuchaniem, niczego nie wniosła do sprawy, której oficjalnie nie było. Facet nic nie wiedział, niczego nie pamiętał, nikogo nie kojarzył, niczego nie zrobił.

Prześladowanie? Owszem, możliwe, ale wiedział, że stalking ścigany jest na wniosek, nie z urzędu, a on żadnego wniosku nie składał.

Nie, nie zatrudniał detektywa. Z tego, co mu wiadomo, zrobiła to ostatnia dziewczyna, z którą się spotykał.

Nie, nie widział przeszkód, by współpracować z Matyldą, skoro nie on za nią płacił.

Zresztą, o ile wie, bycie ofiarą nękania nie jest karalne.

Zaginione kobiety? Pierwsze słyszy. Nie zwykł śledzić losów swoich dawnych dziewczyn, było ich zbyt wiele.

I dalej tak w ten deseń, a na koniec rzucił coś, co Mareckiego doprowadziło do białej gorączki.

– Aha, a gdyby potrzebował pan wykładni prawa co do zatrzymania mnie jako osoby podejrzanej w sprawie przestępstwa, którego nie popełniono, proszę skonsultować się z Tytusem. Jestem więcej niż pewien, że doskonale wyjaśni panu pańskie miejsce w szeregu, panie komisarzu Marecki – powiedział obojętnie.

Gnój nawet nie silił się na sarkazm. Po prostu miał ich w przysłowiowej i dosłownej dupie.

– Tytus to pański prawnik? – spytała Kaśka, zanim Antoni dopadł Dębskiego i nim potrząsnął, czego zwykle nie czynił z podejrzanymi.

Dziś jednak wyglądał na wyjątkowo wzburzonego, do czego przyczyniał się fakt, że nie mógł się dodzwonić do Matyldy. W dodatku komisarz wiedział coś, o czym jej nie powiedział. Właściwie nic jej nie powiedział. Nawet nie poprosił o pomoc. Sama sterczała przy nim jak wierna żona i czekała, aż porazi ich grom.

– Nie mój, wasz, że tak pozwolę sobie zauważyć. Tytus Obszmurek. Czy on przypadkiem nie jest szefem prokuratury? Proszę go ode mnie pozdrowić, jak będzie pan go pytał, co począć ze sprawą, której nie ma.

– Już to zrobiłem – warknął Marecki. – Kazał przesłuchać podejrzanego.

Rok wspólnej pracy wystarczył, by Kaśka zauważyła, jak jej kolega traci pewność siebie.

Dębski rozpadł się na niewygodnym krześle, tak jakby siedział w przepastnym, miękkim fotelu, i spytał z rozbawieniem:

– A wymienił pan nazwisko podejrzanego?

Antek nie zdołał powstrzymać wiele mówiącego grymasu. Kaśka na moment przymknęła oczy. Mamy przejebane, pomyślała.

Dębski również musiał jednoznacznie odczytać jej minę, gdyż sam sobie odpowiedział na to pytanie:

– Nie sądzę. Proszę to zrobić, a potem tu wrócić i skończyć ten cyrk.

Marecki wyszedł bez słowa. Na odchodne trzasnął drzwiami, dając upust emocjom. Katarzyna została jeszcze chwilę, przyglądając się przystojnemu trzydziestolatkowi, który obojętnie odwzajemnił jej spojrzenie. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna miał rudy odcień włosów, wyglądający na naturalny, ale połysk cynamonu zmieszanego ze złotem mógł pochodzić z drogiego salonu fryzjerskiego. Do tego wypielęgnowane dłonie, lśniące paznokcie bez skórek. Jej dłonie nigdy nie wyglądały tak dobrze, a ubranie zatrzymanego architekta nie pozostawiało żadnych wątpliwości, na sam taki garniak musiałaby pracować z pół roku, do tego biorąc łapówki, czego nigdy nie czyniła.

– Zaginęły cztery kobiety. Nie obchodzi to pana? – spytała.

– Nie przypominam sobie żadnego z wymienionych przez was nazwisk, choć twarze wyglądają znajomo. Być może pozostawałem z nimi w bliższej relacji, ale nie przywiązuję większego znaczenia do kobiet, które pojawiają się w moim życiu, tak samo jak one nie przywiązują się do mnie. Ot, wzajemna wymiana usług i tyle. Nie interesuję się losami moich byłych kochanek – oświadczył spokojnie.

– To bardzo wygodne.

– Niekoniecznie, jak widać. Chętnie bym pomógł, gdybym potrafił, ale tak nie jest. Nikt wcześniej nie kontaktował się ze mną w sprawie tych zaginięć, co świadczy albo o waszej niekompetencji, albo o tym, że nie było powodu. Pani kolega zagalopował się, każąc mnie tu dowieźć jak pospolitego przestępcę.

– Nie przekroczył swoich uprawnień, jeśli to właśnie pan sugeruje.

– Niczego nie sugeruję… – Uśmiechnął się w taki sposób, że ciarki przeszły jej po plecach. – Pozostawię to do rozważenia prawnikom. Mój czas jest zbyt kosztowny, by tracić go na utarczki z szeregowymi pracownikami organów ścigania.

Antek naprawdę przesadził. Kaśka w duchu przyznawała rację zatrzymanemu architektowi. Cokolwiek wiedział Marecki, obowiązują ich procedury. Wprawdzie nie bez powodu wydzwaniał jak szalony do detektyw Dominiczak, od której zapewne dostał te informacje. Kobieta straci licencję jak nic, pomyślała, wstając z krzesła. Nie przepadała za Matyldą, musiała to przyznać, ale pomimo żywionej do niej niechęci nie życzyła jej czegoś takiego.

Ledwo zamknęła za sobą drzwi pokoju przesłuchań, gdy staranował ją sam prokurator. Rzucił jej wściekłe spojrzenie. Przed opluciem jadem ochroniły ją tylko jego gniewnie zaciśnięte wargi.

Otworzył drzwi z takim rozmachem, że huknęły w ścianę.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o ślepą sprawiedliwość, pomyślała kilka minut później, gdy prokurator Obszmurek wyprowadzał ich podejrzanego z pokoju, poklepując Dębskiego współczująco po ramieniu. Na nią na szczęście już nie popatrzył, ale spojrzenie, które rzucił Mareckiemu, źle wróżyło jego przyszłej karierze.

Pół godziny później, gdy Antek wrócił już od naczelnika, wyjechali oboje służbowym samochodem w nieokreślonym kierunku. O tym, że uczestniczy w poszukiwaniu Matyldy, komisarz Mizera dowiedziała się dopiero podczas spotkania z Romanem Dominiczakiem, gdyż kolega przez całą drogę nie odezwał się ani słówkiem.

– Powiesz mi wreszcie, co dokładnie się dzieje? – spytała, gdy stało się jasne, że Marecki nie zamierza niczego jej ułatwiać. – Zachowujesz się jak słoń w składzie porcelany. Jeśli mam ją tłuc wraz z tobą, chciałabym chociaż wiedzieć dlaczego.

– Muszę znaleźć Matyldę. Jak nie zamierzasz mi pomagać, to wracaj na komisariat – odparł z nieskrywaną irytacją. Włączył syrenę oraz światła i wpadł na skrzyżowanie na czerwonym świetle. – Nie prosiłem, żebyś ze mną jechała.

– Nie zamierzam wyskakiwać z pędzącego auta. Dokąd jedziemy? Do tego starego pierdoły? Do Tomczaka? – Nie sądziła, by uściślenie było potrzebne, ale może Marecki w swoim notesie z adresami ma więcej takich reliktów poprzedniej epoki.

– Do Tomczaka. Musi mi odpowiedzieć na jeszcze kilka pytań.

– Jeszcze? A na ile już odpowiedział? I kiedy z nim rozmawiałeś?

– Dziś rano, ale zadawałem niewłaściwe pytania.

Westchnęła.

– Jeśli zamierzasz ze mną rozmawiać w ten sposób, może faktycznie powinnam wysiąść.

Spojrzał na nią z ukosa, ale dzielnie wytrzymała wściekłe spojrzenie brązowych oczu. Marecki nie był zły na nią. Był zły na siebie.

– Zawaliłem – wyznał nagle z zakłopotaniem. – Matylda mogła wpakować się w niezłe bagno.

Oczywiście, pomyślała, o cóż innego mogłoby chodzić jak nie o tę domorosłą Nancy Drew, która rzuciła pracę w bibliotece, by ratować świat. Taka Superwoman bez broni. Sprawdziła to na wszelki wypadek, mając nadzieję, że żaden rozsądny człowiek nie wydałby jej pozwolenia na broń, i przekonała się, że Dominiczak nawet nie złożyła wniosku w tej sprawie. Nie byłoby problemu, gdyby szukała wyłącznie zaginionych kotów, ale Matylda za każdym razem miała to szczęście, że udawało jej się wplątać w aferę kryminalną. Tym razem pewnie też tak było, uznała Kaśka, kręcąc głową.

– Tego to już sama się domyśliłam. Ta kobieta przyciąga kłopoty – stwierdziła. – Jeśli ma to coś wspólnego z tamtymi zaginięciami, zachowam dla siebie wszystko, co mi powiesz, na wypadek gdyby ujawniła ci tajemnicę zawodową.

Marecki nawet nie próbował ukryć zaskoczenia słowami koleżanki. Kaśka Mizera była spokrewniona z jednym z najbardziej znanych adwokatów, większość jej rodziny stanowili adwokaci albo radcy prawni, zdaje się, że i notariusz się trafił. Dla nich była czarną owcą, która stanęła po przeciwnej stronie barykady. Z kolei on sam początkowo traktował ją nieufnie, jakby tylko bawiła się w policjantów i złodziei, ale z czasem przekonał się, że jest świetną policjantką. Bystra, pragmatyczna i odważna, stanowiła niezrównane wsparcie mimo swojej wiotkiej postury. Wysoka, chuda jak tyczka, nie bez powodu dorobiła się nadanego jej przez Tomczaka przydomku Chuda Kaśka. Nigdy jednak nie lubiła Matyldy, czemu niejednokrotnie dawała wyraz.

– Skąd ta zmiana? Myślałem, że nie lubisz Matyldy – zdziwił się Antoni.

– Irytuje mnie jak cholera – przyznała bez śladu skrępowania. – I trochę jej zazdroszczę. Nie wiem, jak ona to robi, że widzi ziarenka piasku w korcu maku. Może to szczęście, może jakiś szósty zmysł, nie wiem, jednak może mieć rację, choć nie mam pojęcia w czym. Ale nie życzę jej źle.

– Wiem, o co ci chodzi. W jej szaleństwie jest metoda, której nikt nie rozumie, łącznie z nią samą, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. – Zabrnął za daleko, by odsuwać Kaśkę, a po opierdolu, jaki zebrał od prokuratora, a przy okazji i naczelnika, potrzebował pomocy. Musiał jej zaufać i powiedzieć wprost o rozmowie z Matyldą w nadziei, że jego koleżanka rzeczywiście nie zdradzi informatora.

– Wczoraj wieczorem rozmawiałem z Matyldą. Namąciła tak, że nie wiem, kto dla kogo pracuje i dlaczego. Tomczaka nawet nie pytałem, bo wątpię, żeby mu coś powiedziała, ale sprawy zasadniczo są dwie. Pierwsza – wszystkie dziewczyny Dębskiego otrzymywały pogróżki. Wszystkim po kolei kazano odczepić się od niego, a ten raczył każdą gadką szmatką, że ktoś go prześladuje i lepiej, żeby przestali się spotykać, dla dobra dziewczyny, rzecz jasna. Dębski niczego nie zgłaszał, bo, zdaniem Matyldy, było mu to na rękę. Matylda podejrzewała też, że on sam mógł podrzucać liściki z groźbami, żeby zakończyć kolejną znajomość. Jednak to tylko jej hipoteza.

– Ale cztery z tych kobiet zaginęły? – ni to spytała, ni stwierdziła Kaśka.

– Tak, tylko że wczoraj Matylda jeszcze tego nie wiedziała.

– Dlaczego więc dała ci kartkę z ich nazwiskami?

– Bo nie mogła się skontaktować z tymi czterema.

– Często prosi cię o namiary na ludzi, z którymi nie może się skontaktować? – spytała podejrzliwie.

– Nie, to była wyjątkowa sytuacja.

– Jak zdobyła te nazwiska? Od Dębskiego? Rzekomo nie pamięta swoich dziewczyn, bo niby po co.

– Nie, od pracownicy spa, w którym bywały wszystkie dziewczyny Dębskiego, łącznie z Matyldą.

– Dominiczak się z nim spotyka?! – Katarzyna osłupiała. – Przecież ona totalnie nie jest w jego typie! To dlatego ten rozwód?! Niemożliwe, żeby…

– Oczywiście, że niemożliwe – przerwał jej gderliwie. – Matylda udaje partnerkę Dębskiego, żeby sprowokować prześladowcę.

– Nie jest w jego typie. Prześladowca nie nabierze się na to – odparła z przekonaniem.

Matylda była po trzydziestce, starsza od Dębskiego, i w porównaniu z wyglądem zaginionych kobiet wszędzie wszystkiego miała za dużo, tylko wzrostu za mało.

– Daj mi dokończyć, potem będziesz pytać. Te cztery dziewczyny podobno były mocno przestraszone – kontynuował.

– Skąd ona to wie?

– Od kosmetyczki, która dała jej namiary na wszystkie eks Dębskiego. Dlatego się ze mną skontaktowała.

– Czy nikt nie przesłuchiwał go wcześniej w sprawie tych zaginięć?

– Nie. Kobiety zaginęły kilka miesięcy po tym, jak skończyła się ich znajomość z naszym architektem, a w komendzie zrobili swoje. Przyjęli zgłoszenie i tyle.

– To bez sensu – uznała. – Po co prześladowca miałby je namierzać po zerwaniu, którego sam chciał, skoro w ich miejsce pojawiały się kolejne, które straszył?

– Teoretycznie masz rację, ale nie można zignorować faktu, że wszystkie te kobiety spotykały się z Dębskim. Obszmurek też był tego zdania, gdy przedstawiłem mu fakty. Uznał sprawę za rozwojową do chwili, kiedy się dowiedział, że osoba podejrzana to Artur Dębski, jego dobry znajomy. Szlag go trafił momentalnie.

– Słyszałam… – mruknęła, rozważając w myślach zasłyszane rewelacje, o ile nimi były.

– Wszyscy dookoła słyszeli – powiedział z nagłym przebłyskiem humoru.

– Nie da się ukryć. Zdaje się, że przestałeś być gwiazdą Obszmurka, któremu dostarczałeś najlepsze sprawy.

– Wygrane sprawy – dopowiedział z naciskiem.

Prokurator parł do zwycięstwa po trupach, przez jednych ceniony za nieustępliwość, przez innych znienawidzony, przez Matyldę nazywany Obszczymurkiem. Mareckiego lubił, bo ten zawsze dopinał śledztwo na ostatni guzik. Teraz przestał. Pytanie, czy zignoruje sprawę, gdy dostanie niezbite dowody na popełnienie przestępstwa, pomyślał zgryźliwie Antoni. Osobiście mu je dostarczy, choć jeszcze nie wiedział jak i kiedy. Ten Dębski śmierdział. Nie tylko Matylda miała nosa, Marecki też. Kiedy dolatywał go fetor gówna, nie nazywał go końcowym produktem trawienia.

– Dlaczego uważasz, że Dominiczak mogło się coś stać? Mówiła, co zamierza?

– Nie, ale podejrzewała Dębskiego o jakieś chore zabawy.

– Typu Grey?

– Uważała, że prześladowca nie istnieje, a to sposób na pozbywanie się tych dziewczyn przez Dębskiego.

– Ale nie potwierdziła tego?

– Zdaje się, że nie.

– Może jednak prześladowca istnieje i jej się pozbył?

– To możliwe, jednak równie możliwe jest, że po prostu wyłączyła telefon i robię z siebie idiotę. Niemniej, jak mówiłem, Matylda brała pod uwagę, że to sam Dębski był prześladowcą i w ten sposób pozbywał się natrętnych kobiet. Do tego – nie mógł uwierzyć, że chce powiedzieć to głośno, ale jak szczerość, to szczerość – uważała, że Dębski może być psychopatą, chociaż nie tylko o niego chodzi. Większym problemem wydawał się jej zleceniodawca.

– Kim jest?

– Nie wiem, nie powiedziała, ale z tego, co zrozumiałem, nie chciała dla niego pracować, bo go nie lubi, więc ów ktoś zatrudnił ją przez pośrednika.

– Dębski powiedział, że zatrudniła ją jego ostatnia dziewczyna.

– Powiedział, że z tego, co wie, a nic nie wie, więc nie brałbym za pewnik jego słów. Facet ściemnia jak cholera. Zatrudnił ją krewny dziewczyny, dla którego Matylda nie chciała pracować, ale pracuje dla pośrednika… – Urwał, zdając sobie sprawę, że to, co mówi, brzmi jak masło maślane. Chyba niewłaściwie oceniłem jej męża, pomyślał. Po kilku latach spędzonych z Matyldą też byłbym idiotą. – Chodzi o to, że nie przyjęłaby zlecenia, gdyby od początku wiedziała, dla kogo ma pracować. Tak sądzę.

– Więc Matylda nie wiedziała, dla kogo faktycznie będzie pracować, ale przyjęła zlecenie? Jaki w tym sens? Nie zwęszyła, że coś śmierdzi?

– Nie wiem, mogła się dowiedzieć po fakcie.

– Dlaczego wówczas nie odmówiła? Wprowadzenie w błąd jest podstawą do unieważnienia umowy.

– Nie wiem. Zapytam, jak tylko ją znajdę.

– Znajdziemy – poprawiła go, wzdychając. – Sprawa zaczyna się wikłać dokładnie w stylu Dominiczak.

– To akurat się zgadza – przyznał Antoni.

– Czy ten zleceniodawca może jej zagrażać?

– Nie wiem. Powiedziała, że go nie lubi, a nie że się go boi, więc trudno powiedzieć.

– Gdybyśmy ustalili, kto jest zleceniodawcą, może dowiedzielibyśmy się czegoś więcej na temat Dębskiego, co pozwoliłoby nam pchnąć sprawę tych zaginionych dziewczyn w odpowiednim kierunku. I dlaczego właściwie ów tajemniczy zleceniodawca zlecił Matyldzie tę sprawę – zastanawiała się głośno.

– Może pogróżki nie ustały i ta ostatnia kochanka stała się zagrożona? Zaczynam się zastanawiać, czy nie postąpiłem zbyt pochopnie, każąc sprowadzić Dębskiego na przesłuchanie. Trzeba było działać zgodnie z procedurami – nagle przyznał z zakłopotaniem.

– Nie wydaje mi się – odparła. – Możesz mieć rację co do niego. Facet jest w coś zamieszany.

– Powiedział ci coś, jak wyszedłem? – zainteresował się.

– Właściwie nie, ale w pewnym momencie zapytał, czy nie myślałam o zmianie fryzury. Sugerowałby skrócenie włosów i zmianę koloru na granatową czerń.

Zerknął na nią z ukosa. Faktycznie, Kaśka ze swoją szczupłą figurą była w typie Dębskiego, wystarczyłoby tylko zmienić uczesanie.

– Dostawiał się do ciebie?

– Nie sądzę. Raczej chciał mnie wkurzyć, choć muszę przyznać, że ciarki przeszły mi po plecach, gdy zasugerował mi zmianę wyglądu – wyznała Kaśka, tracąc zwykłą pewność siebie.

– Hm… – mruknął Marecki.

– To jeszcze o niczym nie świadczy, ale ciekawe, kim była kobieta zero.

– Co proszę? – zdziwił się, skręcając z piskiem opon na parking przed blokiem, w którym mieszkał Tomczak. Zatrzymał gwałtownie.

– Upodabnia je do kogoś, jak sądzę. – Nadal myślała na głos. – Ciekawe do kogo. Matylda nie wspominała?

– Nie, a ja nie pytałem. Wczoraj nawet nie byłem przekonany, że na coś wpadła – odrzekł Marecki. – Obiecała, że jeśli coś będzie na rzeczy, wtedy ujawni mi dane zaangażowanych osób, ale żeby mogła to zrobić, muszę ją najpierw znaleźć.

– I co potem?

– Zaczniemy działać w sprawie podejrzenia popełnienia przestępstwa, tego Obszmurek nie może nam zabronić. Zrobię to, co powinniśmy zrobić od razu, zamiast skracać sobie drogę. Wiem, na moim miejscu najpierw postarałabyś się o dowody, zamiast uprzedzać ewentualnego sprawcę, że go podejrzewamy – westchnął, przyznając rację Katarzynie, choć koleżanka nie powiedziała niczego głośno. – Nie powinienem wczoraj pić z Matyldą. To wszystko przez te cholerne drinki.

– Schlałeś się? – zdziwiła się komisarz Mizera.

Nie wiedziała, że Antek pije. Nigdy nie wyczuła, by był „wczorajszy”. Albo dobrze się kamuflował, albo dopiero zaczynał. Tak czy siak, to nie jest dobra wiadomość.

– Nie, ale ożłopałem się taką ilością bezalkoholowych drinków o dziwnych nazwach, że jeśli nie dostałem cukrzycy, to na pewno mam mgłę mózgową – odparł cierpko. – Matylda skontaktowała się ze wszystkimi dziewczynami, których dane zdołała ustalić. Zaginęły tylko te cztery, ale ustaliła jeszcze kilka rzeczy, które mnie zaniepokoiły. Dębski poznał wszystkie swoje kochanki w centrach handlowych. Każdą następną zamienia w klon poprzedniej. Matylda twierdzi, że on ich nie poznaje, on je namierza.

O podejrzeniach Matyldy, że to psychopata, opartych na fakcie, że urodził się w listopadzie jak Ted Bundy i nie ziewa przy ludziach, postanowił Kaśce nie mówić. To nie był żaden argument, a mógł ją zniechęcić.

– Może mieć rację – odrzekła z namysłem. – Facet cuchnie mi na kilometr. Jeśli to psychol, to bardzo sprytny.

*

– U prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki, przędą sobie, przędą cieniutkie niteczki. Kręć się, kręć, wrzeciono, wić się tobie, wić, ta pamięta lepiej, czyja dłuższa nić…

Reszty tekstu nie pamiętała, więc zaczęła ponownie wyśpiewywać tę samą zwrotkę. Chciało jej się pić, chciało jeść, ale najgorzej rzecz się miała z siusianiem. Znajdą ją tu na wpół oszalałą, z urojeniami i w mokrych spodniach.

– Wiem, o co chodzi. Chcecie mnie doprowadzić do szaleństwa, żeby nikt mi nie uwierzył, jak już stąd wyjdę. A pewnie wyjdę, bo ktoś wreszcie zacznie mnie szukać, i po nitce do kłębka policja dotrze do prawdy. Oczywiście nim ktoś się zorientuje, że zaginęłam, będzie po mnie, ale Miecio z tym swoim karawanem jest dość charakterystyczny, więc ktoś go namierzy, a na jego milczenie bym nie liczyła. Nie jest zbyt ogarnięty. Jeśli chodzi o moją rozmowę z Mareckim, to słowem nie wspomniałam o Wujku i Wioletce ani o Dębskim. Szukałam tylko zaginionych kobiet, które z Wujkiem nie mają żadnego powiązania, a jeśli chodzi o Dębskiego, gdyby śledczy w końcu do niego dotarli, to chyba nawet lepiej? Po co Wioletce mąż, którego trzeba wciąż pilnować, żeby nie zaciukał żony? Szkoda by było tej dziewczyny, a wiem, że Wujkowi zależy na rodzinie, więc w interesie rodziny byłoby raczej pozbycie się psychopaty, a nie mnie, oczywiście do niczego nie nakłaniam, żeby nie było.

Matylda, co ty pleciesz? Nikt cię nie słyszy!

– Nie wiem, słyszy czy nie słyszy, ale gdyby chcieli mnie zabić, już dawno zabrakłoby mi powietrza, zakładam więc, że w razie zawału serca, epilepsji czy wylewu ktoś otworzyłby wieko, żeby mnie uratować. A żeby tak było, na pewno ktoś tu czuwa i słucha. Może nawet w trumnie jest jakiś nadajnik. Ej, wy tam, czy słyszeliście, jak śpiewam? Rany. Bardzo przepraszam, więcej nie będę, ale wyciągnijcie mnie stąd. Muszę do toalety. Potem możecie zapakować mnie z powrotem.

Już pędzą na pomoc! – zadrwił głos.

– No dobra, jak mnie nie wyciągniecie, zacznę śpiewać opery. Tego nikt nie zniesie, łącznie ze mną samą, więc jeśli nie chcecie mnie ukarać, tylko wydobyć jakieś informacje, to oświadczam, że jak oszaleję, to nie wydobędziecie ze mnie niczego – zagroziła. – Liczę do dziesięciu. Jeden, dwa, tri, vier, funf, sechs, sieben, acht, dziewięć i… uwaga! Bo zaraz będzie dziesięć!

Nabrała w płuca powietrza, którego w trumnie nie brakowało.

– Dziesięć! – wrzasnęła. – Sami tego chcieliście, wredne dziady! Konik! Z drzewa koń na biegunach! Miecio, jak umrę, będę cię straszyć każdego dnia i nocy pomimo wygodnych poduszek!!! – wydarła się. – Konik! Z drzewa koń na biegunach! Zwykła zabawka! Mała huśtawka! A rozkołysze! Rozbawi!

Piętro wyżej, o czym Matylda nie wiedziała, choć słusznie to podejrzewała, siedziało kilku mężczyzn. Ze stojącego na stole głośnika dobiegał ich głos zamkniętej w trumnie kobiety. Kilka godzin wcześniej przywieźli ją do specjalnie wygłuszonego pomieszczenia znajdującego się w piwnicy i na polecenie szefa imitowali zakopywanie trumny w grobie, wysypując worki piasku na wieko. Będą go sprzątać kilka godzin, ale z szefem się nie dyskutuje, gdy nie ma się argumentów.

– Zwykła zabawka! Mała huśtawka! – dobiegało ich wycie uwięzionej.

– Ej, a tego nie śpiewała Urszula? To jest opera? – zdziwił się nasłuchujący odgłosów z trumny barman z tatuażem na potężnym karku.

Delikatnie przecierał ogromną łapą szklanki i stawiał je w równych rzędach na blacie.

Przy barze siedział starszy mężczyzna i czytał książkę. Do niego zwracał się barman. W odpowiedzi tamten wzruszył ramionami, przerzucając kolejną stronę.

– Długo tak mamy siedzieć? – spytał trzeci z mężczyzn, rozkładając pasjansa na stoliku obok baru.

– Szef powiedział, że jak zacznie ryczeć, mamy dzwonić. – Ten przy barze przewrócił kartkę i dalej czytał, nie zwracając uwagi na dobiegające z głośnika porykiwania.

– W sensie płakać? Jak to baba? – upewnił się rozmówca.

– Nio – przytaknął wielbiciel książek.

– Chłopaki, na razie się na to nie zanosi. Ogłuchniemy przez nią! – oznajmił łamiącym się głosem barman. – Szkło mi popęka.

– Trudno. Mus to mus.

– To może ściszmy głośność? Tego miauczenia nie da się słuchać! – poparł go specjalista od pasjansa.

– Kurwa! Czytam! Zajmijcie się czymś!

– Dobra, dobra, nie denerwuj się tak – burknął z niezadowoleniem barman, sięgając teraz po szklaneczki do whisky. Kryształ wymagał polerowania specjalną szmatką, by ładnie błyszczał. – Nie rozumiem tylko, dlaczego nie możemy po prostu obić jej buźki.

– Bo nie! – syknął ten znad książki. – Szefo chce, żeby dla niego pracowała. Jak ma to robić z obitą gębą?

– Normalnie, tak samo jak my – stwierdził barman.

– Kryś, ty się nie wymądrzaj. Babeczka ma pracować dla nas dobrowolnie, a nie pod przymusem. Obita gęba temu przeczy. – Z niezadowoleniem zamknął książkę i spojrzał na kolegę od pasjansa, który zachichotał i zebrał karty, by ponownie je przetasować. – Coś cię bawi, cieciu?

– Jak szefo chce dobrowolnie, to trzeba było jej nie zamykać w trumnie.

– Pewnie. Lepiej dać w łapę niż w gębę – poparł go barman, zapominając, że pomysłodawcą obicia buźki był on sam.

– Powiedzcie to szefowi. Wszelkie uwagi z pewnością mile widziane – zakpił jego kolega.

– Nie, no co ty, Czesio, jeszcze nie zgłupiałem. Tak se tylko gadam. Do kumpli, co nie?

– Żaden Czesio, Kryś, żaden Czesio, tylko Czesław. Ciesz się, że nie każę wam panować – burknął tamten, otwierając na powrót książkę. – I zamknijcie mordy, bo nie dość, że nic nie kumam z tego kurewskiego Gom­browicza, to jeszcze synowi muszę wytłumaczyć!

– Kurwa, Czesław, ty to dobry ojciec jesteś – stwierdził Tadek, na powrót rozkładając karty.

– A nie lepiej gnoja do roboty zagonić? – poradził Kryś. – Życia by się chłopak nauczył.

– Nie masz, kurwa, dzieci, to nie mędrkuj.

– Przecież nic nie mówię – wycofał się Kryś. – A ten Gombrowicz to chyba jakiś ważny gość był, co nie?

– Kryś, powiem ci tak. Na chuj im ten Gombrowicz, ale jak mus, to mus. Korepetytora bym zatrudnił, ale moja żadnej studentki na chatę nie wpuści, taka zazdrosna, a ja jej żadnego studenta też nie będę pod nos podtykał. Sam muszę ogarnąć, o co chodzi, żeby dzieciak miał szansę w życiu, a nie poznawał życie przez kraty. Dobrze się wam garowało, cwele?

– No, bez przesady – obruszył się Tadek. – Żadne cwele. Nawet nie grypsowałem, żeby wcześniej wyjść, a i na kucharza się wyuczyłem. Można, można. I żaden Gombrowicz nie był mi potrzebny.

– Jebać was, oszołomy! – burknął dobry ojciec.

Chciał coś jeszcze dodać, lecz w tym momencie głos dobiegający z głośnika umilkł. Wszyscy trzej spojrzeli na niego z wyczekiwaniem, jakby za chwilę miał dobiec z urządzenia płacz i szloch, uwalniając ich z tego karaokowego piekiełka.

– Przyjaciel wiosny! Uśmiech radosny! Każdy powinien go mieć! – wydzierała się. – I kolejna zwrotka!

A to nie był refren? – zasugerował głos.

Refren? Może i refren, pomyślała Matylda.

I miała być opera, dodał nieśmiało głosik.

Nie znam słów żadnej opery.

To może operetka?

Niech będzie, zgodziła się.

– Uuuuusta miiiiilczą, duuuuusza śpiewaaaaa, koooo­chaaaaj mnieeeee! Beeeez miłooooości świaaaaat nic ­nieeeeewart! Koooochaaaaaj mnieeeeee!

– Założymy się, że prędzej się zsika, niż przestanie śpiewać? – zaproponował zbolałym głosem Tadek.

– Możemy – podłapał barman.

– Ja mogę się założyć, że poryczy się, dopiero jak się zsika – powiedział Czesław, nie Czesio. – O ile?

– Stawiam tysiaka, że jak się zsika, to dopiero da nam do wiwatu. – Kryś wyjął plik banknotów z kieszeni i położył na blacie.

Tadek, mimo że sam zaproponował zakład, zauważył niepewnie:

– Szef zabronił nam uprawiać hazard między sobą. Za dużo mordobicia z tego było. Zakaz to zakaz.

– Dwa tysiaki, że się wcale nie poryczy – zaproponował Kryś, dorzucając kolejne banknoty.

– Biorę – burknął Czesław i wrócił na powrót do czytania książki.

*

Emerytowany komisarz Stanisław Tomczak mieszkał na pospolitym osiedlu z pospolitej płyty, a do jego mieszkania prowadziły zupełnie pospolite schody. Antoni walił pięścią w równie pospolite drzwi. Kaśka wręcz dziwiła się, że Tomczak mieszka sobie tak zwyczajnie jak znaczna część społeczeństwa. Prędzej spodziewałaby się szopy na działkach z walającymi się po zaniedbanym trawniku puszkami po najtańszym piwie i wiszących na skrzypiących zawiasach drzwi, z klamką poklejoną krówkami, które tamten uwielbiał, nie bacząc na próchnicę zębów. Może własnych już nie miał, to by wiele wyjaśniało, pomyślała.

Antek najchętniej kopnąłby w drzwi, ale już samo walenie w nie pięścią nie przystawało do jego osoby. Czuł się wręcz zażenowany własnym zachowaniem.

Kolega nadal nie naprawił dzwonka przy drzwiach.

– Może powinieneś zadzwonić przed przyjazdem? – zasugerowała komisarz Mizera.

– Staszek mówił, że dopiero wieczorem pracuje. Powinien być w domu.

– I czekać w nadziei, że będziesz miał pytania? Zadzwoń do niego – poleciła mu zirytowana Kaśka. – Kompletnie głupiejesz przez tę nawiedzoną detektyw. Może kazała ci coś dosypać do tych dosładzanych drinków, a cukier zamaskował smak.

– Zgłupiałem na własny rachunek – stwierdził cierpko, jednak sięgnął po telefon.

Katarzyna miała rację. Powinien był zadzwonić wcześniej, zamiast pędzić jak wariat przez pół miasta do faceta, który może chlać na umór, łowiąc ryby w kanale, w nadziei, że do wieczora wytrzeźwieje i nie nawali, jak miał to w zwyczaju ostatnimi czasy, gdy jeszcze pracowali wspólnie. Po jego przejściu na emeryturę Antoni znalazł sporo akt upchniętych przez kolegę na dnie szafy, licząc na to, że myszy je zjedzą, ratując Tomczaka przed ich rozwiązywaniem.

Ledwo wyjął telefon z kieszeni, gdy drzwi otworzyły się i pojawił się w nich emerytowany komisarz policji Stanisław Tomczak w całej swej chwale, z gołym brzuchem w kolorze śniętej ryby, zwisającym smętnie znad paska spodni. Na widok Kaśki skrzywił się, jakby połknął cytrynę, i zapiął rozporek.

– Wreszcie! – huknął Marecki.

– Antek! Czego się dobijasz?! – spytał z niezadowoleniem Tomczak. – I ta tu czego? Znowu będzie mi dogryzać? Na emeryturze jestem. Nie muszę już tego feministycznego ględzenia słuchać.

– Dzień dobry, panie komisarzu – przywitała się cierpko. – Mnie też miło pana widzieć.

Stary pierdziel, pomyślała z niesmakiem, patrząc, jak Tomczak wciska w spodnie pomiętą koszulę. Zasłonił rybi brzuch, ale przez niedopięty guzik przy szyi wystawały siwe kręcone włosy, co nie poprawiało ogólnego wrażenia, jakie sprawiał jeszcze podczas służby – niedomytego gliny rodem z seriali policyjnych, w których ten najbardziej skacowany, społecznie wyobcowany i wymiętolony przez gorzałę, baby i fajki detektyw błyszczał intelektem, nie przejmując się – podobnie jak Brudny Harry – takimi niuansami jak przepisy. Dla uściślenia – Tomczak nie błyszczał. Jedyne, co lśniło, to jego otłuszczone wąsy albo włosy, sporadycznie ścinane i jeszcze rzadziej myte.

– Akurat! – prychnął. – Już ja swoje wiem, że ta ona mnie nie lubi. I vice versal.

– Staszek, bez pierdół. Musimy pogadać. Pokłócicie się później – oświadczył Marecki, wbrew sobie rozbawiony wymianą spojrzeń pomiędzy tymi dwojgiem, mimo że sytuacja nie dawała powodów do radości.

– Później to ja mam robotę, więc albo teraz, albo wcale – oświadczył wyniośle Tomczak, odsuwając się, by weszli. – Niektórzy mnie doceniają – rzucił zgryźliwie pod adresem Mizery, która puściła tę uwagę mimo uszu.

– Myślałem, że cię nie ma albo szlag cię trafił, tak długo nie otwierałeś – powiedział Antoni, korzystając z zaproszenia.

– Antek, co mam ci powiedzieć? Srałem. W moim wieku jak nie biegunka, to zaparcie. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie da się tak szybko zejść z kibelka. Chodźcie do kuchni. Zrobię nam jaką kawkę, nic tak nie pobudza jelit – zapewnił.

I do tego obrzydliwiec, uznała Mizera. Przez ostatni rok zapomniała, jak bardzo szczery potrafi być Tomczak. Te „wysiedziane” krówki, które zazwyczaj nosił w tylnej kieszeni spodni, gniotąc je przez pół dnia – zawinięte w chusteczkę do nosa, używaną również do wycierania potu z czoła, resztek jedzenia z wąsów i wolała nie wnikać do czego jeszcze – by potem częstować nimi kolegów, zanim sam włożył jedną do ust i dziamgał, mlaszcząc i cmokając, gdy ciągnący się cukierek przyklejał się do podniebienia – śniły jej się po nocach jeszcze kilka miesięcy po jego przejściu na emeryturę.

Tym bardziej więc nie było jej łatwo ukryć zaskoczenia, jakie poczuła na widok czyściutkiego i pachnącego środkami dezynfekcyjnymi mieszkania. Wprawdzie prosiło się o odświeżenie, gdyż było urządzone w stylu „PRL wiecznie żywy”, ale linoleum na podłogach lśniło jak świeżo wypastowane i wybłyszczone, podobnie jak stare lakierowane meblościanki. Szafki w kuchni wisiały trochę krzywo, znać było na nich znak czasu, lecz nie brudu.

– Zabił pan tu kogoś? – spytała podejrzliwie, siadając na krześle przy pokrytym ceratą stole. Unoszący się w pomieszczeniu zapach z czymś jej się kojarzył.

– Nie, to z kibla tak jedzie. Odświeżacz się skończył – wyznał z zakłopotaniem.

– Nie to miałam na myśli. Czysto tu u pana jak w prosektorium.

Dopiero teraz rozpoznała charakterystyczny zapach środka odkażającego.

– Wiadomo. – Uśmiechnął się, mile połechtany, nieświadomy, że to nie komplement. – Ja tam lubię mieć porządek, a te zapachowe płyny, co ich pełno w marketach, to tylko brud i smród kryją. Maciek z kostnicy dał mi namiary na sklep, z którego zamawia środki dezynfekcyjne. Nic tak nie odświeża wanny czy kibelka, żadne srosy-domestosy ani cify bang-bang. Zero kamienia, zero bakterii.

– Świetnie…

– Jak po trupach resztki zmywa, to i u mnie da radę. To co? Kawki? Do wyboru rozpuszczalna albo sypana, bo tego nowoczesnego badziewia też nie mam. Może i bym mógł kupić, ale drogie to jak diabli. Do tego ja tam wolę zwykłą plujkę. Jak ją rano sobie strzelę, to od razu jelita pracują, pół godzinki i do kibelka jak ta lala…

– Rozpuszczalna będzie w sam raz. Dziękuję – przerwała mu bezceremonialnie, ale Tomczak dokończył nieskrępowany.

– Regularnie po niej sram – zapewnił, jakby właśnie przyszli do niego po poradę w tej kwestii.

– Staszek, musimy pogadać. – Marecki uznał, że wystarczy tych uprzejmości. – Mam cztery zaginione kobiety, które łączy ten cały Dębski, a Matylda przepadła. Wiesz, gdzie może być?

– A kto by tam za nią nadążył! – Machnął ręką i postawił czajnik z wodą na gaz. – Raz blondynka, raz brunetka. Ścięła włosy, zafarbowała na czarno, a teraz blond perukę nosi, żeby wyglądać jak na licencji. Raz mnie objedzie jak łysą kobyłę, a raz słodzi: „Panie Staszku, gdyby nie pan, to ja bym przepadła z kretesem”. Może się trochę unormuje po menopauzie, a to jeszcze czas. Na razie to ją nosi w zależności od dni płodnych i niepłodnych, ale poza tym, że jak to baba, zawsze jest przed okresem albo w trakcie, to hormony pracują, poza tym równa babka. Mleka chcecie do kawy?

– Ja poproszę – zgłosiła się Kaśka, przygryzając wargę, by nie roześmiać się w głos z opisu detektyw Dominiczak, choć zwyczajowo zbeształaby starego mizogina.

– Sprawdzę tylko, czy dobre – powiedział, wyjmując kartonik z mlekiem z lodówki. Wypił spory łyk prosto z opakowania. Zagulgotał kilkakrotnie, jakby używał płynu do płukania ust, po czym wypluł wszystko do zlewu.

– Chyba dobre, choć nie jestem pewien. Ja tam mleka nie piję, bo po nim sraczkę mam, dla gości trzymam.

– A często ktoś do pana przychodzi? – spytała, by w ten sposób ustalić datę ważności mleka.

– Marian wpada od czasu do czasu, ale on mleka nie pije.

– Jak pan nie jest pewien, to ja podziękuję – odparła, przymykając oczy, gdy Tomczak splunął kilkakrotnie jeszcze do zlewu i puścił wodę, by spłukać resztki śliny.

– No dobra, to o co by nie chodziło, to pani Matylda na pewno nie chciała, a jak chciała, to zupełnie niechcący, i ja na nią złego słowa nie dam powiedzieć – oświadczył, niepomny, że kilka minut wcześniej narzekał na jej wahania nastrojów spowodowane niewątpliwie cyklem miesięcznym kobiety, bo przecież innego powodu, dla którego jeździła po nim jak po łysej kobyle, być nie mogło.

– Staszek, skup się, człowieku. Rozmawialiśmy dziś rano o aktualnym zleceniu Matyldy. Pamiętasz? Byłem u ciebie.

– Pewno, że pamiętam, a co miałbym nie pamiętać?

– No, to rzuć jakimś szczegółem. Artur Dębski.

– No, Artur Dębski, ten architekt, zgadza się, i co z nim? – zapytał, sypiąc kawę do szklanek w metalowych koszyczkach, które Kaśka ostatni raz widziała, oglądając serial Alternatywy 4.

– Matylda dała mi wczoraj nazwiska czterech byłych kochanek Dębskiego.

– Tylko czterech? – zdziwił się. – Facet zmienia babki częściej niż ja gacie, ale nie wiem po co, bo wszystkie takie same.

– Gacie?

– Nie, kobitki. Wszystkie wyglądają jak spod jednej sztancy. Wiem, co mówię, bo pani Matylda też musiała się upodobnić, żeby udawać jedną z nich, tylko na moje oko to ona za kobieca na wieszaka. Choćby nie wiem jak ją upchnęli w obściskujące gacie, cyc to cyc i schować się go nie da. Pani komisarz nie wie, o czym mowa, bo sama płaska jak te kobitki Dębskiego, ale ty Antek ten tego, co nie? – Mrugnął do niego znacząco.

Marecki dał jej znak oczami, żeby odpuściła. Tomczak to Tomczak i trzeba go akceptować takiego, jaki jest. Zacisnęła więc tylko usta i pociągnęła lekko nosem na znak wzburzenia, jednak zmilczała. Nie przyszli tu po to, by naprostować poglądy upierdliwego dziadygi. Najważniejsze, że w komendzie nie musiała wysłuchiwać tego typu uwag, które komisarz wygłaszał przy każdej okazji, kompletnie nieświadom, że część z nich można by uznać za molestowanie w miejscu pracy.

– Staszek, te cztery kobiety zaginęły – powtórzył Marecki po raz kolejny.

– To niedobrze – zmartwił się Tomczak. – A co mi do tego? Ja już na emeryturce. To trzeba zgłosić na psiarnię i niech szukają.

– Zaginięcia już zostały zgłoszone, ale muszę koniecznie znaleźć Matyldę. Telefon jest poza zasięgiem. Nie wiesz, gdzie ona może być?

– Może w biurze.

– Tam jej nie ma, sprawdzałem.

– Telefon, znaczy się – uściślił. – Mogła zostawić w biurze. Nie byłby to pierwszy raz.

– Pytam, czy wiesz, gdzie jest Matylda. – Antoni obiecał sobie, że nie da się wyprowadzić z równowagi, jednak stary komisarz ze zgreda zamieniał się w skretyniałego ramola. Może nie dotrzymać danego sobie słowa i zdrowo mu pocisnąć.

– Pojęcia nie mam, gdzie może teraz być. W domu sprawdzałeś?

– Tak, nie ma jej, mąż też nic nie wie.

– Dusza chłop, ale jakiś taki niedorobiony – powiadomił go Tomczak z wyższością. – Jak kibelek trzeba przetkać, to on nie wie od której strony, a jak raz się kurek urwał i woda się lała, mówię do niego, że żabki potrzebuje, a on do mnie, że dziękuje, ale nie pije. Facet klucza francuskiego na oczy nie widział.

– Matylda, Staszek, skup się. Miała jakieś plany na dziś?

– Wiem, że wieczorem idzie z Dębskim na bankiet, więc pewnie się szykuje. Ładna z niej kobita, ale widać za mało. Pewnie w tym butiku dla brzydul siedzi, żeby jej urodę poprawili, a potem pojedzie po ciuchy. Przecież w dżinsach nie pójdzie. Nie nasze progi na te nogi, pani Matylda musi się dostosować, żeby nie odstawać, chociaż ja tam uważam, że nic jej nie brakuje.

– Świetnie. Dasz mi namiary? – Wreszcie jakiś konkret, ucieszył się Marecki.

– Może też być w tym salonie, co masują ludzi – Tomczak rozważał inne możliwości. – Ale adresu też nie pamiętam.

– Rany boskie, Staszek! – jęknął Marecki.

– Wszystkie zdjęcia są w biurze. Tam pewnie będzie jakiś adres. Musieliby my podjechać. Nie pamiętam… – Podrapał się zafrasowany po przydługich włosach. – Na pamięć to ja bym dojechał, ale jaki tam numer, to ja…

– Doskonale. Zbieraj się. Jedziemy do biura. Im szybciej znajdziemy Matyldę, tym lepiej będzie dla nas wszystkich. Klucze chyba masz?

– Sam nie wiem… – zawahał się nieoczekiwanie.

– Nie wiesz, czy masz klucze?!

– No mam, ale nie w tym rzeczowość. Pani Matylda dość dużo o poufności mówi, więc ja sam nie wiem, czy tak mogę do jej biura iść i grzebać. Zakazała mi też mleć jęzorem bez potrzeby, więc może ja dziś za dużo ci powiedziałem, ale wziąłeś mnie z zaskoczenia bladym świtem i żem nie pokojarzył od razu. Antek, ty nie mów pani Matyldzie, że ode mnie usłyszałeś o Dębskim, co? Znowu mi uszu natrze. Albo wywali.

– Panie komisarzu – zabrała głos Kaśka – rzecz w tym, że Antek kazał dziś zwieźć na dołek Dębskiego, bo podejrzewa, że to on stoi za zaginięciami tych kobiet, jednak oficjalnie to my żadnej sprawy nie mamy. Prokurator się wściekł i kazał go wypuścić. Pani Dominiczak na pewno ma informacje, które uratowałyby tyłek Antoniego przed prokuratorskim gniewem. Wie pan, jak jest. Obszmurkowi lepiej nie podpadać.

– To menda – zgodził się z nią Tomczak. – Ale zaraz, zaraz. – Wyłączył palący się pod czajnikiem gaz. – Jak te kobiety zginęły, to myślisz, Antek, że pani Matylda też?

– Nie wiem, co myśleć. Na razie wiem tylko tyle, że nie mogę jej znaleźć.

Najchętniej skorzystałby z okazji i potwierdził, obawiał się jednak, że jak Staszek się zdenerwuje, to już wcale się z nim nie dogadają.

– To tak jakby definicja zaginięcia – zauważył zafrasowany Tomczak. – Lepiej będzie, jak sam się tym zajmę.

Kaśka prychnęła pogardliwie. Kopniak wymierzony jej przez Antka w kość piszczelową skutecznie przeciwdziałał wzburzeniu Staszka, gdyż jęknęła z bólu i się rozkaszlała.

– Alergia – jęknęła przepraszająco, gdy Tomczak spojrzał na nią nieufnie.

– Akurat – prychnął wzgardliwie. – Chude to takie, że pewnie nic nie je, to i odporności żadnej. Złapała pewnie jakiegoś wirusa i teraz mi tu kicha i prycha, i rozsiewa.

– Przecież wszystkie bakterie wybił pan tym środkiem z kostnicy – wytknęła mu złośliwie. – Po co mi odporność w pańskim mieszkaniu?

– A może i racja, ja tam na alergiach się nie znam. Za moich czasów nikt o takich bzdetach nie słyszał, a teraz, z kim człowiek nie gada, to albo alergia, albo psychoterapia, albo chuj wie co. Kiedyś to walnęło się kielicha albo z gwinta i wszystkie choroby mijały jak ręką odjął, a jak coś na duszy człekowi nie grało, to wziął pałkę i szedł w miasto. Zaraz lżej się robiło, jak…

– Staszek, co ty za pierdoły opowiadasz – syknął Marecki. – Jeszcze Kaśka uwierzy, że z ciebie były zomowiec.

– Co za pierdolenie, Antek, jaki zomowiec? – zdziwił się Tomczak. – Normalna milicyjna robota była. Ja nie mówię, żeby po ulicy latać i lać kogo popadnie, ale jak się któremu należało, to dlaczego nie? Ci młodzi to teraz tak chowani, że spojrzysz krzywo i już lecą ze skargą, a najgorsze są kobitki. Za naszych czasów czyś ty, Antek, słyszał, żeby dziewczyny się napierdalały? A teraz to niby jakaś norma! Takie są skutki tego równopierdolenia.

– Równouprawnienia – poprawiła go odruchowo Katarzyna.

– Już ja wiem, co powiedziałem. Wy to sobie możecie nazywać, jak chcecie, ale ja swoje wiem. Stary jestem. Swoje przeżyłem.

– Staszek, nie masz nawet sześćdziesiątki na karku, ale faktycznie pieprzysz jak zesklerowaciały ramol. Zbieraj się, jedziemy do biura. Chcesz mieć Matyldę na sumieniu?

– Niech będzie – zgodził się niechętnie. – Ale sam przejrzę papiery, bo wy, jak by to powiedzieć – uśmiechnął się złośliwie – nie jesteście w prawie.

Mam gdzieś papiery, chciał warknąć Marecki, powstrzymał się jednak. Staszek wcale nie musiał z nimi gadać ani niczego pokazywać, ale sam nie ogarnie tematu, jak by powiedziała młodzież, przynajmniej ta z czasów Antoniego, bo tej współczesnej to nie rozumiał, więc spytał tylko:

– Staszek, wiesz, dla kogo pracuje Matylda?

– A co mam nie wiedzieć? Pewno, że wiem, ale to też poufne jest. Powiem, jak mi sąd nakaże, ni chuja wcześniej.

*

Karawan zatrzymał się na parkingu dla dostawców, za klubem. Z wnętrza wyłonił się mężczyzna słusznego wzrostu, tak szeroki w plecach, że mógłby nieść trumnę w pojedynkę, opierając ją o potężne ramię. Elegancki frak, który miał na sobie, melonik i białe rękawiczki nie współgrały z okrągłą jak księżyc w pełni twarzą, z nosem jak kartofel i małymi oczami. Miecio rozejrzał się wokół, czy nikt nie patrzy, uderzył pięścią w stalowe drzwi dwa razy, potem jeszcze kolejne dwa i na koniec kopnął je trzykrotnie.

– Hasło? – spytał głos zza drzwi.

– Czy tu mieszka ciocia Agnieszka? – wyrecytował starannie.

– Panna Agnieszka! – poprawił go głos.

– Ja tam nie wiem, czy panna, ale…

– Dobra, zamknij ryj, debilu, nawet nie potrafisz zapamiętać hasła – powiedział zrezygnowany głos i drzwi otworzyły się przed Mieciem. Stanął w nich barman z kijem bejsbolowym na ramieniu. – Właź, zanim ktoś cię zobaczy!

– Dobra, dobra, ten amant był niepotrzebny. – Miecio był lekko urażony.

– Jaki amant?! – zdenerwował się Kryś. – Nie przystawiam się do ciebie, cwelu!

– Znowu coś źle powiedziałem – stwierdził Miecio. – Chodziło mi, że nie ma co mi przetykać. Ja nie jestem żaden debil, tylko paralityk!

– Kurwa – tamten pokręcił głową – gdyby szefo cię nie potrzebował, to ja bym ci ten paraliż zrobił w try miga.

– Pani Matylda mówi, że mój mózg pracuje inaczej, dlatego przekręcam wyrazy. To jakaś amnezja! – wkurzył się Miecio.

– Pierdolę, niech Czesław się z tobą męczy. – Kryś poddał się i poprowadził go krętym korytarzem do głównej sali.

Wzburzony Miecio miętosił w palcach czarny melonik, jednak posłusznie szedł za barmanem. W pomieszczeniu panował półmrok. Światła nad barem i podestem na środku sali nie rozjaśniały całego pomieszczenia, ale widać było wyraźnie stoliki i krzesła. Przy jednym z nich siedział jakiś facet i grał sam ze sobą w karty, przy barze starszy gość czytał książkę i notował coś na kartce. Z głośnika na kontuarze dobiegał śpiew.

– Płonie! Płonie stodoła! Mówią, płonie stodoła, płonie aż strach!

– O, Niemen, też go lubię – ucieszył się Miecio, gdy rozpoznał płynący z głośnika utwór. – Ale powinniście zainwestować w lepszy sprzęt. Strasznie wyje.

– W swojej stodole zrobił bal, tańczyłem i ja! Płonie! Płonie stodoła! Płonie aż strach! – darła się Matylda, nie bacząc, że nie pamięta połowy tekstu.

Nabrała tchu, by ryknąć z nowym wersem, gdy na wieku trumny coś zachrobotało.

Szczury! – pisnął głosik.

Jakie szczury? Prędzej szczurołapy – prychnął wzgardliwie głos.

– Małgośka mówią mi! Małgośka… – W tym momencie oślepiła ją jasność. Jasność tak jasna, że Matylda aż zaniemówiła z wrażenia.

To Bóg? – spytał niepewnie głosik.

– Siku! – wrzasnęła ile sił w płucach. – Bo nie powiem ani słowa!

Miecio siedział na wysokim stołku przy kontuarze, przyciskając chustkę do krwawiącego nosa, melonik położył na stołku. Obok barman przeliczał kolejne stówki, które kładł przed nim jegomość od książki i ten od kart.

– Mówiłem, że się nie poryczy – zarechotał, wkładając wygrane od kolegów pieniądze do kieszeni.

– Pani Matylda? Nigdy w życiu – wymamrotał zbolały Miecio. – Wujek mówi, że to twardy rzęch do zgryzienia.

– Chyba orzech – poprawił go Czesław, zerkając z ukosa.

– To paralityk. Dlatego przekręca słowa – wyjaśnił Kryś, któremu humor wybitnie dopisywał.

– Nie wiedziałem, że paraliż tak się objawia – zdziwił się Tadek.

– Może kilka szarych komórek mu sparaliżowało – zasugerował Kryś, stawiając na blacie szklaneczki i nalewając do każdej z nich odrobinę bursztynowego płynu.

– Ja nie mogę. Prowadzę karawan. Muszę odstawić trumnę, zanim Wujek się zorientuje. Nie wiem, jak się wytłumaczę z tego kapelusza. – Spojrzał smętnie na zagniecenia i ślady butów.

– Powiedz, że zgubiłeś. Wujek na pewno uwierzy – poradził mu Czesław.

– Tak myślicie, chłopaki? – spytał z nadzieją w głosie Miecio.

– Tobie na pewno – zakpił Tadek.

– Dzięki, chłopaki. – Miecio nie wyłapał drwiny. Z tym też sobie za bardzo nie radził. – Myślicie, że pani Matylda mi daruje? Zawsze była dla mnie miła…

Z ulgą zapięła spodnie. Parcie na pęcherz przesłoniło wszystkie inne doznania, łącznie z paraliżującym strachem, który poczuła na widok kilku osiłków pochylających się nad trumną. Oślepiona jasnym światłem ledwo odnotowała, że znajduje się w piwnicy, która nijak nie przypominała prosektorium – może i dobrze, przynajmniej nikt jej nie pokroi – ale nie mogła wykluczyć, że znajduje się w budynku, w którym ma powstać krematorium. Z tego, co wiedziała, mecenas Piasecki dopiero załatwiał pozwolenia na budowę, ale kto wie, czy Wujek się nie pospieszył i za chwilę będzie testowała nowy piec.

Widok Miecia stojącego nad trumną, z kapeluszem w dłoniach, doprowadził ją do szewskiej pasji, więc z okrzykiem: „Ja jestem King Bruce Lee Karate Mistrz!” wymierzyła mu z pozycji leżącej takiego kopniaka, że aż sama się zadziwiła swoją zręcznością.

Długo nie nacieszyła się podziwianiem własnej skuteczności, gdyż dwóch osiłków złapało ją pod ramiona i wyciągnęło z trumny jak szmacianą lalkę. Pech chciał, a może szczęście, że postawili ją tuż obok melonika Miecia, który ten upuścił obok trumny, a w który ze złośliwą satysfakcją wytarła nogi, nim mężczyźni zaciągnęli ją po schodach do jakiegoś pomieszczenia z rurą na środku i lśniącą kulą na suficie. Ku jej uldze wepchnęli ją do łazienki i wprawdzie zabrali torebkę, ale pozwolili, by Matylda wysiusiała się w samotności.

Wszystko toczyło się tak szybko, że nie miała czasu się zastanowić, co jest grane, a leżenie w trumnie jakoś nie sprzyjało rozmyślaniom, więc nadal nie wiedziała, czym podpadła Wujkowi, że ten postanowił ją w ten sposób ukarać.

A może to nie Wujek? – zasugerował niepewnie głos.

Jak nie Wujek, to kto? – zdziwiła się Matylda. Przecież to Miecio mnie zgarnął, a Miecio pracuje dla Wujka.

Czy Miecio jest taki godny zaufania? Pracuje dla Wujka, robi fuchy dla Ksawerego, a kto wie dla kogo jeszcze – podsunął głosik zupełnie poważnie, zupełnie jak nie on.

Zdaje się, że podświadomość była tak przejęta tarapatami, w które wpadła Matylda, że żadnemu z głosów w jej głowie nie chciało się żartować.

Jeśli to nie Wujek, to już po nas, uznał dramatycznie głos.

Zaraz, zaraz, Matylda odkręciła wodę i bardzo starannie namydliła ręce. Po pierwsze, nie po nas, tylko po mnie, a po drugie, ktoś chciał mnie nastraszyć, a nie zabić. To dobra wiadomość!

Zatem ktoś coś od nas chce! – ucieszył się głosik.

To akurat zła wiadomość, uznała.

Byle nie taniec na rurze, aż tak elastyczni nie jesteśmy, jęknął głos.

– Długo jeszcze?

Podskoczyła, mimo że nikt nie kopnął w drzwi, a sam głos brzmiał bardzo przyjaźnie i sympatycznie.

– Już wychodzę. – Opłukała starannie ręce, wytarła je w papierowy ręcznik i doceniając, że gość nie wlazł z buciorami do kibelka, by patrzeć, jak sikała, otworzyła drzwi i stanęła oko w oko z porywaczem.

Beniamin Pocisk, zwany Mrówą, uśmiechnął się, odsłaniając rząd zębów tak bielusieńkich, że pewnie zapłacił za nie więcej, niż kosztowała jej Duśka.

– Witam w moich skromnych progach i proszę o wybaczenie. Moi ludzie dość niefortunnie zrozumieli polecenie, stąd też te niedogodności.

– Super. Uprowadzili mnie idioci.

– To lepiej niż kosmici. Mogliby mieć lepsze pomysły niż pochowanie żywcem – zasugerował takim tonem, jakby chciał powiedzieć, że następnym razem wrzuci ją do dołu i zakopie.

Osobiście.

– Powiedziałam to głośno? – westchnęła, zamykając oczy.

Oj tak, przyznał ze współczuciem głos.

– Nic nie szkodzi. To o idiotach to akurat prawda. Miecio nie należy do najbystrzejszych. Twierdzi, że jest paralitykiem.

– Pewnie chodziło mu o parafazję – odpowiedziała niechętnie.

– Parafazję? – Uśmiech zniknął.

Pewnie gościu nie zna tego słowa i myśli, że go obrażasz, zachichotał ciut histerycznie głosik.

– To rodzaj zaburzenia mowy. Miecio używa podobnych brzmieniowo słów zamiast właściwych.

– Rozumiem. To ciekawe. I wiele wyjaśnia.

– Może i wyjaśnia, ale nie zmienia faktu, że jest idiotą – odparła.

– Panią jednak nam wskazał.

– Nam, czyli komu? – spytała niepewnie, nie wiedząc, czy chce wiedzieć, czy też nie chce wiedzieć, czy też może lepiej nie wiedzieć.

– Proszę wybaczyć. Nie przedstawiłem się. Beniamin Pocisk. Dla przyjaciół Mrówa.

– A ja jak mam się do pana zwracać, panie Pocisk?

– Liczę, że z czasem zostaniemy przyjaciółmi.

Niekoniecznie, pomyślała Matylda posępnie.

– Ale nie jest to konieczne – mówił, jakby czytał jej w myślach. – Moi pracownicy mówią do mnie „szefie”, pani nie będzie dla mnie pracować, tylko współpracować, co oznacza, że będziemy partnerami. W interesach, rzecz jasna.

– Partnerami? Nie wiem, co Miecio panu powiedział, ale jestem prywatnym detektywem. I to nie najlepszym, jak widać na załączonym obrazku. Nie szukam też wspólnika – powiedziała w nadziei, że właśnie nie podpisała na siebie wyroku śmierci.

Trumna była już gotowa, grabarz też, choć bez kapelusza. Nic, tylko brać łopatę i dół kopać.

– Może usiądziemy – zaproponował Pocisk i zdecydowanym ruchem ręki wskazał jej drogę do sali z rurą i błyszczącą kulą.

– Kiepsko tańczę – rzuciła, przechodząc obok podestu, który jednoznacznie kojarzył jej się z tańczącymi roznegliżowanymi dziewczynami. – I mam rozstępy.

– Nie szkodzi. Nie o taki rodzaj współpracy mi chodzi. Czego się pani napije? – spytał, wskazując jej miejsce przy stoliku, z którego ewakuował się błyskawicznie gość z kartami.

– Wystarczy woda. Dziękuję.

– Bez obaw. Miecio panią odwiezie. Może coś mocniejszego?

Jednak odwiezie. Nie zakopie. Jupi! Głosik podskoczył szaleńczo, nawet głos odetchnął z ulgą.

– Lepiej nie. Alkohol źle na mnie działa. Rzygam jak kot – odpowiedziała zgodnie z prawdą, mając w pamięci superekstrabeemkę Ksawerego Groma, którą zbezcześciła jakiś czas temu, czego nie wybaczył jej po dziś dzień.

– W takim razie woda z cytryną. Krystian! Woda dla pani! – ryknął Pocisk.

Matylda podskoczyła nerwowo, Miecio również nie wyglądał na zbyt pewnego siebie, w przeciwieństwie do ludzi Mrówy, którzy najwyraźniej byli przyzwyczajeni do tonu szefa. Barman tylko skinął głową na znak, że słyszał, i natychmiast sięgnął po szklankę.

– Plan jest taki, że musimy panią odstawić, nim ktoś zacznie pani szukać. Tego byśmy nie chcieli, zwłaszcza że ma pani kontakty w organach władzy i, ku mojemu ubolewaniu, akurat w tych, co nie dorabiają na boku.

– To pech – stwierdziła.

O, doigrasz się, Matylda, jęknął głos.

My się doigramy, poprawił głos równie zalękniony głosik, a może i bardziej, bo nawet kpić mu się nie chciało.

– Tak, to prawda, ale cóż, takie życie. Nie można mieć wszystkiego, co nie znaczy, że nie trzeba się starać. Czyż nie?

– Czyż tak – zgodziła się z nim Matylda, czekając z lękiem i zniecierpliwieniem, aż jej rozmówca przejdzie do sedna sprawy.