Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Olga Czernikow
Tłumaczka i redaktorka. Przełożyła m.in. powieści Jana Balabána (Zapytaj taty, Którędy szedł anioł), Vladimíra Binara (Pianka od Chińczyka), Terezy Boučkovej (Rok Koguta), Radki Denemarkovej (Pieniądze od Hiltera, Przyczynek do historii radości) i Vladimíra Macury (Guwernantka, z Michałem Kunikiem). Mieszka we Wrocławiu.
Ester i Honzie.
Dziewczynie, której na mocy urzędowego zakazu z dnia 29 lipca 1941 roku zabroniono zbliżać się do Wełtawy na odcinku między dwoma praskimi mostami: Kolejowym i Hlávki. (14 sierpnia 1941 roku dziewczyna podeszła do brzegu. Ktoś na nią doniósł. Dziewczynę rozstrzelano. Prażanie zażywali w tym czasie kąpieli w rzece).
Evie A., która razem ze swoimi braćmi przetrwała najgorsze i która potrafi żyć w zgodzie z rzeczywistością.
KOBOLD (niem.) – złośliwy duszek, chochlik, karzeł, krasnal pilnujący podziemnych skarbów; przen. gnom, kreatura, monstrum.
W początkach mego uwięzienia najcięższe było […] to, że miałem myśli wolnego człowieka. […] Ale to trwało zaledwie kilka miesięcy. Potem miałem już tylko myśli więźnia[1].
ALBERT CAMUS
Czego boją się ludzie? Rzetelnego zdania sprawy ze stanu świadomości swoich czasów. Czyny, których dopuszczamy się wobec najbliższych, przewyższają wyrafinowaniem najokrutniejsze metody stosowane podczas wszystkich wojen światowych. Pokój jest wojną. Wojna jest kontynuacją pokoju.
[1] A. Camus, Obcy, tłum. M. Zenowicz, Warszawa 1985, s. 49
Uciec nie jest łatwo. To potrzask. Dzieci nie dosięgają do zamka w drzwiach kuchennych: matka i ojciec kazali go zamontować wysoko nad ich głowami.
Człowiek tęskni za więzieniem, do którego został wtrącony.
Człowiek kocha więzienie, z którego został wypuszczony.
Na świat przysłał ją Kobold.
Nie tylko ona kocha Kobolda.
Jestem inna niż reszta ludzi, powiedziała. Zupełnie inna. Nie istnieje skala, którą można by zmierzyć miłość albo ból. Moja choroba nazywa się Kobold. Nie ma na nią lekarstwa.
Dzień jak z obrazka. Życie jak z obrazka.
Woda utopiona w piasku.
Czarującemu Michaelowi władze miasta oficjalnie zakazały wstępu na Kamienny Most.
– O co wam chodzi? Ratowałem biedne, chore rzeźby, ja jeden się o nie troszczyłem! Tymi rękami je sklejałem! Nie widzicie, że się rozpadają? Lada moment zostanie z nich kupa gruzu, nic więcej! Przecież tutaj jak nie wiatr, to deszcz, a jak nie deszcz, to brudne łapska ludzi. Ja nie będę na to patrzył i wy też nie powinniście. Rany boskie, nie możecie zbudować nad mostem zadaszenia? Nie możecie dosztukować rzeźbom parasolek? Zróbcie coś wreszcie, do cholery!!!
Michael kocha zimne, pewne siebie posągi, rozstawione po obu stronach mostu. Wszystko, co lubi, ochrania własnym ciałem, zapachem własnego ciała. Lituje się nad przedmiotami. Są takie bezbronne, takie kruche. Według Michaela coś, co nie ma ciekłej postaci, jest z góry skazane na zniszczenie.
Tylko to, co płynne, może być wieczne.
Michael zdejmuje przepoconą koszulę. Rozkłada ją na cierpiącej umywalce. Białą porcelanę szpecą ciemne pęknięcia: pozostawione w odpływie czarne wężyki włosów niebezpiecznie wżerają się w gładką powierzchnię. Michael odczekuje kilka sekund. Chwyta koszulę i przerzuca ją przez wezgłowie zardzewiałego łóżka, na którym sypia, odkąd pamięta. Skrupulatnie odlicza minuty uzdrawiającego czasu. Tą samą koszulą poleruje stół. A po chwili użycza jej krzesłu: wygładza wilgotny materiał na oparciu, wyrównuje palcami kołnierzyk i obciąga rękawy. Znoszoną koszulę z żółtymi plamami potu przykrywa w nocy świeżą, odprasowaną. Pod umywalką piętrzy się kopczyk brudnych rzeczy, osłaniany przez nietknięty, czyściutki materiał.
Michael pielęgnuje przedmioty, które pragnie ocalić przed powolnym rozkładem i niszczeniem. W dzieciństwie robił to potajemnie. Ale i tak zawsze ktoś mu przeszkadzał. Nieproszeni goście – żywi ludzie, obojętni na piękno i cierpienie rzeczy. Przestępowali z nogi na nogę i czekali, aż dziwak Michael się ubierze. Aż przestanie się wydurniać.
A więc zakazano mu wstępu na Kamienny Most. Na ścianach wież mostowych, wznoszących się u obu końców potężnej kamiennej konstrukcji, wiszą portrety Michaela. Nieostre, ziarniste powiększenia fotografii z gazet. Namokłe od deszczu i śniegu. Podarte na strzępy przez lodowaty marcowy wiatr. „Zawiadamia się, iż człowiek ten nie ma prawa przebywać na moście, gdyż stanowi dlań poważne zagrożenie, nadto zaś może być niebezpiecznym dla przechodniów. Ktokolwiek zobaczy mężczyznę w pobliżu rzeźb, niechaj poinformuje o tem żandarmerię. Przewidziana wysoka nagroda pieniężna! Rysopis: włosy czarne, oczy niebieskie, wzrost dwa metry, znaki szczególne…” Pod portretami mnożą się przyklejone niedbale prostokąty: nabazgrane w pośpiechu petycje, bełkotliwe pogróżki, histeryczne apele bigotek i bigotów, którzy domagają się skazania Michaela na śmierć przez utopienie. Oko za oko, ząb za ząb, ciało za ciało. W imię miłości bliźniego. Zimny podmuch odrywa fragment artykułu z liberalnego „Prager Tagblatt”. Zadrukowany papier powiewa w dziobie mewy, bezgłośnie i daremnie apelując: „Jak to możliwe, że dziś, kiedyśmy tak śmiało wkroczyli w wiek dwudziesty, upokarza się żywego człowieka z powodu kamiennych posągów? Jak to możliwe?”. Mewa przez kilka minut krąży nad rzeką, by wreszcie przysiąść na opustoszałym brzegu. Święta mewa.
W nocy ku jednej z wież mostowych skrada się niespokojny cień: ciało zakutane w długi, ciepły szal. Matka Michaela ściąga największy spośród rozmazanych wizerunków, a potem, już w domu, umieszcza go na szerokiej tacy i suszy nad piecem wraz z kawałkami jabłek. Odcina zwilgłe skraje portretu, wygładza papierowe zmarszczki. Fotografię, przeszkloną i oprawioną w ciężką drewnianą ramę z rzeźbionymi dębowymi liśćmi, wiesza później w pokoju na honorowym miejscu. Michael. Jej syn. Bohater, który zamyka listę męczenników strzegących mostu. Matce Michaela nie przyjdzie do głowy, że jej syn może być łajdakiem. Matki nie dopuszczają do siebie podobnych myśli.
– Taki dobry chłopak – mówi. – Taki dobry chłopak!
W wigilijne popołudnie dobry chłopak Michael maszeruje wzdłuż rzeki. Na plecach niesie wypchaną poszwę w niebieskie pasy: skórę zdartą z puchowej pierzyny, dla pewności mocno ściągniętą sznurem. Gdy dociera do mostu, dwukrotnie odmierza krokami jego półkilometrową odległość. Tam i z powrotem. Sumiennie spogląda w oczy każdej z trzydziestu rzeźb, omija tylko trzydziestą pierwszą, niewidoczną dla nikogo. Pod nosem mruczy słowa dziecięcej wyliczanki. Koniec ostatniego wersu oznacza też koniec marszowej przechadzki. Michael przystaje. Rozwiązuje pękaty tłumoczek. Wyławia z niego obszerne, różnokolorowe ubrania – jak magik, kiedy wyciąga z kapelusza rekwizyty do przedstawienia. Każdą ze sztuk odzieży starannie wyrównuje na murku.
Wskakuje na kamienną balustradę.
Opatula wybraną rzeźbę.
Zakłada Janowi Nepomucenowi ciężkie, grube futro. Obdarowuje przyjaciela – biedaczek musi straszliwie marznąć w tej paskudnej mżawce. Prawda, jeszcze głowa: Michael pośpiesznie nakrywa nimb mokrym kapeluszem. Tymczasem niebo bezustannie przesiewa śnieżną mąkę, którą następnie wiatr gorliwie rozdmuchuje na wszystkie strony. Michael, oślepiony wirującymi drobinkami, bezskutecznie stara się naciągnąć wąskie, sztywne rękawy na piaskowcowe ramiona. Odzywa się chrzęst. Ręka trzaska, łamie się w nadgarstku.
Michael zamiera.
W popłochu obejmuje świętego i szepcze mu coś do ucha. Kaja się, przeprasza, zaklina. Gładzi Nepomucena po ramieniu, pogruchotanym i uwięzionym w futrzastej rurze. Z trudem utrzymując równowagę, przywiera potężnym ciałem do okrycia na kamiennej sylwetce i rozpaczliwie błaga o wybaczenie. Na próżno. Posąg jest zmęczony, posąg się poddaje: kruchy pierniczek odkleja się od chatki. Jeszcze przez parę sekund balansuje chwiejnie na murku, gdy nagle niewidzialny palec pstryka świętego w czoło i – ping! – posąg przewraca się jak cynowy żołnierzyk. Jan i Michael zsuwają się z balustrady. Jednocześnie.
Okręcają się w powietrzu, złączeni w kurczowym uścisku. Lecą powoli, sennie.
A przecież szybciej niż płatki śniegu.
Gejzer wody przebija cienką skorupę i tryska wysoko w górę, by w następnej sekundzie opaść na rozkołysaną taflę. I wtedy staje się cud. Posąg nie idzie na dno. Wynurza się, a razem z nim wynurza się Michael. Można by pomyśleć, że coś wypycha ich od dołu. Ani ludzkie ciało, ani duplikat rzeźby męczennika nie toną. Na przekór prawom fizyki. Jan Nepomucen wypływa na powierzchnię. Tyle że nie ma już krzyża.
Wśród śniegowych gwiazdek mruga pięć kolejnych – piaskowcowych. Rzeczna Statua Wolności. Dochować tajemnicy spowiedzi za cenę życia… Chluśnięcie lodowej brei niespodziewanie obala Jana Nepomucena na plecy. Michael siada na nim okrakiem, mocno opasuje udami kamienne boki i rozpościerając ramiona, stara się wytrwać w tej pozycji: zręczny woltyżer na rozbrykanej bestii. Sęk w tym, że futro Jana, coraz cięższe od wessanej wody, niepowstrzymanie ciągnie rzeźbę w dół. W końcu ugwieżdżona głowa znika. Michael gorączkowo usiłuje rozebrać Nepomucena: tarmosi nasiąknięty habit, rozrywa zębami oporne szwy – daremnie. Mokra szata przylgnęła do piersi świętego. Na amen. Michael szarpie za rękaw, ale puszysta materia stwardniała i zastygła na złamanym nadgarstku jak gips. Michael jest bezradny.
Zanurzają się.
Wypływają.
Teraz Jan dla odmiany obraca się twarzą ku głębinom – zupełnie jakby szukał tam miejsca, w którym będzie mógł spocząć. Nerwowo podskakuje, trzęsie swoim jeźdźcem i raz po raz wyrzuca go w górę: tresowany delfin chce się pozbyć upartego poskramiacza. Michael nie daje jednak za wygraną. Przyklęka na plecach posągu i prując taflę wielkimi łapskami, kieruje się do brzegu. Tymczasem rzeka już sobie pobaraszkowała i zaczyna się rozglądać za nową rozrywką. Powolutku, delektując się, połyka nieproszonych gości. Michael zaciska nogi wokół rzeźby, jakby zakładał jej żelazną obręcz. Ostatnie, co widać nad powierzchnią, to jego otwarte usta, nabierające powietrza potężnym haustem. Mroźna pokrywa nieodwołalnie się zamyka. Świeżuteńki biały lukier błyskawicznie zasklepia szczeliny w lodowej glazurze, pod którą kołysze się niespokojna woda. Zostaje ledwie widoczny ślad. Cienkie jak włos, rozgałęzione pęknięcie.
Michael podpływa pod rzeźbę. Wyciąga ramiona, natęża siły i unosi kamiennego kolosa nad głowę. Podwodny sztangista pokonuje stan nieważkości: odbija się od niewidzialnego podłoża, energicznie macha nogami i rozcina przejrzystą próżnię, zostawiając za sobą roztańczone bąbelki. Wszystko, co żyje, pędzi teraz w tamtą stronę, ku tlenowej pianie. W głębinach robi się rojno, wzburzone masy wodne bezlitośnie napierają na sztangistę, spłaszczają mu policzki i miażdżą ciało, z sekundy na sekundę coraz bardziej bezwładne. Rzeźba nieubłaganie opada. W zielonoszarej mgławicy jedna po drugiej pojawiają się ryby – krążą sennie dookoła posągu, rzucają mu obojętne spojrzenia fosforyzujących oczu, mięsistymi wargami kosztują kamiennego smaku. Ryby, które nigdy się nie całują. Na dnie czuwa ich przywódczyni: obła, spłaszczona maszkara z nieproporcjonalnie dużą głową. Osobliwe stworzenie. Porusza się dzięki płetwom podobnym do kończyn, większość czasu spędza w samotności, w ciemnej strefie przy dnie – ale tym morskim, głębokim na kilkaset metrów. Ryba-nietoperz z rzędu żabnicokształtnych. Zwabia ofiary za pomocą świecącej substancji, którą uwalnia z odpowiednio przystosowanej płetwy grzbietowej. Teraz spełnia pod mostem swoją misję. Przytyka bezkształtną głowę do czoła Michaela. I wypuszcza chemiczną przynętę.
Pozostałe ryby wściekle tłuką ogonami w osłabłe ciało Michaela i z ciekawością przybliżają wyłupiaste oczy do jego zmętniałych źrenic. Rzeźba i Michael rozdzielają się. Rozdziela się też gęsta ławica.
Każda z drużyn podąża za swoim panem.
Pokrzykujący ludzie łapią ciało w sieć. Mają szczęście, trafił im się nie lada okaz. Wdmuchują własne życie w usta Michaela. Od tej chwili Michael jest inny. Święty Jan Nepomucen nigdy się odnajdzie. Musiał podryfować z prądem. Rzeka zaniosła go do morza, mówiono. Do oceanu, mówiła Hella. Michael zostaje odznaczony przez władze miasta za heroiczną próbę uratowania cennej rzeźby. Kiedy cała sprawa się wyjaśnia, te same władze na krótko wsadzają Michaela do więzienia. Za spowodowanie śmierci posągu.
Rozmazany portret ojca wisiał między dwoma oknami: orli dziób, a po obu stronach dwa niebieskie bulaje. Dlaczego masz takie wielkie oczy? Żeby cię lepiej widzieć, serdeńko. Rozsypuję się, niszczeję. Wszystko, czym obrosłam przez te lata, kruszy się i odpada ze mnie jak stara emalia. Tak długo umacniałam wokół siebie pancerz ochronny, że sama zmieniłam się w posąg. Posąg czeka na powiernika, na kogoś, przy kim mógłby odetchnąć pełną piersią i bezkarnie rozcapierzyć palce. Ale wobec otaczających go diablików musi zachować kamienną twarz, musi zmilczeć prawdę. Palce zaciśnięte w pięść. Opuszczam pokój.
Hotelowy.
Hella. Wraca z lekcji u doktora Broda. Ciężkie drzwi wejściowe wydają z siebie przeciągły jęk. Hella wybiega na ulicę, kipiącą niezliczonymi powabami rozwiązłości i zepsucia. Za plecami Helli odzywa się głuche trzaśnięcie. Czubek wypolerowanego trzewiczka żłobi znak zapytania w cienkiej warstwie śniegu pokrywającej bruk. A tuż obok kolejny, bliźniaczy, tyle że odwrócony jak w lustrzanym odbiciu. Serce. Wewnątrz drugie, trzecie. I jeszcze dwa mniejsze. Hella ma siedemnaście lat. Stoi wśród padających cukrowych kryształków i raz po raz rozchyla różowe wargi, spomiędzy których wydostają się obłoczki muślinowej pary. Posyła w górę litery z przejrzystej mgiełki. Najczęściej – wydłużone „o”. Hella wie, że doktor Brod ją obserwuje, że stoi za koronkową firanką w oknie na drugim piętrze i płytko, urywanie oddycha. Wie też, kto ma kogo w garści. Pan doktor nie patrzy jej w oczy, nigdy. Kurczowo łapie otwartą książkę w spocone, rybie dłonie, które co rusz wyciera w spodnie. Nie poprawia błędów Helli, a ona to wykorzystuje: celowo wymyśla i wypowiada na głos najbardziej niewiarygodne bzdury. Doktor tylko coś mamrocze roztrzęsionym głosem i nerwowo pokasłuje, ilekroć Hella pochyla kędzierzawą głowę i owija na palcu kosmyk czarnych włosów, którego koniec wcześniej długo i znacząco ssie. Gdy wilgotne pasemko na moment ześlizguje się z palca, Hella rzuca następną prowokacyjnie nierozumną uwagę.
Dzisiejsza lekcja była symboliczna, odświętna. Hella wręczyła doktorowi prezent noworoczny. Kupiony przez rodziców.
Doktor Brod czeka. Od wielu miesięcy sterczy za nakrochmaloną firanką i odlicza dni do osiemnastych urodzin swojej ulubienicy, ponętnej czarnowłosej Helli. Kiedy nadejdzie upragniony dzień, doktor Brod się oświadczy. Już zresztą ustalił wszystko z rodzicami. Na razie Hella niczego się nie spodziewa, na razie beztrosko frunie przez kolejne godziny wigilijnego dnia. Tymczasem w mieszkaniu doktora Broda kubeł na śmieci co noc połyka dziesiątki zgniecionych papierowych kul. Doktor Brod z namaszczeniem plami atramentem czyste arkusze, zaczernia je słowami, za pomocą których spowiada się ze swojego uczucia, ze swojej obsesji. Wyznaje, że marzy o chwili, gdy przyprowadzi dziewicę na drugie piętro i zwabi ją do labiryntu własnej biblioteczki, gdzie wzorem wszystkich minotaurów skwapliwie skorzysta z prawa pierwszej i ostatniej nocy. Doktor Brod pisze list lustrzanym alfabetem. Metodycznie wypróbowuje pozostałe uczennice, sypia z każdą bez wyjątku. Dotyka dziewczęcych łon smukłymi, wypielęgnowanymi palcami, które potem ukradkiem wącha. Rozrysowuje mapę czułych punktów, wyławia perły. Wierzy w moc powtarzania, powtarzanie jest matką wiedzy. Doktor Brod pilnie ćwiczy, chce być mistrzem, chce być przygotowany – zanim otworzy muszlę Helli w poszukiwaniu tej najcenniejszej perły.
Czubek trzewiczka rozdziera dziewiczą biel śniegu. Hella kreśli kwadrat: zamyka serce w czworobocznej klatce. Obok dorysowuje drugą, trzecią i jeszcze kilka, wszystkie ciasno przytykające do siebie. Nie skalana dotąd biel zaczyna się pokrywać burymi kanalikami. Hella staje na jednej nodze i rozpościera ramiona, żeby utrzymać równowagę: bocian w trzewiczkach usiłuje grać w klasy na błotnistym śniegu. Hella jest szczęśliwa. I wcale nie chce wracać teraz do domu. Do świątecznej krzątaniny, do niemilknącego gderania służących, które będą się nawzajem obwiniać o sfuszerowanie tej czy innej roboty, do ich burkliwych odzywek, co ta chałka taka krzywo spleciona, tego karpia życzy pani podać w kapuście czy jak, a migdały czemu jeszcze nie obrane. Hella już czuje na sobie nienawistne spojrzenia – spojrzenia, które mówią: „Jaśnie panienka nic nie musi, jaśnie panienka przyszła na gotowe”. I wie, że jeżeli będzie się starała pomóc w domowych pracach, nienawiść tylko przybierze na sile. Rodzice pokornie przyjęli normy panujące w ich otoczeniu. Podporządkowali się większości, rybiemu oku. Świętują Boże Narodzenie. Tyle że nigdy nie piszą go od wielkich liter.
Hella lekko przemyka po kocich łbach i zatrzymuje się przed witryną sklepu z kapeluszami po drugiej stronie ulicy. Wystawia język; śnieżna wiadomość dla doktora Broda nakłada się na odbicie jej twarzy. Hella nie wraca do domu. Idzie na most. Co jak co, ale dziś nie odmówi sobie ulubionej rozrywki. Będzie obserwować tych wszystkich śmiesznych ludzi, a jeśli nadarzy się okazja, może nawet splunie parę razy do rzeki. Ślina popłynie z prądem.
Idzie na most. Bezgłośnie poruszam ustami. Woduję słowa na język. Daremnie. Za chwilę Hella zdecyduje o moim życiu. Otworzy diabłu bramy miasta. Co by było, gdyby skierowała się gdzie indziej? Nigdy nie widziałam swojej matki oszalałej.
Zdania, które wsiąkły w papier. Zamknięty rozdział.
Zakończony.
Woda utopiona w piasku.
Przy wejściu na most, pod wieżą, Hella kupuje gorące kasztany. Sprzedawca z szacunkiem uchyla przed nią czapki.
– Całuję rączki, panienko!
Zna ojca, profesora uniwersyteckiego. Pan profesor regularnie się tędy przechadza – zamyślony, ale zawsze ujmująco grzeczny: doskonały mariaż dostojeństwa i świadomości własnego znaczenia. Przechodnie wokół Helli niespokojnie przyśpieszają kroku; tłum gęstnieje, wszyscy gnają w jednym kierunku. Zbiegowisko przyciąga Hellę jak magnes. Gapie gromadzą się wzdłuż linii rzeźb niczym wiwatująca publiczność przy barierce na stadionie: przepychają się, wyrywają do przodu, stają na palcach i w podnieceniu pokazują gdzieś w dół, na rzekę. Tym razem przedstawienie rozgrywa się pod mostem.
Hella przeciska się pomiędzy ciałami w grubych, zatęchłych płaszczach. Wreszcie dociera do murku; dłonie w szydełkowych rękawiczkach zdążyły się już ogrzać ciepłem pieczonych kasztanów, upchniętych w papierowej torebce. Hella widzi kołyszące się łódki, dopiero co spuszczone na wodę. Stateczki wycięte z kory drzewa. A w nich – ludziki w jednakowych mundurach. Każdy z liliputów trzyma wiosło, którym wśród gromkich nawoływań energicznie bije o grudkowatą warstwę lodu. Martwa tafla pokrywa się siatką pęknięć; cienkie jak włos niteczki rozpierzchają się na wszystkie strony, przebudzone nagle ze snu. Tymczasem pod powierzchnią ktoś bawi się w najlepsze: wywija ostrym nożem, świszcze nim w głębinach i zręcznie kroi od dołu twardą skorupę – dzieli ją na porcje. Lód trzaska jak rozłupywany arbuz. Hella opiera się o murek i wyciąga szyję, z obu stron bacznie obserwowana przez milczące posągi. Dysząc z przejęcia, łapczywie chłonie detale otwierającego się przed nią widoku, czuje, że doświadcza czegoś niezwykłego, jej życie też staje się niezwykłe, ona, Hella, będzie malować albo pisać, albo leczyć i uczyć, jak ojciec, dzisiejsze wydarzenia z pewnością uwieczni w dzienniku, mój Boże, życie jest takie piękne!
Coś boleśnie drapie ją w policzek. Mięśnie szyi się napinają, Hella odwraca głowę. Otyły mężczyzna sapie jej w kark; w rękach trzyma choinkę, z którą jeszcze przed chwilą tak mu było śpieszno do domu. Zielona gałązka kłuje w skronie, Hella osłania oczy, zielona gałązka drapieżnie wystercza igły ku lśniącym białkom. Obok Helli stoi pan w kapeluszu, mniej więcej rówieśnik jej ojca. Nie patrzy w dół, tylko na Hellę – czemu, na miłość boską, tak się na nią gapi, nie może gapić się tam, gdzie wszyscy? Tłum za Hellą gęstnieje, ciśnie się, histeria narasta, ale ciekawość jest silniejsza, każdy domaga się swojego przydziału wrażeń, każdy chce być świadkiem niecodziennego zdarzenia, ludzie pośrodku mostu niecierpliwie przepychają się ku balustradzie, nic nie widzą, a przecież mają prawo widzieć, z drogi, przesuń się pan, z obu skrajów mostu dochodzą nowi amatorzy sensacji, dwie fale napierają na rojące się między nimi ludzkie mrowie. Most jest szczelnie zatkany. Hella spogląda w dół. Umundurowane krasnale z wysiłkiem wciągają do jednej z łódek ogromny mokry worek, złapany w rybacką sieć. Łódka zachłystuje się wodą, tłum wydaje z siebie okrzyk i natychmiast przelewa się w tamtą stronę. Liliputy na zmianę rytmicznie uciskają worek, tłuką w niego dłońmi i pięściami, z całych sił. W końcu z worka wytryska wątła strużka, fontanna.
Hella jest w potrzasku. Zaczyna się dusić. Wsypuje kasztany do rzeki, jak gdyby dzięki temu na moście mogło się zwolnić trochę miejsca. O taflę bije grad brązowych kamyków, za którymi chciwie podążają dziwaczne, obrzmiałe wargi. W wodzie miga lśniące ostrze. Hella próbuje się obrócić, ale nie może, tłum bezlitośnie na nią naciera, przygniata do murku, miażdży jej piersi, brzuch i uda, pachnące igliwie kłuje, kłuje w prawy policzek, Hella cichutko jęczy: „Proszę mnie przepuścić, proszę mnie przepuścić”. Obłoczki pary kradną Helli słowa, wygłuszają je miękką otuliną i cichaczem zanoszą rzece. Wszędzie wokół Hella widzi te same zacietrzewione twarze, zacięte twarze dorosłych mężczyzn i kobiet, mieszkańców tego miasta. Oni są silni, oni nie będą nikogo przepuszczać. Zapierają się o balustradę, która kruszy się pod ich rękami.
Podrapany policzek Helli wreszcie uwalnia się od natrętnych zielonych igieł. Hella unosi głowę. Jej oczom ukazują się popielate chmury, oszpecone brudnymi smugami, całkiem jakby ktoś na górze wypłukał zużyte pędzle i rozlał zmętniałą wodę. Z bladej szarości wyłaniają się stężałe kamienne oblicza. Ku Helli nachylają się ciężkie figury posągów: gigantyczne, niezgrabne marionetki, poruszane sznurkami z nieba. Kąciki piaskowcowych ust wykrzywia złośliwy grymas, puste oczodoły prześmiewczo łypią na Hellę, wszystko to trwa sekundę, nie więcej, ale jest straszne, straszne.
Przerażona Hella umyka wzrokiem. Już nie zadziera głowy, tylko co chwila trwożliwie zezuje na rzeźby. Te jednak stoją na swoich miejscach, potężne i nieruchome. Tymczasem na niebie rozlała się kolejna kałuża, większa i ciemniejsza – jakby ktoś chlusnął z wiadra brunatną wodą, w której zanurzał ścierkę do mycia schodów.
Hella ostrożnie kładzie na murku papierowy rożek po kasztanach. Cała się trzęsie, ledwie hamuje płacz. Najchętniej zawołałaby głośno „pomocy!”, ale wie, że dziewczęta pod żadnym pozorem nie powinny zwracać na siebie uwagi przechodniów, już i tak złamała zasadę, pamiętaj, po lekcji prosto do domu, pan doktor Brod, moja droga, to najlepsza gwarancja, wychował tyle młodych panien, a ulica jest niebezpieczna, na ulicy czyha zepsucie… Sypie gęsty śnieg, policzki drętwieją od trzaskającego mrozu, spomiędzy warg wydostają się kłęby pary, Hella nie może oddychać, już nie formuje ustami żadnych literek, krzyknąć się nie odważy, podnieść głowy ku zastygłym szyderczym uśmiechom też nie, to koniec, myśli, to koniec, ludzie wokół wyrzucają za balustradę swoje rzeczy, sądząc, że w ten sposób odciążą most, po wodzie pływają choinki i prezenty przewiązane wstążkami, niektóre śmiesznie podskakują, coś podbija je od spodu tłustym pyskiem, coś rozrywa zębami opakowania i wciąga pod powierzchnię ich zawartość. Hella odwraca głowę, szepcze „bitte, bitte, bitte”, pan w kapeluszu nie przestaje się w nią wpatrywać, ciało za jej plecami rzęzi i dyszy, Hellę owiewa kwaśny odór czyjegoś oddechu, czerwone od mrozu twarze zlewają się w jedną masę, ciała nie mają wolności wyboru, nikt nie ma wolności wyboru, Hella się boi, śmiertelnie się boi uduszenia, nigdy nie doświadczyła takiej zgrozy, rozpaczliwie próbuje zaczerpnąć tchu, ale nie może, czuje na udzie dotyk, ukąszenie węża, oślizgły gad powoli pełznie w górę, skryty pod tweedową spódnicą, jest tylko jeden sposób, Hella wie, że musi to zrobić, musi to zrobić, zanim się zadławi, zanim wąż dotrze do celu, Hella musi się wymknąć z pułapki – jeśli teraz nie zdobędzie się na odwagę, zostanie pogrzebana żywcem, Hella nie ma wyboru, zresztą naprawdę wszystko jej jedno, pragnie tylko znaleźć schronienie, zanurzyć się w ciszy.
Wciąga brzuch. Wdrapuje się na kamienny murek; wąż przyśpiesza, goni ruchomy cel. Hella nabiera powietrza w płuca. Za jej plecami już popychają się następni.
Hella jest pierwszą, która skacze.
Wstrzymuje oddech. Dziurki w nosie wstydliwie się zasklepiają. Hella wyrywa się wężowi, na próżno szarpiącemu ją za spódnicę. Leci. Uderzenie jest bolesne: rzeka nie daje nic za darmo.
Z obu stron mostu spadają figurynki, deszcz ludzkich ciał. Opatulone zapałki dziurawią taflę i gładko wślizgują się w ciemny aksamit, by po chwili triumfalnie się wynurzyć, główkami do góry. Pasażerowie „Titanica” skaczą z pokładu – choć statek nie tonie. Kręgów w lodowej membranie wciąż przybywa. Zapałczane kukiełki kołyszą się na falach wśród rozmokłych prezentów i choinek, czepiając się gałązek zziębniętymi dłońmi. Ku mnożącym się przeręblom podpływają grupki liliputów: dziś zdobycz sama domaga się wyłowienia, nie trzeba nawet przynęty. Rozdygotana Hella ląduje w łódce obciążonej potężnym workiem.
Wtedy po raz pierwszy widzi przerośniętego gnoma, Michaela Kobolda.
Uderzenia siekierą na dnie łódki. Gałąź z Wyspy Strzeleckiej wbita w rękę po kość. Nie doświadczyłam przemocy wojennej. Ale innej owszem. Chłód, który ciągnie jesienią od rzeki… Hella nie miała siły zajmować się światem swoich dzieci. Jej dzieci nie zaznały nigdy radości, bo nie nauczyła ich z czegokolwiek się cieszyć. Była bez reszty pochłonięta Koboldem. Uzależniła się od bólu, który Kobold zadawał jej duszy i ciału.
Moi rodzice. Przez całe życie nawzajem się niszczyli, aż do skutku. To wrażliwsze z nich poddało się wcześniej.
Wracam nad wodę, ilekroć czuję, że muszę zmyć z siebie przeszłość, zedrzeć ją ze skóry jak warstwę brudu. Wystarczy jedno nieproszone ziarenko piasku – widok, słowo, odblask uczucia – a mechanizm się zacina. Rdzewieje, skrzypi, wyje. Pozbawia mnie przyszłości. Jestem skazana na powtarzanie tego, co było. Dlaczego nikt mnie w porę nie uprzedził?
Wypożyczam łódkę. Wypożyczam wszystkie łódki. Przez najbliższą godzinę chcę być na rzece zupełnie sama. Właściciel, ubrany w podkoszulek w niebieskie pasy, kręci głową, marudzi. Uciszam go plikiem banknotów, który bezceremonialnie wtykam mu za pasiasty trykot. Pan marynarz może teraz dumnie prężyć pierś. W tym mieście każdego da się kupić. Żeby przetrwać, trzeba się rozpychać łokciami. Łapać okazję. Koboldom to się podoba, może dlatego jest ich tu coraz więcej. Hella musiała otoczyć się murem, inaczej by oszalała; musiała zobojętnieć – inaczej by nie przeżyła.
Wypływam z przystani, odprowadzana niedowierzającym spojrzeniem. Właściciel wyjmuje zza pazuchy banknoty i starannie je przelicza. Zaczynam wiosłować – rzeka na powitanie trąca mnie łbem. Odwracam się. Pan kapitan wciąż liczy. Niecierpliwym gestem odprawia natrętnych turystów. Zakochane pary ze złością pokazują na odrapane skorupki osieroconej flotylli.
Płynę do zakazanej strefy.
Do strefy oznaczonej skrzyżowanymi piszczelami. Płynę w miejsca, do których inni nie odważą się zbliżyć, płynę i nikt mnie nie zatrzyma. W opuszkę palca wkłuwa mi się drzazga: przesmyknęła się przez oczko w szydełkowych rękawiczkach. Pod mostem odkładam rozgrzane wiosła i wyciągam się na dnie łódki. W plecy ziębi mnie nie zauważona kałużka. Tak strasznie jest być dzieckiem… Splatam sieć, przyglądam się grze cieni w promieniach ciepłego popołudniowego słońca, rozszyfrowuję tajną wiadomość, wypisaną od spodu na kamiennych przęsłach, czytam ze śladów pozostawionych przez ptaki o palcach połączonych błoną, czytam ze śladów swoich braci i sióstr. Trójkąty spalonej skóry na twarzy Helli. Prześcieradło rozesłane na podłodze w łazience. Płynę do zakazanej strefy. Do strefy ze skrzyżowanymi piszczelami. Płynę w miejsca, do których inni nie odważą się zbliżyć, płynę i nikt mnie nie zatrzyma. Woda pod mostem błyszczy jak celofan, szum fal niesie się szeleszczącym echem pod potężnym sklepieniem. Do dzisiaj nie wiem, kto się właściwie utopił. Mój ojciec, Michael Kobold? Czy rzeźba świętego?
I czyja dusza naprawdę opadła na dno?
Kiedy liliputom udaje się w końcu wypompować wodę z ciała Michaela, olbrzym odzyskuje przytomność. Krztusi się, parska. Podpierając się na rękach, z trudem unosi zwaliste cielsko. Michael, przemarznięty jaszczur. Przechyla się przez burtę i świdruje ślepiami rzeczne głębiny. Wielkie łapska, zanurzone aż po ramiona, zaczynają gorączkowo rozgarniać brejowatą taflę, jakby czegoś pod nią szukały. Na powierzchni kołysze się kapelusz. Michael sięga po niego, oczekując, że pod spodem ukaże się znajoma głowa. Nic z tego. Kapelusz ląduje na jaszczurzym łbie. Michael znów zanurza łapy. Zahacza o dłonie niezdarnej pływaczki. Podciąga ją, ogląda, po czym ciska z powrotem w wodę.
– Bul, bul, bul, dziewczynko.
Michael szuka tylko swojej rzeźby. Ale sine dłonie, upstrzone fioletowymi plamami, nie przestają domagać się pomocy. Michael niechętnie chwyta drobne palce i dźwiga topielicę. I nagle to do niego dociera: woda pod Kamiennym Mostem ma cudowną moc. Za jej sprawą święty Jan Nepomucen zmartwychwstał. I przemienił się w czarnowłosą rusałkę.
Odtąd Michael jest opętany jedną myślą. Wszystkim posągom z mostu powinno się zafundować podobną życiodajną kąpiel. Michael maniakalnie przetrząsa średniowieczne relacje o nieuczciwych piekarzach, płatnerzach, szewcach i karczmarzach rozcieńczających wino dla zysku, których za karę wpychano do koszy i spuszczano z mostu do lodowatej wody. Nikt nie potrafi mu wyperswadować, że takie tortury nie były wcale za karę, że nawet kaci nie wierzyli w skuteczność tych działań, bo dobrze wiedzieli, że rzeka nie może nikogo uczynić lepszym. Może czy nie może – grunt, że jak żadna inna siła umie szlifować ciała i charaktery.
Oczy Michaela patrzą zniewalająco, patrzą niebiesko. Ani na moment nie odrywają się od rusałki. Michael strąca z czoła i powiek zamarzające płatki śniegu. Opiera się plecami o burtę chybotliwej łódki, do której panowie z wiosłami usiłują wtaszczyć grubego mężczyznę. Tłuścioch podaje tylko jedną rękę, drugą kurczowo zaciska na pieńku połamanej choinki. Michael, trzęsąc się z zimna, zdrętwiałymi palcami rozpina sobie guziki koszuli. Hella wpatruje się w niego jak urzeczona. Jaszczur się obnaża, wyżyma koszulę w mocarnych palcach i z ukłonem podaje ją czarnowłosej syrenie. Ona w zakłopotaniu zarzuca wilgotną tkaninę na mokre ramiona. Boi się zwierzęcia naprzeciwko. Nigdy nie widziała czegoś podobnego.
Zwierzę ma ciało porośnięte gęstą sierścią. Czarne kędziory zwijają się w pierścienie na rozłożystym torsie, plączą się na barkach i plecach, okrywają miękkim mchem szyję i uszy. W spiralne ornamenty bezgłośnie wtapiają się śnieżne gwiazdki. Wszędzie wokół pokrzykują pływacy; melodia ich nawoływań nie przypomina jednak tej, którą można usłyszeć na zatłoczonej pływalni w gorącą sierpniową niedzielę. Wrzeszczą i walczą między sobą o miejsce w łódkach. Miasto jest duże, każdy chce obejrzeć widowisko. Tego popołudnia most zmienia się w pas transmisyjny: rząd gapiów przy skraju nieprzerwanie zapełnia się i spada, zapełnia i spada, deszcz figurek nie ustaje. Umundurowane ramiona mechanicznymi ruchami powstrzymują nadprogramowych ochotników, których skok i tak w niczym by nie pomógł. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.
Łódź chwieje się na boki, aż wreszcie upija spory łyk wody: otyły mężczyzna gramoli się do czółenka, ale udaje mu się wtaszczyć tylko górną połowę ciała. Nogi i uniesiona ręka ze świerczkiem wciąż są w rzece. Panowie z wiosłami będą musieli przeprawić go w tej pozycji do brzegu. Razem z przedziwną rzeźbą podwójną. Nie szczędzą sił. Wiosła opierają się despotycznej wodzie.
Brzeg się przybliża.
Hello łaski pełna, szepczę błagalnie, jeszcze jest czas. Historia każdego człowieka zaczyna się na długo przed jego narodzinami.
Moja historia zaczyna się tutaj. Nie sposób zdjąć z siebie własnego losu i rzucić go w kąt.
Los to nie płaszcz.
A grubej skóry nie można kupić. Ani wypożyczyć.
Już sto lat pracuję nad jedną rzeźbą, nad jedną kamienną grupą.
Taka ze mnie mistrzyni, mówię rzece. Sto lat nad jednym portretem podwójnym.
W tę Wigilię rzeka sama daje sobie prezent. Połyka wiele ciał. Porywa je z miasta i nadmuchuje jak baloniki. Baloniki sinieją.
Rzeka jest zadowolona: w ciągu kilku godzin zdążyła uciszyć i ogłuszyć – albo przynajmniej wessać i wypluć – setki ciekawskich, którzy wskutek przemarznięcia dostaną potem zapalenia płuc. Kiedy ten wyjątkowo owocny dzień dobiega końca, Michael Kobold leży już w przytulnym biedermeierowskim mieszkaniu rodziców Helli. Jest tu pierwszy raz. Tymczasem przy moście rozsypało się mrowisko: ludzie biegają w tę i we w tę, szukając bliskich. Wzdłuż rzeki, która dawno temu nakreśliła w sercu metropolii wielki znak zapytania, stoją mężczyźni w gumowych pelerynach. Długimi bosakami dziurawią ciało tłustego srebrnego węża.
Przerażeni rodzice Helli pędzą autem do szpitala przy ulicy Na Františku, dokąd żandarmeria wciąż przywozi zzieleniałych i oszronionych pacjentów. Na miejscu zawijają rozpalone ciało córki w dwa angielskie pledy. Kierowca wynosi z budynku becik z siedemnastoletnim niemowlęciem i ostrożnie układa go na tylnym siedzeniu; kędzierzawa głowa miękko opada na kolana matki. Maman odgarnia z czoła zlepione czarne loki. Dopiero teraz uświadamia sobie, co zaszło w szpitalnej sali, dopiero teraz pojmuje władczy gest Helli, pokazującej przez szybę na poczciwego osiłka, któremu sanitariusz przy wypełnianiu formularza zjadliwie oznajmił, że dla takich wodnych małpoludów miejsca nie mają. No tak, oczywiście, prawda, bełkocze chwilę potem ordynator, niegdysiejszy asystent ojca Helli. Żandarmi istotnie oddali mu Hellę pod opiekę razem z tym… tym… posągowym facetem.
Kobold mości się na fotelu obok kierowcy. Od pasa w górę jest nagi. Tors ma pokryty gęstymi czarnymi kosmykami. W ręce trzyma łuk: sztywną, zamarzniętą koszulę. Matka opatula się ciaśniej lisim kołnierzem i opuszcza szybę między siedzeniem szofera a swoją rodziną.
Szoferowi trzęsą się biało urękawicznione dłonie. Kobold patrzy na niego niebieskimi oczami pełnymi posągów. Silnik dwa razy gaśnie, zanim samochód w końcu rusza po nabrzeżu.
Umieszczają Kobolda w pokoju gościnnym. Najmłodsza służąca przynosi ciężki kubeł z węglem i ustawia go przy gorącym piecu. Boi się spojrzeć obcemu w twarz; nie może się jednak powstrzymać i kiedy wrzuca do ognia grzechoczące czarne kamyki, raz po raz zezuje ukradkiem w stronę łóżka. Gromadzi w pamięci informacje. W kuchni wszyscy żądają szczegółów, kucharka jest tak podekscytowana, że zapomina nawet o świątecznym ponczu.
Słychać pukanie do drzwi.
Służąca otwiera. Wchodzi lekarz z walizeczką. Przyjaciel domu. Zagląda Koboldowi do ust, słucha bicia jego serca, ugniata plecy, klepie po kudłatym ramieniu, rekonwalescencja potrwa co najmniej tydzień, młody, młody… człowieku.
Hella leży w swojej sypialni, pod głową ma dwie poduszki. Właściwie raczej siedzi, niż leży. Lekarz słucha bicia jej serca, przesuwa dłonią po jedwabistej skórze na plecach, masuje różowe palce, na które po chwili naciąga czyste szydełkowe rękawiczki. Gładzi włosy o barwie węgla – węgla, który i tutaj z łoskotem wpada do pieca, systematycznie uzupełniany przez oddaną służącą. Rekonwalescencja potrwa co najmniej trzy tygodnie, moja śliczna, śliczna dziewuszko, taki dzień, taki dzień, co to się porobiło z naszą rzeką, codziennie ją mijam i takem do niej przywykł, że już prawie przestałem ją zauważać, a tu ot, niespodzianka, i to jaka przykra, po prostu okropność, masz szczęście, moja śliczna, śliczna dziewuszko, prosektoria będą pękać w szwach, naprawdę masz szczęście.
Służąca szoruje ręce po łokcie, jak chirurg przed operacją. Walcząc ze zmęczeniem, biega pomiędzy sypialnią Helli, pokojem gościnnym a kuchnią, gdzie składa meldunki ciekawskiej, despotycznej kucharce i wyszczekanej gospodyni, swojej przełożonej. Roznosi obojgu topielcom gorące thee z miodem, bulion wołowy, grzane wino z cynamonem (skoro na poncz już nie ma co liczyć), ciasteczka z Linzu, porcje chałki z orzechami i rodzynkami; przykłada wilgotną chusteczkę do każdego z rozpalonych czół, naciera smalcem obie klatki piersiowe. Tę białą, dziewczęcą, delikatnie i starannie rozmasowuje opuszkami palców, naturalnie pod nadzorem pani matki; tej szerokiej, kudłatej, boi się dotknąć. Trwożliwie kreśli w powietrzu tajemne znaki, szukając jakiegoś przesmyku w diabelskim smolistym gąszczu. Kobold przez moment z rozbawieniem obserwuje czarnoksięskie ruchy pokojówki, po czym niespodziewanie chwyta ją za rękę i ściska w nadgarstku.
Oblizuje każdą z pulchnych, okraszonych smalcem paróweczek, ssie miękkie wymiona. Przytyka zatłuszczoną, spękaną dłoń dziewczyny do swojego torsu i bezlitośnie krąży nią po ciemnej gęstwinie, aż wyrwane włosy oblepiają całą rękę. Dziewczyna z przerażeniem cofa się w stronę drzwi. Kobold nie spuszcza z niej niebieskich oczu, ani razu nie mruga. Na korytarzu roztrzęsiona służąca przypada plecami do ściany i osuwa się na podłogę, z trudem tłumiąc szloch. Siedzi w kucki, patrzy na wnętrze swojej szerokiej dłoni, pełnej czarnych sprężynek, i czuje, że po policzkach ciekną jej łzy. Z obrzydzeniem wyciera rękę o fartuch, trze ją wytrwale, do czerwoności.
Wypłakuje się w piwnicy. Przy górce węgla. Póki ktoś znów jej nie przywoła.
Rodzice półgłosem rozmawiają z lekarzem. Są już spokojniejsi. Wracają w koleiny dobrze wyćwiczonych ról, sumiennie odgrywanych każdego dnia. Wpływają w szarą toń nawykowej rezygnacji.
Zaczyna ich jednak martwić coś innego: wygląda na to, że mają być wdzięczni temu nieznanemu osobnikowi, o którym córka mówi, że chciał uratować słynny posąg, ale zamiast tego uratował ją. W milczeniu jedzą kolację, a potem jeszcze długo siedzą nad połyskującą w blasku świec misą z orzechami. Nie modlą się – ani teraz, ani w ogóle nigdy. Wystarczy, że dopasowali się i upodobnili do innych, zresztą to znów nie takie ważne, czy i do kogo człowiek się modli: pracę nad sobą i tak trzeba wykonać samemu. Żadne z nich nie chce zadrasnąć słowami dziwnej historii o skoku Helli. Ocierają usta serwetką i w zamyśleniu sączą słodkie porto. Potrząsają dzwoneczkiem w holu i głośno coś mówią, przesadnie modulując głos. Wchodzą do pokoju ze stosem prezentów w rękach, z radosnymi uśmiechami przyklejonymi do woskowych twarzy. Prawdziwe uczucia strząsnęli z siebie przed progiem. Hella płonie; szklanym wzrokiem wpatruje się w ścianę naprzeciwko, uparcie omijając własne odbicie w lustrze. Oczy zostawiła pod wodą – wypaliło je żrące wapno. Palce w szydełkowych rękawiczkach splatają się kurczowo pod białą pierzyną, podarunków nawet nie dotkną.
Do pokoju gościnnego rodzice posyłają wystraszoną służącą o wodnistych tęczówkach. Ma przekazać serdeczne życzenia wesołych i szczęśliwych świąt. Przed drzwiami dziewczyna bierze kilka głębokich wdechów i stara się opanować lęk.
Kobold się rozgląda. W piecu wesoło trzaska ogień, tuż przy łóżku lampka ze skromnie pochyloną główką dyskretnie oświetla pierzynę w nakrochmalonej adamaszkowej poszwie. Na kołdrze leży owłosiona ręka. Kobold rozprostowuje palce z obgryzionymi paznokciami, po czym zaciska je w pięść. Patrzy na ściany. Wszędzie wiszą obrazy w ciężkich ramach: są tam sceny z polowań, kwiatowe martwe natury, pejzaże pełne szaroniebieskich cieni – odwzorowanych tak realistycznie, że w pewnym momencie Kobold aż musi wstać i przyjrzeć im się z bliska – wreszcie zdjęcie z regat, a na nim jachty i tłumy gapiów. Kobold szeptem duka niezrozumiały podpis: „Bei Begegnungen dieser Giganten strömen die Neugierigen herbei, wie hier bei der Cowes Week im Jahre 1880”. Obok znajduje się identycznie oprawiona fotografia ślubna. Rodzice słodkowodnej syreny. Nie, to nie oni. Kobold mruży stalowoniebieskie oczy: „Prinz Alexander von Battenberg an der Seite seiner Mutter Beatrice von England an Bord der Erin im Jahre 1908”. Kobold nie rozumie i wie, że to go upokarza. Słowo „gigant” skwapliwie chowa do magazynu pamięci. Na później. Kilka razy czyta ze złością oba podpisy, wchłania je w siebie, aż zaczynają go palić od środka. Dotyka drewnianej ramy łóżka. Schyla się. Zagląda pod spód. Przykłada dłonie do każdego przedmiotu, również do białego nocnika który ma zaoszczędzić choremu długiej marszruty przez ciemny korytarz. Podnosi wieko pustej zabytkowej skrzyni. Przelicza grzbiety oprawnych w skórę książek, ułożonych na masywnych półkach. Podchodzi do okna. Wodny smok śpi.
Kobold opuszcza pokój już tamtej pierwszej – cichej i świętej – nocy. Zdejmuje zatłuszczoną białą koszulę nocną. Otula nią porcelanową umywalkę i dzban, jedyne rzeczy godne jego szacunku. Przejeżdża językiem po krawędzi umywalki, przyciska czoło do dzbana. Głaszcze oba przedmioty. Naciąga spodnie na gołe ciało. W sercu ma ssącą pustkę, nic więcej: opróżnił je pod powierzchnią rzeki. Ktoś przecież musiał nakarmić smoka. Półnagi człapie przez szeroki korytarz, obrębiony dwoma szeregami drzwi – jak w hotelu. Księżniczka może się skrywać w każdym z pokojów. Kobold idzie na ślepo. Kieruje się węchem.
– Popatrz mi w oczy.
Przerzuca wilgotną od potu koszulkę Helli przez lustro stojące naprzeciw łóżka. Hella ani drgnie, wpatruje się w ścianę. Odtąd przez sześć kolejnych dni Kobold wymyka się wieczorem z pokoju gościnnego i wraca do niego przed brzaskiem, by później spać aż do zmierzchu. Obmacuje ze wszystkich stron rozpalone ciało słodkowodnej undyny, liczy mu żebra. Kiedy ciało napręża się jak struna, jest już w mocy Kobolda. Rusałka zaczyna mówić nowym językiem, własny porzuca.
Kobold umie być cierpliwy.
W lustrze czernieją utopione źrenice zaginionej rzeźby.
Po tygodniu Kobold wychodzi przez bramę domu, najpierw jednak pieczołowicie zwilża klamkę wodą ze swoich ust. Nigdy nie zamyka niebieskich oczu, śledzi ofiarę, póki nie przystąpi do ataku. Kobold, samiec z wielkim członkiem, od którego Hella powoli się uzależnia. Ostatecznie dziewczątko nie ma porównania. A źródło mocno tryska.
Moje pierwsze słowo brzmiało „Kobold”.
Kiedy rolka wspomnień zaczyna mi się niebezpiecznie obracać w mózgu, serwuję sobie zimny prysznic. Nie oglądać się za siebie, pozwolić przeszłości odpłynąć z prądem. Nie przywoływać ciemnych momentów w życiu. Odgarniać rękami muł i iść naprzód.
Jesteś potworem, mówiła matka. Mówiła to mnie. Jemu nie odważyłaby się powiedzieć czegoś takiego. Po ojcu odziedziczyłam czarne włosy. Poza tym nic.
Z kamiennych łęków kapią krople; odmierzają zimny czas. Wilgotne sekundy rozpryskują się na mojej skórze. Rzeka rzuca drżące refleksy na przęsła mostu, tworzy krótkotrwałe obrazy, podobne do tych z prehistorycznych jaskiń. Może wizerunki z Altamiry także są dziełem światła, może czyjaś ręka jedynie podążała za promieniem, który przedarł się do ciemnego wnętrza i pełzał tam po chłodnych ścianach? Podnoszę się; łódka lekko się przechyla. Stado spasionych kaczek patrzy na mnie wyczekująco. Nic dla nich nie mam. A nawet gdybym miała, nie dałabym. Odkąd są razem, nie warto pytać o coś takiego jak życie czy los.
W każde niedzielne popołudnie Kobold ładował swoje dzieci do łódki. Płynął z nimi do filaru, na którym niegdyś stał jego święty, a który wówczas od dawna zajmowała już jedynie kopia świętego. Kopia zamiast kopii. Tam się zatrzymywał. Odkładał wiosła: sterczały na boki jak nogi monstrualnej kaczki. Łajba huśtała się pod mostem pełnym spacerowiczów. Przez całe lata woził nas tylko pod most; długo nie brał mnie ani braci na górę. Egzaminował nas pod sklepieniem, gdzie każde słowo powracało zwielokrotnione echem. Egzaminował nas z wiedzy, którą sam nam przekazywał, a która według niego była absolutnie niezbędna do życia.
– W jakiej temperaturze zamarza woda?
– Woda zamarza w temperaturze zera stopni Celsjusza.
– A w co się wtedy zamienia?
– Zamienia się…
– No?
– Zamienia się w lód.
– Dlaczego lód nie tonie?
– Bo…
– Odpowiadaj, do cholery!
– Nie wiem.
– Dlaczego lód nie tonie?… Patrz mi w oczy! Dlaczego lód nie tonie?!
– Ja…
– No?!
– Ja… też nie wiem.
– Dlaczego lód nie tonie, ostatni raz się pytam!
– Bo jest o dziewięć procent lżejszy od wody. Dzięki temu unosi się na powierzchni.
– Woda! Alchemicy w tym mieście zaiwaniali jak durni, żeby znaleźć substancję, co przemienia wszystko w złoto, w kosztowności. A przecież ta substancja to woda!
Kobold stoi w rozkołysanej łódce. Wymachuje rękami, krzyczy. Na nas nie zwraca uwagi.
– I sama też potrafi się zmieniać! Jak byłem gówniarz, ojciec zakładał mi łyżwy i jeździliśmy po rzece, normalnie wskakiwaliśmy jej na grzbiet i hajda! Z Braníku do Kamiennego Mostu. Takie sztuczki umie rzeka! Teraz już prawie nie zamarza, ale jak przyjdzie co do czego, to swoje zrobi!
Strużka potu ścieka mi wzdłuż kręgosłupa, łaskocze w plecy i zastyga jak sopel. Dwaj malcy, którzy nie umieli odpowiedzieć, zostają wrzuceni przez Kobolda do rzeki. Szczenięta w kurteczkach przebierają łapkami i usiłują chwycić się łodzi, strzeżonej przez niewzruszonego Cerbera. Moi bracia. Wytrzeszczają oczy, nawet pod wodą. Nigdy nie krzyczą. Kobold siada. Wychyla się przez burtę i obojętnie im się przygląda. Sprawdza, czy się w coś nie przemienią. Po czym jak gdyby nigdy nic zanurza wiosła, odbija się i odpływa. Bracia płyną za łódką. Tracimy ich z oczu. Tę, która odpowiedziała poprawnie i która w nagrodę ma prawo siedzieć razem z nim, Kobold traktuje jak powietrze. Wkrótce postanawia, że jeden z bliźniaków będzie marynarzem. W kraju bez morza.
Jeden umrze właśnie tam, na morzu. Nie zostanie po nim nic. Drugiego utopią w więzieniu. W wiadrze wody. Tak w każdym razie brzmiała jedna z wersji. Ta lepsza.
Przy dnie woda zawsze pozostaje płynna. Nie dlatego, że w przeciwnym wypadku zamarzłyby słodkowodne rośliny i zwierzęta.
Dlatego, że w przeciwnym wypadku zamarzłyby słodkowodne syreny i rzeźby pod mostem.
Bezmiar pustyni. Bezmiar morza. Piasek wszystko przykrywa, oddala i przywraca. Woda wszystko przykrywa, oddala i przywraca. Niełatwo odgadnąć, jaki los spotka akurat ją.
Mozolny, niepotrzebnie odraczany rozkład. Starość to wielkie zaskoczenie. Zmuszam się do spania, zmuszam się do jedzenia. Zwalniam tempo, nie śpieszę się, miękkie ruchy pokonują opór płynnego powietrza. Jestem ospała, ciężka, jestem jak nasiąknięty czarny łachman, mokry płaszcz, który samą wagą sprawia, że ramiona i kąciki ust opadają mi ku głębinom.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Kobold. Přebytky něhy. Přebytky lidí
Redakcja: Michał Kunik, Olga Czernikow
Korekta: Elżbieta Regulska-Chlebowska, Michał Kunik
Projekt okładki: Wojtek Świerdzewski
class="separate"Copyright © by Radka Denemarková, 2011
Copyright © by Host – vydavatelství, s.r.o., 2011
Copyright © for the Polish translation of the part O wodzie
by Olga Czernikow, 2019
Copyright © for the Polish translation of the part O ogniu
by Agata Wróbel, 2019
Copyright © for the Polish edition by Książkowe Klimaty, 2019
Tłumaczenie nininiejszej publikacji zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej
Ten projekt został zrealizowany przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej
Projekt lub publikacja odzwierciedlają jedynie stanowisko ich autora
i Komisja Europejska nie ponosi odpowiedzialności za umieszczoną
w nich zawartość merytoryczną
ISBN 978-83-953940-1-0
Książkowe Klimaty
www.ksiazkoweklimaty.pl
Redakcja: [email protected]
Promocja: [email protected]
Sprzedaż: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek