Kobiety, o których myślę nocą - Mia Kankimäki - ebook

Kobiety, o których myślę nocą ebook

Mia Kankimäki

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

JEŚLI PRAGNIESZ WYRUSZYĆ W PODRÓŻ, ZRÓB TO!

Jestem M. Mam czterdzieści trzy lata. Podczas niezliczonych nocy w ciągu minionych lat myślałam o kobietach — i nie ma to najmniejszego związku z seksem.

Po wydaniu pierwszej książki, Mia czuje, że utknęła w miejscu, więc stawia wszystko na jedną kartę. Rzuca pracę, sprzedaje mieszkanie i wyrusza w podróż śladami… nocnych kobiet. To artystki, podróżniczki i buntowniczki – odważne i bezkompromisowe, łamały tabu i podążały za pasjami na przekór czasom, w których żyły. Są wśród nich duńska pisarka Karen Blixen, japońska awangardowa performerka Yayoi Kusama, dziewiętnastowieczna podróżniczka Isabella Bird czy włoska malarka renesansowa Sofonisba Anguissola.
Od Japonii przez Afrykę aż po Włochy – podróż przez kraje i kontynenty staje się dla Mii wyprawą, w której mierzy się ze sobą i przesuwa granice w myśl najważniejszej zasady jej nocnych przewodniczek: „Bądź odważna. To nic, że się boisz”.

Nigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń. Mia Kankimäki zabiera nas w drogę razem z podróżniczkami, odkrywczyniami i artystkami, które napędzała nieprzyzwoita ciekawość świata.
Uwalniająca i szalenie inspirująca lektura!
Anna Alboth

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 612

Oceny
4,4 (12 ocen)
8
3
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nextdooralice

Nie oderwiesz się od lektury

nie spodziewałam się, że będzie tak dobra. będę chciała kiedyś do niej wrócić, dla wszystkich kobiet wątpiących w siebie i marzących o podróżach
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka.
00
dorota1965

Nie oderwiesz się od lektury

wspanoala książka i jeszcze notatki porady od Nocnych Kobiet! polecam
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Na­iset jo­ita ajat­te­len öi­sin
Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Iwona Kiuru, 2024 Co­py­ri­ght © Mia Kan­ki­mäki, 2018 Ori­gi­nal edi­tion pu­bli­shed by Otava, 2018 Po­lish lan­gu­age edi­tion pu­bli­shed by agre­ement with Mia Kan­ki­mäkiand Elina Ahl­back Li­te­rary Agency, Hel­sinki, Fin­land
Książka zo­stała opu­bli­ko­wana przy wspar­ciu FILI – Fin­nish Li­te­ra­ture Exchange
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ga­briela Nie­miec
Ko­rekta • Anna Gą­dek, Anna Zien­tek
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt gra­ficzny lay­outu se­rii i okładki • Ula Pą­gow­ska
Gra­fika na okładce • © Ta­ty­ana An­tu­se­nok | iStock
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-96-3
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W SE­RII DZIEŁ PI­SA­RZY SKAN­DY­NAW­SKICHUKA­ZAŁY SIĘ DO­TYCH­CZAS:

Roy JACOB­SEN, Nie­godni, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Ka­rin SMIR­NOFF, Wra­cam do domu, prze­ło­żyła Agata Te­pe­rek

Carl Frode TIL­LER, Ucieczka, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tun­kiel

Nina WÄHÄ, Ba­betta, prze­ło­żyła Ju­styna Kwiat­kow­ska

Ka­rin SMIR­NOFF, Je­dziemy z matką na pół­noc, prze­ło­żyła Agata Te­pe­rek

Tar­jei VESAAS, Wio­senna noc / Za­mek z lodu, prze­ło­żyła Ma­ria Go­łę­biew­ska-Bi­jak

Tommi KIN­NU­NEN, Po­wie­działa, że nie ża­łuje, prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, An­ne­liese PITZ, Czło­wiek, który ko­chał Sy­be­rię, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Helga FLA­TLAND, Ostatni raz, prze­ło­żyła Ka­ro­lina Droz­dow­ska

Ka­rin SMIR­NOFF, Po­je­cha­łam do brata na po­łu­dnie, prze­ło­żyła Agata Te­pe­rek

Nina WÄHÄ, Te­sta­ment, prze­ło­żyła Ju­styna Cze­chow­ska

Kjell WESTÖ, Niebo w ko­lo­rze siarki, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tu­by­le­wicz

Roy JACOB­SEN, Tylko matka, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Knut HAM­SUN, Sza­rady, prze­ło­żyła Ma­ria Go­łę­biew­ska-Bi­jak

Laura LIN­D­STEDT, One­iron, prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, Oczy z Ri­gela, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Stig DAGER­MAN, Po­pa­rzone dziecko, prze­ło­żyła Ju­styna Cze­chow­ska

Au­ður Ava OLA­FS­DÓT­TIR, Bli­zna, prze­ło­żył Ja­cek Go­dek

Jo­nas T. BENGTS­SON, Ży­cie Sus, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Roy JACOB­SEN, Białe mo­rze, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Ka­ren BLI­XEN, Po­że­gna­nie z Afryką, prze­ło­żyli Jó­zef Gie­buł­to­wicz i Ja­dwiga Piąt­kow­ska

Carl Frode TIL­LER, Po­czątki, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tun­kiel

Helga FLA­TLAND, Współ­cze­sna ro­dzina, prze­ło­żyła Ka­ro­lina Droz­dow­ska

Roy JACOB­SEN, Nie­wi­dzialni, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

My­ślisz, że wiesz, co może dać ci po­dróż,ale w rze­czy sa­mej o tym wła­śnie nie masz po­ję­cia.

Ka­ren Bli­xen, z li­stu o Afryce, 18.01.1917

Muzy pięk­no­włoseOpuść­cie swój złoty pa­łac i przy­bądź­cie do mnie

Sa­fona, 600 r. p.n.e.

I

Nocne ko­biety: Wy­zna­nie

Je­stem M. Mam czter­dzie­ści trzy lata. Pod­czas nie­zli­czo­nych nocy w ciągu mi­nio­nych lat my­śla­łam o ko­bie­tach – i nie ma to naj­mniej­szego związku z sek­sem.

My­śla­łam o ko­bie­tach pod­czas bez­sen­nych nocy, kiedy moje ży­cie / sprawy dam­sko-mę­skie / ogólne na­sta­wie­nie sta­wały się nie do znie­sie­nia, a okropna go­dzina wilka zda­wała się trwać bez końca. Pod­czas tych nocy zgro­ma­dzi­łam dla sie­bie nie­wi­dzialną straż przy­boczną zło­żoną z hi­sto­rycz­nych ko­biet, mo­ich świę­tych pa­tro­nek, które wska­zują mi drogę.

Ich ży­cie nie bie­gło utar­tymi szla­kami. Te in­spi­ru­jące nocne ko­biety ła­mały gra­nice i ro­biły rze­czy, któ­rych nikt od nich nie ocze­ki­wał. Wiele z nich było ar­tyst­kami i pi­sar­kami, tymi, któ­rych praca jest sa­mot­ni­cza i ukie­run­ko­wana do we­wnątrz. Więk­szość nie miała ro­dziny lub dzieci, a ich związki z męż­czy­znami od­bie­gały od tra­dy­cyj­nych. Spora część wy­ru­szała w po­dróże lub prze­pro­wa­dzała się do no­wej kul­tury i już w doj­rza­łym wieku do­ko­ny­wała prze­ło­mo­wych ży­cio­wych zmian. Nie­które przez całe ży­cie miesz­kały ze swo­imi mat­kami, roz­liczne zma­gały się z cho­ro­bami i pro­ble­mami zdro­wia psy­chicz­nego, ale wszyst­kie po­dą­żały za swo­imi pa­sjami i po­dej­mo­wały de­cy­zje, nie zwa­ża­jąc na du­cha cza­sów, w ja­kich żyły. Te wła­śnie godne na­śla­do­wa­nia ko­biety miały być moim pla­nem B – który zre­ali­zuję, gdyby wszystko inne wzięło w łeb.

Na mo­jej li­ście znaj­duje się Sei Shōna­gon, dama dworu i pi­sarka ży­jąca ty­siąc lat temu w Kioto, która zo­stała bo­ha­terką mo­jej pierw­szej książki. Ale są też inne. No­cami my­ślę o Fri­dzie Kahlo; jej bio­gra­fię prze­czy­ta­łam, gdy mia­łam osiem­na­ście lat, i ta książka zmie­niła moje my­śle­nie o ko­bie­co­ści. My­ślę o Geo­r­gii O’Ke­effe, która wy­lą­do­wała sa­mot­nie na pu­styni w No­wym Mek­syku, aby ma­lo­wać czaszki ba­wo­łów, i wy­ru­szyła w swoją pierw­szą po­dróż do­okoła świata w wieku po­nad sie­dem­dzie­się­ciu lat. My­ślę o Ja­ponce Yayoi Ku­sa­mie, która po­sta­no­wiła zo­stać ar­tystką i na­pi­sała do Geo­r­gii O’Ke­effe z prośbą o po­radę, a lata póź­niej, po tym jak wstrzą­snęła no­wo­jor­skim świa­tem sztuki lat sześć­dzie­sią­tych, po­wró­ciła do To­kio, gdzie po­pro­siła o moż­li­wość za­miesz­ka­nia w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. My­ślę o Ka­ren Bli­xen, która udała się za mę­żem do Afryki, a ko­niec koń­ców mu­siała sa­mo­dziel­nie pro­wa­dzić farmę. My­ślę o Jane Au­sten, która zmo­der­ni­zo­wała całą sztukę po­wie­ściową, choć była starą panną z an­giel­skiej pro­win­cji, miesz­ka­jącą na pod­da­szu w domu swo­ich ro­dzi­ców. My­ślę o Emie Sa­ikō, ja­poń­skiej po­etce i ar­ty­stce okresu Edo: w go­dzi­nie wilka jej spo­kój zsyła wresz­cie na mnie sen.

Za­sta­na­wiam się, skąd wszyst­kie te ko­biety czer­pały od­wagę. Co by mi po­ra­dziły, gdy­by­śmy się spo­tkały? A przede wszyst­kim: czy mo­gła­bym wy­ru­szyć w wy­prawę ich śla­dem?

Je­stem w tej po­dróży już od ja­kie­goś czasu. Mój umysł roz­pa­lają ko­lejne za­po­mniane nocne ko­biety, od­naj­duję ich co­raz wię­cej, a w mo­jej gło­wie roz­ra­sta się wciąż ich sieć – ży­ją­cych w róż­nych stu­le­ciach i róż­nych za­kąt­kach świata. Liczne Mary, Ka­ren, Idy, Nel­lie, Mar­thy, Ale­xiny, So­fo­nisby, Bat­ti­sty – pi­sarki, ar­tystki, od­kryw­czy­nie, stare panny cier­piące na de­pre­sję, ko­re­spon­dentki wo­jenne, żony re­ne­san­so­wych ary­sto­kra­tów.

To ko­biety, o któ­rych my­ślę nocą. Po­cząt­kowo de­li­be­ro­wa­łam nad nimi pod­czas bez­sen­nych go­dzin w po­szu­ki­wa­niu siły, in­spi­ra­cji i sensu ży­cia. Dziś nie mogę przez nie spać, po­nie­waż mnie eks­cy­tują. Dla­czego mi się uka­zały, ucze­piły się mnie, po­cią­gnęły mnie za sobą? Dla­czego po­roz­kła­da­łam ich fo­to­gra­fie na ca­łym biurku; dla­czego książki, które o nich opo­wia­dają, ro­sną na pod­ło­dze w co­raz wyż­szych sto­sach; dla­czego zbie­ram szcze­góły na te­mat tych ko­biet jak ta­li­zmany?

Roz­pocznę od po­czątku, od pierw­szej fo­to­gra­fii.

Ale naj­pierw mu­szę spa­ko­wać wa­lizkę, bo wkrótce mam sa­mo­lot.

CZĘŚĆ I

AFRYKA

.

[LIST NA­PI­SANY NA SER­WETCE]

Ko­chana Ka­ren,

pi­szę do Cie­bie eks­pre­sową wia­do­mość na ser­wetce z logo KLM. Je­stem w sa­mo­lo­cie w dro­dze do Ki­li­man­dżaro i się boję. Boję się tak bar­dzo, że cała drżę. Nie ro­zu­miem, ja­kim cu­dem sama do­pro­wa­dzi­łam się do ta­kiej sy­tu­acji – po co wy­jeż­dżam do Afryki, skoro całą mnie prze­peł­nia strach? Czy nie mo­głam po pro­stu zo­stać w domu i oglą­dać w te­le­wi­zji pro­gramu Cuda na­tury?

Naj­gor­sze jest to, że na­wet nie wiem, do­kąd zmie­rzam. Zwró­ci­łam się li­stow­nie do pew­nego Fina miesz­ka­ją­cego w Tan­za­nii, któ­rego w ogóle nie znam, a on za­pro­sił mnie do swo­jego domu w do­wol­nym ter­mi­nie. Więc jadę. Mam na­dzieję, że bę­dzie na mnie cze­kał na lot­ni­sku w Ki­li­man­dżaro, bo nie mam na­wet po­ję­cia, gdzie do­kład­nie mieszka.

Ka­ren, to Twoja wina. Czy by­ła­byś tak miła i po­de­słała mi odro­binę Two­jej słyn­nej od­wagi? Te­raz zro­bi­ła­bym z niej uży­tek.

Twoja M

II

Biała mgła, zima – wio­sna

W dłuż­szej wer­sji moja sy­tu­acja przed­sta­wia się na­stę­pu­jąco.

Li­sto­pad ubie­głego roku, Kioto. Leżę w swoim po­koju z pod­łogą ta­tami, jest lo­do­wato zimno, a ja wła­ści­wie wo­la­ła­bym w ogóle nie wsta­wać z fu­tonu. Przed pa­roma mie­sią­cami uka­zała się moja de­biu­tancka książka i przy­je­cha­łam tu­taj, aby za­sta­no­wić się, co da­lej. Szwen­da­łam się po wą­skich ulicz­kach uko­cha­nego mia­sta, spo­ty­ka­łam się z przy­ja­ciółmi, prze­sia­dy­wa­łam w her­ba­ciar­niach i wę­dro­wa­łam po świą­ty­niach, błysz­czą­cych po­ma­rań­czo­wym bla­skiem je­sieni, te­raz jed­nak w gło­wie czuję lep­kość.

My­ślę, że to ab­so­lutna strefa zero.

Skoń­czy­łam czter­dzie­ści dwa lata. Nie mam męża, dzieci ani pracy. Sprze­da­łam miesz­ka­nie, do­koń­czy­łam swoją pierw­szą książkę i zło­ży­łam osta­teczne wy­po­wie­dze­nie w miej­scu pracy. Wstą­pi­łam do bia­łej mgły – je­stem wolna i cał­ko­wi­cie ode­rwana.

Ale ten ga­tu­nek mgły zdaje się naj­gor­szy z moż­li­wych i na­prawdę nie mam po­ję­cia, co po­win­nam te­raz ro­bić. Do­kąd pójść? Za kim po­dą­żać? Co czter­dzie­sto­let­nia ko­bieta, bez ro­dziny, pracy i domu, może zro­bić ze swoim ży­ciem?

Mu­szę przy­znać, że ostat­nie lata były naj­cu­dow­niej­szym okre­sem mo­jego ży­cia. Wy­bra­łam ży­cie na wa­liz­kach, spę­dza­łam czas w Kioto, Lon­dy­nie, Taj­lan­dii i Ber­li­nie, a kiedy prze­by­wa­łam w Fin­lan­dii, po­miesz­ki­wa­łam a to u przy­ja­ciół, któ­rym pil­no­wa­łam domu, a to na pod­da­szu u ro­dzi­ców. Pi­sa­łam książkę i fru­wa­łam na wol­no­ści, owład­nięta tym nie­po­ję­tym uczu­ciem, że mogę wy­ko­rzy­stać czas do­kład­nie tak, jak mi się po­doba.

Kiedy pa­trzę na mo­ich przy­ja­ciół chwie­ją­cych się na gra­nicy wy­pa­le­nia za­wo­do­wego, ogar­nia mnie nie­ja­sne po­czu­cie winy. Zero nie­wol­ni­czych go­dzin pracy, zero ne­go­cja­cji w spra­wie zwol­nień, w domu nikt nie czeka, żeby się nim za­jąć – od­no­szę wra­że­nie, że zdo­ła­łam uciec z Al­ca­traz, a te­raz z nie­wła­ści­wych po­wo­dów bu­jam się na dmu­cha­nym ma­te­racu i ob­ser­wuję ha­rówkę po­zo­sta­łych. Za­krawa na bez­czel­ność, że mogę sama de­cy­do­wać o wszyst­kim, co ro­bię. Chyba jed­nak ży­cie nie ma prawa tak wy­glą­dać?

W za­sa­dzie wszystko jest do­sko­nałe, ale coś mnie przy­tła­cza.

Od­no­szę wra­że­nie, że po­dą­żam w swoim ży­ciu w do­kład­nie prze­ciw­nym kie­runku niż moi przy­ja­ciele. Inni urzą­dzają domy, pieką ciastka mig­da­łowe na szkolne kier­ma­sze swo­ich dzieci, bie­gają w ma­ra­to­nach, ku­pują domki let­nie i fun­dują so­bie luk­su­sowe week­endy w Eu­ro­pie Środ­ko­wej. Ja w wieku czter­dzie­stu lat po­wró­ci­łam do sy­tu­acji ży­cio­wej dwu­dzie­sto­latki – nie ogra­ni­czają mnie żadne obo­wiązki, gra­fik, miej­sce pracy ani tym bar­dziej pie­nią­dze i prze­pro­wa­dzi­łam się do tak ma­łej ka­wa­lerki, że w rów­nie cia­snej klitce nie miesz­ka­łam na­wet w cza­sach stu­diów. Je­stem wolna, ale rów­no­cze­śnie je­stem out­si­derką.

Kiedy jest źle, wy­daje mi się, że przez dwa­dzie­ścia lat nie zdo­ła­łam osią­gnąć ab­so­lut­nie nic.

Kiedy jest do­brze, wy­daje mi się, że zdo­ła­łam się od tego wszyst­kiego uwol­nić.

A te­raz na­le­ża­łoby od­na­leźć w tej po­dróży – ca­łego ży­cia czter­dzie­sto­let­niej ko­biety – nowy kie­ru­nek i sens. Gdy czu­wam, le­żąc na fu­to­nie w Kioto, w gło­wie za­czyna mi świ­tać zu­chwała myśl: może po­win­nam za­cząć po­dą­żać za tymi do­sko­na­łymi ko­bie­tami, o któ­rych my­ślę nocą? Mo­gła­bym pi­sać i po­dró­żo­wać; uda­ła­bym się do ich kra­jo­bra­zów w Afryce, Mek­syku, Po­li­ne­zji, Chi­nach, na pu­styni No­wego Mek­syku, do­okoła świata. Ale niby jak mo­głoby to być moż­liwe?

Któ­re­goś wie­czoru w pew­nej ma­gicz­nej her­ba­ciarni, którą sama zna­la­złam, wy­pi­jam zbyt późno fi­li­żankę moc­nej ja­sno­zie­lo­nej mat­chy i mój mózg za­czyna pra­co­wać na peł­nych ob­ro­tach. My­ślę, że miej­sce, które wła­śnie te­raz naj­bar­dziej mnie in­te­re­suje, to Afryka. I że Afryka jest dia­bel­nie prze­ra­ża­jąca. Ale wła­śnie dla­tego mu­szę tam po­je­chać.

Gdy wra­cam z Kioto do Fin­lan­dii, po­sta­na­wiam wy­słać pocztą swoją de­biu­tancką książkę do Tan­za­nii. Na paczce pi­szę ad­res zna­le­ziony w in­ter­ne­cie: Box 10, Aru­sza, Tan­za­nia. Wy­sy­łam Sei Shōna­gon pew­nemu fiń­skiemu ba­da­czowi dzi­kich zwie­rząt – pod pre­tek­stem tego, że jego na­zwi­sko pada na dwu­dzie­stej szó­stej stro­nie książki, i do­łą­czam kartkę, na któ­rej zdra­dzam, że ma­rzę o po­dróży przez sa­wannę. Z roz­ma­rze­niem (i ab­so­lut­nie ab­sur­dal­nie) my­ślę o tym, jak Sei, moja po­słanka, zwia­dow­czyni, eg­zo­tyczna przy­nęta, mo­głaby i mnie po­rwać w po­dróż.

I tak wła­śnie robi.

W syl­we­stra do­staję wia­do­mość od fiń­skiego ba­da­cza przy­rody: „Dzię­kuję za książkę! Na­pi­szę wię­cej w e-ma­ilu, ale je­śli masz ochotę, przy­jeż­dżaj, kiedy chcesz”.

Je­śli ocze­ki­wa­łam na ja­kiś znak, to wła­śnie nad­szedł. Czuję, jak w żo­łądku ro­śnie mi strach, ale, cho­lera ja­sna, je­śli te­raz nie od­ważę się wy­je­chać, to ni­gdy so­bie tego nie wy­ba­czę! Nie znam tego ca­łego Ol­lego ani tro­chę, ni­gdy się nie spo­tka­li­śmy, ale na pod­sta­wie jego ksią­żek trak­tu­ją­cych o przy­ro­dzie tan­zań­skiej i jed­nej roz­mowy sprzed trzech lat wy­ro­bi­łam so­bie na jego te­mat opi­nię czło­wieka uj­mu­jąco szcze­rego (i nad­zwy­czaj ga­da­tli­wego). Czy­tam w sieci, że ma dom na pro­win­cji gdzieś nie­da­leko Aru­szy – czy to tam mnie za­pra­sza? (Oczami wy­obraźni wi­dzę już ja­ka­randy ro­snące po obu stro­nach uli­czek, ku­cha­rzy oraz ogrod­ni­ków, ale w grę może wcho­dzić byle cha­łu­pina z gliny). On chyba nie wy­obraża so­bie, że mam wo­bec niego ja­kieś ro­man­tyczne za­miary, skoro tak mi za­leży na przy­jeź­dzie? (Mój eks: „Słu­chaj, je­śli biały męż­czy­zna mieszka w Afryce, to bar­dzo wąt­pię, żeby ja­kaś Finka w śred­nim wieku miała sta­no­wić dla niego wielką atrak­cję”).

Może to jest je­dyny mo­ment, by wy­ko­rzy­stać konto Ka­ren Bli­xen – konto oszczęd­no­ściowe, na któ­rym przez lata gro­ma­dzi­łam pie­nią­dze z my­ślą o po­dró­żach ma­rzeń. O wszyst­kich tych po­dró­żach, w które albo się od­ważę wy­je­chać, albo nie.

Ka­ren Bli­xen jest dla mnie uoso­bie­niem nie tylko nie­zna­nych kon­ty­nen­tów i dzi­kiej afry­kań­skiej przy­rody, lecz także god­nej na­śla­do­wa­nia od­wagi.

By­łam w Afryce dwu­krot­nie: obie po­dróże oka­zały się speł­nie­niem mo­ich ma­rzeń i pod­czas obu umie­ra­łam ze stra­chu. Trudno mi wy­tłu­ma­czyć, jak kto­kol­wiek może się bać w cza­sie zor­ga­ni­zo­wa­nej wy­cieczki, bo na czymś ta­kim wpada się ra­czej w odrę­twie­nie – po­dró­żu­jąc po Afryce Po­łu­dnio­wej, spę­dza­li­śmy tyle go­dzin w po­zy­cji sie­dzą­cej (zda­rzało nam się prze­jeż­dżać sie­dem­set ki­lo­me­trów dzien­nie), że gdy wresz­cie pół­przy­tomna wy­sia­da­łam z mi­ni­busa gdzieś po­środku pro­win­cji Eswa­tini, aby roz­ru­szać nogi, nie chciało mi się na­wet zdej­mo­wać z szyi na­dmu­chi­wa­nej po­duszki. A mimo to czu­łam strach. Gdy spę­dza­łam pierw­szą noc na sa­fari i po raz pierw­szy usły­sza­łam ryk lwa, ba­łam się tak bar­dzo, że szczę­ka­łam zę­bami. (Nie wie­dzia­łam wcze­śniej, że zęby na­prawdę mogą szczę­kać ze stra­chu).

Z ko­lei Ka­ren Bli­xen na pewno się nie bała. Pro­wa­dziła farmę na pła­sko­wyżu Afryki Wschod­niej i od­by­wała trwa­jące ty­go­dniami i mie­sią­cami po­lo­wa­nia, pod­czas któ­rych ja­dało się przy­go­to­wane przez słu­żą­cych ko­la­cje przy ogni­sku, piło szam­pana z krysz­ta­łów i słu­chało Schu­berta z gra­mo­fo­no­wych płyt. W mo­ich wy­obra­że­niach Ka­ren Bli­xen ma na so­bie długą spód­nicę, białą bluzkę i sznu­ro­wane skó­rzane buty, a w tle wi­dać bez­kres żół­tych traw sa­wanny, pa­ra­so­lo­wate drzewa aka­cji, ze­bry, ży­rafy i ma­szynę do pi­sa­nia. Kto oglą­dał film Syd­neya Pol­lacka, praw­do­po­dob­nie wi­dzi na tym ob­razku także przy­stoj­nego męż­czy­znę wspar­tego na łok­ciach i z chu­stą na szyi.

Dzięki lek­tu­rze Po­że­gna­nia z Afryką, au­to­bio­gra­ficz­nej książki Ka­ren Bli­xen, staje się ja­sne, że Ka­ren była od­ważna, mą­dra i zdolna wszystko za­ła­twić, miała też godne po­zaz­drosz­cze­nia umie­jęt­no­ści prze­trwa­nia. Nie­kiedy wy­daje się wręcz nie­do­ści­głą su­per­ko­bietą. Na­wet po­bieżna li­sta za­sług stwo­rzona na pod­sta­wie książki robi wra­że­nie:

1. Ka­ren ho­duje kawę w Afryce.

2. Ka­ren do­sko­nale po­luje. Pew­nego razu Ma­sa­jo­wie pro­szą ją o za­strze­le­nie lwa nę­ka­ją­cego by­dło, cza­sem za­bija ze­brę lub dwie na nie­dzielny obiad dla służby.

3. Ka­ren wy­pra­wia się w dziki te­ren. Wy­jeż­dża sama w to­wa­rzy­stwie Ki­ku­ju­sów i So­ma­lij­czy­ków i ze swo­imi psami jeź­dzi konno mię­dzy sta­dami an­ty­lop.

4. Ka­ren cie­szy się sławą le­karki, która co rano przyj­muje pa­cjen­tów. Cho­rzy cier­pią na dżumę, ospę, ty­fus, mają rany, stłu­cze­nia, po­ury­wane koń­czyny, opa­rze­nia i uką­sze­nia wę­żów, a w naj­trud­niej­szych przy­pad­kach Ka­ren za­wozi ich do szpi­tala w Na­irobi lub na mi­sję. Raz sama przedaw­ko­wuje przez przy­pa­dek ar­sze­nik, ale wpada na to, by po­szu­kać ra­tunku w po­wie­ści Ale­xan­dra Du­masa, i udaje jej się zneu­tra­li­zo­wać dzia­ła­nie tru­ci­zny za po­mocą mleka i białka jaja.

5. Ka­ren jest też na­uczy­cielką, sę­dzią i dzia­łaczką cha­ry­ta­tywną. Za­ło­żyła na swo­jej far­mie szkołę i działa jako ar­bi­ter w spo­rach po­mię­dzy miej­sco­wymi. Po­ran­kami zbiera kawę wraz ze swo­imi pra­cow­ni­kami, któ­rych ko­cha. W nie­dziele roz­dziela wśród sta­rych ko­biet ta­bakę.

6. Pew­nego razu Ka­ren znaj­duje na ścieżce ciało sta­rego Knud­sena i ra­zem z tu­byl­czym chłop­cem prze­nosi je do chaty. Nie boi się zmar­łych, w prze­ci­wień­stwie do miej­sco­wych (i mnie). Nie boi się też ni­czego in­nego.

7. Ka­ren jest fe­no­me­nalną ku­charką. Zdo­była umie­jęt­no­ści u fran­cu­skiego szefa kuchni w do­sko­na­łej duń­skiej re­stau­ra­cji, a jej przy­ję­cia słyną w ca­łej wschod­niej Afryce.

8. Gdy pora desz­czowa nie chce na­dejść, Ka­ren wie­czo­rami pi­sze opo­wia­da­nia. To oczy­wi­ste, że po­trafi pi­sać. Jej głos jest spo­kojny, przej­rzy­sty i czuły. To silna ko­bieta, która wie, kim jest. Ona ro­zu­mie, ona po­trafi i nic nią nie za­chwieje.

Być jak Ka­ren!

No ale naj­wy­raź­niej nie je­stem. Sie­dzę na fo­telu w sa­mo­lo­cie KLM i czuję na­ra­sta­jącą pa­nikę. Do­trę do Ki­li­man­dżaro o dzie­wią­tej wie­czo­rem, w sam śro­dek afry­kań­skich ciem­no­ści. Czy ten Olli w ogóle się po­jawi, żeby mnie ode­brać?

W ma­ilu py­ta­łam go o mo­ski­tiery i „grun­towne spry­ski­wa­nie ubrań per­me­tryną”, które prze­wod­niki tu­ry­styczne zde­cy­do­wa­nie za­le­cają do ochrony przed ma­la­rią, ale Olli na­ka­zał mi się uspo­koić: je­śli będę pa­mię­tać o pro­fi­lak­tycz­nych le­kach, spo­koj­nie mogę po­da­ro­wać so­bie całą resztę. Mimo to dam so­bie głowę uciąć, że le­karka z ośrodka zdro­wia wy­glą­dała na zmar­twioną, kiedy prze­pi­sy­wała mi re­ceptę na an­ty­ma­la­ryk.

Nie daje mi spo­koju myśl, że cała za­chod­nia kon­cep­cja Afryki jest wła­śnie tak jed­no­stronna i znie­kształ­cona, jak oce­nił to chi­lij­ski ar­ty­sta Al­fredo Jaar, któ­rego wy­stawę do­piero co oglą­da­łam w mu­zeum sztuki współ­cze­snej Kia­sma. Ze­brane przez niego okładki cza­so­pi­sma „Ti­mes” po­ka­zują z do­bitną ja­sno­ścią, ja­kimi wy­obra­że­niami na te­mat Afryki je­ste­śmy kar­mieni: dzi­kie zwie­rzęta, klę­ska głodu, cho­roby i wojny. Z ko­lei mia­sta, ży­cie kul­tu­ralne i uni­wer­sy­tety – całe zwy­czajne ży­cie afry­kań­skiej klasy śred­niej – zo­stały sku­tecz­nie wy­ma­zane. Sama nie je­stem lep­sza: kiedy my­ślę o Afryce, my­ślę o cho­ro­bach, pro­ble­mach z hi­gieną i ata­kach ter­ro­ry­stycz­nych. O na­pa­dach, gwał­tach, po­rwa­niach, wy­pad­kach dro­go­wych. O ko­ma­rach, wę­żach, mu­chach tse-tse. Ame­bach, bil­har­cjo­zie, ma­la­rii mó­zgo­wej. O roz­wol­nie­niu, po­ra­że­niu sło­necz­nym, żół­tej fe­brze, cho­le­rze, HIV i eboli.

Albo jesz­cze go­rzej: my­ślę o czymś, czego w ogóle nie ma. Kiedy py­tam o wska­zówki paru pra­cu­ją­cych w Na­irobi przy­ja­ciół mo­ich przy­ja­ciół, do­ciera do mnie, że kar­mię się nie­stwo­rzo­nymi mrzon­kami. Ci lu­dzie mó­wią o wiel­kiej dziel­nicy slum­sów w Ki­be­rze i o dzia­łal­no­ści or­ga­ni­za­cji wspie­ra­ją­cych uchodź­ców, bo dla nich jest rze­czą oczy­wi­stą, że do Ke­nii je­dzie się po to, by pra­co­wać w po­mocy roz­wo­jo­wej, w obo­zach uchodź­ców albo z dziećmi ulicy. Nie śmiem im się przy­znać, o czym ma­rzę: o sa­fari w stylu ko­lo­nial­nym i cza­rze mi­nio­nego świata. O tym, by la­tać mi­ni­sa­mo­lo­tem nad sa­wanną, za­cząć ro­zu­mieć ję­zyk słoni i spoj­rzeć pro­sto w oczy lwa. Chcia­ła­bym sie­dzieć wie­czo­rami na roz­kła­da­nym krze­sełku przed na­mio­tem i pi­sać na sta­ro­świec­kiej ma­szy­nie albo czy­tać książkę w skó­rza­nej opra­wie, ma­jąc w za­sięgu ręki drinka w krysz­ta­ło­wym kie­liszku.

Nie­za­leż­nie od przy­go­to­wań do po­dróży i ba­dań nad Ka­ren ta wio­sna jest wy­jąt­kowo spe­cy­ficzna. W lu­tym prze­cho­dzę skom­pli­ko­wany za­bieg usu­nię­cia zę­bów mą­dro­ści, po któ­rym przez trzy ty­go­dnie nie je­stem w sta­nie otwo­rzyć ust. Leżę na pod­da­szu w domu ro­dzi­ców, otu­ma­niona le­kami, piję przez słomkę papki, które przy­go­to­wuje dla mnie mama, czy­tam Afrikka-kirja au­tor­stwa Ak­se­lego Gal­len-Kal­leli i za­zdrosz­czę hi­po­po­ta­mom z te­le­wi­zji, które po­tra­fią otwo­rzyć pasz­czę pod ką­tem stu osiem­dzie­się­ciu stopni. Z ko­lei w marcu z po­wodu pro­ble­mów z gar­dłem tra­fiam na te­ra­pię, gdzie wy­ko­nuję co dziw­niej­sze ćwi­cze­nia emi­sji głosu, mię­dzy in­nymi śpie­wam wraz ze swoją te­ra­peutką hymn Fin­lan­dii na dwa głosy, dmu­cha­jąc w szklaną rurkę umiesz­czoną w szklance wody. Naj­bar­dziej ab­sur­dalny jest jed­nak wy­nik ba­da­nia od­wzo­ro­wu­ją­cego moją skalę gło­sową – oka­zuje się, że mó­wię naj­niż­szym moż­li­wym gło­sem w swo­jej skali, mimo że tak na­prawdę je­stem so­pra­nem. So­pra­nem! Koń by się uśmiał. Całe moje ja opie­rało się na prze­świad­cze­niu, że je­stem po­sęp­nym i fleg­ma­tycz­nym al­tem, ale te­raz na­gle mam się stać kimś zu­peł­nie in­nym – ra­do­snym, pod­eks­cy­to­wa­nym i peł­nym ener­gii czło­wie­kiem, który przez czter­dzie­ści dwa lata swego ży­cia po­słu­gi­wał się nie swoim gło­sem!

Ta sym­bo­lika jest świ­dru­jąca, wszak wy­bie­ram się w tę po­dróż wła­śnie po to, by od­na­leźć nowy wła­sny głos: głos od­waż­nej ko­biety, która kro­czy przez ży­cie ze swo­bod­nym uśmie­chem.

Jesz­cze go nie zna­la­złam.

Pi­szę na ser­wetce wia­do­mość do Ka­ren. Nie wiem wtedy, że mój sto­su­nek do niej okaże się z cza­sem za­ska­ku­jąco am­bi­wa­lentny.

KA­REN

WSKA­ZÓWKI NOC­NYCH KO­BIET 1

Wy­jedź do Afryki.

.

NOCNA KO­BIETA NR 1:Ka­ren Bli­xen, z domu Di­ne­sen.

ZA­WÓD:Plan­ta­torka kawy, póź­niej pi­sarka. Przy­była do Afryki w stycz­niu 1914 roku w wieku dwu­dzie­stu ośmiu lat. W su­mie spę­dziła tam dwa­na­ście lat, za­rzą­dza­jąc plan­ta­cją. Po raz ostatni wy­je­chała z Afryki w lipcu 1931 roku jako czter­dzie­sto­sze­ścio­latka, była po­zba­wiona pie­nię­dzy, cier­piała na de­pre­sję, cho­ro­wała na sy­fi­lis i utra­ciła wszystko. Prze­pro­wa­dziła się do domu ro­dzin­nego, gdzie za­miesz­kała z matką i za­częła pi­sać swoją pierw­szą książkę.

Kiedy dwu­dzie­sto­ośmio­let­nia Ka­ren w 1913 roku wy­jeż­dżała do Afryki, też miała w gło­wie tylko tę jedną rzecz: ży­ciową zmianę. Była kom­plet­nie znu­dzona wszyst­kim, co świat ofe­ro­wał wów­czas mło­dym ko­bie­tom, i emi­gra­cję do Afryki trak­to­wała jako swój plan B.

Ka­ren Di­ne­sen uro­dziła się w 1885 roku w za­moż­nej duń­skiej ro­dzi­nie. Dzie­ciń­stwo spę­dziła w sta­rym wiej­skim dworku w Rung­sted, nad­mor­skiej wio­sce po­ło­żo­nej nie­opo­dal Ko­pen­hagi. Ka­ren, zwana w gro­nie ro­dzin­nym Tanne, była có­reczką ta­tu­sia i wcale mnie to nie dziwi – jej oj­ciec był wol­no­my­śli­cie­lem, który po­dró­żo­wał po Ame­ryce i żył wśród rdzen­nych miesz­kań­ców, a Ka­ren utoż­sa­miała się z tym świa­tem peł­nym pa­sji, bo­ha­ter­skich czy­nów i od­le­głych kra­jów. Jed­nak na krótko przed jej dzie­sią­tymi uro­dzi­nami oj­ciec po­peł­nił sa­mo­bój­stwo – był to dla Ka­ren cios, z któ­rego nie otrzą­snęła się do końca ży­cia.

Z ko­lei świata ko­biet, pre­zen­to­wa­nego przez matkę i ciotki, Ka­ren nie mo­gła ścier­pieć. Ży­cie ko­biet ja­wiło się jej jako sta­gna­cja w czte­rech ścia­nach domu, gdzie sio­stry matki pod­czas nie­koń­czą­cych się po­sie­dzeń de­ba­to­wały nad kwe­stiami cnoty i oby­czaj­no­ści. W ta­kim świe­cie ko­biety nie były przy­go­to­wane do za­ra­bia­nia na ży­cie, lecz je­dy­nie do za­mąż­pój­ścia. Ka­ren otrzy­mała więc edu­ka­cję sto­sowną dla dziew­cząt z wyż­szych sfer. Pod­czas pry­wat­nych lek­cji czy­tała wier­sze, uczyła się ka­li­gra­fii oraz an­giel­skiego i fran­cu­skiego – na­to­miast ma­te­ma­tykę i inne nie­po­trzebne ko­bie­tom przed­mioty cał­ko­wi­cie po­mi­nięto. Ży­cie w Rung­ste­dlund było tak chro­nione i nie­malże klau­stro­fo­biczne, że po la­tach Ka­ren mó­wiła, iż przy każ­dym po­wro­cie do domu czuła stę­chli­znę, za­duch, jaki ude­rza cię, gdy wcho­dzisz do za­tło­czo­nego wa­gonu, w któ­rym bra­kuje po­wie­trza. W tym wa­go­nie Ka­ren nie chciała zo­sta­wać, w żad­nym wy­padku nie za­mie­rzała pro­wa­dzić tam ży­cia „sto­sow­nego dla jej klasy”, bez­czyn­nego i po­świę­co­nego ro­dzi­nie oraz dzia­łal­no­ści do­bro­czyn­nej.

Jako dwu­dzie­sto­latka po­sta­no­wiła, że zo­sta­nie ar­tystką, i roz­po­częła stu­dio­wa­nie ma­lar­stwa w Kró­lew­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Ko­pen­ha­dze. Po­zo­stały czas spę­dzała na za­ba­wach w krę­gach ary­sto­kra­cji, co ozna­czało wy­ścigi konne, strze­la­nie do pta­ków, grę w golfa, pi­cie whi­sky, tańce, ku­po­wa­nie sa­mo­cho­dów i sa­mo­lo­tów oraz wda­wa­nie się w na­miętne ro­manse. W tych sa­mych krę­gach ob­ra­cało się także dal­sze ku­zy­no­stwo Ka­ren ze Szwe­cji, ba­ro­no­wie Bror i Hans von Bli­xen-Fi­necke. Bror był po­god­nym, roz­rzut­nym i nie­od­po­wie­dzial­nym he­do­ni­stą, który za główny cel ży­cia uwa­żał za­bawę i nie za­sły­nął szcze­gólną in­te­li­gen­cją czy tak­tem. To nie w nim Ka­ren się za­ko­chała, lecz w jego bra­cie Han­sie.

Hans jed­nak nie oka­zał jej za­in­te­re­so­wa­nia, Ka­ren za­tem w roku 1910 ucie­kła z mi­ło­ści do Pa­ryża. Tam zdo­była to­wa­rzy­skie szlify i za­mie­niła się w by­strą damę o cię­tym ję­zyku, któ­rej in­ten­sywny styl by­cia mógł bu­dzić lęk; pa­liła pa­pie­rosy, mó­wiła głę­bo­kim gło­sem, a ro­dzinną ksywkę „Tanne” prze­kształ­ciła na mo­dłę ro­syj­ską do wer­sji „Ta­nia”. Gdy dwa lata póź­niej Bror von Bli­xen po­pro­sił ją o rękę, Ka­ren się zgo­dziła. Bo z Bro­rem można było zro­bić w ży­ciu coś kom­plet­nie in­nego: wy­je­chać do Afryki. Miała dwa­dzie­ścia sie­dem lat.

Kiedy w maju 1912 roku ogło­szono ich za­rę­czyny, naj­bliżsi Ka­ren nie za­re­ago­wali en­tu­zja­stycz­nie – Bror nie cie­szył się naj­lep­szą sławą, a para nie spra­wiała na­wet wra­że­nia za­ko­cha­nej. Ale wuj Brora po­pie­rał ich prze­pro­wadzkę do Afryki: twier­dził, że kraj jest nie­wy­obra­żal­nie piękny, a do tego ma „fan­ta­styczny po­ten­cjał go­spo­dar­czy”! Bry­tyj­ska Afryka Wschod­nia zo­stała za­ło­żona w roku 1895, a nowo przy­byli Eu­ro­pej­czycy za­częli za­miesz­ki­wać ży­zny pła­sko­wyż, sprze­da­wany im przez rząd bry­tyj­ski za śmieszne pie­nią­dze. Au­to­chtoni – Ki­ku­jusi, Ma­sa­jo­wie i inne ludy – zo­stali wy­wie­zieni ze swo­ich te­re­nów.

Pie­nią­dze na za­kup ziemi dali krewni Ka­ren. Bror wy­je­chał do Afryki pierw­szy, aby za­jąć się han­dlem i urzą­dze­niem domu – mieli za­miar wziąć ślub, gdy Ka­ren do­trze do Mom­basy w stycz­niu 1914 roku. Jed­nak w Afryce Bror tra­wił czas na po­lo­wa­niach i zde­cy­do­wał, że zre­zy­gnują z pier­wot­nego planu ho­dowli by­dła. Sprze­dał zie­mię, którą już zdą­żył za­ku­pić, i na­był w za­mian znacz­nie więk­szą plan­ta­cję kawy, po­nie­waż był prze­ko­nany, że kawa to przy­szłość.

Tym­cza­sem Ka­ren przy­go­to­wy­wała się do po­dróży. Za­pa­ko­wała me­ble, w tym ze­staw sto­łowy i po­dwójny kom­plet me­bli do sy­pialni, całe szu­flady sre­ber, krysz­ta­łowe pu­chary, por­ce­lanę, bie­li­znę po­ście­lową, ob­razy, zdję­cia w ozdob­nych ram­kach, bi­żu­te­rię, dy­wany, wi­szący fran­cu­ski ze­gar, całą bi­blio­teczkę na­le­żącą do jej dziadka, skrzy­nię le­karstw oraz swój ulu­biony pre­zent ślubny – charta szkoc­kiego, który wa­bił się Dusk. Na po­czątku grud­nia 1913 roku wraz z matką i sio­strą wy­ru­szyła po­cią­giem z Ko­pen­hagi do Ne­apolu, gdzie po kilku ty­go­dniach wsia­dła na sta­tek „Ad­mi­rał”, który za­brał ją do Afryki. Sta­tek pły­nął przez Mo­rze Śród­ziemne, Ka­na­łem Su­eskim do Mo­rza Czer­wo­nego i da­lej, do Oce­anu In­dyj­skiego, wzdłuż wy­brzeży So­ma­lii na po­łu­dnie, aż do Mom­basy. Rejs trwał dzie­więt­na­ście dni.

Cóż Ka­ren mo­gła wie­dzieć o celu swo­jej po­dróży? Oczy­wi­ście wi­działa sła­bej ja­ko­ści od­bitki afry­kań­skich kra­jo­bra­zów, czy­tała opisy w książ­kach i ga­ze­tach oraz w li­stach od Brora, ale była w po­dróży w nie­znane w zu­peł­nie in­nym sen­sie niż ja. Jak pod­czas tam­tych sa­mot­nych nocy wy­obra­żała so­bie przy­szłość? Zresztą skąd mogę niby wie­dzieć, czy Ka­ren była sa­motna – sta­tek pe­łen był emi­gran­tów uda­ją­cych się na wschod­nie wy­brzeża Afryki, miesz­kań­ców Afryki Po­łu­dnio­wej, Bry­tyj­czy­ków i Niem­ców, któ­rzy w sa­lo­nie wzno­sili lampki szam­pana, tań­czyli i grali w bry­dża.

„Ad­mi­rał” przy­bił do Mom­basy 13 stycz­nia 1914 roku, na­stęp­nego po­ranka Ka­ren i Bror wzięli ślub. Cała ce­re­mo­nia trwała dzie­sięć mi­nut, a po jej za­koń­cze­niu Ka­ren zo­stała ofi­cjal­nie ba­ro­nową von Bli­xen-Fi­necke. No­wo­żeńcy wy­ru­szyli w po­dróż po­cią­giem z go­rą­cych, wil­got­nych ob­sza­rów wy­brzeża Mom­basy ku Na­irobi, a na­stęp­nie na roz­le­głe, ży­zne i ła­godne po­ła­cie pła­sko­wyżu, gdzie za­czy­nało się ich przy­szłe ży­cie.

Ja do­cie­ram do Afryki sto lat i cztery mie­siące póź­niej, w maju 2014 roku. Gdy lą­duję w Ki­li­man­dżaro, roz­dziela nas je­dy­nie wul­kan, prze­bie­ga­jąca w li­nii pro­stej gra­nica mię­dzy Tan­za­nią i Ke­nią, nie­spełna trzy­sta ki­lo­me­trów od­le­gło­ści, no i wspo­mniane już sto lat. Wiem, że w mię­dzy­cza­sie zmie­niło się przy­naj­mniej jedno: lo­dowa po­krywa szczy­tów Ki­li­man­dżaro zmniej­szyła się o osiem­dzie­siąt dwa pro­cent.

Oczy­wi­ście by­łoby ide­al­nie, gdy­bym przed wy­ru­sze­niem w dal­szą drogę mo­gła ko­goś po­ślu­bić, ale jest nad­zwy­czaj mało praw­do­po­dobne, że tak się sta­nie.

III

Afryka, maj

Pierw­szy dzień w Afryce. Jest przed­po­łu­dnie, sie­dzę przy ogro­do­wym stole i jem tan­zań­ską ka­szę, którą przy­nio­sła mi Flo­tea, żona Ol­lego. Niebo za­snuły chmury, po­wie­trze jest świeże – wil­gotne, ale przy­jemne. Śpie­wają ptaki o eg­zo­tycz­nych ko­lo­rach, szu­mią na wie­trze ba­na­nowce – gdy się obu­dzi­łam, po­my­li­łam ten sze­lest z od­gło­sem desz­czu. Gdzieś za pło­tem ry­czy krowa, przy­pusz­czal­nie ta sama, którą Flo­tea rano wy­do­iła (za­py­tała naj­pierw, czy chcę z nią pójść po mleko dla Mi­chell, ale grzecz­nie od­mó­wi­łam). Nie do wiary: je­stem tu­taj.

Do­tar­łam póź­nym wie­czo­rem prze­peł­niona stra­chem, drę­czona po­tęż­nym zmę­cze­niem, gło­dem i mi­greną. Na miej­scu po­wi­tały mnie go­rąca wil­goć, ciem­ność wie­czoru oraz za­pach, w któ­rym dało się wy­czuć tro­chę dymu i przy­prawy, ten sam, który pa­mię­ta­łam z mo­jej po­przed­niej afry­kań­skiej wy­prawy. Lot­ni­sko w Ki­li­man­dżaro oka­zało się je­dy­nie ma­leń­kim roz­pa­da­ją­cym się bu­dyn­kiem, w ko­lejce po wizy spły­wa­li­śmy po­tem, na brzę­czą­cych lam­pach u su­fitu pla­skały chmary ciem. W ko­lejce stali try­ska­jący ener­gią ame­ry­kań­scy stu­denci, któ­rzy po­wta­rzali ra­do­śnie: We’re gonna see some li-i-ons, oraz śliczna dziew­czyna z So­ma­lii w chu­stce za­kry­wa­ją­cej głowę, która sie­działa obok mnie w sa­mo­lo­cie. Ona także pod­czas lotu nie była w na­stroju do roz­mów, z to­rebki Vu­it­tona, za­wi­nię­tej w apaszkę YSL, wy­jęła iPada w skó­rza­nej opra­wie, za­ło­żyła słu­chawki i przez całą po­dróż słu­chała mu­zyki z apli­ka­cji Mu­slim Pro.

Olli przy­je­chał po mnie na lot­ni­sko. Od razu oświad­czył, że w ogóle nie wy­glą­dam tak jak na zdję­ciu na skrzy­dełku mo­jej książki (na pewno nie), i to samo mo­głam po­wie­dzieć o nim. Ale na­tych­miast stało się też ja­sne, że moje wy­obra­że­nie o Ol­lim, ja­kie mia­łam na pod­sta­wie roz­mowy te­le­fo­nicz­nej, którą prze­pro­wa­dzi­li­śmy parę lat wcze­śniej, oka­zało się wła­ściwe: fa­cet na­wi­jał jak pa­puga, bez ustanku, na wszel­kie moż­liwe te­maty – od pierw­szego zda­nia za­sy­puje mnie taką ilo­ścią in­for­ma­cji, że przy­dałby się dyk­ta­fon.

Wci­snę­li­śmy moje wa­lizki do zie­lo­nego land ro­vera, który zda­niem Ol­lego nie jest „sa­mo­cho­dem”, tylko „na­rzę­dziem pracy”, i tak też wy­gląda. (Póź­niej się do­wiem, że Olli spe­cjal­nie dla mnie go umył). Od­le­głość z lot­ni­ska do jego domu wy­nosi pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów i na jej po­ko­na­nie po­trze­bu­jemy około go­dziny – pa­no­wały egip­skie ciem­no­ści, a sa­mo­chód miał kiep­skie świa­tła, ale Ol­lemu udało się po­dą­żać za ja­dą­cym przed nami au­tem; co ja­kiś czas spraw­dzał la­tarką tem­pe­ra­turę sil­nika i ko­men­to­wał, że jest zbyt wy­soka. Przez otwarte okna wle­wało się gę­ste po­wie­trze noc­nej Afryki. Mi­ja­li­śmy wio­seczki i przy­drożne ba­zary. Było ciemno jak w gro­bie, la­tarni ulicz­nych tu brak, a ro­żek księ­życa, który ko­ły­sał się na nie­bie ja­kiś czas temu, gdzieś prze­padł. Wresz­cie do­tar­li­śmy do nie­wiel­kiego roz­wi­dle­nia dróg („to chyba tu­taj” – wy­mru­czał w ciem­no­ściach Olli, tak jakby nie roz­po­zna­wał wła­snej drogi do domu) i skrę­ci­li­śmy w nie­wia­ry­god­nie wy­bo­istą i gli­nia­stą drogę grun­tową, po któ­rej nie da­łoby się prze­je­chać żad­nym in­nym sa­mo­cho­dem – a co ja­kiś czas ogar­niało mnie prze­świad­cze­nie, że tym rów­nież nie. Znaj­du­jemy się na pro­win­cji poza gra­ni­cami Aru­szy i wszystko tu­taj wy­daje się bar­dzo, bar­dzo biedne. Na szczę­ście Olli przy­słał mi ma­ilem zdję­cie swo­jego domu, ina­czej na pewno do­sta­ła­bym już ataku hi­per­wen­ty­la­cji, po­nie­waż w ciem­no­ści udaje mi się do­strzec tylko nie­po­zorne cha­łu­piny z gliny i bla­chy fa­li­stej. Na­sza po­dry­gu­jąca jazda do­biega wresz­cie końca. Do­cie­ramy do bu­dynku oto­czo­nego mu­rami i ogro­dze­niem elek­trycz­nym. Dom jed­no­ro­dzinny jest wy­bu­do­wany w stylu bun­ga­lowu, przed wej­ściem cze­kają na nas tan­zań­ska żona Ol­lego o imie­niu Flo­tea oraz Mi­chell, ich có­reczka, która skoń­czy wkrótce dwa lata.

Więc tu te­raz je­stem, w tan­zań­skiej wio­sce. Moje praw­dziwe afry­kań­skie ma­rze­nie spod znaku Ka­ren Bli­xen – sa­wanny cią­gnące się w nie­skoń­czo­no­ści re­zer­wa­tów – czeka jesz­cze w wiel­kiej od­dali, ale chcę oczy­wi­ście zo­ba­czyć rów­nież, jak wy­gląda tu­taj ży­cie zwy­kłych lu­dzi. Wiem, że Tan­za­nia to biedny kraj, znacz­nie bied­niej­szy niż Ke­nia. Wiem, że ob­szar na­zy­wany w cza­sach ko­lo­nia­li­zmu Tan­ga­niką na­le­żał naj­pierw do Nie­miec­kiej Afryki Wschod­niej, a póź­niej stał się czę­ścią im­pe­rium bry­tyj­skiego, uzy­skał nie­pod­le­głość w roku 1961 i do ostat­nich lat funk­cjo­no­wał pod flagą ko­mu­ni­styczną. Liczba lo­kal­nych ple­mion wy­nosi po­nad sto dwa­dzie­ścia, a nie­mal trzy­dzie­ści pro­cent lud­no­ści żyje po­ni­żej gra­nicy ubó­stwa.

I to wi­dać. Olli ma wpraw­dzie wspa­niały dom, w sa­lo­nie kom­plet sof i te­le­wi­zor, po­dwó­rze jest wy­ło­żone płyt­kami, w do­ni­cach ro­sną palmy, a przez lu­strzane okna nie można zaj­rzeć do środka. Ale za za­mkniętą bramą muru ota­cza­ją­cego tę po­sia­dłość znaj­duje się inny świat: błot­ni­ste drogi, bla­szane budki i gli­niane domy z oknami bez szyb, po­zba­wione prądu i bie­żą­cej wody. Wo­kół pa­nuje taka bieda, że wstyd mi cho­wać do szafy ko­lejne ze­stawy ubrań, su­szarki do wło­sów, po­domki w stylu ki­mono, ba­to­niki ener­ge­tyczne i sło­iczki z ko­sme­ty­kami, czyli to wszystko, co wy­da­wało mi się ważne, ale co oka­zuje się tu­taj prze­sadą – do­brze cho­ciaż, że nie za­pa­ko­wa­łam ze sobą krysz­ta­łów ani ze­ga­rów z wa­ha­dłem. Ale na­prawdę nie mia­łam po­ję­cia, do­kąd tra­fię: rów­nie do­brze mo­głam wy­lą­do­wać w luk­su­so­wym re­jo­nie za­miesz­ka­łym przez bia­łych emi­gran­tów, gdzie po­po­łu­dniami są­czy się drinki i bie­rze udział w bar­be­cue. (Póź­niej do­wiem się od Ol­lego, że tu nie ma ta­kich ob­sza­rów – są w Ke­nii).

A cho­ciaż dom Ol­lego jest fan­ta­styczny jak na lo­kalne wa­runki, to we­dług za­chod­nich stan­dar­dów nie ma nic wspól­nego z luk­su­sem. Zo­stał zbu­do­wany za­le­d­wie kilka lat temu, ale ze ścian i su­fitu od­pada farba, a wiele miejsc po­kryła rdza lub pleśń – pro­ble­mem są po­dobno sła­bej ja­ko­ści ma­te­riały, które w tu­tej­szym kli­ma­cie wy­trzy­mują tylko parę mie­sięcy. Awa­rie elek­trycz­no­ści zda­rzają się no­to­rycz­nie, prze­pływ prądu jest słaby, o ile jest w ogóle, a na przy­kład pralki nie można było uży­wać od pół roku. Z ko­mu­nal­nej rury woda ciek­nie kro­pla po kro­pli. „Je­ste­śmy zdani na wodę do­pro­wa­dzaną” – mówi Olli, a rano zo­ba­czę, co to ozna­cza. Z są­siedz­twa przy­cho­dzi ho­use­girl wraz z gro­madą dzieci: wszyst­kie mają sze­ro­kie uśmie­chy, na no­gach brudne pla­sti­kowe san­dały, a na gło­wach dźwi­gają dla nas wodę do my­cia na dzi­siej­szy dzień. Za­war­tość wia­der pom­puje się do zbior­nika na da­chu domu, z któ­rego po­cho­dzi woda użyt­kowa. Ale to, co leci z kranu, nie na­daje się te­raz na­wet do go­to­wa­nia; woda do tego celu znaj­duje się w kuchni, w osob­nych wia­drach. Czy­ta­łam gdzieś, że zęby tu­taj na­leży myć wodą bu­tel­ko­waną, i tak za­mie­rzam ro­bić.

Rano Olli mówi, że zwy­kle koło dzie­wią­tej wy­łą­czają prąd, dla­tego po­win­nam na­ła­do­wać te­le­fon i wziąć prysz­nic, za­nim skoń­czy się cie­pła woda. Jest za dzie­sięć dzie­wiąta, wpa­dam jak bu­rza do ła­zienki, a po­tem usi­łuję do­stać się do swo­jej skrzynki ma­ilo­wej, ale mo­dem do in­ter­netu działa ka­pry­śnie i ko­niec koń­ców daję za wy­graną. Tu jest Afryka, jak głosi przy­sło­wie.

Przy­cho­dzi ho­use­girl, już ósma z ko­lei. Wszyst­kie po­ja­wiły się bez za­po­wie­dzi i za­brały się po pro­stu do ja­kiejś pracy. Nie wiem, czy Mama Ju­nis otrzy­muje wy­na­gro­dze­nie, ale za­uwa­żam, że wie­czo­rem Flo­tea zo­sta­wia na stole resztki mcha­ny­ato, a rano Mama Ju­nis za­biera gar­nek ze sobą. Mama Ju­nis sprząta, pie­rze oraz do­trzy­muje to­wa­rzy­stwa Flo­tei, która czę­sto zo­staje w domu sama z Mi­chell. Mama Ju­nis mieszka tuż obok, w znacz­nie pry­mi­tyw­niej­szych wa­run­kach – w jej le­piance za pod­łogę służy ubita zie­mia, bra­kuje wody i prądu – więc pew­nie lubi spę­dzać czas w domu, w któ­rym można od czasu do czasu roz­ło­żyć się na so­fie, by po­oglą­dać te­le­wi­zję. Poza tym tu można na­ła­do­wać te­le­fon – o tym wie­dzą także inni są­sie­dzi; wszy­scy po­sia­dają te­le­fon, cho­ciaż nie mają prądu i rzadko kiedy pie­nią­dze na wy­ku­pie­nie abo­na­mentu. W to­wa­rzy­stwie Flo­tei Mama Ju­nis jest ra­do­sna i ener­giczna, ale do mnie nie uśmie­cha się ni­gdy. Za­sta­na­wiam się, czy je­stem w jej oczach ko­lejną iry­tu­jącą białą ko­bietą.

Po po­łu­dniu wy­jeż­dżamy z Ol­lim do Aru­szy po spra­wunki. Tuż przed na­szym do­mem znaj­duje się jedna re­stau­ra­cja, a wła­ści­wie bla­szana wiata, przed którą stoi grill, oraz coś w ro­dzaju kio­sku, w któ­rym można za­ku­pić bu­telki z wodą i paczki chip­sów. Na wy­bo­istej dro­dze nie­da­leko jest budka z mię­sem, w któ­rej Olli ku mo­jemu prze­ra­że­niu za­mie­rza ku­pić pro­dukty na ko­la­cję – z su­fitu zwi­sają na koł­kach różne płaty mięsa, nie ma tu śladu sprzę­tów chłod­ni­czych, a cała ru­dera jest otwarta na oścież. Na na­stęp­nym stra­ga­nie Olli wy­ku­puje so­bie roz­mowy w te­le­fo­nie na kartę. W tym celu nie wy­siada na­wet z auta, wy­krzy­kuje tylko wła­ści­cie­lowi budki swoje za­mó­wie­nie, a po chwili po­ja­wia się mała dziew­czynka i po­daje Ol­lemu to­war przez okno sa­mo­chodu. Dziś nie­dziela, więc ruch jest nie­wielki. Na obrze­żach wio­ski Mo­shono dy­żu­rują mo­to­ro­we­rowe tak­sówki, czyli tojo, a wszy­scy, któ­rych mi­jamy na błot­ni­stej dro­dze, wy­stro­ili się w naj­lep­sze ubra­nia. Wi­dzę ko­lo­rowe stroje tan­zań­skie, chu­sty za­wią­zane na gło­wach w mi­ster­nym sys­te­mie wę­złów oraz mę­skie gar­ni­tury: tu ważne jest, by wy­cho­dząc po­mię­dzy lu­dzi, za­cho­wać ele­gan­cję, choćby nie miało się gro­sza przy du­szy.

Dziś ruch jest nie­mrawy, na co dzień korki są po­dobno nie do znie­sie­nia. Aru­sza była kie­dyś nie­wielką wio­ską, która w prze­ciągu ostat­nich lat eks­plo­do­wała nie­spo­dzie­wa­nie w cen­trum z po­pu­la­cją pół­tora mi­liona miesz­kań­ców, ale za tem­pem roz­woju nie na­dą­żyła in­fra­struk­tura dro­gowa ani też nic in­nego. Drogę do cen­trum ocie­niają ja­ka­randy i tu­li­pa­nowce afry­kań­skie, któ­rych kwiaty błysz­czą po­ma­rań­czową czer­wie­nią. Mi­jamy re­stau­ra­cję, w któ­rej Olli i Flo­tea ku­pują cza­sami ko­zią nóżkę na wy­nos, po­tem prze­jeż­dżamy obok wieży ze­ga­ro­wej, sta­no­wią­cej punkt cen­tralny: stąd od­le­głość do Ka­iru i Kapsz­tadu jest iden­tyczna. W Aru­szy pa­nuje chaos i ani przez chwilę nie od­czu­wam ochoty, by przejść się po jej uli­cach pie­szo. Ku­pu­jemy pro­dukty spo­żyw­cze w su­per­mar­ke­cie (je­dze­nie w stylu eu­ro­pej­skim jest tu ha­nieb­nie dro­gie), a w przy­droż­nym kio­sku – awo­kado, o które Olli tar­guje się w ję­zyku su­ahili. (Wciąż nie mogę dojść do sie­bie z po­wodu tu­tej­szych astro­no­micz­nych cen: przy­kła­dowo umy­cie ręcz­nie sa­mo­chodu na ze­wnątrz i we­wnątrz kosz­tuje sześć ty­sięcy szy­lin­gów, czyli po­ni­żej trzech euro, pod­czas gdy wiele rze­czy, na przy­kład pie­lu­chy dla nie­mow­ląt, jest tak nie­przy­zwo­icie dro­gich, że więk­szo­ści tu­byl­ców na nie nie stać). Uzgad­niamy, że w cza­sie po­bytu będę jeść z całą ro­dziną i Olli w któ­rymś mo­men­cie wy­stawi mi ra­chu­nek za je­dze­nie, prze­jazdy i inne rze­czy. Po­tem za­glą­damy jesz­cze na działkę, gdzie Olli bu­duje wła­sny dom – chcą się wy­pro­wa­dzić z tego, który te­raz wy­naj­mują. We­wnątrz po­koje są już pra­wie go­towe, ale Olli mówi mi, że bra­kuje mu środ­ków, by do­koń­czyć ele­wa­cję. Za­mie­rzają prze­pro­wa­dzić się w czerwcu – nie wiem, czy jesz­cze wtedy tu będę, ale Olli po­dobno za­pla­no­wał już dla mnie za­stęp­czy noc­leg, gdyby za­szła taka po­trzeba.

Olli i Flo­tea są prze­mili i nie­sa­mo­wi­cie go­ścinni, a Mi­chell tak słodka, że chcia­łoby się ją schru­pać, choć tro­chę się mnie jesz­cze wsty­dzi. Trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nia Flo­tea po­cho­dzi z ple­mie­nia Chagga i uro­dziła się w Ki­li­man­dżaro (jej oj­ciec pra­co­wał jako dy­rek­tor tam­tej­szego parku na­ro­do­wego) – jest wy­soka, spo­kojna i ci­cha, lecz uj­mu­jąca i odro­binę nie­śmiała. Z ko­lei Olli to cho­dzące biuro in­for­ma­cyjne, usta mu się nie za­my­kają i za­rzuca mnie taką ilo­ścią fak­tów, że ab­so­lut­nie nie mam szans przy­swoić so­bie wszyst­kiego, co mówi. W prze­ciągu doby usły­sza­łam z grub­sza wszystko na te­mat tan­zań­skiej kul­tury dro­go­wej, cech na­ro­do­wych, wy­cho­wy­wa­nia dzieci, bu­do­wa­nia do­mów, studni, sys­temu za­opa­trze­nia w wodę, gwał­tow­nego przy­ro­stu lud­no­ści (w tych oko­li­cach to naj­więk­szy pro­blem), fa­tal­nego dzia­ła­nia urzędu pocz­to­wego (to istny cud, że Sei, którą mu wy­sła­łam, w ogóle do­szła), roli te­le­fo­nów (nic nie li­czy się tu bar­dziej niż utrzy­my­wa­nie kon­tak­tów z przy­ja­ciółmi i krew­nymi), olśnie­wa­ją­cej przy­rody Tan­za­nii, par­ków na­ro­do­wych, Afryki jako za­rze­wia zmian kli­ma­tycz­nych (ilość desz­czu oraz wa­runki po­go­dowe zmie­niły się tu­taj w krót­kim cza­sie w spo­sób za­trwa­ża­jący i ra­dy­kalny) oraz oczy­wi­ście hi­sto­rii jego ży­cia. Olli nie ukrywa, że jako biały męż­czy­zna miesz­ka­jący w Tan­za­nii musi zno­sić wiele trud­no­ści, i chęt­nie dzieli się ze mną szcze­gó­łami. Naj­wię­cej stresu kosz­tuje go bu­dowa domu, która – z po­wodu roz­licz­nych nie­po­wo­dzeń, pro­ble­mów ko­mu­ni­ka­cyj­nych i zma­gań wy­ni­ka­ją­cych z róż­nic kul­tu­ro­wych – wy­daje się, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, ist­nym kosz­ma­rem.

Pod­czas jazdy po Aru­szy i oko­li­cach od­czu­wam nie­od­partą ochotę ro­bie­nia zdjęć, ale z ja­kie­goś po­wodu wy­daje mi się to nie­sto­sowne. Dla­tego za­pi­suję w pa­mięci ob­razy, które chcia­ła­bym uwiecz­nić:

Gli­nia­ste drogi w ko­lo­rze rdza­wej czer­wieni.

Ba­na­nowce, ich świeża buj­ność, try­ska­jąca zie­lo­ność.

Wie­lo­barwne budki z bla­chy fa­li­stej cią­gnące się po obu stro­nach drogi: sklepy i bary.

Gli­nianki. Nie­do­koń­czone chaty. Mury be­tonu ota­cza­jące szkie­lety do­mów.

Pra­nie schnące na sznu­rach.

Ogni­ska dy­miące na tyl­nych po­dwó­rzach.

Śmieci, wszę­dzie góry śmieci.

Dzieci zer­ka­jące zza ru­der.

Męż­czyźni na rynku pra­cu­jący przy ma­szy­nach do szy­cia Sin­gera.

W la­bi­ryn­tach rynku budki z owo­cami, stosy przy­praw, ti­la­pie, ol­brzy­mie oko­nie ni­lowe, su­szone ryby wy­glą­da­jące jak z kra­iny fan­ta­zji, ple­cione ko­sze, ka­ni­stry na che­mi­ka­lia sprze­da­wane jako po­jem­niki na wodę.

Po­li­cjanci dro­gowi, któ­rzy mają na piersi pla­kietki z na­pi­sem „Li­ving­stone”.

Męż­czyźni z warsz­ta­tów sa­mo­cho­do­wych.

Stada kóz na dro­dze.

Mo­to­ro­we­rzy­ści, prze­wo­żący na ple­cach góry wy­tła­cza­nek na jajka.

Bo­so­no­gie ko­biety wę­dru­jące w bło­cie.

Biali męż­czyźni w swo­ich wiel­kich sa­mo­cho­dach te­re­no­wych.

Mamy sie­dzące przed bla­sza­nymi ścia­nami ba­rów.

Brą­zowe zęby pięk­nych na­sto­let­nich dziew­cząt.

Wie­czo­rem wy­łą­czają prąd. Sie­dzimy w ciem­nym domu, zdani na świa­tło la­ta­rek. Jemy przy­go­to­wany przez Flo­teę gu­lasz z mięsa, które ku­pi­li­śmy w przy­droż­nej budce. Gu­lasz jest pyszny. W mrocz­nej kuchni gra ra­dio na ba­te­rie, Flo­tea przy­śpie­wuje do taktu. Olli otwiera piwo Se­ren­geti z lam­par­tem na ety­kietce. Mi­chell kręci się obok, ja ro­bię no­tatki w ta­kim tem­pie, że pa­ruje mi dłu­go­pis, wpi­suję słowa klu­czowe, ta­kie jak „ko­zia nóżka na wy­nos”. Cu­downa, przy­tulna at­mos­fera – czego, do cho­lery, się ba­łam?

A, no prze­cież: ma­la­rii. Gdy tylko za­pada zmierzch, w domu po­ja­wiają się ko­mary i po­mimo wszel­kich le­ków an­ty­ma­la­rycz­nych do­pa­dają mnie my­śli o wszyst­kich okrop­no­ściach, które owady przy­wle­kają ze sobą. Hi­ste­rycz­nie ska­nuję ko­mary wzro­kiem, bo za­zwy­czaj sta­no­wię dla nich naj­więk­szy przy­smak i z pew­no­ścią rzucą się na mnie rów­nież tu­taj. Kiedy więc punk­tu­al­nie o go­dzi­nie szó­stej robi się ciemno, je­stem, zgod­nie z za­le­ce­niem prze­wod­nika, po­owi­jana w białe ubra­nia z dłu­gimi rę­ka­wami i no­gaw­kami, za­ło­ży­łam też białe pod­ko­la­nówki uci­skowe uży­wane w sa­mo­lo­cie, cho­ciaż po ple­cach spływa mi pot, a w ra­mach wie­czor­nych per­fum spry­ska­łam się of­fem. Olli jest w szor­tach, jak zwy­kle, i mam na­dzieję, że nie zwróci więk­szej uwagi na mój eks­cen­tryczny strój.

Gdy idę spać, do­strze­gam, że je­den ko­mar prze­do­stał się przez mo­ski­tierę do mo­jego łóżka. Ab­so­lut­nie nie będę mo­gła za­snąć, za­nim nie zdo­łam go od­na­leźć i uśmier­cić. Wcale nie po­ma­gają mi słowa Ol­lego, ja­koby ko­mary prze­no­szące ma­la­rię wy­glą­dały zu­peł­nie ina­czej niż zwy­kłe – ich uką­sze­nia są po­dobno cał­ko­wi­cie od­mienne – ale skąd, do cho­lery, mam wie­dzieć ja­kie, zresztą wtedy już tak czy ina­czej bę­dzie za późno. Świe­cąc so­bie czo­łówką, prze­ko­puję wszystko we­wnątrz mo­ski­tiery, war­stewka potu po­krywa już całe moje ciało, ale żądny krwi by­dlak za nic nie chce się po­ka­zać. Wresz­cie nie mam siły dłu­żej czaić się na teo­re­tycz­nego ko­mara. Śpię jak su­seł.

[PI­SZE KA­REN]

20.01.1914. Moja je­dyna Ma­teńko. – – Te­raz jed­nak wy­sy­łam ten list przez run­nera[1], mu­si­cie więc przy­jąć go ta­kim, jaki jest – – żeby po­jąć to moje wiel­kie nowe ży­cie – – Leżę w łóżku, nie z po­wodu cho­roby, lecz noc­nego po­lo­wa­nia, w ma­leń­kim domku z drew­nia­nych bali – – oto­czo­nym naj­wspa­nial­szą, naj­cu­dow­niej­szą przy­rodą, jaką można so­bie wy­obra­zić: po­tężne nie­bie­skie góry w od­dali, a przed nimi roz­le­gła, po­ro­śnięta trawą rów­nina, pełna zebr i ga­zeli; no­cami ni­czym wy­strzał w ciem­no­ści do­cho­dzi mnie ryk lwów. – – Wcale nie jest za go­rąco, po­wie­trze ta­kie czy­ste i wspa­niałe, czło­wiek czuje się lekki, swo­bodny i ra­do­sny.

1.04.1914. Ko­chana Cio­ciu Bess. – – Przy­glą­da­jąc się tu­taj roz­ma­itym ra­som, do­cho­dzę do wnio­sku, że prze­waga na­szej bia­łej rasy jest ilu­zo­ryczna. – – Gdy po­my­ślę o tym, że mamy tu na far­mie 1200 mło­dych męż­czyzn, któ­rzy miesz­kają po 10 albo 12 w nędz­nych chat­kach z trawy, a ni­gdy nie wi­dzia­łam roz­gnie­wa­nej twa­rzy ani nie sły­sza­łam wy­zwi­ska, że wszystko za­wsze od­bywa się z pie­śnią na ustach i uśmie­chem... – – Nie­mal co­dzien­nie jeż­dżę konno po re­zer­wa­cie Ma­sa­jów i czę­sto pró­buję roz­ma­wiać z tymi wy­so­kimi, pięk­nymi wo­jow­ni­kami.

14.07.1914. Moja je­dyna, uko­chana Matko. – – Na­prawdę wspa­niale spę­dzi­li­śmy czas, ni­gdy w ży­ciu nie ba­wi­łam się le­piej. – – To było rze­czy­wi­ście nie­zwy­kle udane sa­fari – – za­strze­li­łam 1 du­żego lwa i 1 du­żego lam­parta. Bror na­uczył mnie strze­lać i twier­dzi, że do­brze so­bie ra­dzę...

3.12.1914. Ko­chana [Matko] – – Je­stem bar­dzo za­jęta przy­ucza­niem nic nie­umie­ją­cego ku­cha­rza. A po­nie­waż sama prze­cież nic nie umiem i w do­datku na­uka od­bywa się w su­ahili, nie jest to ła­twe – – Mój ku­charz i ja przy­rzą­dzamy te­raz do­sko­nałe cia­sto fran­cu­skie pod róż­nymi po­sta­ciami, cia­steczka z kre­mem ja­jecz­nym, bezy, na­le­śniki, roz­ma­ite su­flety, torty, rożki, szar­lotki, bu­dyń cze­ko­la­dowy, pty­sie – po­nadto on świet­nie go­tuje wszel­kie ro­dzaje zup, pie­cze smaczny chleb i sko­nes[2].

Gdy w stycz­niu 1914 roku Ka­ren do­tarła do swo­jego no­wego domu, ma­łego bun­ga­lowu z ce­gły, po­ło­żo­nego ja­kieś dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów od Na­irobi, cze­kali na nią jej wszy­scy afry­kań­scy pra­cow­nicy: ty­siąc dwie­ście osób. W od­dali wzno­siły się góry Ngong ni­czym nie­bie­skie wierz­chołki fal, a zie­mie wo­kół nich na­le­żały do Swedo-Afri­can Cof­fee Com­pany – w su­mie 1800 hek­ta­rów. Na pierw­szym zdję­ciu, które wy­słała do Eu­ropy, Ka­ren stoi na we­ran­dzie swo­jego domu cała w bieli: ma na so­bie długą białą spód­nicę, białą bluzkę, białe buty na ob­ca­sie, dłu­gie białe skar­petki i ka­pe­lusz z ron­dem. Na tej fo­to­gra­fii tylko ona się uśmie­cha, po­zo­stała ósemka afry­kań­skiej służby pa­trzy w obiek­tyw z po­waż­nymi mi­nami.

Ka­ren zda­wało się, że „prze­nio­sła się do kra­iny spo­koju”. W tam­tych cza­sach Na­irobi było pry­mi­tyw­nym, sza­rym i pod­upa­da­ją­cym mia­stecz­kiem, lśnią­cym bla­chą jak puszka sar­deli, ale ob­szar pła­sko­wyżu wy­glą­dał jak raj. Kra­jo­braz su­rowy, po­ła­cie su­chej żółci na rów­ni­nie oraz fa­lu­jące wzgó­rza upstrzone ciem­no­zie­lo­nymi plan­ta­cjami kawy. Na ca­łym ob­sza­rze wręcz ro­iło się od po­tęż­nej ilo­ści zwie­rząt: w gór­skich je­zio­rach za­kła­dały gniazda fla­mingi, po wzgó­rzach wę­dro­wały ba­woły, no­so­rożce i elandy, w la­sach miesz­kały sło­nie, ży­rafy i małpy, a na sa­wan­nach – stada zebr, an­ty­lop gnu, ga­zeli i wiel­kich ko­tów. Ow­szem, raj. Rów­nież po­wie­trze pła­sko­wyżu było tak czy­ste i kla­rowne, że o bia­łych ma­wiano, iż wpa­dali tam w stany nie­mal eu­fo­ryczne i tra­cili po­czy­tal­ność – emi­granci wcho­dzili w na­miętne związki tak swo­bod­nie, że w ba­rach pa­row­ców ko­biety py­tano, czy są za­mężne, czy miesz­kają w Ke­nii.

Kiedy Ka­ren i Bror od­by­wali swój skromny mie­siąc mio­dowy w pry­mi­tyw­nej cha­cie z bali na sa­wan­nie (dzi­czy­zny mieli pod do­stat­kiem, lwy ry­czały ca­łymi no­cami, do­skwie­rały im tylko muszki i pchły), Ka­ren była już zda­nia, że jej nowe ży­cie jest wspa­niałe. „Je­stem tu, gdzie po­win­nam być” – pi­sała. Tu rze­czy­wi­ście miała ten ko­smos, wol­ność i pa­sję, o któ­rych w Da­nii mo­gła tylko ma­rzyć.

Ale w lu­tym, mie­siąc po przy­by­ciu, Ka­ren za­cho­ro­wała na ma­la­rię i ty­go­dniami le­żała w łóżku, osła­biona i nie­szczę­śliwa. Bror wy­jeż­dżał na po­lo­wa­nia lub do klubu Mu­tha­iga w Na­irobi – który upodo­bali so­bie osad­nicy – gdzie „za­ła­twiał in­te­resy”, a Ka­ren pi­sała do domu, że „Tro­chę to mo­no­tonne, po­nie­waż Bror oczy­wi­ście wiele wy­jeż­dża”. W rze­czy­wi­sto­ści prze­cho­ro­wała całą wio­snę. Gdy tylko po­czuła się odro­binę le­piej, za­pla­no­wała grun­towny re­mont domu (bu­dy­nek był źle zbu­do­wany i na­wet ga­nek wy­cho­dził nie­prak­tycz­nie na stronę słońca), wy­jeż­dżała na konne wy­prawy, uczest­ni­czyła w sa­dze­niu krze­wów ka­wo­wych (mi­nie od trzech do pię­ciu lat, nim za­czną wy­da­wać plony) oraz uczyła swo­jego so­ma­lij­skiego ku­cha­rza przy­rzą­dza­nia po­traw. Po­pro­siła matkę, by prze­słała jej z Da­nii książkę ku­char­ską z roku 1830, bo taka mniej wię­cej od­po­wia­dała za­so­bom jej obec­nej kuchni.

Gdy le­karz w ra­mach ku­ra­cji za­le­cił Ka­ren zmianę po­wie­trza, udała się z Bro­rem na trwa­jące mie­siąc po­lo­wa­nie do re­zer­watu Ma­sa­jów. Za­brali ze sobą wozy za­przę­żone w trzy muły oraz dzie­wię­ciu słu­żą­cych: po­ru­sza­nie się z tak małą świtą prze­bie­gało spraw­niej. Sa­fari oka­zało się nie­za­po­mnia­nym prze­ży­ciem. Ka­ren ni­gdy wcze­śniej nie spała w na­mio­cie, nie sie­działa w bo­mie, czyli ogro­dze­niu z kol­cza­stych ga­łęzi, nie miała w ręce ka­ra­binu ani tym bar­dziej nie ce­lo­wała do zwie­rzyny. Bror na­uczył ją strze­lać, na ko­la­cje zja­dali upo­lo­wane przez sie­bie an­ty­lopy – i Ka­ren opa­no­wało coś w ro­dzaju go­rączki my­śliw­skiej. Pod­czas po­dróży za­strze­lili sześć du­żych lwów, cztery lam­party, ge­parda oraz po­tężne ilo­ści elan­dów, im­pali, gnu, dik­di­ków, zebr, dzi­ków, sza­kali i ma­ra­bu­tów afry­kań­skich. Po­zo­wali ze swo­imi zdo­by­czami na dzie­siąt­kach zdjęć, a klu­czo­wym mo­men­tem sa­fari oka­zało się dla Ka­ren pierw­sze spo­tka­nie lwa i moż­li­wość uj­rze­nia, jak w oczach tego ma­je­sta­tycz­nego zwie­rzę­cia ga­śnie ży­cie.

Gdy wró­cili do domu, roz­po­częła się pierw­sza wojna świa­towa. Bror po­je­chał na ro­we­rze do Na­irobi, by za­cią­gnąć się do woj­ska, a Ka­ren dla bez­pie­czeń­stwa prze­nio­sła się na sta­cję gór­ską w Ki­jabe i przez ja­kiś czas eskor­to­wała przez re­zer­wat Ma­sa­jów wozy z za­opa­trze­niem. Po­tem wró­ciła do Ngong, by za­jąć się plan­ta­cją.

Pod ko­niec roku na­dal była chora. Oka­zało się, że to nie ma­la­ria. Bror za­ra­ził ją sy­fi­li­sem.

[PI­SZE KA­REN]

Pa­ryż, 28.05.1915. Ni­czym się nie prze­ra­żaj. Wszystko w po­rządku.

Moja je­dyna, ko­chana Ma­teńko. – – je­stem te­raz w Pa­ryżu w dro­dze do Lon­dynu, gdzie mam się spo­tkać ze spe­cja­li­stą od cho­rób tro­pi­kal­nych. Znów mia­no­wi­cie bar­dzo źle się po­czu­łam i dok­tor w Na­irobi oświad­czył, że po­win­nam wy­je­chać do domu dla change of air. – – Zdaje się, że obec­nie w Lon­dy­nie apli­kują in­jec­tions[3]na ma­la­rię, które mają cał­ko­wi­cie z niej wy­le­czyć...

Ka­ren okła­mała matkę. Sy­fi­lis zdia­gno­zo­wano u niej na po­czątku roku, a le­karz z Na­irobi uznał, że jest rów­nie ostry jak u ma­ry­na­rza. Bror naj­wy­raź­niej nie ża­ło­wał so­bie w Na­irobi cie­le­snych uciech, a gdy sprawa wy­szła na jaw, Ka­ren omal nie stra­ciła ży­cia, po tym jak w roz­pa­czy za­żyła zbyt dużo ta­ble­tek na­sen­nych. „W ta­kiej sy­tu­acji można zro­bić tylko dwie rze­czy – uznała póź­niej – albo ją za­ak­cep­to­wać, albo za­bić czło­wieka”. Wy­brała to pierw­sze.

To­też wio­sną 1915 roku udała się do Pa­ryża, by wy­le­czyć cho­robę. Zda­niem le­ka­rzy po­trze­bo­wała dłu­go­trwa­łej i bo­le­snej ku­ra­cji rtę­cią i ar­sze­ni­kiem, a sta­łej po­prawy i tak nie można było za­gwa­ran­to­wać. Z po­wodu wojny Ka­ren nie mo­gła po­zo­stać sama w Pa­ryżu, wy­je­chała więc do Da­nii, gdzie dys­kret­nie spę­dziła w szpi­talu trzy mie­siące na zwy­kłym od­dziale. „Skoro znio­słam na­wet to, je­stem jesz­cze bli­żej do­świad­cza­nia na­prawdę wiel­kich rze­czy” – pi­sała póź­niej.

Do mo­jej li­sty do­daję ko­lejne do­wody god­nej na­śla­do­wa­nia od­wagi Ka­ren:

Za­cho­ro­wać na ma­la­rię i sy­fi­lis w Afryce, sto lat temu.

Po­dró­żo­wać sa­mot­nie do tar­ga­nej pierw­szą wojną świa­tową Eu­ropy, aby pod­jąć le­cze­nie.

Przyj­mo­wać w ra­mach le­kar­stwa rtęć i ar­sze­nik. Prze­trwać stan za­tru­cia, które spo­wo­dują.

Za­ak­cep­to­wać sy­tu­ację.

A po­tem wró­cić.

[PI­SZE KA­REN]

24.03.1917. Droga, ko­chana Matko. To mój pierw­szy list z Fry­den­lund, gdzie się już spro­wa­dzi­li­śmy, i ogrom­nie się cie­szę, że tu je­stem – cho­ciaż tak na­prawdę miesz­kam na ra­zie w nie­wy­obra­żal­nym cha­osie. Ro­bot­nicy przez dwa mie­siące, od­kąd wy­da­łam im po­le­ce­nia, nic nie zro­bili – – lecz przez to nie jest tu wcale mniej przy­jem­nie.

27.03.1918. [Ko­chana Eo] – – Pa­nuje tu, nie­stety, obec­nie su­sza, prze­kra­cza­jąca wszel­kie moż­liwe u nas wy­obra­że­nie. Je­śli utrzyma się jesz­cze dłu­żej, cały kraj zgi­nie – – Od­czu­wamy te same braki – – mleko, śmie­tana, wa­rzywa, jajka – – Wszyst­kie ro­śliny więdną, rów­niny płoną co dnia, wszę­dzie cią­gną się czarne i zwę­glone po­ła­cie ziemi, a po dro­dze do Na­irobi, już przy sa­mym mie­ście wi­dać straszną, jakby ogni­stą łunę – to pył unosi się we dnie i w nocy, a w tych gę­stych żół­tych chmu­rach – przy wie­trze od strony dziel­nicy so­ma­lij­skiej i ba­zaru – od­nosi się wra­że­nie, że wkoło wi­rują ocho­czo bak­cyle dżumy i cho­lery. Na­stała rów­nież nie­spot­kana do­tąd śmier­tel­ność wśród ma­łych bia­łych dzieci w Na­irobi, a do­ro­słym ów nie­usta­jący, roz­pa­lony, su­chy wiatr działa na nerwy...

Gdy po trwa­ją­cej pół­tora roku po­dróży po Eu­ro­pie Ka­ren w stycz­niu 1917 wró­ciła do Afryki, plan­ta­cja kawy po­winna była wy­dać pierw­sze plony, ale nie­ty­powe dla pory roku ob­fite desz­cze i na­stę­pu­jąca póź­niej su­sza do­pro­wa­dziły do tego, że plo­nów wła­ści­wie nie było. Spółka, która no­siła te­raz na­zwę The Ka­ren Cof­fee Com­pany – fi­nan­so­wał ją wuj Ka­ren ze strony matki, Aage We­sten­holz – przy­no­siła straty. Ka­ren i Bror zna­leźli się w po­waż­nych ta­ra­pa­tach fi­nan­so­wych, Ka­ren na­pi­sała więc do ro­dziny w Da­nii z prośbą o pod­wyżkę, bo ży­cie było tak dro­gie, że wszyst­kie pie­nią­dze na­tych­miast się roz­cho­dziły, a „przez cały czas mu­simy też przyj­mo­wać go­ści”. Rów­nież na­stępny rok pod wzglę­dem plo­nów miał oka­zać się ka­ta­stro­falny: su­sza trwała, Afry­kań­czy­ków nę­kał głód, po klę­sce głodu na­stą­piły dżuma, hisz­panka i ospa, po­tem po­dej­rza­nie mroźna i wil­gotna su­sza, na far­mie bra­ko­wało wszyst­kiego, a plan­ta­cja nie przy­nio­sła ani gro­sza. A w grę nie wcho­dził ża­den stan wy­jąt­kowy. Ka­ren jesz­cze o tym nie wie­działa, ale wła­śnie wtedy za­częły się jej ma­jące trwać bez końca pro­blemy fi­nan­sowe; za pierw­szym li­stem z roz­pacz­li­wymi proś­bami o do­fi­nan­so­wa­nie ru­szyła po­wódź ko­lej­nych i Ka­ren bę­dzie wy­sy­łać je do Da­nii przez cały czas spę­dzony w Afryce, aż do roku 1931 i osta­tecz­nego ban­kruc­twa. Plan­ta­cja kawy ni­gdy nie za­cznie przy­no­sić przy­zwo­itych plo­nów, bo zo­stała za­ło­żona w sta­now­czo zbyt zim­nym i su­chym kli­ma­cie.

Ka­ren i Bror prze­pro­wa­dzili się jed­nak do no­wego, więk­szego domu, który otrzy­mał na­zwę Mbo­gani – i tam Ka­ren za­ło­żyła swoją „oazę cy­wi­li­za­cji”, o któ­rej ma­rzyła już, gdy wy­jeż­dżała z Da­nii. Nie była to oczy­wi­ście ide­alna oaza, ale sce­ne­ria nie bu­dziła za­strze­żeń: sofy z mo­ty­wem kwia­tów, to­a­letki w stylu gu­sta­wiań­skim, ko­ron­kowe aba­żury do lamp, krysz­ta­łowe ka­rafki... Poza tym jed­nak ży­cie wy­glą­dało zda­niem Ka­ren tak jak w osiem­na­sto­wiecz­nej Da­nii: pod­czas desz­czów drogi do Na­irobi były nie­prze­jezdne, je­dze­nie zdo­by­wało się po­przez po­lo­wa­nia, atrak­cje na­le­żało so­bie za­im­pro­wi­zo­wać sa­memu, a do­bre książki i in­te­re­su­jący roz­mówcy byli na wagę złota.

W roku 1917 Ka­ren na­uczyła się pro­wa­dzić sa­mo­chód i póź­niej po­le­cała tę umie­jęt­ność wszyst­kim ko­bie­tom. Go­rącz­kowo pra­gnęła ksią­żek, bra­ko­wało jej mu­zyki i sztuki i bała się, że z ich braku prze­isto­czy się w idiotkę. Ma­rzyła o ma­lo­wa­niu i stu­dio­wa­niu sztuki, co ja­kiś czas sama ma­lo­wała su­che ko­lory pła­sko­wyżu i jego przej­rzy­ste świa­tło lub por­trety Afry­kań­czy­ków (twier­dziła, że miej­scowi są bez­na­dziej­nymi mo­de­lami, a raz, w cza­sie ma­lo­wa­nia mło­dego Ki­ku­jusa, była zmu­szona gro­zić mu przez całą se­sję re­wol­we­rem, aby zdo­łał usie­dzieć bez ru­chu). Kiedy Bror wy­jeż­dżał na dłuż­szy okres (co zda­rzało się czę­sto), Ka­ren czuła się sa­motna, cier­piała na de­pre­sję i tę­sk­niła do domu – zda­rzało jej się przez ty­dzień le­żeć w łóżku, lecz w li­stach okła­my­wała matkę i prze­ko­ny­wała ra­do­śnie, jak to do­stała lek­kiego udaru sło­necz­nego. Pi­sała rów­nież, że na­dal nie stra­ciła na­dziei na uro­dze­nie dziecka, prze­ciw­nie, była pewna, że kie­dyś to jesz­cze na­stąpi. Pew­nego dnia Ka­ren otrzy­mała od swo­jego są­siada Sjögrena broń i roz­pa­liło ją pra­gnie­nie ko­lej­nej wy­prawy na po­lo­wa­nie – z braku lep­szych moż­li­wo­ści ce­lo­wała w go­łę­bie przed do­mem („wczo­raj po po­łu­dniu upo­lo­wa­łam dwa­dzie­ścia je­den”). In­nego dnia Bror za­strze­lił pię­cio­me­tro­wego py­tona, a Ka­ren pla­no­wała, że wy­śle skórę węża do pa­ry­skiego Hel­l­stern i za­mówi z niej buty. Spę­dzała czas z So­ma­lij­czy­kami i pi­sała do domu, że wszy­scy jej naj­lepsi przy­ja­ciele są ma­ho­me­ta­nami, a Fa­rah, jej so­ma­lij­ski słu­żący i prawa ręka, to „praw­dziwy anioł”, tak bar­dzo mą­dry i tak­towny. (Ka­ren istot­nie prze­czy­tała na te­mat tej fa­scy­nu­ją­cej wiary tyle, że Bror „od­mó­wił słu­cha­nia cze­go­kol­wiek o Ma­ho­me­cie po­mię­dzy dwu­na­stą a czwartą”). Z in­nymi osad­ni­kami Ka­ren nie do­ga­dy­wała się naj­le­piej, draż­niło ją ich za­du­fa­nie i lek­ce­wa­żąca po­stawa wo­bec Afry­kań­czy­ków. Z ko­lei z „czar­nymi braćmi” czuła po­kre­wień­stwo dusz, a z bie­giem lat sta­wali się oni dla niej co­raz waż­niejsi. Za­częła pla­no­wać za­ło­że­nie szkoły dla dzieci miesz­ka­ją­cych na far­mie.

Co nie­dzielę Ka­ren za­sia­dała do ma­szyny do pi­sa­nia i wy­stu­ki­wała długi list do matki lub brata Tho­masa, albo swych sióstr bądź też do ciotki Bess, która otrzy­my­wała dłu­gie dy­wa­ga­cje na te­mat pa­lą­cych kwe­stii mał­żeń­stwa, oby­czaj­no­ści, an­ty­kon­cep­cji i ru­chu ko­biet. („Ko­chana cio­ciu Bess – na­pi­sała pew­nego razu Ka­ren. – Prze­raża mnie Twój po­mysł wy­da­nia mo­ich li­stów; gdy­bym wie­działa, że tak się sta­nie, przy­pusz­czam, że w ogóle nie mo­gła­bym pi­sać”).

A gdy po dwóch la­tach su­szy i do­kucz­li­wych cier­pień na­stał wresz­cie deszcz, Ka­ren na­pi­sała: „To cu­downe miej­sce, raj na ziemi – – mam wra­że­nie, że w przy­szło­ści, bez względu na to, w ja­kim miej­scu na świe­cie się znajdę, będę się za­sta­na­wiać, czy w Ngong pada deszcz”.

.

Słow­nik Afryki

ASANTE SANA. Dzię­kuję.

KA­RIBU. Za­pra­szam, pro­szę.

MAJI. Woda.

NDIZI. Ba­nan.

NY­AMA. Mięso.

SA­MA­HANI. Prze­pra­szam.

USIKU MEWMA. Do­bra­noc.

NA WEWE PIA. Dzię­kuję, na­wza­jem.

PE­ACE­FUL LIFE

Za­mie­rza­łam wy­py­tać Flo­teę o wszystko, co zwią­zane z ko­bie­cym ży­ciem, o jej ma­rze­nia i ko­biece wzory do na­śla­do­wa­nia, ale oka­zuje się, że to nie ta­kie ła­twe. Przede wszyst­kim – pro­blem ję­zy­kowy: nie je­stem w sta­nie zro­zu­mieć wszyst­kiego, co Flo­tea mówi po an­giel­sku z su­ahi­lij­skim ak­cen­tem – ale też naj­wy­raź­niej nie po­tra­fię za­da­wać od­po­wied­nich py­tań. Mój punkt wi­dze­nia wy­daje się na­gle zu­peł­nie nie­istotny (nikt tu­taj w ogóle nie sły­szał o kimś ta­kim jak Ka­ren Bli­xen), a moje pro­blemy – pro­ble­mami ko­goś z do­słow­nie pierw­szego świata. Wstyd mi na samą myśl o tym, w jaką pa­nikę wpa­dłam, kiedy Olli, za­py­tany, co mo­gła­bym im przy­wieźć, rzu­cił, że Flo­teę ucie­szy­łyby ja­kieś per­fumy. „Ja­kieś per­fumy!” Od­po­wie­dzia­łam, że ni­gdy nie mo­gła­bym ku­pić per­fum in­nej ko­bie­cie, to wy­bór tak in­tymny i tak bar­dzo wy­ra­ża­jący ko­biecą toż­sa­mość, że dla sa­mej sie­bie szu­ka­łam od­po­wied­niego za­pa­chu przez ostat­nie dzie­sięć lat – bez­sku­tecz­nie. Śmie­chu warte. Nie wiem, czy Flo­tei spodo­bał się za­pach, który osta­tecz­nie dla niej wy­bra­łam, ale przy­pusz­czam, że je­śli ktoś do­sta­nie tu do rąk fla­ko­nik o war­to­ści po­dwój­nej mie­sięcz­nej wy­płaty, to istotą sprawy nie jest to, na ile za­pach wy­raża czy­ją­kol­wiek toż­sa­mość.

Co nieco udaje mi się jed­nak wy­ło­wić z jej słów, na przy­kład tyle, że Flo­tea chcia­łaby ro­bić w ży­ciu coś wię­cej, niż być mamą. Tyle że tu­taj ko­bie­tom trudno zdo­być po­rządne miej­sce pracy ina­czej niż dzięki kon­tak­tom lub przez łóżko – pew­nego razu ubie­gała się o pracę biu­rową w du­żej mię­dzy­na­ro­do­wej or­ga­ni­za­cji, ale sprawę na­le­żało naj­pierw prze­dys­ku­to­wać z dy­rek­to­rem pod­czas „ko­la­cji”. Po­dobno wiele ko­biet ma­rzy o za­ło­że­niu pry­wat­nego biz­nesu, rów­nież Flo­tea chcia­łaby mieć wła­sny sklep z odzieżą dla dzieci. Czę­sto jed­nak ko­biety mu­szą zo­stać ko­chan­kami szefa, aby miały czym na­kar­mić swoje po­tom­stwo. Py­tam o za­mąż­pój­ście, o związki mię­dzy ko­bie­tami i męż­czy­znami (po­noć wcze­śniej mę­żo­wie trak­to­wali swoje żony bar­dzo źle), o wie­lo­żeń­stwo (przy­kła­dowo męż­czyźni z ple­mie­nia Aru­szy mają tra­dy­cyj­nie po trzy żony i zwy­kle wszyst­kie miesz­kają w tym sa­mym kom­plek­sie) oraz o sta­ty­styki do­ty­czące roz­wo­dów. Flo­tea jest zda­nia, że skoro już się zde­cy­do­wało na mał­żeń­stwo, roz­wód nie wcho­dzi w grę, na­wet je­śli jedna ze stron za­ko­cha­łaby się w kimś in­nym. Inna rzecz, że Flo­tea zdaje się w ogóle nie uwa­żać za­ko­cha­nia za coś szcze­gól­nie w ży­ciu waż­nego – waż­niej­sze są dla niej pe­ace­ful life, wła­sne pie­nią­dze i wol­ność.

MZUNGU

Idziemy z Flo­teą po za­kupy spo­żyw­cze do miej­sco­wej ko­biety, która roz­ło­żyła przed swoim do­mem owoce i wa­rzywa na sprze­daż. Dzieci wpa­trują się we mnie cie­ka­wie, a po­tem ma­chają na po­że­gna­nie: bye bye, mzungu, biała twarz. Wkrótce do tego przy­wyknę: ile­kroć je­dziemy gdzieś z Ol­lim, każdy prze­cho­dzień po­ka­zuje na mnie pal­cem albo krzy­czy: mzungu, mzungu, jakby w grę wcho­dziło nie­bez­pie­czeń­stwo, o któ­rym na­leży wszyst­kich za­wia­do­mić, i nie za­wsze po­tra­fię oce­nić, czy okrzyki wy­ni­kają z do­bro­dusz­nej cie­ka­wo­ści, czy też są w ja­kiś spo­sób wro­gie. Olli jest na­zy­wany w wio­sce także „Papa Mi­chell”, z ko­lei Flo­tea to „Mama Mi­chell”, po­nie­waż do do­brego tonu na­leży na­zy­wa­nie imie­niem naj­star­szego dziecka tych, któ­rych los ob­da­rzył po­tom­stwem.

Sama Mi­chell za­częła już się otrzą­sać z szoku spod znaku mzungu. Kiedy przy­je­cha­łam, osłu­piała dziew­czynka cho­dziła przy­kle­jona do ścian i nie od­zy­wała się ani sło­wem, te­raz jed­nak udało nam się za­ko­le­go­wać dzięki książce o Mu­min­kach, którą jej przy­wio­złam. Łą­czy nas także iden­tyczna dieta: po sa­dzo­nych jaj­kach i kieł­ba­sie zja­dam na śnia­da­nie jesz­cze mi­seczkę ka­szy Mi­chell, którą Flo­tea go­tuje każ­dego po­ranka.

KANGA

Flo­tea ob­da­ro­wuje mnie piękną kangą w po­ma­rań­czowe kwiaty na nie­bie­skim tle. To dwa pro­sto­kątne ka­wałki ba­wełny: jed­nego używa się jako spód­nicy, a drugi można za­wią­zać na górną część tu­ło­wia, tyle że w co­dzien­nym użyt­ko­wa­niu to nie­prak­tyczne. Mama Ju­nis czę­sto nosi do spód­nicy z kangi bluzkę z krót­kim rę­ka­wem, Flo­tea – swe­ter, skoro jest tak zimno, za­le­d­wie dwa­dzie­ścia stopni. Na kan­dze za­wsze jest ja­kiś na­pis, na przy­kład przy­sło­wie, któ­rym można wy­ra­zić swój na­strój da­nego dnia albo prze­ka­zać wia­do­mość są­sia­dom lub mę­żowi. Na mo­jej jest na­pi­sane: mungu ham­tupi mja wake, bło­go­sła­wień­stwo boże. Przy­da­łaby mi się też taka z na­pi­sem: Nie dla ko­ma­rów. Albo: Chcę zo­ba­czyć lwy. Albo: Ko­bieta po czter­dzie­stce po­szu­kuje sensu ży­cia.

ŁAŃ­CUCH CHŁOD­NI­CZY

Pod­czas po­dróży do sklepu mi­jamy przy­drożną cha­tynkę rzeź­nicką z tłu­stymi pła­tami mięsa i Flo­tea po­ka­zuje mi, że tam się za­opa­truje – na szczę­ście już to wie­dzia­łam. Pró­buję wy­ja­śnić, że w Fin­lan­dii nie ma cze­goś po­dob­nego, mięso prze­cho­wuje się w la­dach chłod­ni­czych i sprze­daje ste­ryl­nie za­pa­ko­wane. Pró­buję so­bie przy­po­mnieć, jak jest po an­giel­sku „łań­cuch chłod­ni­czy”.

Póź­niej sły­szę od Ol­lego, że je­dze­nie za­bie­rane na sa­fari pod na­mio­tami jest prze­wo­żone sa­mo­cho­dem przez wiele dni bez żad­nych lo­dó­wek tu­ry­stycz­nych i nikt nie cho­ruje. Za­sta­na­wiam się, jak to w ogóle moż­liwe i czy łań­cuch chłod­ni­czy nie jest po pro­stu za­chod­nim wi­dzi­mi­się.

MTORI

Ubrana w kangę, do­trzy­muję Flo­tei to­wa­rzy­stwa w kuchni i przy­glą­dam się, jak przy­go­to­wuje na lunch mtori, tra­dy­cyjną po­trawę ple­mie­nia Chagga. W zu­pie jest mięso, ba­nany i mar­chew – i jest na­prawdę smaczna. Mtori to po­dobno tra­dy­cyjne da­nie tu­czące dla ko­biet w po­łogu, które po­maga po­bu­dzić lak­ta­cję. Gdy ko­bieta z Chagga uro­dzi dziecko, musi przez trzy mie­siące za­ja­dać się mtori w wiel­kich ilo­ściach. W tym okre­sie młoda matka w ogóle nie opusz­cza domu, a kiedy wresz­cie staje na progu, po­winna być po­tężna, bo je­śli nie okaże się do­sta­tecz­nie gruba, może wzbu­dzić po­dej­rze­nia, że mąż nie­wy­star­cza­jąco o nią za­dbał lub – to naj­więk­szy wstyd – że mąż nie ma pie­nię­dzy. Aby uczcić ten mo­ment, młoda mama za­pra­sza krewne i przy­ja­ciółki na uro­czy­stość zwaną mbesi, po­świę­coną nowo na­ro­dzo­nemu. Męż­czy­zna nie jest na im­pre­zie po­trzebny, ale to on ma za za­da­nie zor­ga­ni­zo­wać wiel­kie ilo­ści je­dze­nia i piwa, któ­rym stare ko­biety będą się ra­czyć flaszka po flaszce. Kiedy uro­dziła się Mi­chell, Olli zgod­nie z tra­dy­cją mu­siał za­bić wła­snymi rę­kami kozę. W pre­zen­cie dla mamy nie­mow­lę­cia przy­no­siło się kie­dyś mleko i olej z krowy, uży­wany do go­to­wa­nia, ale obec­nie je­dyny pre­zent to pie­nią­dze. Wrę­cza się je w bank­no­tach o ma­łych no­mi­na­łach, które każdy z go­ści wy­rzuca w po­wie­trze, aby cały dom był usłany pie­niędzmi.

Po­dobno wiele ko­biet pra­gnie mieć tylko jedno albo dwoje dzieci, ale biedni czę­sto mają ich sied­mioro lub ośmioro. Abor­cja jest nie­le­galna, a mimo to wciąż się ją wy­ko­nuje, po­ta­jem­nie, za po­mocą tra­dy­cyj­nych le­ków. Za­bieg jest bo­le­sny i może do­pro­wa­dzić do dłu­go­trwa­łej cho­roby, ale pra­wie wszyst­kie ko­biety go do­świad­czyły, sporo z nich – wie­lo­krot­nie.

KA­CHUM­BARI

Pew­nego dnia Flo­tea przy­go­to­wuje ka­chum­bari, pi­kantną sa­łatkę na oc­cie, skła­da­jącą się z ogórka, awo­kado, po­mi­dora, mar­chewki i pa­lą­cej pa­pryki piri-piri, a do tego po­daje wła­snej ro­boty frytki, czyli chips. Przy­po­mina mi się bez­względna za­sada, po­wta­rzana we wszyst­kich prze­wod­ni­kach, ja­kie mia­łam w rę­kach: aby w Afryce pod żad­nym po­zo­rem nie jeść świe­żych wa­rzyw ani sa­łaty – i jem. Ka­chum­bari jest nie­biań­ska i od­tąd to moje ulu­bione afry­kań­skie da­nie.

In­nym ra­zem Flo­tea go­tuje ugali, ka­szę ku­ku­ry­dzianą, która jest tak gę­sta, że można ją kroić no­żem, ale je się ją pal­cami – i mo­czy w mię­snym so­sie. Olli nie cierpi ugali, ale mnie sma­kuje. Przy­cho­dzi mi na myśl, że Flo­tea praw­do­po­dob­nie po­sta­no­wiła za­pew­nić mi wszyst­kie naj­waż­niej­sze tan­zań­skie do­świad­cze­nia ku­li­narne.

Pew­nego dnia po za­pad­nię­ciu zmroku wy­bie­ramy się po ko­zią nóżkę na wy­nos, która ma­rzyła mi się już od dawna. W budce na po­bo­czu drogi do Aru­szy wi­szą w rzę­dzie gril­lo­wane ko­zie nóżki, wy­bie­ramy jedną, ku­charz kroi ją na ka­wałki i pa­kuje wraz z so­sem chili i pie­czo­nym ba­na­nem. W domu po­że­ramy te przy­smaki, je­dząc wszystko pal­cami ze wspól­nego ta­le­rza.

WHAT­SAPP

Flo­tea i ja zo­sta­jemy także zna­jo­mymi na Fa­ce­bo­oku. Flo­tea nie może się na­dzi­wić, że nie mam What­sAppa, tak faj­nie by­łoby wy­sy­łać so­bie zdję­cia... Nie mam – w prze­ci­wień­stwie do Flo­tei nie po­sia­dam smart­fona – i ni­gdy na­wet nie sły­sza­łam o czymś po­dob­nym. Mó­wię, że w Fin­lan­dii nie ma żad­nych What­sAp­pów, to z pew­no­ścią ja­kieś afry­kań­skie zja­wi­sko.

Wy­py­tuję ją także o inne słówka w su­ahili i za­pi­suję naj­waż­niej­sze w no­tat­niku. Asante sana, dzię­kuję. Ka­ribu, wi­taj, pro­szę. Usiku mwema, do­bra­noc. Lala sa­lama, ład­nych snów.

Kiedy idę spać, za­uwa­żam, że Flo­tea przy­słała mi wia­do­mość na Fa­ce­bo­oku: Lala sa­lama, Mia.

MIEJ­SCY MA­SA­JO­WIE

Pew­nego dnia jemy z Ol­lim lunch w lo­kal­nej sto­łówce w Aru­szy. Przy sto­li­kach kręcą się ospale Ma­sa­jo­wie w shu­kach w czer­woną kratę i san­da­łach z opony sa­mo­cho­do­wej. Je­śli w mo­ich wy­obra­że­niach Ma­sa­jo­wie byli w ja­kimś sen­sie szla­chetni, piękni i od­ważni, tak jak opi­suje ich Ka­ren, to ci za­miesz­ku­jący Aru­szę wy­glą­dają zu­peł­nie ina­czej. Mają mętne spoj­rze­nie, ich san­dały są do­szczęt­nie zno­szone, a pu­chowe kurtki, za­rzu­cone na pe­le­ryny z czer­wo­nej kraty, ob­szar­pane i nie­chlujne. Przy­byli do mia­sta, by sprze­da­wać tu­ry­stom tu­tej­szy ka­mień szla­chetny, czyli tan­zan. To smutny wi­dok i za­sta­na­wiam się, czy taki sam los spo­tyka wszyst­kie ludy ko­czow­ni­cze wy­pę­dzone z ich tra­dy­cyj­nych ob­sza­rów za­miesz­ka­nia. Po­ły­kam szybko ry­żowy pi­law, ko­ści­sty ka­wa­łek mięsa zo­sta­wiam nie­tknięty i wstaję od pla­sti­ko­wego sto­lika.

SA­LON FRY­ZJER­SKI

Gdy przy­je­cha­łam, Flo­tea miała na gło­wie pełno ślicz­nych war­ko­czy­ków, ale pew­nego dnia wi­dzę na scho­dach Mamę Ju­nis roz­pla­ta­jącą jej włosy, po­nie­waż Flo­tea za­mie­rza się wy­brać do sa­lonu fry­zjer­skiego. Wy­ko­ny­wa­nie skom­pli­ko­wa­nych war­ko­czy­ko­wych fry­zur jest bar­dzo dro­gie, a wi­zyta w sa­lo­nie zaj­muje cały dzień. Wło­sów nie można po­tem myć sa­mo­dziel­nie, tylko przy­cho­dzi się na my­cie do fry­zjera. Tak samo jest z wy­pro­sto­wa­nymi wło­sami – je­śli się je umyje sa­memu, włosy skrę­cają się w sprę­żynki, a więc się psują. Do sa­lo­nów fry­zjer­skich cho­dzi się za­tem czę­sto i jest ich tu od­po­wied­nio dużo.

Wy­ru­szamy z domu pod wie­czór. Naj­pierw jed­nak Flo­tea zdej­muje do­mową kangę i prze­biera się w przy­le­ga­jące czarne dżinsy, ładną bluzkę i zie­lone ba­le­rinki, za­kłada złoty ze­ga­rek oraz kol­czyki, a po­tem spry­skuje się odro­binę per­fu­mami, które jej przy­wio­złam. Idziemy pie­szo aż do wio­ski Mo­shono, a po­tem drogą kra­jową w kie­runku Aru­szy. Cu­dow­nie się wę­druje czer­wo­nym piasz­czy­stym trak­tem w ła­god­nym wie­czor­nym słońcu, gdy wszystko wo­kół jest ską­pane w zie­leni. Dzieci w wieku szkol­nym ga­pią się na mnie, nie­które krzy­czą good mor­ning, choć mają na my­śli eve­ning. Z na­prze­ciwka nad­jeż­dżają szkolne au­to­busy i mo­to­ro­wery, idą krowy, kozy i kury.

Sa­lon fry­zjer­ski znaj­duje się przy dro­dze do Aru­szy. Prze­ska­ku­jemy przez prze­raź­li­wie ubło­cone po­dwó­rze na czy­sty ta­ras z bia­łych pły­tek, gdzie mu­simy zmie­nić buty na san­dały no­szone we­wnątrz. Ster­cząca w progu dziew­czyna wska­zuje mnie pal­cem, krzy­czy: mzungu, i umiera ze śmie­chu – przy­pusz­czam, że w tu­tej­szych sa­lo­nach fry­zjer­skich biali w ogóle się nie po­ja­wiają. W po­rów­na­niu z naj­bliż­szą oko­licą sa­lon jest ude­rza­jąco ele­gancki i sty­lowy, pod­łoga błysz­czy, a pra­cow­nice mają nie­wia­ry­god­nie dłu­gie pa­znok­cie u stóp po­ma­lo­wane na ja­skrawe ko­lory. Flo­tea po­ka­zuje na puszkę ze spe­cy­fi­kiem, któ­rego chce: Hair may­on­na­ise, best tre­at­ment for hair. Stoję w drzwiach i przy­glą­dam się prze­chod­niom. Na wprost znaj­duje się wul­kan Meru, te­raz ukryty za cienką wo­alką chmur. Drogą jadą żółte au­to­busy, idą dzieci w zie­lo­nych szkol­nych mun­dur­kach, ro­bot­nicy i liczne mama ob­ju­czone pa­kun­kami: nie­które niosą na gło­wach sze­ro­kie pla­sti­kowe ka­dzie, inne – po­tężne ki­ście ba­na­now­ców. Pró­buję sfo­to­gra­fo­wać uczniów, ale wszy­scy do­strze­gają z da­leka moją błysz­czącą białą twarz i ze śmie­chem po­ka­zują mnie pal­cami. Nie śmiem ro­bić zdjęć. Tu na­prawdę nie można się po­ja­wić w roli ob­ser­wu­ją­cego tu­ry­sty – sa­memu jest się tu­taj ska­za­nym na spoj­rze­nia in­nych.

Po­ma­rań­czo­wo­włosa fry­zjerka wy­plata ze sterty ob­cię­tych wło­sów cie­niu­teń­kie war­ko­czyki na sznurku, który przy­cze­piła do opar­cia fo­tela. Do sa­lonu wpada śmier­dzący al­ko­ho­lem młody męż­czy­zna, by na­ła­do­wać so­bie ko­mórkę, i za­lega na fo­telu fry­zjer­skim. Ma­gne­to­fon wy­grywa na cały re­gu­la­tor Dolly Par­ton, Ri­hannę i Tracy Chap­man. Włosy Flo­tei po­krywa war­stwa ma­jo­nezu, po­tem pro­stuje się je czymś w ro­dzaju pa­ru­ją­cej su­szarki. Jest wpół do szó­stej, za­raz za­pad­nie zmrok.

Gdy idziemy nie­pew­nie wy­bo­istą drogą do domu, pa­nują nie­prze­nik­nione ciem­no­ści. Pró­bu­jemy na­wi­go­wać, kie­ru­jąc się świa­tłami prze­jeż­dża­ją­cych sa­mo­cho­dów i mo­to­rów, ale raz omal nie wpa­dam na idącą z na­prze­ciwka krowę: jest czar­no­brą­zowa i nie oświe­tla jej ża­den re­flek­tor.

MR HAULI