Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy kobiety: Virginia Woolf, Sylvia Plath i… Ivana Trump, nieoczekiwanie spotykają się w zaświatach. Zawieszone między swoim niedawnym życiem a wiecznością, zawzięcie dyskutują, kłócą się, snują wspomnienia i odgrywają rozmaite role – nie przypadkiem głównie męskie! Słowo „rola” ma tu zresztą kluczowe znaczenie, bo życiorysy bohaterek pokazują, jak trudnym zadaniem jest wejście w przydzielony odgórnie kostium: kobiety, matki, żony, pani domu czy po prostu efektownej błyskotki.
„Wady snu” to komiczno-tragiczne studium odwiecznego konfliktu między życiem a literaturą, między własnym „ja” a etykietkami przylepianymi przez innych, wreszcie między marzeniem o wolności, jaką daje twórczość, a kieratem codziennych obowiązków. Sztuka Radki Denemarkovej, z sukcesem wystawiana w praskim teatrze „Na zábradlí”, zaskakuje w każdej scenie lekko surrealną atmosferą, subtelnymi nawiązaniami do literatury i współczesnej pop-kultury oraz niebanalnym poczuciem humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 155
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Olga Czernikow
Tłumaczka i redaktorka. Przełożyła m.in. powieści Jana Balabána (Zapytaj taty, Którędy szedł anioł), Vladimíra Binara (Pianka od Chińczyka), Terezy Boučkovej (Rok Koguta), Radki Denemarkovej (Pieniądze od Hitlera, Przyczynek do historii radości i – we współpracy z Agatą Wróbel – Kobold), Vladimíra Macury (Guwernantka – we współpracy z Michałem Kunikiem) i Petra Rákosa (Corvina, czyli Książka o krukach). Mieszka we Wrocławiu.
Główne bohaterki – trzy kobiety, którym po ich śmierci nikt nie potrafił wyznaczyć odpowiedniego miejsca i które z tej racji ugrzęzły w jakiejś przestrzeni granicznej, na półpiętrze między światem a zaświatem – to Sylvia Plath, Virginia Woolf i Ivana Trump. Albo i nie. Wprowadzenie słynnych postaci jako czytelnych typów charakterologicznych jest dość wygodnym rozwiązaniem. W każdym razie: wszystkie trzy trudnią się pisarstwem, choć równie dobrze mogłyby być przedstawicielkami jakichkolwiek innych zawodów. To one decydują, czy miejsce ich pobytu jest rajem, piekłem czy może czymś jeszcze gorszym. Chcą niezależności. A przy tym wciąż pozostają zależne od swoich mężów, zależne od… zależne od… zależne od…
Cała ta groteskowa historia (tak, bezwzględnie groteskowa) przypomina spojrzenie skierowane ku wietrznemu niebu, upstrzonemu chmurami, które nieustannie zmieniają swoje kształty. Na pozór wciąż ten sam, a jednak coraz to inny widok. Wydrapać paznokciem dziurę w błękitnej płachcie nieba i zobaczyć trzy pary oczu – trzy pary oczu z zatrzymanym na siatkówce obrazem epoki, przydzielonej arbitralnie i nieodwołalnie…
Po każdej scenie – lodowaty bezruch; wszystkie kobiety spowija zimny powiew, a może oddech wycieńczonego anioła. Ów anioł resztkami sił próbuje dać kobietom kolejną szansę: pokazuje im miejsca, gdzie mogą usiąść, podpowiada pierwszy gest i podrzuca słowo, które ma być na początku… Kobiety łowią słuchem krążący wokół nich wyraz, aby po dobrej chwili wreszcie uświadomić sobie, co należy z nim zrobić. I aby zaraz potem o nim zapomnieć – choć przecież wszystkie trzy uwielbiają kąpać się w słowach. Z każdą sceną podmuch staje się mroźniejszy. Będzie tu mowa o potrzebie akceptacji i o (nie)zdolności do życia z drugim żywym ciałem. Kto, jeśli nie owo drugie ciało, może zaakceptować naszą bliską obecność? Zaczynamy traktować Drugiego poważnie dopiero wtedy, kiedy ten odchodzi na zawsze. Choć może i nie. Za mało grzechów i za mało dobra. Szukanie po omacku miejsca, w którym popełniło się błąd.
Wieńcząca sztukę kwestia Głosu (Głosów) może być powierzona dowolnej osobie z dowolnych czasów. Zachęcam do wybrania osoby płci męskiej. Zachęcam do odgrywania dramatu bez przerw.
Albo i nie. W gruncie rzeczy to przecież wszystko jedno.
Trzy aktorki, siedem postaci
Sylvia (Lekarz, Gospodyni)
Virginia (Mąż Poeta, Mąż Starzec)
Ivana, czyli Madame T.
Tacie
Mrugnięcie pierwsze
Sylvia czesze drugą kobietę, obcina jej paznokcie, myje nogi, w przerwach między tymi czynnościami podbiega do kuchni, gdzie coś gotuje.
Virginia
DZIEŃ. – Taki piękny… wymuskany dzień. Paraduje jak indor przed stadkiem indyczek.
Sylvia
Upiekę placek rabarbarowy z kruszonką. Sąsiadka mnie nauczyła, jeszcze kiedy mieszkałam na wsi. Za wszelką cenę chciała mi wcisnąć ten przepis. „Przecież to nic trudnego, nawet taka młoda, niedoświadczona gospodyni jak pani poradzi sobie bez problemu, no już, serdeńko, niech pani bierze ołówek i pisze: pół kilo mąki, tak, tak, pół kilo nam starczy, cztery jajka, szczypta soli…” Albo nie. Nie, nie, nie. Wezmę rodzinną recepturę. Indyk z rozmarynem, w chrupiącej skórce. Z jakim apetytem tatuś wbijał swoje zdrowe zęby w soczyste indycze mięso… Tłuszcz mu… kapał… nie, nie, nie kapał, tylko… powoli, powolutku… wyciekał! Tak, wyciekał z kącików ust, spływał po brodzie i po niespokojnie ruchliwej grdyce, aż do wycięcia w koszuli. Śliski strumyk odpływał w nieznane: ślimak zostawiał lepki ślad w gęstwinie włosów na torsie.
Virginia
Takie roziskrzone, roziskrzone… Nie… to jednak niezbyt precyzyjny wyraz… Perłowe, o właśnie – perłowe światło. Teraz lepiej. Narzucić na siebie cienki płaszcz i ruszyć biegiem wzdłuż głównych arterii miasta. Zmiękczonych światłem. A potem skręcić w pierwszą lepszą ulicę i błąkać się wśród wąskich zaułków. Słuchać szumu w kanałach. Po deszczu.
Sylvia
Porcję kruchego, soczystego mięsa, które łatwo – o, bardzo łatwo: wystarczy leciutko popukać palcem – odchodzi od kości, a więc taką zgrabną porcyjkę podajemy w wianuszku z pieczonych różowych ziemniaków.
Virginia
Różowe ziemniaki… Otóż to: różowe, rozdrobnione światło. Nasze ciała poruszają się w różowawej kruszonce. Ma pani piękne piersi. Przywodzą mi na myśl moją młodziutką guwernantkę. Miała obfity biust. Kiedy obejmowałam ją w talii i patrzyłam w górę, te ogromne piersi zasłaniały mi jej twarz. Tworzyły nade mną falujące zadaszenie. Rozkoszna kryjówka przy grze w chowanego. Piersi jak dwa sterowce. Stawiała na nich tackę ze śniadaniem i chodziła wokół stołu. Raz jedną, raz drugą ręką podawała nam tosty, śmietanę, herbatę, masło, miód, marmoladę. Co jakiś czas poprawiała układ na tacy, równoważyła ciężar. Potem brała mnie i brata za ręce i, wyprostowana jak struna, pomału dreptała z nami na taras. Któregoś razu matka nieoczekiwanie zagrodziła jej drogę. Trzymała w palcach łyżeczkę. W pewnym momencie uniosła ją jak mały miecz, zanurzyła w kubku wrzącej herbaty, umieszczonym ponad jędrnymi pagórkami, i zaczęła mieszać. Milczała i mieszała. Mieszała… Ze wzrokiem utkwionym w oczach guwernantki. Tymczasem ojciec niestrudzenie czytał gazetę, choć już dawno znał całą na pamięć. Chował się za rozpostartą płachtą, którą trzymał trzęsącymi się dłońmi.
Sylvia
Mięso polewamy sosem holenderskim.
Virginia
W niedzielę guwernantka miała wolne. Nie musiałam długo zgadywać, co jadła tego dnia. Na jej imponującym biuście zawsze coś zostawało. A to ość z resztką ryby, a to kapka sosu pomidorowego – jak plama krwi na białym udzie. Albo znów wystygła frytka w starym tłuszczu – jeszcze niedawno taka gorąca – zapomniana w dolince między krągłymi kopczykami. To tam pierwszy raz zobaczyłam trzęsące się ciałka ostryg. I kawałki drobnych różowych ziemniaków. Guwernantka nosiła na swoich piersiach całą kartę dań, ale ta karta prezentowała nie to, co można zjeść, tylko to, co już zostało zjedzone. Ja nie jem mięsa.
Sylvia
Nie je pani mięsa… W takim razie zrobię jarską zapiekankę. Z ziemniaków, selera, pomidorów, jabłek. Dodam też marchewkę, marchewka dobrze działa na wzrok. A to wszystko przykryjemy arkuszami…
Kartkuje książki.
Virginia
Aż dziwne, że nie wprowadziłam tej osóbki do żadnej ze swoich książek. Podchodziła do jedzenia z prawdziwą namiętnością. Rozkoszowała się każdym kęsem, tak jak ja rozkoszuję się każdym słowem. Każde słowo obracam powoli na języku. Delikatnie próbuję jego smaku, a potem wysysam zawartość ze skamieniałej muszli liter. Kiedy tak nieoczekiwanie postanowiła odejść, kiedy postanowiła mnie opuścić, objęłam ją na pożegnanie. Wtedy pierwszy raz udało mi się dojrzeć z dołu jej twarz: trzęsący się podwójny podbródek, półotwarte spierzchnięte wargi i dziurki w nosie, pełne drobnych, wilgotnych czarnych włosków. Przeciwwagą dla biustu była trzecia krągłość, umiejscowiona nieco niżej. To pewnie od jedzenia, pomyślałam. W tamtych dniach dziewczyna pochłaniała nieprawdopodobne ilości jedzenia. Jadła i jadła, bez końca. Przylgnęłam do tej wielkiej, miękkawej piłki i z odchyloną głową spoglądałam na rondo brudnego kapelusza guwernantki. Zobaczyłam coś więcej: jasne włosy, okalające twarz jak naelektryzowana aureola. Naelektryzowana od grzebienia, którym guwernantka chwilę wcześniej pozwoliła mi rozczesać swoje pukle. Bałam się, żeby jakiś okruszek nie wpadł mi do oka, żeby z tych krągłych pagórków nie zsunął się maleńki kamyczek, a za nim drugi i trzeci, bałam się, żeby nie zasypała mnie lawina drobinek. Jaką ta dziewczyna miała sylwetkę! Mogłaby robić za żywą reklamę tamtejszych cukierni. Raczyłaby się słodkościami, a w zamian defilowała po ulicach z szyldem ciastkarni zawieszonym na szyi. Albo mogłaby nosić na piersiach miseczki pełne belgijskich pomadek, domowych pralinek, kawałków mlecznej czekolady i marcepanu. Mogłaby rozdawać przechodniom kubeczki gorącej kawy… Proszę się częstować, miłe panie… i panowie. Uwaga, może parzyć, trzeba podmuchać! Zapomniałam o niej, zapomniałam. Skąd miała pieniądze na ostrygi? Chyba nie z pensji guwernantki? Jadała je co niedziela… Opuściła mnie. Tego dnia wzięłam tacę i przytrzymałam ją sobie na płaściutkiej klatce piersiowej. Wygięłam się do tyłu, położyłam na tacy filiżankę z gorącą herbatą i opuściłam ręce. Robiliśmy z bratem zakłady, kto przejdzie dłuższy odcinek z takim balastem. Bocianimi krokami, śmiesznie przekrzywieni, paradowaliśmy po jadalni. Tak nas zastała matka. Wpadła w histerię. „Chcecie się oparzyć? – krzyczała. – Mało wam? Mało wam wszystkim?! A ty co – zwróciła się do mnie – co ty sobie wyobrażasz?! Jesteś płaska jak deska! – Zaczęła okładać mnie pięściami tam, gdzie jeszcze przed chwilą trzymałam tacę. – I zawsze taka będziesz! Nigdy nie urosną ci piersi, i bardzo dobrze!” Ojciec musiał sam wycierać kałuże rozlanej herbaty. Na kolanach… Słyszy to pani?
Sylvia
Co?
Virginia
Ten krzyk!
Sylvia
Nic nie słyszę. Nic oprócz pani nieustannego mamrotania.
Virginia
Ktoś wypowiedział moje imię! Ktoś mnie wołał, słyszałam przecież. Bardzo mnie lubiła. O, teraz: trochę niewyraźnie, bo usta ma pełne ryby i frytek, ale woła mnie… Takie „iiia uuuf”, słyszy pani?
Sylvia
Nie. Nikt się nie odzywał. Chociaż… Nie, wydawało się pani.
Wsłuchują się w ciszę.
Virginia
Jest na niedzielnej potańcówce, gdzieś za miastem. Pod gołym niebem. Wszyscy pchają się w stronę bufetu, ramię przy ramieniu, nad głowami kołyszą się lampiony, na prowizorycznym parkiecie pijani studenci podszczypują rumiane służące. Chce krzyknąć moje imię, chce być ze mną, ale tamci zaraz ją za to łają. Tak jak ona łajała mnie. Nie mówi się z pełną buzią. No już, zamknij ładnie dzióbek.
Sylvia
Naprawdę nikt się nie odzywał. Nikt.
Virginia
Taki kolorowy, polukrowany, jasny…
Sylvia
No, gotowe.
Virginia
…dzień.
Sylvia
Teraz jeszcze dokończę robić pani fryzurę.
Virginia
To światło! Zasłania nas jak gęsty, mleczny opar. Nawet ludzki głos się tu nie przedrze. A przecież ktoś już musiał mnie wołać, komuś musi mnie brakować. Musi istnieć jakieś wyjście. Musi…
Sylvia
z coraz większą werwą przesuwa grzebieniem po włosach Virginii, którą coraz bardziej to boli
Istnieje. W końcu zawoła panią ktoś, kto panią naprawdę kochał i komu naprawdę pani brakuje. A wtedy rozpłynie się pani w powietrzu i dostanie szansę na życie w nowym ciele.
Virginia
Czemu tu nic nie widać? Au!
Sylvia
A jeśli tak się nie stanie, zawsze może pani zaraportować czyjeś grzechy. To też sposób. Tyle że nie wolno pani kłamać. Ani jednego malutkiego kłamstewka! No i oczywiście musi się pani kierować tylko i wyłącznie dobrem rzeczonego grzesznika. Wówczas rzeczony grzesznik zniknie. Ale wystarczy, że przeinaczy pani jakiś szczegół, a obedrą panią ze skóry. Taka zwariowana gra.
Virginia
Au!
Sylvia
Może pani zaraportować moje grzechy.
Virginia
Czemu tu nic nie widać? I te widma z białego marmuru, które zawsze straszą przy dźwiękach organów.
Sylvia
Otóż to. Żadnego jasnego światła, tylko zatęchły, śmierdzący, nigdy nie wietrzony bezczas.
Virginia
Ciężki jak piersi mojej guwernantki, kiedy uwalniała je z gorsetu. Ciężkie, ciepłe mięso.
Sylvia
Znam je.
Virginia
Co? Piersi mojej guwernantki?
Sylvia
To zdanie.
Virginia
Które?
Sylvia
O widmach z białego marmuru.
Virginia
Nie może go pani znać.
Sylvia
Niby dlaczego?
Virginia
Pojawiło się w mojej głowie dopiero teraz.
Sylvia
Widziałam je w jakiejś książce.
Virginia
W książce? Takie piękne zdanie – i nie moje?
Sylvia
To pani je napisała.
Virginia
Ja? Coś podobnego… W ogóle sobie nie przypominam.
Sylvia
A że jest pani na stacji przesiadkowej – to pani wie?
Mrugnięcie drugie
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Spací vady. Třicet mrknutí Oka
Redakcja: Michał Kunik
Korekta: Elżbieta Regulska-Chlebowska, Urszula Włodarska
Projekt okładki: Mimi Wasilewska
Copyright © by Radka Denemarková, 2012. First published by Akropolis Praha, 2012
Copyright © for the Polish translation by Olga Czernikow, 2019
Copyright © for the Polish edition by Książkowe Klimaty, 2019
Tłumaczenie niniejszej publikacji zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej
ISBN 978-83-66505-05-6
Książkowe Klimaty
www.ksiazkoweklimaty.pl
Redakcja: [email protected]
Promocja: [email protected]
Sprzedaż: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek