Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zapierające dech opowieści grozy
Kobieta w czerni i Rączka to klasyczne opowieści o duchach.
Arthur Kipp, bohater Kobiety w czerni, jest obiecującym adwokatem w londyńskiej kancelarii, który zostaje wysłany do Crythin Gifford – zapadłej mieściny na wietrznych trzęsawiskach, aby wziąć udział w pogrzebie klientki, Alice Darblow, a także załatwić jej sprawy spadkowe. Kipps nic nie wie o sekretach, które kryją się za okiennicami domu pani Darblow, stojącego na końcu kanału i spowitego w mgłę oraz tajemnicę. Rutynowa podróż biznesowa przybiera nieoczekiwany obrót, gdy adwokata zaczynają prześladować seryjnie powtarzające się dźwięki i obrazy: bujający się fotel w pustym pokoju dziecinnym, niewytłumaczalny dźwięk powozu, dziecięcy okrzyk we mgle i – najbardziej przerażająca – widmowa kobieta w czerni.
Psychologicznie przerażająca i wspaniale zaskakująca Kobieta w czerni to znakomity, pierwszorzędny dreszczowiec. W roku 2012 James Watkins nakręcił pod tym samym co powieść tytułem film z Danielem Radcliffe’em w roli głównej.
Antykwariusz Adam Snow, bohater Rączki, wraca późnym wieczorem od klienta. Gdy szuka drogi na skróty, gubi się i natrafia na zapuszczony, wiekowy Biały Dom. Gdy wchodzi na teren dawnego ogrodu, nagle czuje, jak w jego dłoń wślizguje mała ręka, zupełnie jakby w mroku jakiś dzieciaczek stanął obok i chciał się przytrzymać.
Zaintrygowany Snow postanawia dowiedzieć się więcej i odkrywa niektóre szczegóły burzliwej historii tajemniczego domostwa, który po krótkim okresie świetności popadł w zapomnienie. Osobliwe doświadczenie zrazu tylko interesuje antykwariusza, lecz wkrótce zaczynają go nawiedzać dramatyczne sny, ataki paniki, a także coraz częstsze wizyty rączki, coraz groźniejsze i złowrogie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Było wpół do dziesiątej w wigilijny wieczór. Przemierzając w posiadłości Monk’s Piece długi korytarz prowadzący od jadalni, w której spożyłem pierwszy z radosnych świątecznych posiłków, do bawialni, gdzie wokół kominka zgromadziła się teraz cała rodzina, przystanąłem i — jak często robię wieczorem — podszedłem do frontowych drzwi, otworzyłem je i wyszedłem na zewnątrz.
Zawsze lubiłem zaczerpnąć wieczornego powietrza, poczuć jego zapach, jedwabisty i słodko nasączony wonią kwiatów u szczytu lata, cierpki od dymu jesiennych ognisk i wilgotnego aromatu sterty liści czy wreszcie trzaskający zimny od mrozu i śniegu. Lubię rozejrzeć się po niebie nad głową, stwierdzić, czy świecą księżyc i gwiazdy, czy też panuje całkowita czerń, a także wejrzeć w rozpościerający się przede mną mrok. Lubię posłuchać odgłosów życia istot nocnych, a także pojękiwań wzmagającego się lub słabnącego wiatru, akordów deszczu w sadzie, raduje mnie powiew wiatru wspinającego się po stoku od płaskich łąk w dolinie rzeki.
Dzisiaj od razu i z lekkim sercem poczułem, że zanosi się na zmianę pogody. Przez cały zeszły tydzień padało uparcie, a zimny deszcz pozostawiał mgły rozpościerające się wokół domu i po całej okolicy. Z okna nie dało się spojrzeć w głąb ogrodu dalej niż na jard. Podła, zniechęcająca pogoda, przy której nigdy nie robiło się naprawdę jasno. Nie chciało się więc wychodzić, widoczność była zbyt słaba na strzelanie do czegokolwiek, nawet psy łaziły ciągle osowiałe i ubłocone. W domu światło paliło się przez cały dzień, zwilgotniałe ściany spiżarni, wychodka i piwnicy wionęły kwaśno, ogień krztusił się i dymił, ledwie się jarząc.
Pogoda od wielu lat wywierała znaczny wpływ na moje nastroje i muszę wyznać, że gdyby nie radość i krzątanina w pozostałej części domu, zaległbym powalony ponurością i apatią, niezdolny się delektować — jak powinienem — urokami życia i wściekły na swoją czułostkowość. Esmé natomiast kaprysy pogody co najwyżej pobudzają do jeszcze żywszego sprzeciwu, dlatego też nasze tegoroczne przygotowania do Bożego Narodzenia były niezwykle rozbudowane i wytężone.
Postąpiłem kilka kroków w cień domu, aby się rozejrzeć w poświacie księżyca. Monk’s Piece znajduje się na szczycie skarpy, która wznosi się na dobre czterysta stóp od rzeki Nee, meandrującej z północy na południe przez spokojne i żyzne tereny. Poniżej były pastwiska, przeplatane małymi, liściastymi zagajnikami, ale za naszymi plecami rozciągało się kilka mil kwadratowych odmiennego krajobrazu: karłowate krzewy i wrzosowiska, wysepka dzikości pośród uprawnych pól. Znajdujemy się ledwie o dwie mile od sporej wioski, siedem od głównego miasta targowego, a jednak spowija nas aura zagubienia i odludności, która sprawia, że czujemy się znacznie bardziej oddaleni od cywilizacji.
Po raz pierwszy zobaczyłem Monk’s Piece pewnego letniego popołudnia, gdy jechałem dwukółką z panem Bentleyem. Ten ostatni najpierw był moim szefem, później jednak awansował mnie na pełnoprawnego partnera (z góry już zapowiem: co trwało do końca mojej kariery zawodowej) w kancelarii prawniczej, gdzie rozpoczynałem pracę. Zbliżał się już wówczas do wieku, w którym coraz bardziej skłaniał się ku temu, by wodze kierownictwa stopniowo przekazywać w moje ręce. Co prawda każdego tygodnia odwiedzał nasze biura w Londynie, do czasu gdy zmarł w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, ale coraz mniej w nim pozostawało mieszczucha. Nie był amatorem polowania ani wędkowania, natomiast odnalazł się w roli lokalnego i kościelnego aktywisty, przewodniczącego tej czy innej radzie, temu czy innemu komitetowi. Poczułem ulgę i radość, kiedy po tak wielu latach wreszcie zaproponował mi współzarządzanie kancelarią, chociaż byłem zarazem przekonany, że nowe stanowisko nie zwiększy moich obowiązków, gdyż bardzo solidnie wykonywałem swą robotę, biorąc na siebie niemałą część odpowiedzialności za sterowanie losami firmy, za co — jak sądziłem — nie byłem należycie wynagradzany.
Tak oto doszło do owego letniego popołudnia, gdy siedziałem obok pana Bentleya, sycąc się widokiem wysokich żywopłotów z głogu, przecinających senną, zieloną okolicę, podczas gdy woźnica skierował kucyka w boczną drogę, by wolno pokłusował w kierunku dość brzydkiej, pretensjonalnie wystawnej siedziby. Nieczęsto mi się zdarzało siedzieć zupełnie bezczynnie. W Londynie żyłem pracą, jeśli nie liczyć czasu spędzanego w atelier i poświęcanego na kolekcjonowanie akwarel. Miałem trzydzieści pięć lat, z których ostatnie dwanaście spędziłem jako wdowiec. Zupełnie nie gustowałem w życiu towarzyskim, a chociaż ogólnie cieszyłem się dobrym zdrowiem, to w wyniku doświadczeń, które dalej opiszę, miewałem pewne kłopoty nerwowe i załamania. Nie będę ukrywał prawdy: zdecydowanie zbyt wcześnie się postarzałem, stając się ponurym, bladym typem o kwaśnej minie: rodzajem wyliniałego kundla.
Podzieliłem się z panem Bentleyem uwagą, jaki spokojny i przyjemny mamy dzień, on zaś, zerknąwszy w moim kierunku, rzekł:
— A czemu nie pomyśleć o jakimś miejscu tutaj? Rozejrzeć się za małym, wygodnym domkiem w okolicy? — I końcem bata wskazał niewielką, zgrabnie wtuloną w zakole rzeki osadę, której białe ściany lśniły w popołudniowym słońcu. — Niechże się pan wypuści z miasta któregoś piątkowego popołudnia, trochę pospaceruje, nasyci się świeżym powietrzem, jajkami i śmietaną.
Był jakiś urok w tej propozycji, dość jednak odległy od moich preferencji, uśmiechnąłem się więc tylko i zaciągnąłem wonią traw oraz polnych kwiatów, zapatrzony w kłęby kurzu wzbijające się spod kopyt kucyka, by zaraz przestać myśleć o sugestii.
To znaczy przestałem aż do czasu, gdy dotarliśmy do prostego fragmentu drogi wiodącej wzdłuż długiego, kamiennego domu o ładnych proporcjach, pobudowanego na szczycie zbocza, z którego rozpościerał się widok na całą dolinę rzeki, milami ciągnący się aż po fioletowoniebieską linię wzgórz na horyzoncie.
W tym momencie ogarnęło mnie coś, czego nie jestem w stanie dokładnie określić, jakieś osobliwe uczucie, pragnienie… nie, raczej coś jak wiedza, najnormalniejsza pewność, która znienacka owładnęła mną tak potężnie, wyraziście, że mimo woli krzyknąłem do pana Bentleya, aby się zatrzymał. Zanim jeszcze zdążył to zrobić, ja już wyskakiwałem z powoziku i z trawiastej kępy najpierw przyjrzałem się domowi, tak uroczemu, tak odpowiednio usytuowanemu w swoim miejscu, tyleż skromnemu, co niemuszącemu czegokolwiek się wstydzić, potem zaś powiodłem wzrokiem po okolicy. Nie przypominałem sobie, abym był tu kiedykolwiek wcześniej, jednak z absolutną pewnością wiedziałem, że wrócę tu znowu, a ten dom po prostu trafi w moje ręce, spleciony ze mną jakąś niewidzialną więzią.
Po jednej jego stronie pomiędzy wysokimi brzegami spływał strumień, kierujący się ku łące w dole, po której meandrami toczył swe wody do rzeki.
Pan Bentley, zaciekawiony, spoglądał teraz na mnie z kozła.
— Piękne miejsce — powiedział.
Skinąłem tylko głową, niezdolny opisać mu targających mną emocji, a potem odwróciłem się od niego i wszedłem kilka jardów pod górę stoku, skąd mogłem dostrzec wejście do starego, zarośniętego sadu, który znajdował się za domem, kończąc się wysokimi trawami i skłębionymi chaszczami. Za nim zobaczyłem skraj otwartego pola. Opisane poczucie pewności nie opuszczało mnie, budząc przy tym niejakie zaskoczenie, gdyż nigdy nie byłem człowiekiem obdarzonym przesadną wyobraźnią, szczególnie w kwestii tego, co się tyczy przyszłości. W istocie, za sprawą wcześniejszych doświadczeń, świadomie unikałem zajmowania się jakimiś wzniosłymi, niematerialnymi kwestiami, trzymając się tego, co prozaiczne, widzialne i dotykalne.
Mimo to nie mogłem oprzeć się poczuciu — nie, muszę powiedzieć więcej: niejakiej pewności — że w tym domu kiedyś, wcześniej lub później, zamieszkam, chociaż nie miałem najmniejszego pojęcia, kiedy stanę się jego właścicielem. Gdy wreszcie pogodziłem się z tym przekonaniem, natychmiast opanowało mnie głębokie poczucie spokoju i zadowolenia, jakiego nie doznałem już od wielu lat, więc z lekkim sercem powróciłem do dwukółki, gdzie pan Bentley czekał na mnie, nie mniej zaciekawiony niż poprzednio.
To ogólne i głębokie wrażenie, jakiego doświadczyłem w Monk’s Piece, nadal tkwiło we mnie, chociaż zepchnięte w tło, gdy tego popołudnia powracałem do Londynu. Panu Bentleyowi powiedziałem, że gdyby kiedykolwiek dotarła do niego wiadomość, iż dom jest wystawiony na sprzedaż, prosiłbym o przekazanie mi informacji.
Gdy po kilku latach tak zrobił, tego samego dnia skontaktowałem się z agentem i po krótkim czasie, nawet nie wracając na miejsce, zaproponowałem sumę, która została zaakceptowana. Kilka miesięcy wcześniej poznałem Esmé Ainley. Nasza wzajemna sympatia stale się pogłębiała, ciągle jednak nękany przez swoją niezdolność do podejmowania jednoznacznych decyzji w kwestiach osobistych i emocjonalnych, nic jej nie mówiłem o planach na przyszłość. Ale wykazałem tyle rozsądku, aby informacje o Monk’s Piece potraktować jako dobry omen, zaś tydzień po tym, gdy formalnie zostałem właścicielem domu, pojechałem tam z Esmé i pośród drzew starego sadu oświadczyłem się jej. Także i ta propozycja została przyjęta, a niedługo potem pobraliśmy się i przenieśli natychmiast do Monk’s Piece. Tego dnia głęboko uwierzyłem, że na koniec udało mi się wykroczyć poza długi cień rzucany przez dawne zdarzenia, a z wyrazu twarzy pana Bentleya oraz gorącego uścisku dłoni, jakim mnie obdarzył, wnosiłem, że także i on uznał, iż jakieś brzemię zostało zdjęte z jego barków. Zawsze przynajmniej częściowo czuł się winny temu, co mnie spotkało, w każdym razie to ostatecznie on wysłał mnie w pierwszą podróż do Crythin Gifford, do Domu na Węgorzowych Mokradłach oraz na pogrzeb pani Drablow.
Wszelako nic nie mogło być dalsze moim myślom, gdy owej Wigilii stałem przed wejściem swego domu, rozkoszując się nocnym powietrzem. Od czternastu już lat był to najszczęśliwszy ze wszystkich domów, siedziba Esmé i moja, a także czworga dzieci, które były owocem jej małżeństwa z kapitanem Ainleyem. Z początku zjawiałem się tutaj na weekendy i święta, jednak od chwili nabycia tego miejsca coraz bardziej irytowało mnie londyńskie życie i londyńskie sprawy, z radością więc myślałem o tym, aby przy pierwszej nadarzającej się sposobności na stałe przenieść się na prowincję.
Oto więc był szczęśliwy dom, który moja rodzina po raz kolejny wyszykowała przed świętami. Za chwilę otworzę frontowe drzwi i usłyszę dochodzące z bawialni dźwięki głosów, no chyba że wcześniej przywoła mnie żona, ostrzegając przed zaziębieniem się. Z pewnością bowiem dawało o sobie znać przenikliwe zimno, ale też utrzymywała się jasność. Niebo upstrzone było gwiazdami, a będący w pełni księżyc otaczała aureola mrozu. Wilgoć i mgły ostatnich tygodni wycofały się w noc niczym złodzieje, a dróżki i kamienne ściany domu połyskiwały blado, podczas gdy mój oddech zaznaczał się w powietrzu kłębkiem pary.
Na górze w wyznaczonych do tego pokojach na poddaszu smacznie spali trzej młodzi synowie Isobel — wnukowie Esmé, a do oparcia ich łóżek przywiązane były skarpety z podarunkami. Nie zobaczą śniegu, ale pierwszy dzień świąt będzie pełen jasności i spokoju.
Zdaje się, że było w tym nocnym powietrzu coś, co pamiętałem chyba z dzieciństwa, a co, chociaż byłem już stary, podwyższało moją temperaturę, podobnie jak przeziębienie, którym zaraziłem się od chłopców. Naturalnie nie miałem najmniejszego wrażenia, że mój spokój zostanie zakłócony i obudzą się wspomnienia, co do których przypuszczałem, że umarły już na zawsze. W tym momencie zupełnie niemożliwe wydałoby mi się, że znowu miałbym doświadczyć — nawet jeśli tylko w postaci żywych wspomnień i sennych wizji — śmiertelnej trwogi i przerażenia.
Raz jeszcze ogarnąłem wzrokiem mroźną ciemność, westchnąłem z zadowoleniem, zawołałem na psy i wszedłem, nie oczekując niczego więcej niż pyknięcia fajki, szklanki dobrej, destylowanej whisky, godziwej i zgromadzonej wokół kominka rodziny. Ja zwykle w Monk’s Piece, gdy przemierzyłem korytarz i wszedłem do bawialni, zalała mnie fala niesłychanie dobrego samopoczucia, co wywołało z kolei następną emocję: płynącej z głębi serca wdzięczności. Istotnie też podziękowałem w duchu na widok mojej rodziny skupionej wokół wielkiego płomienia, który Oliver właśnie podsycał do niesłychanej wysokości, dorzucając wielką gałąź starej jabłoni, ściętej w sadzie minionej jesieni. Oliver to najstarszy z synów Esmé, i zarówno wtedy, jak i teraz bardzo podobny do swej siostry Isobel — siedzącej właśnie obok męża, brodatego Aubreya Pearce’a — i do następnego w kolejności brata, Willa. Cała trójka miała budzące zaufanie, proste angielskie twarze, odrobinę pyzate, ozdobione zaś włosami, brwiami i rzęsami w lekko orzechowym odcieniu. Miały więc barwę, którą pyszniły się włosy matki, zanim oprószyła je siwizna.
W tamtym czasie Isobel miała dopiero dwadzieścia cztery lata, ale już była matką trzech synów i sposobiła się do wydania na świat następnych potomków. Miała wygląd pulchnej, pewnej siebie matrony, która zdradzała wyraźną skłonność do tego, by mężowi oraz braciom matkować nie mniej niż własnym pociechom. Spośród dzieci Esmé była najbardziej rozsądna i odpowiedzialna, przy tym wrażliwa i czarująca, a zdawało się również, że w spokojnym i zrównoważonym Aubreyu Pearsie znalazła idealnego partnera. Niekiedy jednak widziałem, jak Esmé wpatruje się w córkę z niejaką melancholią i nieraz, aczkolwiek delikatnie i tylko w rozmowach ze mną, dawała wyraz pragnieniu, aby Isobel była mniej przewidywalna, pełna większego wigoru, a nawet frywolności.
Muszę szczerze przyznać, że nie podzielałem tego nastawienia. Isobel jawiła mi się jako spokojne morze i wcale nie pragnąłem, by jego niezmącona powierzchnia uległa wzburzeniu.
Oliver Ainley, podówczas dziewiętnastolatek, oraz jego brat Will, młodszy tylko o czternaście miesięcy, byli w głębi ducha podobnie poważnymi, roztropnymi młodzieńcami, jednak przez jakiś czas używali życia niczym młode szczeniaki. W efekcie odnosiłem wrażenie, że Oliver okazywał zbyt mało oznak dojrzałości jak na studenta pierwszego roku Cambridge, mającego przed sobą — jeśli poszedłby za moją radą — karierę prawniczą. Will leżał teraz na brzuchu przed kominkiem, z twarzą rozgrzaną i brodą opartą na dłoniach. Oliver siadł nieopodal i co jakiś czas zaczynali się przepychać długimi nożyskami, kopiąc nimi i wierzgając, czemu towarzyszyły wybuchy tak niepohamowanego śmiechu, jakby znowu byli dziesięciolatkami.
Najmłodszy z Ainleyów, Edmund, siedział odrobinę z boku, zachowując, jak miał w zwyczaju, dystans od pozostałych osób, nie z powodu nieprzyjaznego czy posępnego charakteru, lecz z racji skrupulatności oraz duchowej rezerwy, pragnienia odrobiny prywatności, co zawsze wyróżniało go spośród całej rodziny Esmé. Odróżniał się też zewnętrznym wyglądem, gdyż cerę miał białą, nos długi, włosy niezwykle czarne, oczy zaś — niebieskie. Edmund miał wtedy piętnaście lat. Znałem go najsłabiej, niemal zupełnie nie rozumiałem i czułem się nieswojo w jego towarzystwie, a przecież w jakiś osobliwy sposób kochałem go bardziej niż pozostałych.
Bawialnia w Monk’s Piece jest długa i niska, ale okna po każdej stronie są wysokie, za dnia wpuszczające wiele światła zarówno od północy, jak i od południa. Tego wieczoru ozdoby i gałązki zieleni zebrane po południu przez Esmé i Isobel zawisły nad kamiennym kominkiem, a spomiędzy liści wyzierały jagódki oraz fioletowe i złote wstążki. W kącie pokoju stała choinka, ubrana i oświetlona, pod nią zaś spoczywały prezenty. Były także wazony z białymi chryzantemami, a pośrodku pokoju na okrągłym stole piętrzyły się owinięte w złotka owoce, w misie zaś pomarańcze naszpikowane goździkami, których korzenny aromat napełniał powietrze, a mieszając się z zapachem gałęzi oraz palących się polan, dawał prawdziwy aromat Bożego Narodzenia.
Usiadłem w swoim fotelu, odsunąłem go odrobinę od rozpłomienionego kominka i wziąłem się do długiej i uspokajającej ceremonii zapalania fajki. Robiąc to, zorientowałem się, że przerwałem pozostałym ożywioną rozmowę, którą przynajmniej Oliver i Will bardzo chcieli podjąć.
— No dobrze… — powiedziałem, wypuszczając pierwsze, próbne kłęby dymu. — O co tym razem chodzi?
Znowu nastąpiła cisza, Esmé zaś pokręciła głową, uśmiechając się znad swojego haftu.
— No już, dawajcie… — zachęciłem.
Na to powstał Oliver i zaczął obchodzić pokój, raptownym ruchem wyłączając wszystkie światła, z wyjątkiem tych, które w odległym kącie błyszczały na choince, kiedy więc wrócił na swoje miejsce, mogliśmy się sobie przyglądać tylko przy blasku kominka. Esmé tym samym musiała odłożyć na bok robótkę, przy czym nie obeszło się bez niechętnego pomruku.
— Jeśli mamy to robić, to tak, żeby wszystko miało ręce i nogi — rzekł Oliver z niejaką satysfakcją w głosie.
— Ach, wy, chłopaki…
— No dobrze, teraz twoja kolej, Will, prawda?
— Nie, Edmunda.
— Taak — powiedział najmłodszy z braci Ainleyów, przybierając niski, tajemniczy ton głosu. — Niby ja, ale nie wiem, czy sobie poradzę.
— Czy naprawdę musimy mieć zgaszone światła? — odezwała się Isobel, jakby zwracała się do mniejszych chłopców.
— Otóż, siostrzyczko, musimy, bo inaczej nie będzie właściwej atmosfery.
— Chyba jednak nie potrafię — rzekł Edmund.
Oliver z cicha jęknął.
— No to ktoś inny?
Esmé nachyliła się ku mnie i rzuciła szeptem:
— Opowiadają historie z duchami.
— Dobra, to ja — oznajmił Will głosem, w którym wibrowały i podniecenie, i rozbawienie. — Coś zupełnie odpowiedniego na Wigilię. To przecież prastara tradycja.
— Samotny dom na odludziu, goście skupieni wokół kominka w ciemnym pokoju, wiatr wiejący w piwnicy… — jęknął znowu Oliver.
Teraz włączył się Aubrey, zachęcającym, nieco rozbawionym tonem.
— No to zaczynajcie.
Oliver, Edmund i Will zaczęli się więc prześcigać w możliwie najbardziej przeraźliwych, mrożących krew w żyłach opowieściach, w których gwałtownemu zwrotowi akcji towarzyszył przeraźliwy okrzyk grozy. Pomysłowość wydawała się niewyczerpana tam, gdzie chodziło o cierpienia i męki. Ściany waliły się w opuszczonych zamkach oraz porośniętych bluszczem ruinach klasztorów, które zalewała księżycowa poświata, mnożyły się ukryte przejścia i sekretne lochy, kostnice oraz zarośnięte cmentarze. Zatęchłe schody i kościste palce stukające w szyby, nie dałoby się zliczyć wszystkich jęków i wrzasków, rzężeń, skowytów i brzęków kajdan, czemu towarzyszyli zakapturzeni mnisi i bezgłowi jeźdźcy, gęste opary mgły i nagłe porywy wichru, bezcielesne widma i istoty owinięte prześcieradłami, także wampiry oraz psy gończe z zakrwawionymi pyskami, nietoperze, szczury i pająki, trupy znajdowane o świcie i kobiety w jednej chwili siwiejące, by potem w obłędzie kroczyć nie wiadomo dokąd, znikające zwłoki oraz klątwy rzucane przez pradawnych gospodarzy na późniejszych dziedziców. Opowieści te stawały się coraz bardziej dziwaczne i głupie, niedługo też trzeba było czekać, aż stęknięcia i krzyki zamieniły się w chichoty, przy czym wszyscy, łącznie z zawsze przykładną Isobel, usiłowali dorzucać jakieś przeraźliwe detale.
Zrazu przysłuchiwałem się z pobłażliwym zaciekawieniem, ale stopniowo coraz bardziej oddalałem się od nich, stając się jakby przybłędą. Próbowałem stłumić w sobie wzbierający niepokój i powstrzymać napływ wspomnień.
Były to zawody, popisy inwencji, całkowicie nieszkodliwa zabawa młodych ludzi w świąteczny czas, co — jak to Will słusznie ujął — stanowiło pradawną tradycję. Próżno w niej było szukać czegoś niesmacznego, czegoś, co mogłoby mnie zaniepokoić i czemu powinienem się był sprzeciwić. Nie chciałem wyjść na starego, pozbawionego wyobraźni ponuraka, nawet pragnąłem włączyć się do tej całkiem, jak się wydawało, dobrej zabawy. Toczyłem zażartą walkę ze sobą, odwracając głowę od kominka, aby nikt nie zobaczył wyrazu mojej twarzy, na której, jak czułem, coraz bardziej widoczna była konsternacja.
Aż wreszcie, jakby dopełniając ostatnią opowieść Edmunda o białej damie zwiastującej śmierć w rodzinie, wielkie polano płonące w kominku znienacka runęło w dół, wysyłając w powietrze fontannę iskier, a ponieważ od razu zgasło, nagle pokój pogrążył się w niemal całkowitej ciemności. Potem zapadło głębokie milczenie. Zadygotałem. Chciałem się zerwać i okrążając pomieszczenie, znowu zapalić wszystkie światła, aby zobaczyć połysk, migotanie i barwę świątecznych ozdób, na nowo radośnie rozpalić płomień, gdyż bardzo pragnąłem odegnać od siebie przeszywające poczucie trwogi. Mimo to nie mogłem się ruszyć. Na moment sparaliżowało mnie owo dawno zapomniane, a kiedyś aż za dobrze znane uczucie.
Po pewnej chwili odezwał się Edmund:
— A teraz, ojczulku, twoja kolej.
Inni zaraz przyłączyli się do niego, ciszę zastąpiły ich ponaglenia, do których przyłączyła się nawet Esmé.
— O nie, nie, nie — powiedziałem, starając się, aby zabrzmiało to żartobliwie. — Ode mnie niczego nie usłyszycie.
— Och, Arthurze…
— Przecież musisz znać, ojczulku, przynajmniej jedną historię o duchach, w końcu każdy jakąś zna…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki