Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
JEŚLI PRAGNIESZ WYRUSZYĆ W PODRÓŻ, ZRÓB TO!
Jestem M. Mam czterdzieści trzy lata. Podczas niezliczonych nocy w ciągu minionych lat myślałam o kobietach — i nie ma to najmniejszego związku z seksem.
Po wydaniu pierwszej książki, Mia czuje, że utknęła w miejscu, więc stawia wszystko na jedną kartę. Rzuca pracę, sprzedaje mieszkanie i wyrusza w podróż śladami… nocnych kobiet. To artystki, podróżniczki i buntowniczki – odważne i bezkompromisowe, łamały tabu i podążały za pasjami na przekór czasom, w których żyły. Są wśród nich duńska pisarka Karen Blixen, japońska awangardowa performerka Yayoi Kusama, dziewiętnastowieczna podróżniczka Isabella Bird czy włoska malarka renesansowa Sofonisba Anguissola.
Od Japonii przez Afrykę aż po Włochy – podróż przez kraje i kontynenty staje się dla Mii wyprawą, w której mierzy się ze sobą i przesuwa granice w myśl najważniejszej zasady jej nocnych przewodniczek: „Bądź odważna. To nic, że się boisz”.
Nigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń. Mia Kankimäki zabiera nas w drogę razem z podróżniczkami, odkrywczyniami i artystkami, które napędzała nieprzyzwoita ciekawość świata.
Uwalniająca i szalenie inspirująca lektura!
Anna Alboth
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 612
W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICHUKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:
Roy JACOBSEN, Niegodni, przełożyła Iwona Zimnicka
Karin SMIRNOFF, Wracam do domu, przełożyła Agata Teperek
Carl Frode TILLER, Ucieczka, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Nina WÄHÄ, Babetta, przełożyła Justyna Kwiatkowska
Karin SMIRNOFF, Jedziemy z matką na północ, przełożyła Agata Teperek
Tarjei VESAAS, Wiosenna noc / Zamek z lodu, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
Tommi KINNUNEN, Powiedziała, że nie żałuje, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Anneliese PITZ, Człowiek, który kochał Syberię, przełożyła Iwona Zimnicka
Helga FLATLAND, Ostatni raz, przełożyła Karolina Drozdowska
Karin SMIRNOFF, Pojechałam do brata na południe, przełożyła Agata Teperek
Nina WÄHÄ, Testament, przełożyła Justyna Czechowska
Kjell WESTÖ, Niebo w kolorze siarki, przełożyła Katarzyna Tubylewicz
Roy JACOBSEN, Tylko matka, przełożyła Iwona Zimnicka
Knut HAMSUN, Szarady, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
Laura LINDSTEDT, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka
Stig DAGERMAN, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska
Auður Ava OLAFSDÓTTIR, Blizna, przełożył Jacek Godek
Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka
Roy JACOBSEN, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka
Karen BLIXEN, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska
Carl Frode TILLER, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Helga FLATLAND, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska
Roy JACOBSEN, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka
Myślisz, że wiesz, co może dać ci podróż,ale w rzeczy samej o tym właśnie nie masz pojęcia.
Karen Blixen, z listu o Afryce, 18.01.1917
Muzy pięknowłoseOpuśćcie swój złoty pałac i przybądźcie do mnie
Safona, 600 r. p.n.e.
I
Nocne kobiety: Wyznanie
Jestem M. Mam czterdzieści trzy lata. Podczas niezliczonych nocy w ciągu minionych lat myślałam o kobietach – i nie ma to najmniejszego związku z seksem.
Myślałam o kobietach podczas bezsennych nocy, kiedy moje życie / sprawy damsko-męskie / ogólne nastawienie stawały się nie do zniesienia, a okropna godzina wilka zdawała się trwać bez końca. Podczas tych nocy zgromadziłam dla siebie niewidzialną straż przyboczną złożoną z historycznych kobiet, moich świętych patronek, które wskazują mi drogę.
Ich życie nie biegło utartymi szlakami. Te inspirujące nocne kobiety łamały granice i robiły rzeczy, których nikt od nich nie oczekiwał. Wiele z nich było artystkami i pisarkami, tymi, których praca jest samotnicza i ukierunkowana do wewnątrz. Większość nie miała rodziny lub dzieci, a ich związki z mężczyznami odbiegały od tradycyjnych. Spora część wyruszała w podróże lub przeprowadzała się do nowej kultury i już w dojrzałym wieku dokonywała przełomowych życiowych zmian. Niektóre przez całe życie mieszkały ze swoimi matkami, rozliczne zmagały się z chorobami i problemami zdrowia psychicznego, ale wszystkie podążały za swoimi pasjami i podejmowały decyzje, nie zważając na ducha czasów, w jakich żyły. Te właśnie godne naśladowania kobiety miały być moim planem B – który zrealizuję, gdyby wszystko inne wzięło w łeb.
Na mojej liście znajduje się Sei Shōnagon, dama dworu i pisarka żyjąca tysiąc lat temu w Kioto, która została bohaterką mojej pierwszej książki. Ale są też inne. Nocami myślę o Fridzie Kahlo; jej biografię przeczytałam, gdy miałam osiemnaście lat, i ta książka zmieniła moje myślenie o kobiecości. Myślę o Georgii O’Keeffe, która wylądowała samotnie na pustyni w Nowym Meksyku, aby malować czaszki bawołów, i wyruszyła w swoją pierwszą podróż dookoła świata w wieku ponad siedemdziesięciu lat. Myślę o Japonce Yayoi Kusamie, która postanowiła zostać artystką i napisała do Georgii O’Keeffe z prośbą o poradę, a lata później, po tym jak wstrząsnęła nowojorskim światem sztuki lat sześćdziesiątych, powróciła do Tokio, gdzie poprosiła o możliwość zamieszkania w szpitalu psychiatrycznym. Myślę o Karen Blixen, która udała się za mężem do Afryki, a koniec końców musiała samodzielnie prowadzić farmę. Myślę o Jane Austen, która zmodernizowała całą sztukę powieściową, choć była starą panną z angielskiej prowincji, mieszkającą na poddaszu w domu swoich rodziców. Myślę o Emie Saikō, japońskiej poetce i artystce okresu Edo: w godzinie wilka jej spokój zsyła wreszcie na mnie sen.
Zastanawiam się, skąd wszystkie te kobiety czerpały odwagę. Co by mi poradziły, gdybyśmy się spotkały? A przede wszystkim: czy mogłabym wyruszyć w wyprawę ich śladem?
Jestem w tej podróży już od jakiegoś czasu. Mój umysł rozpalają kolejne zapomniane nocne kobiety, odnajduję ich coraz więcej, a w mojej głowie rozrasta się wciąż ich sieć – żyjących w różnych stuleciach i różnych zakątkach świata. Liczne Mary, Karen, Idy, Nellie, Marthy, Alexiny, Sofonisby, Battisty – pisarki, artystki, odkrywczynie, stare panny cierpiące na depresję, korespondentki wojenne, żony renesansowych arystokratów.
To kobiety, o których myślę nocą. Początkowo deliberowałam nad nimi podczas bezsennych godzin w poszukiwaniu siły, inspiracji i sensu życia. Dziś nie mogę przez nie spać, ponieważ mnie ekscytują. Dlaczego mi się ukazały, uczepiły się mnie, pociągnęły mnie za sobą? Dlaczego porozkładałam ich fotografie na całym biurku; dlaczego książki, które o nich opowiadają, rosną na podłodze w coraz wyższych stosach; dlaczego zbieram szczegóły na temat tych kobiet jak talizmany?
Rozpocznę od początku, od pierwszej fotografii.
Ale najpierw muszę spakować walizkę, bo wkrótce mam samolot.
CZĘŚĆ I
AFRYKA
[LIST NAPISANY NA SERWETCE]
Kochana Karen,
piszę do Ciebie ekspresową wiadomość na serwetce z logo KLM. Jestem w samolocie w drodze do Kilimandżaro i się boję. Boję się tak bardzo, że cała drżę. Nie rozumiem, jakim cudem sama doprowadziłam się do takiej sytuacji – po co wyjeżdżam do Afryki, skoro całą mnie przepełnia strach? Czy nie mogłam po prostu zostać w domu i oglądać w telewizji programu Cuda natury?
Najgorsze jest to, że nawet nie wiem, dokąd zmierzam. Zwróciłam się listownie do pewnego Fina mieszkającego w Tanzanii, którego w ogóle nie znam, a on zaprosił mnie do swojego domu w dowolnym terminie. Więc jadę. Mam nadzieję, że będzie na mnie czekał na lotnisku w Kilimandżaro, bo nie mam nawet pojęcia, gdzie dokładnie mieszka.
Karen, to Twoja wina. Czy byłabyś tak miła i podesłała mi odrobinę Twojej słynnej odwagi? Teraz zrobiłabym z niej użytek.
Twoja M
II
Biała mgła, zima – wiosna
W dłuższej wersji moja sytuacja przedstawia się następująco.
Listopad ubiegłego roku, Kioto. Leżę w swoim pokoju z podłogą tatami, jest lodowato zimno, a ja właściwie wolałabym w ogóle nie wstawać z futonu. Przed paroma miesiącami ukazała się moja debiutancka książka i przyjechałam tutaj, aby zastanowić się, co dalej. Szwendałam się po wąskich uliczkach ukochanego miasta, spotykałam się z przyjaciółmi, przesiadywałam w herbaciarniach i wędrowałam po świątyniach, błyszczących pomarańczowym blaskiem jesieni, teraz jednak w głowie czuję lepkość.
Myślę, że to absolutna strefa zero.
Skończyłam czterdzieści dwa lata. Nie mam męża, dzieci ani pracy. Sprzedałam mieszkanie, dokończyłam swoją pierwszą książkę i złożyłam ostateczne wypowiedzenie w miejscu pracy. Wstąpiłam do białej mgły – jestem wolna i całkowicie oderwana.
Ale ten gatunek mgły zdaje się najgorszy z możliwych i naprawdę nie mam pojęcia, co powinnam teraz robić. Dokąd pójść? Za kim podążać? Co czterdziestoletnia kobieta, bez rodziny, pracy i domu, może zrobić ze swoim życiem?
Muszę przyznać, że ostatnie lata były najcudowniejszym okresem mojego życia. Wybrałam życie na walizkach, spędzałam czas w Kioto, Londynie, Tajlandii i Berlinie, a kiedy przebywałam w Finlandii, pomieszkiwałam a to u przyjaciół, którym pilnowałam domu, a to na poddaszu u rodziców. Pisałam książkę i fruwałam na wolności, owładnięta tym niepojętym uczuciem, że mogę wykorzystać czas dokładnie tak, jak mi się podoba.
Kiedy patrzę na moich przyjaciół chwiejących się na granicy wypalenia zawodowego, ogarnia mnie niejasne poczucie winy. Zero niewolniczych godzin pracy, zero negocjacji w sprawie zwolnień, w domu nikt nie czeka, żeby się nim zająć – odnoszę wrażenie, że zdołałam uciec z Alcatraz, a teraz z niewłaściwych powodów bujam się na dmuchanym materacu i obserwuję harówkę pozostałych. Zakrawa na bezczelność, że mogę sama decydować o wszystkim, co robię. Chyba jednak życie nie ma prawa tak wyglądać?
W zasadzie wszystko jest doskonałe, ale coś mnie przytłacza.
Odnoszę wrażenie, że podążam w swoim życiu w dokładnie przeciwnym kierunku niż moi przyjaciele. Inni urządzają domy, pieką ciastka migdałowe na szkolne kiermasze swoich dzieci, biegają w maratonach, kupują domki letnie i fundują sobie luksusowe weekendy w Europie Środkowej. Ja w wieku czterdziestu lat powróciłam do sytuacji życiowej dwudziestolatki – nie ograniczają mnie żadne obowiązki, grafik, miejsce pracy ani tym bardziej pieniądze i przeprowadziłam się do tak małej kawalerki, że w równie ciasnej klitce nie mieszkałam nawet w czasach studiów. Jestem wolna, ale równocześnie jestem outsiderką.
Kiedy jest źle, wydaje mi się, że przez dwadzieścia lat nie zdołałam osiągnąć absolutnie nic.
Kiedy jest dobrze, wydaje mi się, że zdołałam się od tego wszystkiego uwolnić.
A teraz należałoby odnaleźć w tej podróży – całego życia czterdziestoletniej kobiety – nowy kierunek i sens. Gdy czuwam, leżąc na futonie w Kioto, w głowie zaczyna mi świtać zuchwała myśl: może powinnam zacząć podążać za tymi doskonałymi kobietami, o których myślę nocą? Mogłabym pisać i podróżować; udałabym się do ich krajobrazów w Afryce, Meksyku, Polinezji, Chinach, na pustyni Nowego Meksyku, dookoła świata. Ale niby jak mogłoby to być możliwe?
Któregoś wieczoru w pewnej magicznej herbaciarni, którą sama znalazłam, wypijam zbyt późno filiżankę mocnej jasnozielonej matchy i mój mózg zaczyna pracować na pełnych obrotach. Myślę, że miejsce, które właśnie teraz najbardziej mnie interesuje, to Afryka. I że Afryka jest diabelnie przerażająca. Ale właśnie dlatego muszę tam pojechać.
Gdy wracam z Kioto do Finlandii, postanawiam wysłać pocztą swoją debiutancką książkę do Tanzanii. Na paczce piszę adres znaleziony w internecie: Box 10, Arusza, Tanzania. Wysyłam Sei Shōnagon pewnemu fińskiemu badaczowi dzikich zwierząt – pod pretekstem tego, że jego nazwisko pada na dwudziestej szóstej stronie książki, i dołączam kartkę, na której zdradzam, że marzę o podróży przez sawannę. Z rozmarzeniem (i absolutnie absurdalnie) myślę o tym, jak Sei, moja posłanka, zwiadowczyni, egzotyczna przynęta, mogłaby i mnie porwać w podróż.
I tak właśnie robi.
W sylwestra dostaję wiadomość od fińskiego badacza przyrody: „Dziękuję za książkę! Napiszę więcej w e-mailu, ale jeśli masz ochotę, przyjeżdżaj, kiedy chcesz”.
Jeśli oczekiwałam na jakiś znak, to właśnie nadszedł. Czuję, jak w żołądku rośnie mi strach, ale, cholera jasna, jeśli teraz nie odważę się wyjechać, to nigdy sobie tego nie wybaczę! Nie znam tego całego Ollego ani trochę, nigdy się nie spotkaliśmy, ale na podstawie jego książek traktujących o przyrodzie tanzańskiej i jednej rozmowy sprzed trzech lat wyrobiłam sobie na jego temat opinię człowieka ujmująco szczerego (i nadzwyczaj gadatliwego). Czytam w sieci, że ma dom na prowincji gdzieś niedaleko Aruszy – czy to tam mnie zaprasza? (Oczami wyobraźni widzę już jakarandy rosnące po obu stronach uliczek, kucharzy oraz ogrodników, ale w grę może wchodzić byle chałupina z gliny). On chyba nie wyobraża sobie, że mam wobec niego jakieś romantyczne zamiary, skoro tak mi zależy na przyjeździe? (Mój eks: „Słuchaj, jeśli biały mężczyzna mieszka w Afryce, to bardzo wątpię, żeby jakaś Finka w średnim wieku miała stanowić dla niego wielką atrakcję”).
Może to jest jedyny moment, by wykorzystać konto Karen Blixen – konto oszczędnościowe, na którym przez lata gromadziłam pieniądze z myślą o podróżach marzeń. O wszystkich tych podróżach, w które albo się odważę wyjechać, albo nie.
Karen Blixen jest dla mnie uosobieniem nie tylko nieznanych kontynentów i dzikiej afrykańskiej przyrody, lecz także godnej naśladowania odwagi.
Byłam w Afryce dwukrotnie: obie podróże okazały się spełnieniem moich marzeń i podczas obu umierałam ze strachu. Trudno mi wytłumaczyć, jak ktokolwiek może się bać w czasie zorganizowanej wycieczki, bo na czymś takim wpada się raczej w odrętwienie – podróżując po Afryce Południowej, spędzaliśmy tyle godzin w pozycji siedzącej (zdarzało nam się przejeżdżać siedemset kilometrów dziennie), że gdy wreszcie półprzytomna wysiadałam z minibusa gdzieś pośrodku prowincji Eswatini, aby rozruszać nogi, nie chciało mi się nawet zdejmować z szyi nadmuchiwanej poduszki. A mimo to czułam strach. Gdy spędzałam pierwszą noc na safari i po raz pierwszy usłyszałam ryk lwa, bałam się tak bardzo, że szczękałam zębami. (Nie wiedziałam wcześniej, że zęby naprawdę mogą szczękać ze strachu).
Z kolei Karen Blixen na pewno się nie bała. Prowadziła farmę na płaskowyżu Afryki Wschodniej i odbywała trwające tygodniami i miesiącami polowania, podczas których jadało się przygotowane przez służących kolacje przy ognisku, piło szampana z kryształów i słuchało Schuberta z gramofonowych płyt. W moich wyobrażeniach Karen Blixen ma na sobie długą spódnicę, białą bluzkę i sznurowane skórzane buty, a w tle widać bezkres żółtych traw sawanny, parasolowate drzewa akacji, zebry, żyrafy i maszynę do pisania. Kto oglądał film Sydneya Pollacka, prawdopodobnie widzi na tym obrazku także przystojnego mężczyznę wspartego na łokciach i z chustą na szyi.
Dzięki lekturze Pożegnania z Afryką, autobiograficznej książki Karen Blixen, staje się jasne, że Karen była odważna, mądra i zdolna wszystko załatwić, miała też godne pozazdroszczenia umiejętności przetrwania. Niekiedy wydaje się wręcz niedościgłą superkobietą. Nawet pobieżna lista zasług stworzona na podstawie książki robi wrażenie:
1. Karen hoduje kawę w Afryce.
2. Karen doskonale poluje. Pewnego razu Masajowie proszą ją o zastrzelenie lwa nękającego bydło, czasem zabija zebrę lub dwie na niedzielny obiad dla służby.
3. Karen wyprawia się w dziki teren. Wyjeżdża sama w towarzystwie Kikujusów i Somalijczyków i ze swoimi psami jeździ konno między stadami antylop.
4. Karen cieszy się sławą lekarki, która co rano przyjmuje pacjentów. Chorzy cierpią na dżumę, ospę, tyfus, mają rany, stłuczenia, pourywane kończyny, oparzenia i ukąszenia wężów, a w najtrudniejszych przypadkach Karen zawozi ich do szpitala w Nairobi lub na misję. Raz sama przedawkowuje przez przypadek arszenik, ale wpada na to, by poszukać ratunku w powieści Alexandra Dumasa, i udaje jej się zneutralizować działanie trucizny za pomocą mleka i białka jaja.
5. Karen jest też nauczycielką, sędzią i działaczką charytatywną. Założyła na swojej farmie szkołę i działa jako arbiter w sporach pomiędzy miejscowymi. Porankami zbiera kawę wraz ze swoimi pracownikami, których kocha. W niedziele rozdziela wśród starych kobiet tabakę.
6. Pewnego razu Karen znajduje na ścieżce ciało starego Knudsena i razem z tubylczym chłopcem przenosi je do chaty. Nie boi się zmarłych, w przeciwieństwie do miejscowych (i mnie). Nie boi się też niczego innego.
7. Karen jest fenomenalną kucharką. Zdobyła umiejętności u francuskiego szefa kuchni w doskonałej duńskiej restauracji, a jej przyjęcia słyną w całej wschodniej Afryce.
8. Gdy pora deszczowa nie chce nadejść, Karen wieczorami pisze opowiadania. To oczywiste, że potrafi pisać. Jej głos jest spokojny, przejrzysty i czuły. To silna kobieta, która wie, kim jest. Ona rozumie, ona potrafi i nic nią nie zachwieje.
Być jak Karen!
No ale najwyraźniej nie jestem. Siedzę na fotelu w samolocie KLM i czuję narastającą panikę. Dotrę do Kilimandżaro o dziewiątej wieczorem, w sam środek afrykańskich ciemności. Czy ten Olli w ogóle się pojawi, żeby mnie odebrać?
W mailu pytałam go o moskitiery i „gruntowne spryskiwanie ubrań permetryną”, które przewodniki turystyczne zdecydowanie zalecają do ochrony przed malarią, ale Olli nakazał mi się uspokoić: jeśli będę pamiętać o profilaktycznych lekach, spokojnie mogę podarować sobie całą resztę. Mimo to dam sobie głowę uciąć, że lekarka z ośrodka zdrowia wyglądała na zmartwioną, kiedy przepisywała mi receptę na antymalaryk.
Nie daje mi spokoju myśl, że cała zachodnia koncepcja Afryki jest właśnie tak jednostronna i zniekształcona, jak ocenił to chilijski artysta Alfredo Jaar, którego wystawę dopiero co oglądałam w muzeum sztuki współczesnej Kiasma. Zebrane przez niego okładki czasopisma „Times” pokazują z dobitną jasnością, jakimi wyobrażeniami na temat Afryki jesteśmy karmieni: dzikie zwierzęta, klęska głodu, choroby i wojny. Z kolei miasta, życie kulturalne i uniwersytety – całe zwyczajne życie afrykańskiej klasy średniej – zostały skutecznie wymazane. Sama nie jestem lepsza: kiedy myślę o Afryce, myślę o chorobach, problemach z higieną i atakach terrorystycznych. O napadach, gwałtach, porwaniach, wypadkach drogowych. O komarach, wężach, muchach tse-tse. Amebach, bilharcjozie, malarii mózgowej. O rozwolnieniu, porażeniu słonecznym, żółtej febrze, cholerze, HIV i eboli.
Albo jeszcze gorzej: myślę o czymś, czego w ogóle nie ma. Kiedy pytam o wskazówki paru pracujących w Nairobi przyjaciół moich przyjaciół, dociera do mnie, że karmię się niestworzonymi mrzonkami. Ci ludzie mówią o wielkiej dzielnicy slumsów w Kiberze i o działalności organizacji wspierających uchodźców, bo dla nich jest rzeczą oczywistą, że do Kenii jedzie się po to, by pracować w pomocy rozwojowej, w obozach uchodźców albo z dziećmi ulicy. Nie śmiem im się przyznać, o czym marzę: o safari w stylu kolonialnym i czarze minionego świata. O tym, by latać minisamolotem nad sawanną, zacząć rozumieć język słoni i spojrzeć prosto w oczy lwa. Chciałabym siedzieć wieczorami na rozkładanym krzesełku przed namiotem i pisać na staroświeckiej maszynie albo czytać książkę w skórzanej oprawie, mając w zasięgu ręki drinka w kryształowym kieliszku.
Niezależnie od przygotowań do podróży i badań nad Karen ta wiosna jest wyjątkowo specyficzna. W lutym przechodzę skomplikowany zabieg usunięcia zębów mądrości, po którym przez trzy tygodnie nie jestem w stanie otworzyć ust. Leżę na poddaszu w domu rodziców, otumaniona lekami, piję przez słomkę papki, które przygotowuje dla mnie mama, czytam Afrikka-kirja autorstwa Akselego Gallen-Kalleli i zazdroszczę hipopotamom z telewizji, które potrafią otworzyć paszczę pod kątem stu osiemdziesięciu stopni. Z kolei w marcu z powodu problemów z gardłem trafiam na terapię, gdzie wykonuję co dziwniejsze ćwiczenia emisji głosu, między innymi śpiewam wraz ze swoją terapeutką hymn Finlandii na dwa głosy, dmuchając w szklaną rurkę umieszczoną w szklance wody. Najbardziej absurdalny jest jednak wynik badania odwzorowującego moją skalę głosową – okazuje się, że mówię najniższym możliwym głosem w swojej skali, mimo że tak naprawdę jestem sopranem. Sopranem! Koń by się uśmiał. Całe moje ja opierało się na przeświadczeniu, że jestem posępnym i flegmatycznym altem, ale teraz nagle mam się stać kimś zupełnie innym – radosnym, podekscytowanym i pełnym energii człowiekiem, który przez czterdzieści dwa lata swego życia posługiwał się nie swoim głosem!
Ta symbolika jest świdrująca, wszak wybieram się w tę podróż właśnie po to, by odnaleźć nowy własny głos: głos odważnej kobiety, która kroczy przez życie ze swobodnym uśmiechem.
Jeszcze go nie znalazłam.
Piszę na serwetce wiadomość do Karen. Nie wiem wtedy, że mój stosunek do niej okaże się z czasem zaskakująco ambiwalentny.
KAREN
WSKAZÓWKI NOCNYCH KOBIET 1
Wyjedź do Afryki.
NOCNA KOBIETA NR 1:Karen Blixen, z domu Dinesen.
ZAWÓD:Plantatorka kawy, później pisarka. Przybyła do Afryki w styczniu 1914 roku w wieku dwudziestu ośmiu lat. W sumie spędziła tam dwanaście lat, zarządzając plantacją. Po raz ostatni wyjechała z Afryki w lipcu 1931 roku jako czterdziestosześciolatka, była pozbawiona pieniędzy, cierpiała na depresję, chorowała na syfilis i utraciła wszystko. Przeprowadziła się do domu rodzinnego, gdzie zamieszkała z matką i zaczęła pisać swoją pierwszą książkę.
Kiedy dwudziestoośmioletnia Karen w 1913 roku wyjeżdżała do Afryki, też miała w głowie tylko tę jedną rzecz: życiową zmianę. Była kompletnie znudzona wszystkim, co świat oferował wówczas młodym kobietom, i emigrację do Afryki traktowała jako swój plan B.
Karen Dinesen urodziła się w 1885 roku w zamożnej duńskiej rodzinie. Dzieciństwo spędziła w starym wiejskim dworku w Rungsted, nadmorskiej wiosce położonej nieopodal Kopenhagi. Karen, zwana w gronie rodzinnym Tanne, była córeczką tatusia i wcale mnie to nie dziwi – jej ojciec był wolnomyślicielem, który podróżował po Ameryce i żył wśród rdzennych mieszkańców, a Karen utożsamiała się z tym światem pełnym pasji, bohaterskich czynów i odległych krajów. Jednak na krótko przed jej dziesiątymi urodzinami ojciec popełnił samobójstwo – był to dla Karen cios, z którego nie otrząsnęła się do końca życia.
Z kolei świata kobiet, prezentowanego przez matkę i ciotki, Karen nie mogła ścierpieć. Życie kobiet jawiło się jej jako stagnacja w czterech ścianach domu, gdzie siostry matki podczas niekończących się posiedzeń debatowały nad kwestiami cnoty i obyczajności. W takim świecie kobiety nie były przygotowane do zarabiania na życie, lecz jedynie do zamążpójścia. Karen otrzymała więc edukację stosowną dla dziewcząt z wyższych sfer. Podczas prywatnych lekcji czytała wiersze, uczyła się kaligrafii oraz angielskiego i francuskiego – natomiast matematykę i inne niepotrzebne kobietom przedmioty całkowicie pominięto. Życie w Rungstedlund było tak chronione i niemalże klaustrofobiczne, że po latach Karen mówiła, iż przy każdym powrocie do domu czuła stęchliznę, zaduch, jaki uderza cię, gdy wchodzisz do zatłoczonego wagonu, w którym brakuje powietrza. W tym wagonie Karen nie chciała zostawać, w żadnym wypadku nie zamierzała prowadzić tam życia „stosownego dla jej klasy”, bezczynnego i poświęconego rodzinie oraz działalności dobroczynnej.
Jako dwudziestolatka postanowiła, że zostanie artystką, i rozpoczęła studiowanie malarstwa w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Kopenhadze. Pozostały czas spędzała na zabawach w kręgach arystokracji, co oznaczało wyścigi konne, strzelanie do ptaków, grę w golfa, picie whisky, tańce, kupowanie samochodów i samolotów oraz wdawanie się w namiętne romanse. W tych samych kręgach obracało się także dalsze kuzynostwo Karen ze Szwecji, baronowie Bror i Hans von Blixen-Finecke. Bror był pogodnym, rozrzutnym i nieodpowiedzialnym hedonistą, który za główny cel życia uważał zabawę i nie zasłynął szczególną inteligencją czy taktem. To nie w nim Karen się zakochała, lecz w jego bracie Hansie.
Hans jednak nie okazał jej zainteresowania, Karen zatem w roku 1910 uciekła z miłości do Paryża. Tam zdobyła towarzyskie szlify i zamieniła się w bystrą damę o ciętym języku, której intensywny styl bycia mógł budzić lęk; paliła papierosy, mówiła głębokim głosem, a rodzinną ksywkę „Tanne” przekształciła na modłę rosyjską do wersji „Tania”. Gdy dwa lata później Bror von Blixen poprosił ją o rękę, Karen się zgodziła. Bo z Brorem można było zrobić w życiu coś kompletnie innego: wyjechać do Afryki. Miała dwadzieścia siedem lat.
Kiedy w maju 1912 roku ogłoszono ich zaręczyny, najbliżsi Karen nie zareagowali entuzjastycznie – Bror nie cieszył się najlepszą sławą, a para nie sprawiała nawet wrażenia zakochanej. Ale wuj Brora popierał ich przeprowadzkę do Afryki: twierdził, że kraj jest niewyobrażalnie piękny, a do tego ma „fantastyczny potencjał gospodarczy”! Brytyjska Afryka Wschodnia została założona w roku 1895, a nowo przybyli Europejczycy zaczęli zamieszkiwać żyzny płaskowyż, sprzedawany im przez rząd brytyjski za śmieszne pieniądze. Autochtoni – Kikujusi, Masajowie i inne ludy – zostali wywiezieni ze swoich terenów.
Pieniądze na zakup ziemi dali krewni Karen. Bror wyjechał do Afryki pierwszy, aby zająć się handlem i urządzeniem domu – mieli zamiar wziąć ślub, gdy Karen dotrze do Mombasy w styczniu 1914 roku. Jednak w Afryce Bror trawił czas na polowaniach i zdecydował, że zrezygnują z pierwotnego planu hodowli bydła. Sprzedał ziemię, którą już zdążył zakupić, i nabył w zamian znacznie większą plantację kawy, ponieważ był przekonany, że kawa to przyszłość.
Tymczasem Karen przygotowywała się do podróży. Zapakowała meble, w tym zestaw stołowy i podwójny komplet mebli do sypialni, całe szuflady sreber, kryształowe puchary, porcelanę, bieliznę pościelową, obrazy, zdjęcia w ozdobnych ramkach, biżuterię, dywany, wiszący francuski zegar, całą biblioteczkę należącą do jej dziadka, skrzynię lekarstw oraz swój ulubiony prezent ślubny – charta szkockiego, który wabił się Dusk. Na początku grudnia 1913 roku wraz z matką i siostrą wyruszyła pociągiem z Kopenhagi do Neapolu, gdzie po kilku tygodniach wsiadła na statek „Admirał”, który zabrał ją do Afryki. Statek płynął przez Morze Śródziemne, Kanałem Sueskim do Morza Czerwonego i dalej, do Oceanu Indyjskiego, wzdłuż wybrzeży Somalii na południe, aż do Mombasy. Rejs trwał dziewiętnaście dni.
Cóż Karen mogła wiedzieć o celu swojej podróży? Oczywiście widziała słabej jakości odbitki afrykańskich krajobrazów, czytała opisy w książkach i gazetach oraz w listach od Brora, ale była w podróży w nieznane w zupełnie innym sensie niż ja. Jak podczas tamtych samotnych nocy wyobrażała sobie przyszłość? Zresztą skąd mogę niby wiedzieć, czy Karen była samotna – statek pełen był emigrantów udających się na wschodnie wybrzeża Afryki, mieszkańców Afryki Południowej, Brytyjczyków i Niemców, którzy w salonie wznosili lampki szampana, tańczyli i grali w brydża.
„Admirał” przybił do Mombasy 13 stycznia 1914 roku, następnego poranka Karen i Bror wzięli ślub. Cała ceremonia trwała dziesięć minut, a po jej zakończeniu Karen została oficjalnie baronową von Blixen-Finecke. Nowożeńcy wyruszyli w podróż pociągiem z gorących, wilgotnych obszarów wybrzeża Mombasy ku Nairobi, a następnie na rozległe, żyzne i łagodne połacie płaskowyżu, gdzie zaczynało się ich przyszłe życie.
Ja docieram do Afryki sto lat i cztery miesiące później, w maju 2014 roku. Gdy ląduję w Kilimandżaro, rozdziela nas jedynie wulkan, przebiegająca w linii prostej granica między Tanzanią i Kenią, niespełna trzysta kilometrów odległości, no i wspomniane już sto lat. Wiem, że w międzyczasie zmieniło się przynajmniej jedno: lodowa pokrywa szczytów Kilimandżaro zmniejszyła się o osiemdziesiąt dwa procent.
Oczywiście byłoby idealnie, gdybym przed wyruszeniem w dalszą drogę mogła kogoś poślubić, ale jest nadzwyczaj mało prawdopodobne, że tak się stanie.
III
Afryka, maj
Pierwszy dzień w Afryce. Jest przedpołudnie, siedzę przy ogrodowym stole i jem tanzańską kaszę, którą przyniosła mi Flotea, żona Ollego. Niebo zasnuły chmury, powietrze jest świeże – wilgotne, ale przyjemne. Śpiewają ptaki o egzotycznych kolorach, szumią na wietrze bananowce – gdy się obudziłam, pomyliłam ten szelest z odgłosem deszczu. Gdzieś za płotem ryczy krowa, przypuszczalnie ta sama, którą Flotea rano wydoiła (zapytała najpierw, czy chcę z nią pójść po mleko dla Michell, ale grzecznie odmówiłam). Nie do wiary: jestem tutaj.
Dotarłam późnym wieczorem przepełniona strachem, dręczona potężnym zmęczeniem, głodem i migreną. Na miejscu powitały mnie gorąca wilgoć, ciemność wieczoru oraz zapach, w którym dało się wyczuć trochę dymu i przyprawy, ten sam, który pamiętałam z mojej poprzedniej afrykańskiej wyprawy. Lotnisko w Kilimandżaro okazało się jedynie maleńkim rozpadającym się budynkiem, w kolejce po wizy spływaliśmy potem, na brzęczących lampach u sufitu plaskały chmary ciem. W kolejce stali tryskający energią amerykańscy studenci, którzy powtarzali radośnie: We’re gonna see some li-i-ons, oraz śliczna dziewczyna z Somalii w chustce zakrywającej głowę, która siedziała obok mnie w samolocie. Ona także podczas lotu nie była w nastroju do rozmów, z torebki Vuittona, zawiniętej w apaszkę YSL, wyjęła iPada w skórzanej oprawie, założyła słuchawki i przez całą podróż słuchała muzyki z aplikacji Muslim Pro.
Olli przyjechał po mnie na lotnisko. Od razu oświadczył, że w ogóle nie wyglądam tak jak na zdjęciu na skrzydełku mojej książki (na pewno nie), i to samo mogłam powiedzieć o nim. Ale natychmiast stało się też jasne, że moje wyobrażenie o Ollim, jakie miałam na podstawie rozmowy telefonicznej, którą przeprowadziliśmy parę lat wcześniej, okazało się właściwe: facet nawijał jak papuga, bez ustanku, na wszelkie możliwe tematy – od pierwszego zdania zasypuje mnie taką ilością informacji, że przydałby się dyktafon.
Wcisnęliśmy moje walizki do zielonego land rovera, który zdaniem Ollego nie jest „samochodem”, tylko „narzędziem pracy”, i tak też wygląda. (Później się dowiem, że Olli specjalnie dla mnie go umył). Odległość z lotniska do jego domu wynosi pięćdziesiąt kilometrów i na jej pokonanie potrzebujemy około godziny – panowały egipskie ciemności, a samochód miał kiepskie światła, ale Ollemu udało się podążać za jadącym przed nami autem; co jakiś czas sprawdzał latarką temperaturę silnika i komentował, że jest zbyt wysoka. Przez otwarte okna wlewało się gęste powietrze nocnej Afryki. Mijaliśmy wioseczki i przydrożne bazary. Było ciemno jak w grobie, latarni ulicznych tu brak, a rożek księżyca, który kołysał się na niebie jakiś czas temu, gdzieś przepadł. Wreszcie dotarliśmy do niewielkiego rozwidlenia dróg („to chyba tutaj” – wymruczał w ciemnościach Olli, tak jakby nie rozpoznawał własnej drogi do domu) i skręciliśmy w niewiarygodnie wyboistą i gliniastą drogę gruntową, po której nie dałoby się przejechać żadnym innym samochodem – a co jakiś czas ogarniało mnie przeświadczenie, że tym również nie. Znajdujemy się na prowincji poza granicami Aruszy i wszystko tutaj wydaje się bardzo, bardzo biedne. Na szczęście Olli przysłał mi mailem zdjęcie swojego domu, inaczej na pewno dostałabym już ataku hiperwentylacji, ponieważ w ciemności udaje mi się dostrzec tylko niepozorne chałupiny z gliny i blachy falistej. Nasza podrygująca jazda dobiega wreszcie końca. Docieramy do budynku otoczonego murami i ogrodzeniem elektrycznym. Dom jednorodzinny jest wybudowany w stylu bungalowu, przed wejściem czekają na nas tanzańska żona Ollego o imieniu Flotea oraz Michell, ich córeczka, która skończy wkrótce dwa lata.
Więc tu teraz jestem, w tanzańskiej wiosce. Moje prawdziwe afrykańskie marzenie spod znaku Karen Blixen – sawanny ciągnące się w nieskończoności rezerwatów – czeka jeszcze w wielkiej oddali, ale chcę oczywiście zobaczyć również, jak wygląda tutaj życie zwykłych ludzi. Wiem, że Tanzania to biedny kraj, znacznie biedniejszy niż Kenia. Wiem, że obszar nazywany w czasach kolonializmu Tanganiką należał najpierw do Niemieckiej Afryki Wschodniej, a później stał się częścią imperium brytyjskiego, uzyskał niepodległość w roku 1961 i do ostatnich lat funkcjonował pod flagą komunistyczną. Liczba lokalnych plemion wynosi ponad sto dwadzieścia, a niemal trzydzieści procent ludności żyje poniżej granicy ubóstwa.
I to widać. Olli ma wprawdzie wspaniały dom, w salonie komplet sof i telewizor, podwórze jest wyłożone płytkami, w donicach rosną palmy, a przez lustrzane okna nie można zajrzeć do środka. Ale za zamkniętą bramą muru otaczającego tę posiadłość znajduje się inny świat: błotniste drogi, blaszane budki i gliniane domy z oknami bez szyb, pozbawione prądu i bieżącej wody. Wokół panuje taka bieda, że wstyd mi chować do szafy kolejne zestawy ubrań, suszarki do włosów, podomki w stylu kimono, batoniki energetyczne i słoiczki z kosmetykami, czyli to wszystko, co wydawało mi się ważne, ale co okazuje się tutaj przesadą – dobrze chociaż, że nie zapakowałam ze sobą kryształów ani zegarów z wahadłem. Ale naprawdę nie miałam pojęcia, dokąd trafię: równie dobrze mogłam wylądować w luksusowym rejonie zamieszkałym przez białych emigrantów, gdzie popołudniami sączy się drinki i bierze udział w barbecue. (Później dowiem się od Ollego, że tu nie ma takich obszarów – są w Kenii).
A chociaż dom Ollego jest fantastyczny jak na lokalne warunki, to według zachodnich standardów nie ma nic wspólnego z luksusem. Został zbudowany zaledwie kilka lat temu, ale ze ścian i sufitu odpada farba, a wiele miejsc pokryła rdza lub pleśń – problemem są podobno słabej jakości materiały, które w tutejszym klimacie wytrzymują tylko parę miesięcy. Awarie elektryczności zdarzają się notorycznie, przepływ prądu jest słaby, o ile jest w ogóle, a na przykład pralki nie można było używać od pół roku. Z komunalnej rury woda cieknie kropla po kropli. „Jesteśmy zdani na wodę doprowadzaną” – mówi Olli, a rano zobaczę, co to oznacza. Z sąsiedztwa przychodzi housegirl wraz z gromadą dzieci: wszystkie mają szerokie uśmiechy, na nogach brudne plastikowe sandały, a na głowach dźwigają dla nas wodę do mycia na dzisiejszy dzień. Zawartość wiader pompuje się do zbiornika na dachu domu, z którego pochodzi woda użytkowa. Ale to, co leci z kranu, nie nadaje się teraz nawet do gotowania; woda do tego celu znajduje się w kuchni, w osobnych wiadrach. Czytałam gdzieś, że zęby tutaj należy myć wodą butelkowaną, i tak zamierzam robić.
Rano Olli mówi, że zwykle koło dziewiątej wyłączają prąd, dlatego powinnam naładować telefon i wziąć prysznic, zanim skończy się ciepła woda. Jest za dziesięć dziewiąta, wpadam jak burza do łazienki, a potem usiłuję dostać się do swojej skrzynki mailowej, ale modem do internetu działa kapryśnie i koniec końców daję za wygraną. Tu jest Afryka, jak głosi przysłowie.
Przychodzi housegirl, już ósma z kolei. Wszystkie pojawiły się bez zapowiedzi i zabrały się po prostu do jakiejś pracy. Nie wiem, czy Mama Junis otrzymuje wynagrodzenie, ale zauważam, że wieczorem Flotea zostawia na stole resztki mchanyato, a rano Mama Junis zabiera garnek ze sobą. Mama Junis sprząta, pierze oraz dotrzymuje towarzystwa Flotei, która często zostaje w domu sama z Michell. Mama Junis mieszka tuż obok, w znacznie prymitywniejszych warunkach – w jej lepiance za podłogę służy ubita ziemia, brakuje wody i prądu – więc pewnie lubi spędzać czas w domu, w którym można od czasu do czasu rozłożyć się na sofie, by pooglądać telewizję. Poza tym tu można naładować telefon – o tym wiedzą także inni sąsiedzi; wszyscy posiadają telefon, chociaż nie mają prądu i rzadko kiedy pieniądze na wykupienie abonamentu. W towarzystwie Flotei Mama Junis jest radosna i energiczna, ale do mnie nie uśmiecha się nigdy. Zastanawiam się, czy jestem w jej oczach kolejną irytującą białą kobietą.
Po południu wyjeżdżamy z Ollim do Aruszy po sprawunki. Tuż przed naszym domem znajduje się jedna restauracja, a właściwie blaszana wiata, przed którą stoi grill, oraz coś w rodzaju kiosku, w którym można zakupić butelki z wodą i paczki chipsów. Na wyboistej drodze niedaleko jest budka z mięsem, w której Olli ku mojemu przerażeniu zamierza kupić produkty na kolację – z sufitu zwisają na kołkach różne płaty mięsa, nie ma tu śladu sprzętów chłodniczych, a cała rudera jest otwarta na oścież. Na następnym straganie Olli wykupuje sobie rozmowy w telefonie na kartę. W tym celu nie wysiada nawet z auta, wykrzykuje tylko właścicielowi budki swoje zamówienie, a po chwili pojawia się mała dziewczynka i podaje Ollemu towar przez okno samochodu. Dziś niedziela, więc ruch jest niewielki. Na obrzeżach wioski Moshono dyżurują motorowerowe taksówki, czyli tojo, a wszyscy, których mijamy na błotnistej drodze, wystroili się w najlepsze ubrania. Widzę kolorowe stroje tanzańskie, chusty zawiązane na głowach w misternym systemie węzłów oraz męskie garnitury: tu ważne jest, by wychodząc pomiędzy ludzi, zachować elegancję, choćby nie miało się grosza przy duszy.
Dziś ruch jest niemrawy, na co dzień korki są podobno nie do zniesienia. Arusza była kiedyś niewielką wioską, która w przeciągu ostatnich lat eksplodowała niespodziewanie w centrum z populacją półtora miliona mieszkańców, ale za tempem rozwoju nie nadążyła infrastruktura drogowa ani też nic innego. Drogę do centrum ocieniają jakarandy i tulipanowce afrykańskie, których kwiaty błyszczą pomarańczową czerwienią. Mijamy restaurację, w której Olli i Flotea kupują czasami kozią nóżkę na wynos, potem przejeżdżamy obok wieży zegarowej, stanowiącej punkt centralny: stąd odległość do Kairu i Kapsztadu jest identyczna. W Aruszy panuje chaos i ani przez chwilę nie odczuwam ochoty, by przejść się po jej ulicach pieszo. Kupujemy produkty spożywcze w supermarkecie (jedzenie w stylu europejskim jest tu haniebnie drogie), a w przydrożnym kiosku – awokado, o które Olli targuje się w języku suahili. (Wciąż nie mogę dojść do siebie z powodu tutejszych astronomicznych cen: przykładowo umycie ręcznie samochodu na zewnątrz i wewnątrz kosztuje sześć tysięcy szylingów, czyli poniżej trzech euro, podczas gdy wiele rzeczy, na przykład pieluchy dla niemowląt, jest tak nieprzyzwoicie drogich, że większości tubylców na nie nie stać). Uzgadniamy, że w czasie pobytu będę jeść z całą rodziną i Olli w którymś momencie wystawi mi rachunek za jedzenie, przejazdy i inne rzeczy. Potem zaglądamy jeszcze na działkę, gdzie Olli buduje własny dom – chcą się wyprowadzić z tego, który teraz wynajmują. Wewnątrz pokoje są już prawie gotowe, ale Olli mówi mi, że brakuje mu środków, by dokończyć elewację. Zamierzają przeprowadzić się w czerwcu – nie wiem, czy jeszcze wtedy tu będę, ale Olli podobno zaplanował już dla mnie zastępczy nocleg, gdyby zaszła taka potrzeba.
Olli i Flotea są przemili i niesamowicie gościnni, a Michell tak słodka, że chciałoby się ją schrupać, choć trochę się mnie jeszcze wstydzi. Trzydziestosześcioletnia Flotea pochodzi z plemienia Chagga i urodziła się w Kilimandżaro (jej ojciec pracował jako dyrektor tamtejszego parku narodowego) – jest wysoka, spokojna i cicha, lecz ujmująca i odrobinę nieśmiała. Z kolei Olli to chodzące biuro informacyjne, usta mu się nie zamykają i zarzuca mnie taką ilością faktów, że absolutnie nie mam szans przyswoić sobie wszystkiego, co mówi. W przeciągu doby usłyszałam z grubsza wszystko na temat tanzańskiej kultury drogowej, cech narodowych, wychowywania dzieci, budowania domów, studni, systemu zaopatrzenia w wodę, gwałtownego przyrostu ludności (w tych okolicach to największy problem), fatalnego działania urzędu pocztowego (to istny cud, że Sei, którą mu wysłałam, w ogóle doszła), roli telefonów (nic nie liczy się tu bardziej niż utrzymywanie kontaktów z przyjaciółmi i krewnymi), olśniewającej przyrody Tanzanii, parków narodowych, Afryki jako zarzewia zmian klimatycznych (ilość deszczu oraz warunki pogodowe zmieniły się tutaj w krótkim czasie w sposób zatrważający i radykalny) oraz oczywiście historii jego życia. Olli nie ukrywa, że jako biały mężczyzna mieszkający w Tanzanii musi znosić wiele trudności, i chętnie dzieli się ze mną szczegółami. Najwięcej stresu kosztuje go budowa domu, która – z powodu rozlicznych niepowodzeń, problemów komunikacyjnych i zmagań wynikających z różnic kulturowych – wydaje się, delikatnie rzecz ujmując, istnym koszmarem.
Podczas jazdy po Aruszy i okolicach odczuwam nieodpartą ochotę robienia zdjęć, ale z jakiegoś powodu wydaje mi się to niestosowne. Dlatego zapisuję w pamięci obrazy, które chciałabym uwiecznić:
Gliniaste drogi w kolorze rdzawej czerwieni.
Bananowce, ich świeża bujność, tryskająca zieloność.
Wielobarwne budki z blachy falistej ciągnące się po obu stronach drogi: sklepy i bary.
Glinianki. Niedokończone chaty. Mury betonu otaczające szkielety domów.
Pranie schnące na sznurach.
Ogniska dymiące na tylnych podwórzach.
Śmieci, wszędzie góry śmieci.
Dzieci zerkające zza ruder.
Mężczyźni na rynku pracujący przy maszynach do szycia Singera.
W labiryntach rynku budki z owocami, stosy przypraw, tilapie, olbrzymie okonie nilowe, suszone ryby wyglądające jak z krainy fantazji, plecione kosze, kanistry na chemikalia sprzedawane jako pojemniki na wodę.
Policjanci drogowi, którzy mają na piersi plakietki z napisem „Livingstone”.
Mężczyźni z warsztatów samochodowych.
Stada kóz na drodze.
Motorowerzyści, przewożący na plecach góry wytłaczanek na jajka.
Bosonogie kobiety wędrujące w błocie.
Biali mężczyźni w swoich wielkich samochodach terenowych.
Mamy siedzące przed blaszanymi ścianami barów.
Brązowe zęby pięknych nastoletnich dziewcząt.
Wieczorem wyłączają prąd. Siedzimy w ciemnym domu, zdani na światło latarek. Jemy przygotowany przez Floteę gulasz z mięsa, które kupiliśmy w przydrożnej budce. Gulasz jest pyszny. W mrocznej kuchni gra radio na baterie, Flotea przyśpiewuje do taktu. Olli otwiera piwo Serengeti z lampartem na etykietce. Michell kręci się obok, ja robię notatki w takim tempie, że paruje mi długopis, wpisuję słowa kluczowe, takie jak „kozia nóżka na wynos”. Cudowna, przytulna atmosfera – czego, do cholery, się bałam?
A, no przecież: malarii. Gdy tylko zapada zmierzch, w domu pojawiają się komary i pomimo wszelkich leków antymalarycznych dopadają mnie myśli o wszystkich okropnościach, które owady przywlekają ze sobą. Histerycznie skanuję komary wzrokiem, bo zazwyczaj stanowię dla nich największy przysmak i z pewnością rzucą się na mnie również tutaj. Kiedy więc punktualnie o godzinie szóstej robi się ciemno, jestem, zgodnie z zaleceniem przewodnika, poowijana w białe ubrania z długimi rękawami i nogawkami, założyłam też białe podkolanówki uciskowe używane w samolocie, chociaż po plecach spływa mi pot, a w ramach wieczornych perfum spryskałam się offem. Olli jest w szortach, jak zwykle, i mam nadzieję, że nie zwróci większej uwagi na mój ekscentryczny strój.
Gdy idę spać, dostrzegam, że jeden komar przedostał się przez moskitierę do mojego łóżka. Absolutnie nie będę mogła zasnąć, zanim nie zdołam go odnaleźć i uśmiercić. Wcale nie pomagają mi słowa Ollego, jakoby komary przenoszące malarię wyglądały zupełnie inaczej niż zwykłe – ich ukąszenia są podobno całkowicie odmienne – ale skąd, do cholery, mam wiedzieć jakie, zresztą wtedy już tak czy inaczej będzie za późno. Świecąc sobie czołówką, przekopuję wszystko wewnątrz moskitiery, warstewka potu pokrywa już całe moje ciało, ale żądny krwi bydlak za nic nie chce się pokazać. Wreszcie nie mam siły dłużej czaić się na teoretycznego komara. Śpię jak suseł.
[PISZE KAREN]
20.01.1914. Moja jedyna Mateńko. – – Teraz jednak wysyłam ten list przez runnera[1], musicie więc przyjąć go takim, jaki jest – – żeby pojąć to moje wielkie nowe życie – – Leżę w łóżku, nie z powodu choroby, lecz nocnego polowania, w maleńkim domku z drewnianych bali – – otoczonym najwspanialszą, najcudowniejszą przyrodą, jaką można sobie wyobrazić: potężne niebieskie góry w oddali, a przed nimi rozległa, porośnięta trawą równina, pełna zebr i gazeli; nocami niczym wystrzał w ciemności dochodzi mnie ryk lwów. – – Wcale nie jest za gorąco, powietrze takie czyste i wspaniałe, człowiek czuje się lekki, swobodny i radosny.
1.04.1914. Kochana Ciociu Bess. – – Przyglądając się tutaj rozmaitym rasom, dochodzę do wniosku, że przewaga naszej białej rasy jest iluzoryczna. – – Gdy pomyślę o tym, że mamy tu na farmie 1200 młodych mężczyzn, którzy mieszkają po 10 albo 12 w nędznych chatkach z trawy, a nigdy nie widziałam rozgniewanej twarzy ani nie słyszałam wyzwiska, że wszystko zawsze odbywa się z pieśnią na ustach i uśmiechem... – – Niemal codziennie jeżdżę konno po rezerwacie Masajów i często próbuję rozmawiać z tymi wysokimi, pięknymi wojownikami.
14.07.1914. Moja jedyna, ukochana Matko. – – Naprawdę wspaniale spędziliśmy czas, nigdy w życiu nie bawiłam się lepiej. – – To było rzeczywiście niezwykle udane safari – – zastrzeliłam 1 dużego lwa i 1 dużego lamparta. Bror nauczył mnie strzelać i twierdzi, że dobrze sobie radzę...
3.12.1914. Kochana [Matko] – – Jestem bardzo zajęta przyuczaniem nic nieumiejącego kucharza. A ponieważ sama przecież nic nie umiem i w dodatku nauka odbywa się w suahili, nie jest to łatwe – – Mój kucharz i ja przyrządzamy teraz doskonałe ciasto francuskie pod różnymi postaciami, ciasteczka z kremem jajecznym, bezy, naleśniki, rozmaite suflety, torty, rożki, szarlotki, budyń czekoladowy, ptysie – ponadto on świetnie gotuje wszelkie rodzaje zup, piecze smaczny chleb i skones[2].
Gdy w styczniu 1914 roku Karen dotarła do swojego nowego domu, małego bungalowu z cegły, położonego jakieś dwadzieścia kilometrów od Nairobi, czekali na nią jej wszyscy afrykańscy pracownicy: tysiąc dwieście osób. W oddali wznosiły się góry Ngong niczym niebieskie wierzchołki fal, a ziemie wokół nich należały do Swedo-African Coffee Company – w sumie 1800 hektarów. Na pierwszym zdjęciu, które wysłała do Europy, Karen stoi na werandzie swojego domu cała w bieli: ma na sobie długą białą spódnicę, białą bluzkę, białe buty na obcasie, długie białe skarpetki i kapelusz z rondem. Na tej fotografii tylko ona się uśmiecha, pozostała ósemka afrykańskiej służby patrzy w obiektyw z poważnymi minami.
Karen zdawało się, że „przeniosła się do krainy spokoju”. W tamtych czasach Nairobi było prymitywnym, szarym i podupadającym miasteczkiem, lśniącym blachą jak puszka sardeli, ale obszar płaskowyżu wyglądał jak raj. Krajobraz surowy, połacie suchej żółci na równinie oraz falujące wzgórza upstrzone ciemnozielonymi plantacjami kawy. Na całym obszarze wręcz roiło się od potężnej ilości zwierząt: w górskich jeziorach zakładały gniazda flamingi, po wzgórzach wędrowały bawoły, nosorożce i elandy, w lasach mieszkały słonie, żyrafy i małpy, a na sawannach – stada zebr, antylop gnu, gazeli i wielkich kotów. Owszem, raj. Również powietrze płaskowyżu było tak czyste i klarowne, że o białych mawiano, iż wpadali tam w stany niemal euforyczne i tracili poczytalność – emigranci wchodzili w namiętne związki tak swobodnie, że w barach parowców kobiety pytano, czy są zamężne, czy mieszkają w Kenii.
Kiedy Karen i Bror odbywali swój skromny miesiąc miodowy w prymitywnej chacie z bali na sawannie (dziczyzny mieli pod dostatkiem, lwy ryczały całymi nocami, doskwierały im tylko muszki i pchły), Karen była już zdania, że jej nowe życie jest wspaniałe. „Jestem tu, gdzie powinnam być” – pisała. Tu rzeczywiście miała ten kosmos, wolność i pasję, o których w Danii mogła tylko marzyć.
Ale w lutym, miesiąc po przybyciu, Karen zachorowała na malarię i tygodniami leżała w łóżku, osłabiona i nieszczęśliwa. Bror wyjeżdżał na polowania lub do klubu Muthaiga w Nairobi – który upodobali sobie osadnicy – gdzie „załatwiał interesy”, a Karen pisała do domu, że „Trochę to monotonne, ponieważ Bror oczywiście wiele wyjeżdża”. W rzeczywistości przechorowała całą wiosnę. Gdy tylko poczuła się odrobinę lepiej, zaplanowała gruntowny remont domu (budynek był źle zbudowany i nawet ganek wychodził niepraktycznie na stronę słońca), wyjeżdżała na konne wyprawy, uczestniczyła w sadzeniu krzewów kawowych (minie od trzech do pięciu lat, nim zaczną wydawać plony) oraz uczyła swojego somalijskiego kucharza przyrządzania potraw. Poprosiła matkę, by przesłała jej z Danii książkę kucharską z roku 1830, bo taka mniej więcej odpowiadała zasobom jej obecnej kuchni.
Gdy lekarz w ramach kuracji zalecił Karen zmianę powietrza, udała się z Brorem na trwające miesiąc polowanie do rezerwatu Masajów. Zabrali ze sobą wozy zaprzężone w trzy muły oraz dziewięciu służących: poruszanie się z tak małą świtą przebiegało sprawniej. Safari okazało się niezapomnianym przeżyciem. Karen nigdy wcześniej nie spała w namiocie, nie siedziała w bomie, czyli ogrodzeniu z kolczastych gałęzi, nie miała w ręce karabinu ani tym bardziej nie celowała do zwierzyny. Bror nauczył ją strzelać, na kolacje zjadali upolowane przez siebie antylopy – i Karen opanowało coś w rodzaju gorączki myśliwskiej. Podczas podróży zastrzelili sześć dużych lwów, cztery lamparty, geparda oraz potężne ilości elandów, impali, gnu, dikdików, zebr, dzików, szakali i marabutów afrykańskich. Pozowali ze swoimi zdobyczami na dziesiątkach zdjęć, a kluczowym momentem safari okazało się dla Karen pierwsze spotkanie lwa i możliwość ujrzenia, jak w oczach tego majestatycznego zwierzęcia gaśnie życie.
Gdy wrócili do domu, rozpoczęła się pierwsza wojna światowa. Bror pojechał na rowerze do Nairobi, by zaciągnąć się do wojska, a Karen dla bezpieczeństwa przeniosła się na stację górską w Kijabe i przez jakiś czas eskortowała przez rezerwat Masajów wozy z zaopatrzeniem. Potem wróciła do Ngong, by zająć się plantacją.
Pod koniec roku nadal była chora. Okazało się, że to nie malaria. Bror zaraził ją syfilisem.
[PISZE KAREN]
Paryż, 28.05.1915. Niczym się nie przerażaj. Wszystko w porządku.
Moja jedyna, kochana Mateńko. – – jestem teraz w Paryżu w drodze do Londynu, gdzie mam się spotkać ze specjalistą od chorób tropikalnych. Znów mianowicie bardzo źle się poczułam i doktor w Nairobi oświadczył, że powinnam wyjechać do domu dla change of air. – – Zdaje się, że obecnie w Londynie aplikują injections[3]na malarię, które mają całkowicie z niej wyleczyć...
Karen okłamała matkę. Syfilis zdiagnozowano u niej na początku roku, a lekarz z Nairobi uznał, że jest równie ostry jak u marynarza. Bror najwyraźniej nie żałował sobie w Nairobi cielesnych uciech, a gdy sprawa wyszła na jaw, Karen omal nie straciła życia, po tym jak w rozpaczy zażyła zbyt dużo tabletek nasennych. „W takiej sytuacji można zrobić tylko dwie rzeczy – uznała później – albo ją zaakceptować, albo zabić człowieka”. Wybrała to pierwsze.
Toteż wiosną 1915 roku udała się do Paryża, by wyleczyć chorobę. Zdaniem lekarzy potrzebowała długotrwałej i bolesnej kuracji rtęcią i arszenikiem, a stałej poprawy i tak nie można było zagwarantować. Z powodu wojny Karen nie mogła pozostać sama w Paryżu, wyjechała więc do Danii, gdzie dyskretnie spędziła w szpitalu trzy miesiące na zwykłym oddziale. „Skoro zniosłam nawet to, jestem jeszcze bliżej doświadczania naprawdę wielkich rzeczy” – pisała później.
Do mojej listy dodaję kolejne dowody godnej naśladowania odwagi Karen:
Zachorować na malarię i syfilis w Afryce, sto lat temu.
Podróżować samotnie do targanej pierwszą wojną światową Europy, aby podjąć leczenie.
Przyjmować w ramach lekarstwa rtęć i arszenik. Przetrwać stan zatrucia, które spowodują.
Zaakceptować sytuację.
A potem wrócić.
[PISZE KAREN]
24.03.1917. Droga, kochana Matko. To mój pierwszy list z Frydenlund, gdzie się już sprowadziliśmy, i ogromnie się cieszę, że tu jestem – chociaż tak naprawdę mieszkam na razie w niewyobrażalnym chaosie. Robotnicy przez dwa miesiące, odkąd wydałam im polecenia, nic nie zrobili – – lecz przez to nie jest tu wcale mniej przyjemnie.
27.03.1918. [Kochana Eo] – – Panuje tu, niestety, obecnie susza, przekraczająca wszelkie możliwe u nas wyobrażenie. Jeśli utrzyma się jeszcze dłużej, cały kraj zginie – – Odczuwamy te same braki – – mleko, śmietana, warzywa, jajka – – Wszystkie rośliny więdną, równiny płoną co dnia, wszędzie ciągną się czarne i zwęglone połacie ziemi, a po drodze do Nairobi, już przy samym mieście widać straszną, jakby ognistą łunę – to pył unosi się we dnie i w nocy, a w tych gęstych żółtych chmurach – przy wietrze od strony dzielnicy somalijskiej i bazaru – odnosi się wrażenie, że wkoło wirują ochoczo bakcyle dżumy i cholery. Nastała również niespotkana dotąd śmiertelność wśród małych białych dzieci w Nairobi, a dorosłym ów nieustający, rozpalony, suchy wiatr działa na nerwy...
Gdy po trwającej półtora roku podróży po Europie Karen w styczniu 1917 wróciła do Afryki, plantacja kawy powinna była wydać pierwsze plony, ale nietypowe dla pory roku obfite deszcze i następująca później susza doprowadziły do tego, że plonów właściwie nie było. Spółka, która nosiła teraz nazwę The Karen Coffee Company – finansował ją wuj Karen ze strony matki, Aage Westenholz – przynosiła straty. Karen i Bror znaleźli się w poważnych tarapatach finansowych, Karen napisała więc do rodziny w Danii z prośbą o podwyżkę, bo życie było tak drogie, że wszystkie pieniądze natychmiast się rozchodziły, a „przez cały czas musimy też przyjmować gości”. Również następny rok pod względem plonów miał okazać się katastrofalny: susza trwała, Afrykańczyków nękał głód, po klęsce głodu nastąpiły dżuma, hiszpanka i ospa, potem podejrzanie mroźna i wilgotna susza, na farmie brakowało wszystkiego, a plantacja nie przyniosła ani grosza. A w grę nie wchodził żaden stan wyjątkowy. Karen jeszcze o tym nie wiedziała, ale właśnie wtedy zaczęły się jej mające trwać bez końca problemy finansowe; za pierwszym listem z rozpaczliwymi prośbami o dofinansowanie ruszyła powódź kolejnych i Karen będzie wysyłać je do Danii przez cały czas spędzony w Afryce, aż do roku 1931 i ostatecznego bankructwa. Plantacja kawy nigdy nie zacznie przynosić przyzwoitych plonów, bo została założona w stanowczo zbyt zimnym i suchym klimacie.
Karen i Bror przeprowadzili się jednak do nowego, większego domu, który otrzymał nazwę Mbogani – i tam Karen założyła swoją „oazę cywilizacji”, o której marzyła już, gdy wyjeżdżała z Danii. Nie była to oczywiście idealna oaza, ale sceneria nie budziła zastrzeżeń: sofy z motywem kwiatów, toaletki w stylu gustawiańskim, koronkowe abażury do lamp, kryształowe karafki... Poza tym jednak życie wyglądało zdaniem Karen tak jak w osiemnastowiecznej Danii: podczas deszczów drogi do Nairobi były nieprzejezdne, jedzenie zdobywało się poprzez polowania, atrakcje należało sobie zaimprowizować samemu, a dobre książki i interesujący rozmówcy byli na wagę złota.
W roku 1917 Karen nauczyła się prowadzić samochód i później polecała tę umiejętność wszystkim kobietom. Gorączkowo pragnęła książek, brakowało jej muzyki i sztuki i bała się, że z ich braku przeistoczy się w idiotkę. Marzyła o malowaniu i studiowaniu sztuki, co jakiś czas sama malowała suche kolory płaskowyżu i jego przejrzyste światło lub portrety Afrykańczyków (twierdziła, że miejscowi są beznadziejnymi modelami, a raz, w czasie malowania młodego Kikujusa, była zmuszona grozić mu przez całą sesję rewolwerem, aby zdołał usiedzieć bez ruchu). Kiedy Bror wyjeżdżał na dłuższy okres (co zdarzało się często), Karen czuła się samotna, cierpiała na depresję i tęskniła do domu – zdarzało jej się przez tydzień leżeć w łóżku, lecz w listach okłamywała matkę i przekonywała radośnie, jak to dostała lekkiego udaru słonecznego. Pisała również, że nadal nie straciła nadziei na urodzenie dziecka, przeciwnie, była pewna, że kiedyś to jeszcze nastąpi. Pewnego dnia Karen otrzymała od swojego sąsiada Sjögrena broń i rozpaliło ją pragnienie kolejnej wyprawy na polowanie – z braku lepszych możliwości celowała w gołębie przed domem („wczoraj po południu upolowałam dwadzieścia jeden”). Innego dnia Bror zastrzelił pięciometrowego pytona, a Karen planowała, że wyśle skórę węża do paryskiego Hellstern i zamówi z niej buty. Spędzała czas z Somalijczykami i pisała do domu, że wszyscy jej najlepsi przyjaciele są mahometanami, a Farah, jej somalijski służący i prawa ręka, to „prawdziwy anioł”, tak bardzo mądry i taktowny. (Karen istotnie przeczytała na temat tej fascynującej wiary tyle, że Bror „odmówił słuchania czegokolwiek o Mahomecie pomiędzy dwunastą a czwartą”). Z innymi osadnikami Karen nie dogadywała się najlepiej, drażniło ją ich zadufanie i lekceważąca postawa wobec Afrykańczyków. Z kolei z „czarnymi braćmi” czuła pokrewieństwo dusz, a z biegiem lat stawali się oni dla niej coraz ważniejsi. Zaczęła planować założenie szkoły dla dzieci mieszkających na farmie.
Co niedzielę Karen zasiadała do maszyny do pisania i wystukiwała długi list do matki lub brata Thomasa, albo swych sióstr bądź też do ciotki Bess, która otrzymywała długie dywagacje na temat palących kwestii małżeństwa, obyczajności, antykoncepcji i ruchu kobiet. („Kochana ciociu Bess – napisała pewnego razu Karen. – Przeraża mnie Twój pomysł wydania moich listów; gdybym wiedziała, że tak się stanie, przypuszczam, że w ogóle nie mogłabym pisać”).
A gdy po dwóch latach suszy i dokuczliwych cierpień nastał wreszcie deszcz, Karen napisała: „To cudowne miejsce, raj na ziemi – – mam wrażenie, że w przyszłości, bez względu na to, w jakim miejscu na świecie się znajdę, będę się zastanawiać, czy w Ngong pada deszcz”.
Słownik Afryki
ASANTE SANA. Dziękuję.
KARIBU. Zapraszam, proszę.
MAJI. Woda.
NDIZI. Banan.
NYAMA. Mięso.
SAMAHANI. Przepraszam.
USIKU MEWMA. Dobranoc.
NA WEWE PIA. Dziękuję, nawzajem.
PEACEFUL LIFE
Zamierzałam wypytać Floteę o wszystko, co związane z kobiecym życiem, o jej marzenia i kobiece wzory do naśladowania, ale okazuje się, że to nie takie łatwe. Przede wszystkim – problem językowy: nie jestem w stanie zrozumieć wszystkiego, co Flotea mówi po angielsku z suahilijskim akcentem – ale też najwyraźniej nie potrafię zadawać odpowiednich pytań. Mój punkt widzenia wydaje się nagle zupełnie nieistotny (nikt tutaj w ogóle nie słyszał o kimś takim jak Karen Blixen), a moje problemy – problemami kogoś z dosłownie pierwszego świata. Wstyd mi na samą myśl o tym, w jaką panikę wpadłam, kiedy Olli, zapytany, co mogłabym im przywieźć, rzucił, że Floteę ucieszyłyby jakieś perfumy. „Jakieś perfumy!” Odpowiedziałam, że nigdy nie mogłabym kupić perfum innej kobiecie, to wybór tak intymny i tak bardzo wyrażający kobiecą tożsamość, że dla samej siebie szukałam odpowiedniego zapachu przez ostatnie dziesięć lat – bezskutecznie. Śmiechu warte. Nie wiem, czy Flotei spodobał się zapach, który ostatecznie dla niej wybrałam, ale przypuszczam, że jeśli ktoś dostanie tu do rąk flakonik o wartości podwójnej miesięcznej wypłaty, to istotą sprawy nie jest to, na ile zapach wyraża czyjąkolwiek tożsamość.
Co nieco udaje mi się jednak wyłowić z jej słów, na przykład tyle, że Flotea chciałaby robić w życiu coś więcej, niż być mamą. Tyle że tutaj kobietom trudno zdobyć porządne miejsce pracy inaczej niż dzięki kontaktom lub przez łóżko – pewnego razu ubiegała się o pracę biurową w dużej międzynarodowej organizacji, ale sprawę należało najpierw przedyskutować z dyrektorem podczas „kolacji”. Podobno wiele kobiet marzy o założeniu prywatnego biznesu, również Flotea chciałaby mieć własny sklep z odzieżą dla dzieci. Często jednak kobiety muszą zostać kochankami szefa, aby miały czym nakarmić swoje potomstwo. Pytam o zamążpójście, o związki między kobietami i mężczyznami (ponoć wcześniej mężowie traktowali swoje żony bardzo źle), o wielożeństwo (przykładowo mężczyźni z plemienia Aruszy mają tradycyjnie po trzy żony i zwykle wszystkie mieszkają w tym samym kompleksie) oraz o statystyki dotyczące rozwodów. Flotea jest zdania, że skoro już się zdecydowało na małżeństwo, rozwód nie wchodzi w grę, nawet jeśli jedna ze stron zakochałaby się w kimś innym. Inna rzecz, że Flotea zdaje się w ogóle nie uważać zakochania za coś szczególnie w życiu ważnego – ważniejsze są dla niej peaceful life, własne pieniądze i wolność.
MZUNGU
Idziemy z Floteą po zakupy spożywcze do miejscowej kobiety, która rozłożyła przed swoim domem owoce i warzywa na sprzedaż. Dzieci wpatrują się we mnie ciekawie, a potem machają na pożegnanie: bye bye, mzungu, biała twarz. Wkrótce do tego przywyknę: ilekroć jedziemy gdzieś z Ollim, każdy przechodzień pokazuje na mnie palcem albo krzyczy: mzungu, mzungu, jakby w grę wchodziło niebezpieczeństwo, o którym należy wszystkich zawiadomić, i nie zawsze potrafię ocenić, czy okrzyki wynikają z dobrodusznej ciekawości, czy też są w jakiś sposób wrogie. Olli jest nazywany w wiosce także „Papa Michell”, z kolei Flotea to „Mama Michell”, ponieważ do dobrego tonu należy nazywanie imieniem najstarszego dziecka tych, których los obdarzył potomstwem.
Sama Michell zaczęła już się otrząsać z szoku spod znaku mzungu. Kiedy przyjechałam, osłupiała dziewczynka chodziła przyklejona do ścian i nie odzywała się ani słowem, teraz jednak udało nam się zakolegować dzięki książce o Muminkach, którą jej przywiozłam. Łączy nas także identyczna dieta: po sadzonych jajkach i kiełbasie zjadam na śniadanie jeszcze miseczkę kaszy Michell, którą Flotea gotuje każdego poranka.
KANGA
Flotea obdarowuje mnie piękną kangą w pomarańczowe kwiaty na niebieskim tle. To dwa prostokątne kawałki bawełny: jednego używa się jako spódnicy, a drugi można zawiązać na górną część tułowia, tyle że w codziennym użytkowaniu to niepraktyczne. Mama Junis często nosi do spódnicy z kangi bluzkę z krótkim rękawem, Flotea – sweter, skoro jest tak zimno, zaledwie dwadzieścia stopni. Na kandze zawsze jest jakiś napis, na przykład przysłowie, którym można wyrazić swój nastrój danego dnia albo przekazać wiadomość sąsiadom lub mężowi. Na mojej jest napisane: mungu hamtupi mja wake, błogosławieństwo boże. Przydałaby mi się też taka z napisem: Nie dla komarów. Albo: Chcę zobaczyć lwy. Albo: Kobieta po czterdziestce poszukuje sensu życia.
ŁAŃCUCH CHŁODNICZY
Podczas podróży do sklepu mijamy przydrożną chatynkę rzeźnicką z tłustymi płatami mięsa i Flotea pokazuje mi, że tam się zaopatruje – na szczęście już to wiedziałam. Próbuję wyjaśnić, że w Finlandii nie ma czegoś podobnego, mięso przechowuje się w ladach chłodniczych i sprzedaje sterylnie zapakowane. Próbuję sobie przypomnieć, jak jest po angielsku „łańcuch chłodniczy”.
Później słyszę od Ollego, że jedzenie zabierane na safari pod namiotami jest przewożone samochodem przez wiele dni bez żadnych lodówek turystycznych i nikt nie choruje. Zastanawiam się, jak to w ogóle możliwe i czy łańcuch chłodniczy nie jest po prostu zachodnim widzimisię.
MTORI
Ubrana w kangę, dotrzymuję Flotei towarzystwa w kuchni i przyglądam się, jak przygotowuje na lunch mtori, tradycyjną potrawę plemienia Chagga. W zupie jest mięso, banany i marchew – i jest naprawdę smaczna. Mtori to podobno tradycyjne danie tuczące dla kobiet w połogu, które pomaga pobudzić laktację. Gdy kobieta z Chagga urodzi dziecko, musi przez trzy miesiące zajadać się mtori w wielkich ilościach. W tym okresie młoda matka w ogóle nie opuszcza domu, a kiedy wreszcie staje na progu, powinna być potężna, bo jeśli nie okaże się dostatecznie gruba, może wzbudzić podejrzenia, że mąż niewystarczająco o nią zadbał lub – to największy wstyd – że mąż nie ma pieniędzy. Aby uczcić ten moment, młoda mama zaprasza krewne i przyjaciółki na uroczystość zwaną mbesi, poświęconą nowo narodzonemu. Mężczyzna nie jest na imprezie potrzebny, ale to on ma za zadanie zorganizować wielkie ilości jedzenia i piwa, którym stare kobiety będą się raczyć flaszka po flaszce. Kiedy urodziła się Michell, Olli zgodnie z tradycją musiał zabić własnymi rękami kozę. W prezencie dla mamy niemowlęcia przynosiło się kiedyś mleko i olej z krowy, używany do gotowania, ale obecnie jedyny prezent to pieniądze. Wręcza się je w banknotach o małych nominałach, które każdy z gości wyrzuca w powietrze, aby cały dom był usłany pieniędzmi.
Podobno wiele kobiet pragnie mieć tylko jedno albo dwoje dzieci, ale biedni często mają ich siedmioro lub ośmioro. Aborcja jest nielegalna, a mimo to wciąż się ją wykonuje, potajemnie, za pomocą tradycyjnych leków. Zabieg jest bolesny i może doprowadzić do długotrwałej choroby, ale prawie wszystkie kobiety go doświadczyły, sporo z nich – wielokrotnie.
KACHUMBARI
Pewnego dnia Flotea przygotowuje kachumbari, pikantną sałatkę na occie, składającą się z ogórka, awokado, pomidora, marchewki i palącej papryki piri-piri, a do tego podaje własnej roboty frytki, czyli chips. Przypomina mi się bezwzględna zasada, powtarzana we wszystkich przewodnikach, jakie miałam w rękach: aby w Afryce pod żadnym pozorem nie jeść świeżych warzyw ani sałaty – i jem. Kachumbari jest niebiańska i odtąd to moje ulubione afrykańskie danie.
Innym razem Flotea gotuje ugali, kaszę kukurydzianą, która jest tak gęsta, że można ją kroić nożem, ale je się ją palcami – i moczy w mięsnym sosie. Olli nie cierpi ugali, ale mnie smakuje. Przychodzi mi na myśl, że Flotea prawdopodobnie postanowiła zapewnić mi wszystkie najważniejsze tanzańskie doświadczenia kulinarne.
Pewnego dnia po zapadnięciu zmroku wybieramy się po kozią nóżkę na wynos, która marzyła mi się już od dawna. W budce na poboczu drogi do Aruszy wiszą w rzędzie grillowane kozie nóżki, wybieramy jedną, kucharz kroi ją na kawałki i pakuje wraz z sosem chili i pieczonym bananem. W domu pożeramy te przysmaki, jedząc wszystko palcami ze wspólnego talerza.
WHATSAPP
Flotea i ja zostajemy także znajomymi na Facebooku. Flotea nie może się nadziwić, że nie mam WhatsAppa, tak fajnie byłoby wysyłać sobie zdjęcia... Nie mam – w przeciwieństwie do Flotei nie posiadam smartfona – i nigdy nawet nie słyszałam o czymś podobnym. Mówię, że w Finlandii nie ma żadnych WhatsAppów, to z pewnością jakieś afrykańskie zjawisko.
Wypytuję ją także o inne słówka w suahili i zapisuję najważniejsze w notatniku. Asante sana, dziękuję. Karibu, witaj, proszę. Usiku mwema, dobranoc. Lala salama, ładnych snów.
Kiedy idę spać, zauważam, że Flotea przysłała mi wiadomość na Facebooku: Lala salama, Mia.
MIEJSCY MASAJOWIE
Pewnego dnia jemy z Ollim lunch w lokalnej stołówce w Aruszy. Przy stolikach kręcą się ospale Masajowie w shukach w czerwoną kratę i sandałach z opony samochodowej. Jeśli w moich wyobrażeniach Masajowie byli w jakimś sensie szlachetni, piękni i odważni, tak jak opisuje ich Karen, to ci zamieszkujący Aruszę wyglądają zupełnie inaczej. Mają mętne spojrzenie, ich sandały są doszczętnie znoszone, a puchowe kurtki, zarzucone na peleryny z czerwonej kraty, obszarpane i niechlujne. Przybyli do miasta, by sprzedawać turystom tutejszy kamień szlachetny, czyli tanzan. To smutny widok i zastanawiam się, czy taki sam los spotyka wszystkie ludy koczownicze wypędzone z ich tradycyjnych obszarów zamieszkania. Połykam szybko ryżowy pilaw, kościsty kawałek mięsa zostawiam nietknięty i wstaję od plastikowego stolika.
SALON FRYZJERSKI
Gdy przyjechałam, Flotea miała na głowie pełno ślicznych warkoczyków, ale pewnego dnia widzę na schodach Mamę Junis rozplatającą jej włosy, ponieważ Flotea zamierza się wybrać do salonu fryzjerskiego. Wykonywanie skomplikowanych warkoczykowych fryzur jest bardzo drogie, a wizyta w salonie zajmuje cały dzień. Włosów nie można potem myć samodzielnie, tylko przychodzi się na mycie do fryzjera. Tak samo jest z wyprostowanymi włosami – jeśli się je umyje samemu, włosy skręcają się w sprężynki, a więc się psują. Do salonów fryzjerskich chodzi się zatem często i jest ich tu odpowiednio dużo.
Wyruszamy z domu pod wieczór. Najpierw jednak Flotea zdejmuje domową kangę i przebiera się w przylegające czarne dżinsy, ładną bluzkę i zielone balerinki, zakłada złoty zegarek oraz kolczyki, a potem spryskuje się odrobinę perfumami, które jej przywiozłam. Idziemy pieszo aż do wioski Moshono, a potem drogą krajową w kierunku Aruszy. Cudownie się wędruje czerwonym piaszczystym traktem w łagodnym wieczornym słońcu, gdy wszystko wokół jest skąpane w zieleni. Dzieci w wieku szkolnym gapią się na mnie, niektóre krzyczą good morning, choć mają na myśli evening. Z naprzeciwka nadjeżdżają szkolne autobusy i motorowery, idą krowy, kozy i kury.
Salon fryzjerski znajduje się przy drodze do Aruszy. Przeskakujemy przez przeraźliwie ubłocone podwórze na czysty taras z białych płytek, gdzie musimy zmienić buty na sandały noszone wewnątrz. Stercząca w progu dziewczyna wskazuje mnie palcem, krzyczy: mzungu, i umiera ze śmiechu – przypuszczam, że w tutejszych salonach fryzjerskich biali w ogóle się nie pojawiają. W porównaniu z najbliższą okolicą salon jest uderzająco elegancki i stylowy, podłoga błyszczy, a pracownice mają niewiarygodnie długie paznokcie u stóp pomalowane na jaskrawe kolory. Flotea pokazuje na puszkę ze specyfikiem, którego chce: Hair mayonnaise, best treatment for hair. Stoję w drzwiach i przyglądam się przechodniom. Na wprost znajduje się wulkan Meru, teraz ukryty za cienką woalką chmur. Drogą jadą żółte autobusy, idą dzieci w zielonych szkolnych mundurkach, robotnicy i liczne mama objuczone pakunkami: niektóre niosą na głowach szerokie plastikowe kadzie, inne – potężne kiście bananowców. Próbuję sfotografować uczniów, ale wszyscy dostrzegają z daleka moją błyszczącą białą twarz i ze śmiechem pokazują mnie palcami. Nie śmiem robić zdjęć. Tu naprawdę nie można się pojawić w roli obserwującego turysty – samemu jest się tutaj skazanym na spojrzenia innych.
Pomarańczowowłosa fryzjerka wyplata ze sterty obciętych włosów cieniuteńkie warkoczyki na sznurku, który przyczepiła do oparcia fotela. Do salonu wpada śmierdzący alkoholem młody mężczyzna, by naładować sobie komórkę, i zalega na fotelu fryzjerskim. Magnetofon wygrywa na cały regulator Dolly Parton, Rihannę i Tracy Chapman. Włosy Flotei pokrywa warstwa majonezu, potem prostuje się je czymś w rodzaju parującej suszarki. Jest wpół do szóstej, zaraz zapadnie zmrok.
Gdy idziemy niepewnie wyboistą drogą do domu, panują nieprzeniknione ciemności. Próbujemy nawigować, kierując się światłami przejeżdżających samochodów i motorów, ale raz omal nie wpadam na idącą z naprzeciwka krowę: jest czarnobrązowa i nie oświetla jej żaden reflektor.
MR HAULI