Zbyt piękne - Olga Rudnicka - ebook + audiobook + książka

Zbyt piękne audiobook

Olga Rudnicka

4,3

Opis

Zuzanna kupuje dom po okazyjnej cenie. Wie, że wymaga on sporych nakładów, ale na marzeniach się nie oszczędza. Nowy dom, nowa praca, nowe życie. Wreszcie będzie mogła mieć kota, psa i różanecznik w ogrodzie.

Tymoteusz kupuje stare mieszkania, remontuje je i sprzedaje po wyższej cenie. Jakież jest jego zdziwienie, gdy na progu niedawno nabytego domu pojawia się nieznajoma młoda kobieta i twierdzi, że to jej własność.

Oboje padli ofiarą oszusta, który sprzedał nieruchomość dwóm osobom, a następnie zniknął wraz z pieniędzmi. Tymoteusz nie zamierza ustąpić i wyprowadzić się ze swojego nabytku. Zuza zaciągnęła kredyt, więc również nie zamierza zrezygnować. Jedyne, co im pozostaje, to zawiązać sojusz, znaleźć oszusta i odzyskać pieniądze.

Olga Rudnicka (ur. 1988) – znana autorka powieści sensacyjnych „Natalii 5”, „Cichy wielbiciel”, „Były sobie świnki trzy” i wielu, wielu innych. Miłośniczka zwierząt, natury i dobrego jedzenia. Kocha jazdę konną i dobrą książkę. Nigdy nie polubi kawy i hipokryzji. Zawsze będzie podążać za swoimi marzeniami.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 14 min

Lektor: Ilona Chojnowska
Oceny
4,3 (1141 ocen)
633
299
150
45
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ilonka-s

Całkiem niezła

Nie wierzylam w komentarze ale potwierdzam. Glowna bohaterka jest tak irytujaca, ze omijalam cale strony byle nie czytac jej dialogow. Pomysl zapowiadal sie zacnie, troche niewykorzystany potencjal. Jak dotad najslabsza z pozycji ktore czytalam Pani Olgi.
10
grazyna2525

Całkiem niezła

Podobała by się bardziej gdyby główną bohaterkę opisano nie jak nierozumne dziecko mówiące czasami bez sensu lecz kobietę z humorem i kłopotami które ja spotkały. Mamy za to dialogi których nie można czytać na szczęście słuchać i nie skupiać się udało . Czy autorce o to chodziło? nie sądzę.
10
DoDonik345

Nie oderwiesz się od lektury

Zakręcona historia z happyendem.
00
lucy1969

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna zabawa.
00
Celtyci

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Copyright © Olga Rudnicka, 2018

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

Zdjęcia na okładce

© panigystovska/Stock.Adobe.com

Zdjęcie autorki Tatiana Jachyra

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8069-627-0

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

Jeśli coś jest zbyt piękne, by było prawdziwe, to zwykle jest tylko piękne. Ta stara prawda życiowa, choć w trochę innym brzmieniu, kołatała się po głowie Zuzy w rytm stukotu kół pociągu. Ona jednak wolała tę wersję. To brzmiało znacznie lepiej niż…

Idiotka.

Kretynka.

Naiwniaczka.

Znalazłoby się jeszcze kilka określeń tego typu, ale Zuza nie miała w genach tendencji do użalania się nad sobą. Dręczenie samej siebie, by pogłębić już istniejący kryzys emocjonalny, również nie było w jej stylu. Ten, który aktualnie przeżywała, wystarczał jej w zupełności. Dość wielki, by mieć chandrę, ale nie aż tak, by rozważać samobójstwo.

Zabójstwo, i owszem, przyszło jej do głowy.

I to kilka razy.

Na kilka różnych sposobów.

Inwencji twórczej jej nie brakowało, ale skoro nie udało się wymyślić zbrodni doskonałej, uznała, że nie warto zaprzątać sobie nią głowy. Miała dopiero dwadzieścia osiem lat i nie zamierzała reszty życia spędzić za kratkami z powodu karalucha.

Karaluch w rzeczywistości nazywał się Czesiek i dokładnie sześćdziesiąt dwa dni temu uznał, że propozycja pracy poza granicami naszego pięknego kraju jest spełnieniem jego pragnień. Zuza nawet zaczęła rozważać opcję wyjazdu, ale nim dokonała poważniejszych przemyśleń – gdyż nadal walczyła z zaskoczeniem, którego doznała na wieść, że Czesiek podpisał kontrakt na trzy lata – okazało się, że prawie narzeczony zapomniał uwzględnić ją w swoich dalekosiężnych planach życiowych. O swojej decyzji poinformował ją godzinę przed wyjazdem na lotnisko.

– Kochanie, to moja życiowa szansa. Teraz muszę się skoncentrować na sobie. Nie chcę, żeby coś mnie rozpraszało. Spadam. Taksówka już czeka – powiedział, całując ją na pożegnanie.

W czoło.

– Cholera, chociaż kwiatek by kupił! – wymamrotała do siebie ze złością, którą nadal odczuwała na myśl o padalcach i innych płazach. A może gadach. Biologia nigdy nie była jej mocną stroną. Jedyne, czego była pewna, to wyglądu pająków, bo panicznie się ich bała.

– Słucham? Pani coś mówiła? – Siedzący naprzeciw niej mężczyzna wyjął słuchawkę z ucha.

– Owszem, ale nie do pana – oświadczyła z ledwo skrywaną niechęcią.

Osobnicy płci męskiej obecnie nie zajmowali wysokiego miejsca na jej liście rzeczy istotnych. Znajdowali się właściwie gdzieś daleko za pająkami, które otrzymały pierwsze miejsce pośród najgorszych ohydztw, potem były żaby, jaszczurki i wszystko, co się wije, potem sporo rozmaitości, długo, długo nic i wreszcie ONI.

– Nikogo innego tu nie ma – zauważył z lekkim zdziwieniem jej towarzysz podróży.

– Ja jestem – odparła stanowczo, spoglądając na niego wojowniczo, jakby był przyczyną jej wszystkich nieszczęść.

– Tak, ale…

– Przeszkadza mi pan – przerwała mu bezceremonialnie Zuzanna.

– W czym? – zdziwił się jeszcze bardziej. Zmarszczka na czole sprawiła, że krzaczaste brwi połączyły się w jedną linię.

– W myśleniu.

– A o czym pani tak myśli?

– Że gdyby nie sperma i konieczność kopania rowów, mężczyźni byliby gatunkiem wymarłym.

– Wariatka! – mruknął, na powrót wciskając słuchawkę do ucha, oparł się o zagłówek i zamknął oczy.

– Palant – mruknęła, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt wyraźnie.

Bądź co bądź, siedzieli tu tylko we dwójkę. Mężczyzna był wysoki i postawny, w sile wieku, a łapska miał jak bochny chleba. Skręciłby jej kark jak zapałkę i nawet by nie poczuł. W dodatku teraz otworzył jedno oko i gapił się na nią przez jakieś trzy sekundy, po czym na szczęście je zamknął.

Na szczęście dla niego, rzecz jasna. Język potrafi być bronią. I to ostrą. Ma tylko jedną słabą stronę: zbyt łatwo go wyrwać.

– Witaj, nowe życie – wyszeptała Zuza, starając się nie zwracać na siebie uwagi sąsiada z przedziału.

Zaaferowany przyglądał się kartonom, które kurier wypakowywał z czeluści białej półciężarówki. Coś było nie tak. Wyglądało na to, że wszystkiego jest znacznie więcej, niż wysłał. Część z nich oznaczona była krzyżykami w kilku kolorach: czerwonym, niebieskim, zielonym i żółtym. Miał trzydzieści dwa lata i zaniki pamięci, które w przeszłości czasami mu się zdarzały, raczej były spowodowane kacem po różnorakich imprezkach niż demencją. Miał głębokie przekonanie, graniczące z pewnością, że to nie on dokonał owych artystycznych oznaczeń.

– Pewnie matka – uznał.

Facet może mieć i pięćdziesiąt lat, a i tak będzie ukochanym syneczkiem mamusi, która wszystko wie lepiej i zawsze chętnie pomoże, zwłaszcza wtedy, gdy nikt jej nie prosi. Przynajmniej tak zachowywała się jego matka. Na szczęście nie był jedynakiem, więc mama teraz mogła zagłaskać na śmierć jego starszego brata, który przeniósł się do rodzinnego domu po trudnym rozstaniu z żoną. Rozstanie okazało się trudniejsze niż zwykle, bo Wiola już dwa razy wyrzuciła go z domu. Tym razem jednak mówiło się o rozwodzie. Dla Waldiego rozpieszczanie przez matkę mogło być miłą odmianą po wiecznej wściekłości żony, od której talerzem to mógł najwyżej dostać w nos. Ale cóż, sam sobie zgotował ten los. Jak się wkłada obrączkę na palec, to rozporek trzyma się zapięty, przynajmniej poza domem.

– Panie, ile pan jeszcze tego masz? – zawołał do kuriera, który maszerował z kolejnym kartonem w kierunku wejścia.

– Ten jest ostatni! – odparł zaczerwieniony chłopak, stawiając pakunek u jego stóp. – Proszę podpisać. – Podsunął mu pod nos elektroniczny czytnik.

Tymek złożył parafkę w odpowiednim miejscu.

– I jeszcze tutaj. – Chłopak ponownie podsunął mu czytnik.

– Ile tych podpisów?

– Duża przesyłka, dużo podpisów – zażartował kurier, odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach.

Tymoteusz popatrzył z niechęcią na piętrzące się w pustym pokoju na parterze kartony, które chłopak ustawił pod ścianą jedne na drugich. Na ogół jego dobytek mieścił się w jednej – za to sporych rozmiarów – walizce. Zarabiał na życie, kupując mieszkania do remontu, a potem remontował je i sprzedawał po wyższej cenie. Tym razem inwestycja miała znacznie większe rozmiary. Tymoteusz kupił dom. Czekał go ten sam los, co mieszkania.

Gdyby nie nagła potrzeba zmiany, nigdy nie wywędrowałby ponad trzysta kilometrów od rodzinnego miasta, ale musiał odpocząć.

Od niedojrzałej siostry, wypłakującej mu się w ramię po kolejnych nieudanych romansach.

Prawdopodobnie byłej narzeczonej, która postanowiła przemyśleć ich stabilny, ale nudny związek, gdyż nie była pewna, czy chce od życia bezpieczeństwa, czy woli gwałtowne porywy serca.

Matki, wieszającej psy na okrutnej synowej, która wykopała z domu jej synka, oraz ojca, który wpadał do Tymka na piwo, starając się jak najszybciej wpaść w alkoholizm, bo uznał, że emerytura pod jednym dachem z żoną jednak nie jest tym, czego pragnął od życia.

Zazwyczaj mieszkał w remontowanych lokalach, gdy dojazd miał zajmować więcej niż pół godziny. Na ogół tylko od czasu do czasu wpadał do siebie, by zrobić pranie i odpocząć, a potem wracał do miejsca pracy. Problem polegał na tym, że jego rodzina była zmotoryzowana i pokonanie kilkunastu kilometrów, by zatruwać mu życie, nie stanowiło problemu, ale trzystu – już niekoniecznie. Stąd też decyzja o tak sporej inwestycji.

Obecny remont zajmie mu przynajmniej pół roku. W tym czasie ojciec wyląduje na odwyku, brat ucieknie z domu na koniec świata, siostra zatruje życie jego matce, a telefonu od tej ostatniej nie zamierzał odbierać. Jak któreś umrze, niech mu wyślą telegram, pomyślał złośliwie.

Zuza spojrzała z niechęcią na zaciśnięte na rączce walizki łapsko.

– To moja walizka, koleś – wysyczała rozzłoszczona.

– Chciałem tylko pomóc. – Mężczyzna z przedziału zerknął nad jej ramieniem. Kilkoro pasażerów przyglądało im się ze zniecierpliwieniem.

– A wyglądam jak ktoś, kto potrzebuje pomocy? – zapytała uprzejmie, czując zarazem, jak na jej twarzy pojawia się zjadliwy uśmiech, zapowiadający nadejście wiedźmiej mocy, która wypełniała powoli całe jej jestestwo. Do niedawna nie miała pojęcia, że w ogóle ją posiada, ale w końcu była kobietą. Każda z nas nosi w sobie zefirek, a ten w odpowiedniej sytuacji potrafi się zamienić w nieokiełznany tajfun, zmiatający wszystko, co spotka na swej drodze.

Mężczyzna z przedziału chyba nie znał się na kobietach, gdyż – najwyraźniej uspokojony jej uśmiechem – odparł z ulgą:

– Taka mała kobietka. I taka duża walizka. Pomogę.

– Wywód całkiem logiczny, koleś – przyznała Zuza. – Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie. Wyglądam jak ktoś, kto potrzebuje pomocy? Albo jak niemota, co to nie potrafi poprosić o pomoc, kiedy jej potrzebuje?

– Nie jestem pewien… – zaczął skonfundowany.

– O, tego to ja akurat jestem pewna – syknęła jadowicie. – Wy jesteście pewni tylko własnego egoizmu. Myślisz, że chcesz mi pomóc, bo jestem mała, słaba i nieporadna? Powiem ci, koleś, dlaczego chcesz mi pomóc. Czekasz, że powiem, jaka jestem ci wdzięczna, poflirtujemy chwilę, potem zaprosisz mnie na kawę i będziesz liczył, że wylądujemy w łóżku. Ale wiesz, koleś, ty w ogóle nie jesteś w moim typie. I nigdy w życiu – już rozeźlona na całego dźgnęła go palcem wskazującym w potężną pierś – nie pójdę z tobą do łóżka!

– Rany boskie! – jęknął. – Ja tylko chciałem pomóc…

– A teraz puszczaj moją walizkę, bo zacznę krzyczeć!!! – Ostatnie słowa były doskonale słyszalne dla wszystkich, którzy stali za nimi, pomrukując z irytacji, jako że walizka, sama Zuza i jej rozmówca tarasowali wyjście z pociągu.

– Wariatka! – skwitował krótko – powtórnie – i puścił rączkę walizki.

Obrzucił Zuzę jeszcze niechętnym spojrzeniem, po czym odwrócił się i otworzył drzwi na peron.

– Buc! – prychnęła do szerokich jak u drwala pleców.

Nigdy nie widziała drwala na oczy, ale od machania siekierą powinni mieć barczyste plecy i ogromne ręce. Ze stęknięciem dźwignęła walizę i postawiła ją pionowo. Nie potrzebuje niczyjej pomocy, bo walizka ma kółka. Jedyną przeszkodą były schodki, ale skoro dała radę w górę, to da radę i w dół. Pokrzepiona tą myślą pchnęła walizkę przed siebie, by ustawić ją w dogodnej pozycji, zapominając ustawić się przed nią, a nie z tyłu. Gdy próbowała przenieść ją na pierwszy stopień, straciła równowagę i puściła uchwyt. Efekt mógł być tylko jeden. Ostrzegawczy okrzyk Zuzanny zabrzmiał zbyt późno. Właściwie to zlał się z krzykiem zaskoczenia mężczyzny i hukiem upadającej na beton walizki. Zuza zamknęła oczy i czekała na śmierć. W duchu widziała, jak domniemany drwal sięga po swoje narzędzie pracy i zadaje jej cios prosto między oczy.

– Idzie pani czy nie? – Głos za nią należał do kobiety, a sądząc po tonie, wiedźmowatość Zuzy miała się nijak do jędzowatości babska, które dźgało ją w plecy turystyczną torbą.

– Tak, tak, już – wymamrotała zawstydzona. Wbiła wzrok w walizkę leżącą u stóp w ogromnych męskich buciorach i niechętnie zeszła na peron.

– Nic panu nie jest? – zapytała, nie podnosząc wzroku powyżej kolan mężczyzny.

Jeżeli miał siekierę, wolała tego nie widzieć. Cios spadnie nieoczekiwanie i ona nic nie poczuje.

Chyba.

– Mówiłem, że pomogę – wypomniał jej z wyraźną irytacją.

– Czyli nic panu nie jest – uznała Zuza, podnosząc wzrok wyżej. Na poziomie jej oczu znajdowała się szeroka klatka piersiowa. Niechętnie zadarła głowę. Mężczyzna był naprawdę bardzo wysoki i potężnie zbudowany. Jeśli nie jest drwalem, musi być drzewem.

– To się okaże. Mogłem doznać kompresyjnego złamania kręgosłupa.

– Czego? – zdziwiła się.

– Kompresyjnego złamania kręgosłupa. To…

– Wiem, co to – przerwała mu niegrzecznie. – Nie rozumiem tylko, dlaczego chce mi pan wcisnąć taki kit. Walizka jest nieporęczna, a nie ciężka. Próbuje pan ode mnie wyciągnąć kasę? Jeśli tak, uprzedzam, że mam kredyt hipoteczny, a moje konto ciągnie ostatkiem sił.

– Nic od pani nie chcę! – Teraz to już się zdenerwował. – Ja tylko próbowałem pomóc!

– Tak? To dlaczego straszy mnie pan sądem?!

– Ja?! Na litość boską… Pani jest… Pani jest… Powinna mnie pani przeprosić!

– Tak? A niby za co?! – zacietrzewiła się Zuza.

– Uderzyła mnie pani walizką!

– Sama spadła!

– Ale to pani walizka, więc pani za nią odpowiada!

– Ale to pan sprowokował jej upadek!

– Niby jak?!

– Szarpał ją pan i oto skutek!

– Dwa metry od przejścia!

– A co to ma do rzeczy?

– Zaraz pani powie, że modliłem się o cios w plecy i dobry Bóg się zlitował i rzucił we mnie pani walizką?!

– Do Boga nic nie mam, ale może On ma coś do pana.

Ta teoria trafiła jej do gustu. Istota najwyższa potrafi interweniować w nieoczekiwanych momentach i w przewrotny sposób. Człowiek nie zna dnia ani godziny, gdy dosięgnie go sprawiedliwość.

– Dobra. Mam tego dość. Z wariatami się nie dyskutuje, bo i tak zawsze mają rację. Spadam stąd! – Rozłożył szeroko ręce, unosząc je zarazem na wysokość głowy, jakby chciał zasygnalizować otoczeniu, że nic w nich nie trzyma, i jeśli ta wariatka padnie trupem porażona boskim gniewem, to on nie miał z tym nic wspólnego.

– No i dobrze – burknęła do oddalających się pleców.

Pewnie powinnam przeprosić, pomyślała w nagłym przypływie wyrzutów sumienia. Ostatecznie to moja walizka. Z drugiej strony… Przecież nie zrzuciłam jej specjalnie, sama spadła. Spojrzała z niezadowoleniem na przedmiot sporu spoczywający niewinnie na peronie. Ludzie obchodzili walizkę szerokim łukiem. Nikt nie kwapił się do pomocy. Pewnie część z nich słyszała wymianę zdań i wolała nie narażać się na kontakt z właścicielką.

– Kiedyś byłam nieśmiała, brakowało mi asertywności i źle na tym wyszłam – powiedziała, z wyższością pociągając nosem.

Ale miałaś przyjaciół, szepnęło sumienie.

– Tak? To gdzie teraz są? – zapytała ze złością.

To ona zawsze zabiegała o kontakt. To ona była na każde zawołanie. To ona pilnowała dzieci przyjaciółek i opiekowała się ich psami podczas urlopów. Kiedy zaś sama potrzebowała ramienia, na którym mogłaby się wypłakać, została jej tylko starsza siostra, która poklepała ją po głowie jak psiaka i powiedziała: „Czego ryczysz? Czesiek to żadna strata. Lepiej, że cię rzucił, niż miałby zmarnować życie. Tobie, rzecz jasna” – dodała jeszcze szybko, co wzbudziło pewną podejrzliwość Zuzki co do intencji pocieszającej ją siostry.

Może to i lepiej, pomyślała, w końcu podnosząc walizkę, ale tu nie chodziło o lepiej, tylko o zranione serce, które wymagało wsparcia, a nie kopniaka w dupę.

Podczas spotkania z poprzednim właścicielem Tymoteusz dokładnie obejrzał dom. Wymagał sporo nakładów i małej przebudowy wewnątrz, ale nie było to nic takiego, z czym by sobie nie poradził. Układ pomieszczeń był raczej niespotykany – jakby dwa domy jednorodzinne połączono w jeden, po prostu przebijając się przez ścianę i zamurowując jedne drzwi. I właśnie to wymagało pogłówkowania, żeby całość miała ręce i nogi. Dziś nie zamierzał się tym przejmować. Przede wszystkim musi zagospodarować jakiś kąt na swoje rzeczy.

Na szczęście w domu znajdowało się trochę mebli. Jedynie kuchnia była w całości urządzona, ale wydawała się starsza od niego, podobnie jak lodówka, z pewnością pamiętająca poprzedni ustrój. Rzęziła i trzęsła się, ale działała. W pokojach stały pojedyncze komody, dwie stare kanapy, kilka foteli i odrapany stolik pod telewizor. Na parterze znajdowała się ogromna szafa wnękowa z wieszakami i szufladami, a także szafka na buty. Na strychu zobaczył kilka regałów na książki, które potem zniesie do jednego z pokoi, umyje i wykorzysta jako półki na rzeczy. Nie miał ochoty co chwila biegać na dół po bokserki czy też koszulkę, wolał mieć wszystko pod ręką.

Jego wzrok spoczął na kartonach zgromadzonych pod ścianą. Teraz, gdy wszystkie znajdowały się w jednym miejscu, teoria o matce, dorzucającej do jego rzeczy małe co nieco, jakoś przybladła. Tymoteusz przysiągłby, że jest ich przynajmniej o połowę za dużo w stosunku do jego stanu posiadania. Mama musiałaby zedrzeć tapety i panele z jego mieszkania, żeby zapełnić wszystkie pudła. I do tego okraść sąsiada.

Chyba że sama się wprowadza. Zaniepokojony tą myślą podszedł do pudeł i sprawdził nalepki z adresami.

– Zuzanna Cieplik – przeczytał głośno. – To nie moja matka. Kim, u diabła, jest Zuzanna Cieplik? – zapytał ze zdumieniem, ale nie doczekał się odpowiedzi. Zaczął nerwowo przeglądać kartony i przestawiać na bok te, na których widniało nazwisko inne niż „Magnus”.

– Jasna cholera! – zaklął ze złością dziesięć minut później.

Zuzanna Cieplik była właścicielką wszystkich pudeł oznaczonych kolorowymi pisakami.

– Ten cholerny kurier nie potrafi czytać?! Kogo oni zatrudniają? Analfabetów?! Jasny gwint!!!

Nie przestając kląć pod nosem, choć zdawał sobie sprawę, że jest monotematyczny, a asortyment przekleństw ma zatrważająco ubogi jak na swój wiek, wybrał numer telefonu z nalepki na jednym z kartonów należących do Zuzanny Cieplik.

– Dzień dobry! – rzucił podniesionym głosem. – Kogo wy tam, u licha, zatrudniacie?

– …

– Jak to gdzie?! W tej cholernej firmie!

– …

– Będę mówił, jak mi się podoba!

– …

– Nie mam odwagi?! Tymoteusz Magnus mówi!

– …

– Nie dość, że doręczacie paczki na chybił trafił, to jeszcze reklamacji nie potraficie przyjąć! Od kogoś na pani stanowisku wymaga się uprzejmości, kompetencji i… i – zająknął się zdumiony, gdy w telefonie usłyszał głuchy sygnał. Kobieta po prostu bezczelnie się rozłączyła.

– O żeż ty! – Ponownie zadzwonił pod ten sam numer, ale usłyszał tylko automat poczty głosowej, informujący, że może zostawić wiadomość.

– No nie! Nie ze mną takie numery! – Tymek z natury był cholerykiem, toteż nie panując nad sobą, wcisnął telefon w tylną kieszeń spodni i nie zastanawiając się nad tym, co robi, otworzył na oścież drzwi wyjściowe, złapał najbliżej stojący karton i zbiegł wraz z nim po schodach.

Zuzanna ostatkiem sił wciągnęła walizkę po schodach. Z trudem łapała powietrze, w duchu żałując własnej zapalczywości. Najpierw musiała znieść walizkę z peronu do podziemnego przejścia, a następnie wytargać ją z podziemi na światło dzienne. Gdzieś tak w połowie schodów prowadzących w dół zaczęła żałować swoich ostrych słów wobec drwala, a w połowie schodów w górę gotowa była zafundować mu seks życia, gdyby tylko stanął tu przed nią i zaoferował pomoc. Niestety, jak zawsze musiała radzić sobie sama. Mimo frustracji, stojąc na górze, nie żałowała, że udało jej się pozostać wierną swoim zasadom i nie przespać się z nikim z wyrachowania.

– Chociaż byłabym pewnie mniej spocona – powiedziała do siebie, stawiając walizkę na kółkach.

Poszukała wzrokiem wyjścia z dworca, które ku jej ogromnej uldze znajdowało się kilkanaście metrów przed nią. Tuż za przeszklonymi drzwiami dostrzegła logo taksówki. Jej radość zakłócił dźwięk telefonu.

– Tak, słucham? – rzuciła do aparatu, ciągnąc za sobą terkoczącą walizkę.

– Dzień dobry! Kogo wy tam, u licha, zatrudniacie?

– Że niby gdzie? – zdumiała się Zuza.

– Jak to gdzie?! W tej cholernej firmie!

– Niech pan nie przeklina, jak pan do mnie mówi!

– Będę mówił, jak mi się podoba!

– O, proszę, jaki bohater! A przedstawić się to pan nie ma odwagi! – odparła hardo, nie mając zielonego pojęcia, o co właściwie chodzi i czego ten człowiek chce.

– Nie mam odwagi?! Tymoteusz Magnus mówi!

– To gratuluję, ale mam ważniejsze sprawy na głowie!

– Nie dość, że dostarczacie paczki na chybił trafił, to jeszcze reklamacji nie potraficie przyjąć! Od kogoś na pani stanowisku wymaga się uprzejmości, kompetencji i...

Zuza nie była ciekawa, czego jeszcze ten facet się od niej domaga. Nie zamierzała być uprzejma wobec gbura, a jej kompetencje nie były mu do niczego potrzebne. Rozłączyła się bezceremonialnie i korzystając z funkcji, którą odkryła w swoim telefonie niedługo po rozstaniu z Cześkiem, zablokowała numer niejakiego Magnusa Tymoteusza czy też Tymoteusza Magnusa. W końcu gość się domyśli, że się pomylił, i zadzwoni, gdzie trzeba, ale prędzej jej kaktus na głowie wyrośnie, niż pomoże jakiemukolwiek mężczyźnie. Niech ta banda egoistów radzi sobie sama ze swoimi problemami. Ona nie musi tego wysłuchiwać, znosić ani się angażować. Wprawdzie kobiety też są egoistkami, tylko lepiej to ukrywają pod płaszczykiem żon i matek, poświęcających się dla rodziny, dlatego mogą całą resztę społeczeństwa rozdeptać, pomyślała, czując, jak znów wpada w spiralę użalania się nad sobą. To, że sama została tak potraktowana przez przyjaciółki, nie oznacza, że wszystkie kobiety „tak mają”, ale w tej właśnie chwili czuła się wykluczona z żeńskiej społeczności jako ta, która nie stanęła na wysokości zadania i dotąd się nie rozmnożyła.

– Nawet bakteria się rozmnaża! – burknęła wściekle do siebie. – Też mi osiągnięcie! Pomoże mi pan z tą walizką czy nie?! – warknęła na Bogu ducha winnego taksówkarza, który zamarł zaskoczony nagłą napaścią, zarówno fizyczną, jak i słowną, gdyż pasażerka niemal wyrwała mu z zawiasów drzwi od samochodu i do tego jeszcze pluła jadem w jego kierunku.

– Oczywiście, już, już. Proszę zaczekać. – Wysiadł szybko z auta i pospiesznie odebrał z rąk malutkiej kobietki ogromną walizkę.

Zuza nie była taka mała, jak wszystkim się zdawało. Miała sto sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, czyli jeszcze siedem i mogłaby być modelką. Problemem była jej drobna budowa i garbienie się. Nosiła rozmiar trzydzieści cztery i chodziła skulona. Jeśli dodać do tego ciemne niesforne loki i ogromne brązowe oczy, zbyt bladą cerę i malutki nosek, sprawiała wrażenie małej, nieporadnej kobietki, co to bez męskiego ramienia sobie nie poradzi.

Większość spotykanych mężczyzn na jej widok ogarniało jakieś przedziwne pragnienie opiekowania się nią, które teraz wkurzało ją bardziej niż kiedykolwiek. O ile jeszcze kilka miesięcy temu doceniłaby pomocną dłoń sąsiada, pomagającego jej sprawdzić poziom oleju w samochodzie, którego nie miała, bo przecież sama na pewno sobie nie poradzi, o tyle teraz miała tego serdecznie dość. Miała wszakże też dość rozsądku, by sobie uzmysłowić, że jak jeszcze raz coś zupełnie niepotrzebnie skomentuje, to czeka ją wraz z walizką kilkukilometrowy marsz albo konieczność skorzystania z komunikacji miejskiej. Przywołała zatem na twarz uśmiech numer jeden, czyli „Bez pana nigdy bym sobie nie poradziła”.

Gamę uśmiechów miała sporą, ale więcej ich nie zamierzała prezentować panu kierowcy. Jeśli nie będzie się wychylała podczas jazdy, czyli, krótko mówiąc, zamknie buzię na kłódkę i nie obrazi taksówkarza, uśmiech numer jeden powinien jeszcze działać podczas wyciągania walizki z bagażnika.

– Adres? – zapytał mężczyzna, gdy oboje znaleźli się już w aucie.

– Ulica Spokojna piętnaście.

Tymek wyniósł za drzwi ostatni karton. Najchętniej wystawiłby wszystko za furtkę, ale posłuchał głosu rozsądku i zostawił pudła Zuzanny Cieplik na swojej posesji. Miał dziwne przeczucie, że to jednak nie koniec perypetii z cudzym dobytkiem. Właścicielka z pewnością będzie sobie życzyła odzyskać swoje rzeczy i lepiej, żeby nic nie zginęło, bo jeszcze zrobiłaby z niego złodzieja.

– Jasna cholera! – zaklął ponownie, tym razem bardzo głośno.

Właśnie do niego dotarło, że podpisał kurierowi odbiór cudzej przesyłki, zatem ponosi za nią odpowiedzialność. Jeśli szlag trafi zawartość pudeł, nim firma kurierska je odbierze, będzie na niego. Diabli wiedzą, co w nich jest.

Wyjął z kieszeni telefon i próbował się połączyć z ostatnio wybieranym numerem. Bezskutecznie. Co rusz zgłaszała się poczta głosowa. Zastanawiał się chwilę, czy nie nagrać wiadomości, ale znając jego szczęście, nikt by nie odsłuchał.

Ponownie spojrzał na paczki, szukając nazwy firmy kurierskiej. Znajdzie w Internecie ich inny numer.

– Zaraz, zaraz – zdziwił się. Dopiero teraz przeczytał adres na pudłach: „Zuzanna Cieplik, Spokojna 15”. Jakim cudem?!

Czuł się jak na lekkim rauszu, a przecież nie tknął alkoholu. Kurier nie był idiotą. To on był idiotą. Zadzwonił nie pod ten numer. Zadzwonił do nadawcy. Nic dziwnego, że ta kobieta wysłała go na drzewo. Przynajmniej tak mówiła młodzież w jego czasach. Obecnie używają bardziej dosadnego słownictwa.

Spoglądał z niepokojem na piętrzące się na brukowanej ścieżce przed domem kartony. Dlaczego nadano je na ten adres? Może to sąsiadka? – pomyślał. Błąd w adresie i proszę, zamiast na przykład pod czternastkę czy szesnastkę, paczki dostarczono do niego. Z trudem powstrzymał odruch, by podrapać się po głowie. Zamiast tego zamaszystym krokiem wymaszerował ze swojej posesji z zamiarem zapoznania się z sąsiadami. Paczki jeszcze dziś muszą stąd zniknąć.

Zuza z uśmiechem numer jeden na twarzy – po co sięgać po kolejny, skoro ten działa – podała dwadzieścia złotych i czekała, aż taksówkarz wyjmie walizkę z bagażnika i postawi ją na kółeczkach. Wreszcie będzie mogła przekroczyć próg swojego nowego domu. Miała już w głowie gotowy plan działania. Dół wynajmie, na górze zamieszka i dom będzie na siebie zarabiał. A wzięty na jego kupno kredyt hipoteczny, którym obciążyła mieszkanie odziedziczone po chrzestnej, będzie się spłacał sam, dzięki pieniądzom od lokatorów.

A ona powoli stworzy dla siebie wymarzone gniazdko. Adoptuje dwa koty i psa. Na parapetach postawi doniczki z ziołami. I będzie szczęśliwa zupełnie sama. Faceci są przereklamowani. A seks? No cóż, od czego są sex shopy?

– A to co?! – zdenerwowała się dwie sekundy po przekroczeniu furtki. Cały jej dobytek leżał rozrzucony na brukowanej ścieżce! – Żeby diabli wzięli tych kurierów! Kogo oni tam zatrudniają?! I dlaczego dostarczyli to dzisiaj?! Przecież wysłałam im wiadomość, żeby dostarczyli paczki jutro! Już ja im nagadam! Jak coś będzie uszkodzone, to puszczę ich z torbami! – Nie zważając, czy ktoś jej słucha, perorowała głośno do siebie: – Pójdę do adwokata i podam ich do sądu! Może przy okazji poznam jakiegoś przystojnego prawnika… Co ja gadam?! Zachowuję się jak własna matka! O mojej wartości jako kobiety nie świadczy mężczyzna, którego zdobyłam, tylko to, kim sama jestem! Do kobiety pójdę! Żadnych mężczyzn! Jeszcze tego brakowało, żebym się użerała z własnym mecenasem! A dzieci adoptuję! I to same dziewczynki! O! – zakończyła ze złością, tupiąc nogą, po czym zadumała się na chwilę. Czy w tym kraju osoby samotne mogą adoptować dzieci? Może nie mogą? Więc co? Powinna wyjść za mąż, adoptować dzieci i się rozwieść? Zawsze to jakieś rozwiązanie… Może ten prawnik doradzi…

– Zuza, ty się weź w garść – wyszeptała ze zgrozą. – Dlaczego myślisz o takich sprawach, stojąc nad stertą swoich rzeczy? Przecież wcale nie chciałaś mieć dzieci. Przynajmniej nie przed trzydziestką. Teraz zaczynasz nowe życie. Zanim je poskładasz do kupy, stuknie ci czterdziestka. Ty lepiej bądź dobrą ciotką. I kup sobie psa, i te cholerne koty. I nie zachowuj się jak wariatka, bo pierwszego dnia wywalą cię z pracy, a udało ci się być całkiem miłą dla tego obleśnego kadrowego.

Zuza wprawdzie zaczynała pracę dopiero w przyszłym tygodniu, ale z doświadczenia wiedziała, że czas przeleci jak z bicza strzelił i nadal będzie walczyła z rozpakowywaniem rzeczy i meblami, gdy przyjdzie jej wcześnie wstać i gnać do pracy, bo pieniążki nie spadają z nieba. Jedyne, co jej nieoczekiwanie spadło, to mieszkanie po mamie chrzestnej, która nie miała własnych dzieci i matkowała właśnie jej. Na ogół wbrew woli swojej siostry, czyli matki Zuzy, która próbowała wychować córkę tradycyjnie, jak na koniec dziewiętnastego wieku przystało, i nigdy nie mogła się nadziwić, że dziewczynka skończyła studia nie po to, by złapać dobrego męża, tylko by znaleźć dobrą pracę.

Liczyła, że z wiekiem jej to przejdzie.

Ciotka zeszła z tego świata dość nieoczekiwanie i Zuza została właścicielką niezadłużonego własnościowego sześćdziesięciometrowego mieszkania w dwupiętrowym bloku, które najpierw zamierzała dzielić z męską gnidą, a potem jeszcze z ich dziećmi. Decyzja o wyprowadzce i kupnie domu była nagła, nieprzemyślana i podjęta pod wpływem chwili, emocji, a także korzystnej oferty cenowej. Oszczędności, które zgromadziła wcześniej, zamierzała przeznaczyć na remont i wyposażenie parteru, a gdy ten zacznie na siebie zarabiać – jak zaplanowała – wówczas powoli stworzy dom swoich marzeń.

Porozrzucany przed domem dobytek zepsuł jej wizję przekroczenia progu tego domostwa po raz pierwszy ­jako właścicielka. Miała wejść do środka, rzucić walizkę, otworzyć okna, głęboko nabrać tchu – jak już się trochę przewietrzy – by poczuć, że ta przestrzeń należy do niej. Zamiast tego z wściekłością tupała nogą i rozglądała się, co by tu jeszcze kopnąć, żeby nie połamać palców, a trochę sobie ulżyć.

– Pani do kogo?

Męski głos za jej plecami doprowadził ją do furii. Wścibski sąsiad był kroplą, która przelała czarę.

– Do siebie! A co?! – warknęła, obracając się na pięcie i wbijając wściekłe spojrzenie w mężczyznę w podartych dżinsach i powyciąganym podkoszulku, stojącego pod furtką.

– Jak to do siebie? – Tymek po raz pierwszy w życiu poczuł, co oznacza zbaranieć.

Kiedy narzeczona zaproponowała, by zrobili sobie przerwę i spotykali się oboje z innymi osobami, poczuł zdumienie, potem zażenowanie, że nie zauważył oznak kryzysu, a na końcu niesmak, bo pomysł zdrady tylko na chwilę jakoś mu nie przypadł do gustu. Ale zbaraniał po raz pierwszy w życiu. I to do tego stopnia, że zrobił krok w tył, by się upewnić, że na furtce figuruje piętnastka, a nie jakiś inny numer.

– Straż sąsiedzka to fajna sprawa, ale zainteresuję się tematem innym razem, OK? – powiedziała Zuza, siląc się na uprzejmość. Dotarło do niej, że skoro ma tu mieszkać, nie może już na samym początku zrazić do siebie sąsiadów, choćby mieli nieszczęście urodzić się mężczyznami.

– Straż? – zdziwił się nieznajomy.

– Słuchaj, koleś, staram się być miła, OK? Wścibstwa nie znoszę, więc użyłam innego słowa, ale jak nie łapiesz, w czym rzecz, to nie mój problem.

Postanowienie poprawy nigdy nie było mocną stroną Zuzy. Takie pomysły zdarzały jej się, i to często, ale ich realizacja nastręczała sporo problemów. Jak wówczas, gdy postanowiła być grzeczna dla Świętego Mikołaja, chociaż wiedziała, że tak naprawdę to nie jest Święty Mikołaj. Niestety, zamiast czegoś miłego powiedziała: „O w mordę! Wuj Franek znów jest narąbany!”. To, że miała wtedy sześć lat, nie pomogło. Do dziś nie rozumiała, dlaczego została wówczas ukarana za kilka słów prawdy.

– Słuchaj, laleczko! – zdenerwował się. Ostatnimi czasy kobiety nie zajmowały wysokiej pozycji na jego liście, ale żadna chuda zołza nie będzie go obrażać. Zwłaszcza na jego podwórku.

– Nie mam pojęcia, co ci się uroiło w tej pokręconej główce, ale jesteś na cudzej posesji, więc radzę zmienić ton, bo wezwę policję!

– Policję! – Zuza poczuła, że braknie jej tchu. – Ty… Ty… Ty…

– Tymoteusz! – dokończył złośliwie i nawet z pewną dozą rozbawienia. Dziewczyna wyglądała tak zabawnie z tą zacietrzewioną miną, że nie mógł się powstrzymać.

– Pajacu! – zawołała. – Pajac! – krzyknęła jeszcze raz i nie dając mu szansy na odpowiedź, błyskawicznie pokonała kilka stopni do wejścia. Kluczem, który wyjęła z kieszeni, szybko otworzyła drzwi i zanim Tymek ochłonął z wrażenia, widząc, jak nieznajoma znika w jego domu, zatrzasnęła je za sobą.

– Co u diabła… – wymamrotał zaskoczony.

Zaczynał rozumieć, dlaczego eksnarzeczona nazwała go baranem. Jego mina w tej chwili – choć nie widział swojej twarzy – prawdopodobnie upodabniała go do tego zwierzaka, a jeśli nie – wreszcie zrozumiał, jaki poziom emocji kryje się za określeniem „zbaranieć”. Na szczęście zaskoczenie szybko minęło i Tymek zamaszystym krokiem wszedł na własne podwórko.

Zuza wyjrzała przez wizjer. Nieznajomy właśnie wszedł przez furtkę i wymachując rękami jak wiosłami, zmierzał w stronę drzwi wejściowych. Gniew wywołany istnieniem gatunku męskiego nie uchronił jej przed nagłym napływem paniki. Szybko przekręciła górny zamek w drzwiach i zaczęła się rozglądać za jakimś przedmiotem do obrony.

W przedpokoju stało tylko sporo kartonów spiętrzonych pod jedną ze ścian. Jakoś nie widziała siebie w roli siłaczki rzucającej pudłami w napastnika. Pobiegła do kuchni. Właściciel obiecał, że zostawi całe wyposażenie, zatem powinna coś tam znaleźć. Tłuczek do mięsa, nóż, patelnię, cokolwiek, na wypadek gdyby napastnik wtargnął do środka, nim przyjedzie policja.

– Policja! – wyszeptała ze zgrozą.

Jak mogą przyjechać, skoro nie mają pojęcia, że ona lada moment zostanie napadnięta, zgwałcona i zamordowana, jeśli taka kolejność odpowiada mężczyźnie, który właśnie uderzył pięścią w drzwi domu. Może najpierw ją zamorduje, a potem zgwałci? I to w biały dzień?!

– Halo! – zawołała, gdy tylko zgłosił się operator. – Kłopotów! Spokojna piętnaście! Ktoś próbuje włamać się do mojego domu! Błagam! Niech mi ktoś pomoże!

W tym momencie usłyszała, jak drzwi uderzają o ścianę. Z przerażenia upuściła telefon i złapała to, co stało na szafce. Butelkę piwa. Wymachując nią jak pałką – bo mężczyzna wtargnął już do kuchni – krzyknęła:

– Policja już tu jedzie! Spróbuj tylko podejść, a rozwalę ci łeb!

– Moim piwem? – zdziwił się Tymoteusz.

Sytuacja była zaskakująca. Nieznajoma kobieta stała w jego kuchni i groziła mu jego ulubionym gatunkiem piwa. Po sześć złotych butelka. Nie był to majątek, ale Tymek kupił ostatnie butelki w osiedlowym sklepiku. Puszkowe mu nie odpowiadało. Oparł się o futrynę i starał uruchomić szare komórki. Czuł, że są mu w tej chwili bardziej potrzebne niż te wszystkie emocje, które każą mu odebrać jej butelkę, najlepiej w stanie nienaruszonym, a ją samą przełożyć sobie przez ramię, wynieść z domu, a potem wystawić za płot. Albo przerzucić. Tak, przerzucenie sprawiłoby mu pewną przyjemność. Niemal porównywalną z wypiciem piwa.

– Co?

Zuza dopiero teraz spojrzała na przedmiot, którym wymachiwała oddzielona od włamywacza stołem. Zmarszczyła brwi. Coś tu nie pasowało. Dopiero teraz sobie uzmysłowiła, że nikt nie wyłamał drzwi. Przysięgłaby, że słyszała odgłos otwieranego zamka. Wytrych?

– Jak pan się tu dostał? – zapytała podejrzliwie.

– A tak! – Pomachał jej przed oczami pękiem kluczy.

– Aha… – Lewą ręką sięgnęła do kieszeni, gdzie wcisnęła swój komplet kluczy. Dwa z nich wyglądały dokładnie tak samo jak te, które trzymał w ręku mężczyzna. Uniosła je w górę i pomachała w ten sam sposób.

– Co u diabła? – ponownie zdziwił się Tymoteusz, obawiając się, że ta mina zostanie mu już na zawsze.

– Nie wierzę – wyszeptała ze zgrozą nieznajoma. – Kupiłam dom z włamywaczem!

– Pani kupiła? To mój dom! I nie jestem żadnym włamywaczem! Tylko właścicielem!

– Nie może pan być właścicielem, bo ja nim jestem! – wykrzyknęła ze łzami w oczach.

Strach, że ten mężczyzna ją napadnie, zgwałci i zamorduje, minął. Teraz była przerażona, że została oszukana! A może to on jest oszustem? Może tylko odwraca jej uwagę, by znienacka zaatakować? A tak naprawdę jest sprytnym włamywaczem?

– Jeśli pan go kupił, niech pan to udowodni! – zażądała.

– Mam akt notarialny – oświadczył ze złością. Jakie jeszcze niespodzianki przyniesie mu ten dzień? Kupił dom z wariatką na stanie?!

– Ja też!

– Jasna cholera! – zaklął, drapiąc się po głowie.

– Proszę pokazać! – zażądała wojowniczym tonem.

– Co mam pokazać?

– Akt notarialny!

Tymek skrzywił się z irytacją. Dokumenty były na piętrze. Przecież nie odwróci się do niej plecami. Nie miał pojęcia, jak postępować z wariatami, ale chyba powinno się ich uspokajać, a nie rozdrażniać.

– A może zostawił go pan w innej marynarce? – zadrwiła, gdy mężczyzna tylko stał i się na nią gapił.

– Nie noszę marynarek, a gdybym je nosił, z pewnością nie zapychałbym kieszeni dokumentami. Zaraz przyniosę. Mam wszystko na piętrze. A pani niech znajdzie swój – polecił gniewnie.

To, że miał na sobie powyciągany podkoszulek, nie dawało jej prawa do obrażania go, ale teraz istotniejsze było ustalenie, co się stało. Wysunął się tyłem z kuchni, by kobieta nie zaatakowała go znienacka. Wolał wersję, że to wariatka, bo druga myśl, która przyszła mu do głowy, była nieprawdopodobna i podobała mu się jeszcze mniej niż użeranie z wariatką. No bo tak na prosty rozum… Skąd wariatka miałaby klucze do jego domu?!

Zuza patrzyła, jak mężczyzna wychodzi z kuchni. Gdy usłyszała oddalające się kroki, wyjrzała ostrożnie z pomieszczenia, by się upewnić, że facet naprawdę poszedł na górę, po czym wybiegła na zewnątrz, zabrawszy tylko porzuconą obok drzwi wyjściowych torebkę. Wcisnęła do niej butelkę piwa (może jeszcze jej się przydać) i szybko zamknęła za sobą drzwi, zostawiając klucz w zamku, by napastnikowi nie udało się ich otworzyć od wewnątrz.

Wątpliwości, co robić dalej, rozwiał patrol policji, który na sygnale podjechał pod posesję. Z ulgą i oczami pełnymi łez pobiegła w ich stronę, niemal rzucając się w ramiona pierwszemu funkcjonariuszowi, gdy ten wysiadł z auta i wszedł za furtkę.

– Jest w środku! Zamknęłam go! – wysapała. – Niech mnie pan ratuje! – Ze zdumieniem poczuła, jak łzy spływają jej z oczu gęstym strumieniem, a nos zapełnia się błyskawicznie tym, co sprawia, że płacząca kobieta nie wygląda ładnie, gdy ciągnie nosem lub trąbi w chusteczkę.

– To pani zgłosiła włamanie? – zapytał policjant, odsuwając ją od siebie.

Jeśli włamywacz jest uzbrojony, będą mu potrzebne obie ręce, a głupio byłoby użyć płaczącej kobiety jako tarczy. Albo jeszcze gorzej – będzie musiał osłonić ją własnym ciałem, a przecież na co dzień nie nosi kamizelki kuloodpornej. Jest tylko z prewencji, na litość boską, a nie z brygady antyterrorystycznej!

Zuza gorączkowo pokiwała głową.

– Jest uzbrojony?

– Nie wiem. Nie widziałam. Ale chyba nie… – przyznała z nagłym zakłopotaniem.

Jak na przestępcę mężczyzna był dziwnie ubrany. Nie miał broni ani rękawiczek. I włamanie w biały dzień? Może jednak mówił prawdę, przemknęło jej przez głowę, ale nie zdążyła podzielić się swoimi przemyśleniami z policjantami.

– Proszę tu zostać – polecił jej drugi z funkcjonariuszy, który właśnie skończył rozmawiać przez krótkofalówkę, ani na moment nie spuszczając z oka domu.

– Wchodzimy – polecił młodszemu koledze, w którego ramionach nadal tkwiła Zuza, chociaż nie wisiała mu już na szyi. – Proszę tu zostać. – Kiwnął głową w stronę radiowozu, po czym pierwszy ruszył wybrukowaną ścieżką ku drzwiom.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI