Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od kilku miesięcy rodzinne ogródki działkowe padają ofiarą wandali. Ktoś niszczy altanki, okrada domki, przekopuje kolejne działki. Zdaniem detektyw Matyldy Dominiczak, to nie są po prostu wybryki nastolatków. Jacyś ludzie czegoś tu uparcie szukają. Matylda pomaga w śledztwie komisarzowi Tomczakowi, jednocześnie prowadząc własną sprawę. Zdobywanie informacji wymaga wchodzenia w kolejne układy i wyświadczania przysług, które zaczynają się mnożyć jak grzyby po deszczu.
Bystra pani detektyw wpada na trop szajki, mającej na sumieniu coś więcej niż tylko chuligańskie ekscesy.
Olga Rudnicka (ur. 1988) - znana autorka powieści sensacyjnych "Natalii 5", "Cichy wielbiciel", "Były sobie świnki trzy" i wielu, wielu innych. Miłośniczka zwierząt, natury i dobrego jedzenia. Kocha jazdę konną i dobrą książkę. Nigdy nie polubi kawy i hipokryzji. Zawsze będzie podążać za swoimi marzeniami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Copyright © Olga Rudnicka, 2021
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
www.panczakiewicz.pl
Zdjęcie na okładce
© Brinja Schmidt/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-730-2
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Prolog
Matylda stała przy komisarzu Tomczaku i z niedowierzaniem rozglądała się po zniszczonym ogródku działkowym. Wybite w altanie szyby, wyważone drzwi, rozkopane grządki.
– To jacyś wandale – powiedziała z oburzeniem. – To nie są złodzieje, tylko złoczyńcy!
– Mówiłem. – Tomczak westchnął. – I tak za każdym razem. Co trochę popilnujemy, to spokój, co odpuścimy, to zaraz pojawiają się z powrotem.
– Obserwują działki?
– Najwyraźniej – przyznał, wzruszając ramionami. – Nie chcą dać tu patrolu. Szkodliwość znikoma. Jak wycenić wykopany kwiatek?
– Dziwne. – Matylda przyklęknęła przy jednej z grządek. – Dlaczego kopią tak głęboko? Korzenie są tuż pod powierzchnią…
– Mówiłem, chuligani.
Matylda nie była przekonana. Ogródek został rozkopany metodycznie, rabatka po rabatce. Ziemia była usunięta na co najmniej pół metra w głąb i nasypana z powrotem. Na wierzchu leżały porozrzucane kwiaty – zdaje się, że astry. Jej matka by wiedziała.
– Panie komisarzu… Od dawna tak kopią?
– A będzie już z… cztery miesiące?
– I za każdym razem to samo?
– To samo. Kradzieże, włamanie, dewastacja, rozkopane działki – potwierdził.
– Które działki zostały już rozkopane?
– Prawie połowa. Na razie nie ruszyli tych bliżej kamienic, żeby z okna ich nikt nie wypatrzył, ale te od strony wałów przeciwpowodziowych to zdewastowali jedną po drugiej…
Matylda zamyśliła się na chwilę.
– Panie komisarzu, nie ma pan wrażenia, że ktoś tu czegoś szuka?
22 października 2010 roku
– I wyobraź sobie, Roman, że patrzył na mnie tak, jakby go oświeciło! Przez moment sądziłam, że zamigotała mu jakaś iskierka zrozumienia! Ba! Nawet porozumienia! I wiesz, jak skwitował moją myśl? Wiesz, Roman?!
Mąż patrzył na nią zza grubych szkieł okularów, mrugając jak oślepiona latarką sowa. W jego oczach z pewnością nic nie migotało, a na pewno nie było to zrozumienie. Nie bacząc na kompletny brak zainteresowania jej pracą, który objawiał jej wieloletni małżonek, Matylda wypytywała dalej:
– No wiesz, Roman, czy nie wiesz?
– A skąd mam wiedzieć? – wymamrotał niechętnie, czując, że jeśli nie wykrztusi z siebie choć kilku słów, żona – jak to miała w zwyczaju – z pewnością się od niego nie odczepi.
– Właśnie, Roman, skąd masz wiedzieć, skoro cię tam nie było?
– A dlaczego miałbym tam być? – zdziwił się. Tym razem jego reakcja była zupełnie szczera, niewymuszona okolicznością, że Matylda sterczy nad nim jak kat i domaga się… domaga… czegoś.
– Właśnie, Roman, właśnie, mój błąd. Wybacz. Robaki!
– Jakie robaki? – Odpowiedź żony zaskoczyła go do tego stopnia, że przestał grać i tym razem spojrzał na nią bardzo, bardzo uważnie. – Mamy w domu robaki?
– Dlaczego w domu? – Tym razem to Matylda się zdziwiła. – Na działce.
– Ale my nie mamy działki. Nie mamy, prawda? – upewniał się nad wyraz niepewnym tonem.
Czasami umykało mu co nieco z życia małżeńskiego, jak na przykład fakt, że małżonka porzuciła pracę bibliotekarki i została licencjonowanym detektywem. To znaczy wiedział, że zrobiła kurs, zdała jakiś egzamin i nawet podjęła dodatkową pracę w tym charakterze, ale nie został poinformowany, że owo dodatkowe zajęcie stało się głównym.
Chyba.
Mogła mu coś wspomnieć.
Być może.
– Nie, nie mamy działki. Roman, czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – zirytowała się Matylda.
– Słuchać to słucham, ale nie zawsze rozumiem – przyznał smętnie.
– Mężczyźni! – prychnęła wzgardliwie, odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z pokoju, będącego czymś w rodzaju gabinetu męża, ale zamiast do pracy najczęściej służył mu do grania.
– Dziecko moje kochane – wkroczyła zamaszystym krokiem do pokoju Moniki, ukochanej córki, która wszystko chwytała w lot, a także, w przeciwieństwie do ojca, wykazywała zainteresowanie światem realnym i własną matką – musimy porozmawiać.
– Każde nieporozumienie można wyjaśnić, należy tylko podejść do tego spokojnie i racjonalnie, mamo – powiedziała lekko spłoszona dziesięciolatka, niemal jedenastolatka, zdaniem matki zbyt szybko dojrzewająca.
Ku uldze Matyldy córka na razie nie interesowała się chłopcami, ale według statystyk opublikowanych w jakimś babskim czasopiśmie wiek inicjacji różnych złych rzeczy u młodzieży obniża się w zastraszającym tempie. Ona w wieku Moniki skakała przez linkę, rówieśnicy jej córki popalali po kątach, dławiąc się i krztusząc, a dym nie tylko ustami, lecz również nosem i uszami im wychodził.
– Prawda, moje dziecko – zgodziła się Matylda. – Tylko wyobraź sobie, że czasem ludzie potrafią być bardzo nieracjonalni.
– O tak – potwierdziła już pewniejszym tonem dziewczynka.
– A ich bezmyślność wynika niekiedy z tego, że nie słuchają uważnie, co człowiek do nich mówi, a nie z ich głupoty czy niewiedzy.
– To by się nawet zgadzało, ale co do głupoty, mamo, to bywa ona zupełnie prawdziwa.
– Tak, ale to nie może być usprawiedliwienie naszych poczynań.
– Aha… – Monika zmarkotniała. – Czyli jednak kara?
– Kara? Za robaki? – zdziwiła się Matylda.
– Jakie robaki? Nic nie wiem o robakach. Jeśli chodzi o robaki, to nie ja – oświadczyło jej dziecko zbuntowanym tonem.
– Oczywiście, że nie ty, bo nie było żadnych robaków…
– Skoro nie było, to dlaczego o nich rozmawiamy?
– Rozmawiamy, bo… Zaraz, zaraz… – Matylda usiadła na łóżku córki i spojrzała na nią uważnie. – O co chodzi z tą karą? Jaka kara? Nic nie mówiłam o żadnych karach.
– Więc pewnie ja o tym wspomniałam… No cóż, mamo – jej ukochane dziecko westchnęło ciężko – i tak się dowiesz na zebraniu.
– Znowu zebranie? Przecież we wrześniu już było…
– To takie zebranie dla ciebie, rodziców Tomka i naszej wychowawczyni.
– Co zrobiłaś? – Sprawa działek, robaków i komisarza Tomczaka w ułamku sekundy wywietrzała Matyldzie z głowy. Wciąż miała w pamięci kuzyna Tytusa i jego pobyt w szpitalu, do czego przyłożyła rękę Monika. Rzecz jasna, gdyby kuzyn Tytus nie cierpiał na niedobór szarych komórek, nic by się nie wydarzyło.
– No… właściwie… to nic nie zrobiłam…
Matylda z uwagą przyjrzała się córce. Jasne włosy, niebieskie oczy, śliczna jak laleczka, a w środku diabeł wcielony. Nie bez powodu mówiło się, że największym osiągnięciem diabła było przekonanie ludzi, że nie istnieje. Wypisz wymaluj, jej córka. Antychryst z warkoczykami i różową spinką we włosach.
– Za nic nie byłoby zebrania – powiedziała stanowczo. – Żadnych opowieści, z których nic nie wyniknie. W skrócie poproszę.
Ha! I kto to mówi! – zadrwiło coś w jej myślach.
Nie zareagowała na ironię własnych słów wytkniętych jej przez wredną podświadomość. Owszem, miała tendencje do zapętlania najprostszych opowieści, ale istniała też możliwość, że to inni za nią nie nadążają. No i dziecko nie musi brać z niej przykładu. Może przystosować się do otoczenia i zawczasu opanować sztukę właściwego ujmowania w słowa myśli tak, by były zrozumiałe dla innych.
– W skrócie to było tak: Tomek potknął się i spadł ze schodów.
Tomek był kolegą z klasy Moniki. Matylda nie pamiętała nazwiska rodziców, ale za to doskonale kojarzyła piskliwy głos jego matki. Oby na zebraniu pojawił się ojciec. W wersji uproszczonej jej dziecko nic nie zrobiło i nie było powodu, żeby została wezwana na dywanik do dyrektora. Tym razem skrót jednak nie zadziałał. Podobnie jak ten na klawiaturze, którego kiedyś przypadkowo użyła i wykasowała sobie cały raport. Z pewnością istniał skrót, pozwalający wszystko przywrócić. Niestety, nie wpadła na to, by go użyć, i napisała raport od nowa, dla bezpieczeństwa zapisując tekst na bieżąco.
– Co masz z tym wspólnego? – przyciskała teraz córkę.
– Z potknięciem Tomka? Nic.
– Czyli mam iść na zebranie po nic? – dopytywała się podejrzliwie.
Osobiście nie posądzała Moniki o przemoc, ale wykluczyć tego nie mogła. Nie chciała być jak ci rodzice, wrzeszczący na całe gardło: „Ale nie moje dziecko!”, a potem dowiadujący się, że jednak tak, owszem, z całą pewnością zrobiło to ich dziecko. Każdy ludobójca w historii świata miał rodziców.
– Mogłam go przytrzymać, żeby nie spadł – przyznała niechętnie dziewczynka.
– I tego nie zrobiłaś?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo to cham i prostak – z wyższością wyjaśniła dziewczynka doskonale znanym Matyldzie tonem.
Aż jej ciarki przeszły po plecach. Widzieć własną matkę w córce to niemal tak, jak zobaczyć ducha, z tym tylko, że jej matka żyła i miewała się doskonale, do tego nadal mieszkała z nimi, uważając, że ojciec za mało się pokajał, by już mogła do niego wrócić.
– Babcia tak powiedziała o Tomku?
Trzeba koniecznie porozmawiać z matką. Nie może w ten sposób wyrażać się o dziesięciolatku!
– Nie o Tomku, tylko o dziadku.
Kurde melek! – jęknęła w duchu Matylda. Musi porozmawiać z matką o wyrażaniu się w ten sposób przy wnuczce, jednocześnie starając się nie wciągać w to ojca. Maria Ćwieczek zatrułaby jej życie jeszcze bardziej, gdyby potraktowała słowa Matyldy jako obronę winowajcy. Nie zmienia to faktu, że nie powinna w ten sposób wyrażać się o dziadku jej dziecka, zwłaszcza w obecności tegoż.
– Porozmawiam z babcią.
– O dziadku? – zapytała ze zgrozą córka. – Odradzam.
– Nie mam skłonności samobójczych. Oczywiście, że nie o dziadku – obruszyła się Matylda.
– To dobrze. – Dziewczynka odetchnęła z ulgą.
– Można mnie posądzić o wiele rzeczy, ale na pewno nie o brak instynktu przetrwania. A teraz wyjaśnij mi, proszę, dlaczego Tomek jest chamem i prostakiem? Oczywiście nigdy więcej nie nazywaj nikogo w ten sposób – dodała jeszcze szybko.
– Nigdy?
– Nigdy – powtórzyła zdecydowanie.
– Nawet jeśli to będzie prawdą? – dociekała Monika.
Matylda nie znosiła hipokryzji, a, niestety, odpowiedzialne rodzicielstwo było nią przepełnione. Osobiście stawiała na rodzicielstwo praktyczne, w nadziei, że nie wychowa socjopatki.
– Przynajmniej do czasu, póki nie dorośniesz.
– Niech będzie – niechętnie zgodziła się dziewczynka. – To jak mam go nazywać?
– A musisz?
– Nie chodzi o przezywanie mamo, ale jak mam go opisać, skoro nie mogę po prostu nazwać go tak, jak na to zasługuje?
– Może zamiast nazywać swojego rówieśnika chamem użyj określenia „łobuz”? – zaproponowała niepewnie Matylda.
To bezstresowe wychowywanie jest wyjątkowo stresujące dla rodziców. Maria Ćwieczek, rodzicielka Matyldy, po prostu zakazałaby wnuczce używania takich słów, nie wyjaśniając dlaczego, w myśl zasady, że dzieci i ryby głosu nie mają, ewentualnie zagroziłaby Monice laniem i byłoby po kłopocie. Matylda jednak była przeciwna takim metodom, jako że zamierzała wychować dziecko świadome własnej wartości i otaczającego je świata. Jednak często potykała się o drobne rzeczy, takie jak konieczność wmawiania dziewczynce, że cham to nie cham, tylko łobuz, a chamem stanie się za lat dziesięć i wówczas nie będzie powodu, dla którego nie miałaby nazywać rzeczy po imieniu. Oczywiście to ostatnie powie jej za dziesięć lat, nie wcześniej, chyba że dziecko samo do tego dojdzie we właściwym czasie.
– Może być i łobuz – zgodziła się Monika.
– OK, to teraz wytłumacz, o co dokładnie chodzi z tym Tomkiem? Wersja skrócona tym razem nic nie wyjaśniła. Rozwinięcie poproszę.
Dziewczynka westchnęła niecierpliwie.
– Podłożył Ilonie nogę, a Ani napluł do plecaka. Więc jak się potknął o… o coś tam – tak dokładnie to o jej plecak, który upuściła w idealnym momencie, ale postanowiła aż tak nie rozwijać tematu – i spadł, to uznałam, że należało mu się i już. Poza tym to tylko trzy stopnie, co mogło mu się stać?
Trudno było odmówić Monice słuszności. Jednak jako matka Matylda musiała zareagować. Co za wredny gnojek, pomyślała w duchu, a głośno powiedziała:
– Czasami udzielenie pomocy jakiejś osobie, gdy ta na to nie zasługuje, jest trudne, ale nieudzielenie źle świadczy o nas samych. Wyobraź sobie lekarza, który leczy tylko tych pacjentów, których lubi, albo tylko tych, którzy, jego zdaniem, na to zasługują. Albo policjanta, który nie udzieli pomocy osobie, która spowodowała wypadek, bo jest sama sobie winna. Albo strażaka, który…
– Tak, wiem, o co chodzi. Następnym razem go złapię albo spadnę razem z nim. Jest ode mnie dużo większy, więc pewnie i tak go nie utrzymam, ale masz rację, mamo.
Matylda spojrzała na nią podejrzliwie. Czy to był sarkazm czy jeszcze nie? Czy niemal jedenastolatka może używać sarkazmu? Czy już wie, co to takiego? I jak to robić?
– Hm… – odchrząknęła lekko, by pokryć zażenowanie, i powiedziała stanowczo: – Nikt od ciebie nie oczekuje, żebyś się narażała. Ale jest różnica między nieudzieleniem pomocy z obawy o własne zdrowie a nieudzieleniem, bo uważasz, że ktoś sobie zasłużył na krzywdę.
– Tak, mamo – posłusznie przytaknęła Monika.
– No dobrze. – Matylda westchnęła. Mądre dziecko potrafi być irytujące. Dobrze, że do tego nie jest wredne. Na razie trzeba uznać sprawę za załatwioną. – Jest obiad?
– Tak, babcia zrobiła kapuśniak z ciecierzycą. Dobry.
– Super. – Ucieszyła się zupełnie szczerze Matylda. Nie znosiła kapuśniaku z ziemniakami, który serwowali wszyscy wokół poza Marią Ćwieczek, gdyż ta tolerowała ziemniaki jedynie ze względu na obecne w nich wartości odżywcze, ale nie uważała ich za główne źródło pożywienia. Ale ciecierzyca w kapuśniaczku? Mega!
– Roman pytał mnie o robaki na działce. – Z urazą poinformowała ją matka, gdy Matylda weszła do kuchni. – Nie wiem, co ten twój mąż sobie wyobraża, ale na mojej działce żadne robale nie mają racji bytu.
– Nienawidzę go – oświadczyła Matylda.
– Romana?
– Nie, komisarza Tomczaka.
– A co jemu do mojej działki?
– Do twojej nic.
Nie miała siły powtarzać rozmowy, jaką tego dnia odbyła z reliktem poprzedniej epoki, który do dziś nie rozumiał, co komu przeszkadzało ZOMO. Usiłowała to opowiedzieć jako anegdotkę, a nikt, łącznie z Mareczkiem, jej kolegą z pracy, nie tylko nie wykazał nią zainteresowania, ale nawet nie zrozumiał dowcipu.
– O co chodzi z tym komisarzem?
Matka nie była zachwycona zmianą w życiu Matyldy, gdy ta zrezygnowała ze stabilnego etatu w bibliotece na rzecz pracy w agencji detektywistycznej, by uganiać się za bandziorami i jeszcze – uwaga! – nie posiadała pistoletu!
Żeby chociaż miała czarny pas z kilku sztuk walki, ale gdzie tam, jej córka nie uznawała przemocy za metodę rozwiązywania problemów. Na ogół. Podobno komuś nieźle przydzwoniła naładowaną monetami skarpetą, jednak to było z bliska. A jak ktoś będzie do niej mierzył z daleka? Rzuci w bandytę bumerangiem?
– Od kilku miesięcy działki nieopodal wałów przeciwpowodziowych są stale dewastowane.
– To żadna nowość.
– Komisarz Tomczak kombinuje, jak coś tam odkupić i…
– Sam je dewastuje, żeby dostać taniej?
– Nie, choć pomysł jest niezły – przyznała Matylda, szybko połykając łyżkę zupy. – Rozejrzałam się tam i zauważyłam, że działki są stale rozkopywane. To tylko przeczucie, ale wygląda to tak, jakby ktoś tam czegoś szukał, a dewastacja altanek to tylko dla zmylenia policji.
– Powiedziałaś to Tomczakowi?
– Ależ oczywiście. Zapytałam, czy nie ma wrażenia, że ktoś tu czegoś szuka. A on na to: Robaków?
Spojrzała wyczekująco na matkę, która nie zareagowała. Westchnęła. Opowiedziała to już tyle razy, że przestało być śmieszne. To jak grzesznik, który tyle razy wyznaje swoje grzechy, że skrucha, choćby szczera, zaczyna brzmieć jak wierszyk, klepany po raz setny przez przedszkolaka.
– I poszedł przesłuchiwać wędkarzy.
– To idiota – skwitowała Maria Ćwieczek.
– Czasami – przyznała Matylda lekko pocieszona jej słowami.
To o wiele więcej, niż uzyskała od Tomczaka czy też Mareckiego, który jej spostrzeżenie skwitował krótkim:
– Nie moja sprawa.
– I co teraz zrobisz?
– Ja?
– A kto? Zostawisz tych ludzi samych sobie? – oburzyła się jej rodzicielka.
– Oczywiście, że nie. – Spojrzała na matkę z urazą. – Coś wymyślę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI