Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Skandaliczny romans. Kobieta potępiona przez historię.
Czy prawdziwa pani Robinson zostanie ostatecznie zrehabilitowana?
Yorkshire, rok 1843.
Lydia Robinson, pani Thorp Green Hall, niedawno straciła najmłodszą córkę i matkę. Nastoletnie dzieci się buntują, nienawistna teściowa patrzy na ręce, mąż jej nie zauważa, a Lydia jest we własnym domu duchem uwięzionym w gorsetach i zasłonach. Smak wolności poznaje, gdy do Thorp Green Hall przybywa przystojny guwerner jej syna, Branwell Brönte, brat guwernantki jej córek, Anne, i początkujących pisarek, Charlotte i Emily. Branwell, niemal dwa razy młodszy od Lydii chimeryczny poeta, jest w jednej chwili zmysłowy i pełen życia, w następnej przygnębiony i nieszczęśliwy, marnieje w cieniu utalentowanych sióstr. Wkrótce odkrywa, że niebezpiecznie dużo łączy go z Lydią i oboje poddają się namiętności zagrażającej wszystkiemu, co ważne w życiu Lydii.
Świetnie zrekonstruowana i pięknie napisana opowieść o zakazanym romansie, który na pokolenia podzielił miłośników twórczości rodzeństwa Brönte. Autorka oddała głos kobiecie oskarżanej o zniszczenie uwielbianej literackiej rodziny.
„Pieczołowicie udokumentowana debiutancka powieść. Jednym słowem – smakowita”. O, The Oprah Magazine
„Przekonujący, złożony portret Lydii, bystrej, namiętnej kobiety, ograniczanej obowiązującymi w społeczeństwie konwenansami. Austin napisała porywającą obronę zniesławionej pani Robinson i nie sposób zaprzeczyć, że może mieć rację”. The Christian Science Monitor
„Niezwykle interesująca lektura, skłaniająca do myślenia o postępowaniu i motywacjach Lydii Robinson w czasach sztywnych zasad i ograniczeń”. Brönte Studies. The Journal of the Brönte Society
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
TAJEMNICZY „RĘKOPIS BRONTË” ODKRYTY W SZKOLE W YORKSHIRE
Yorkshire. Badaczy i wielbicieli twórczości sióstr Brontë mocno poruszyła wiadomość o odkryciu manuskryptu mającego jakoby opisywać od dawna krążący w sferze domysłów romans Branwella Brontë, nieszczęsnego brata słynnych sióstr, z żoną jego pracodawcy.
Steven Hill, woźny w szkole im. królowej Etelburgi w Yorkshire, robiąc porządki w magazynie przed rozpoczęciem roku szkolnego, natknął się na rękopis. „Był mocno pożółkły i bardzo zakurzony”, powiedział reporterom, którzy tłumnie zjechali do spokojnej wioski Little Ouseburn. „A na pierwszej karcie widniało tylko jedno nazwisko – L. Robinson. Już miałem wyrzucić rękopis razem z resztą śmieci, ale przekartkowałem go i zauważyłem w wielu miejscach dobrze mi znane nazwisko Brontë”.
Szkoła królowej Etelburgi jest dumna ze swoich związków z rodziną Brontë. Została zbudowana w miejscu, gdzie stał Thorp Green Hall, dom, w którym pracowali Branwell Brontë oraz jego najmłodsza siostra Anne, autorka dwóch powieści, Agnes Grey i Lokatorka Wildfell Hall, mniej znanych niż Dziwne losy Jane Eyre pióra Charlotte i Wichrowe wzgórza Emily. Na zakończenie ostatniego semestru uczniowie wystawili sztukę inspirowaną powieścią Villette Charlotte Brontë, natomiast młodsze klasy opiekowały się czterema oswojonymi myszkami o imionach Charlotte, Branwell, Emily i Anne.
„Wszyscy jesteśmy bardzo podekscytowani odkryciem rękopisu – powiedział dziś reporterom rzecznik szkoły. Obawiamy się jednak, że nie cała jego treść jest odpowiednia dla dzieci”.
Jeżeli rękopis jest rzeczywiście autentyczny, istnieje szansa ucięcia trwających od dwustu lat spekulacji na temat romansu Branwella Brontë z Lydią Robinson, jednego z najbardziej skandalicznych epizodów w krótkim, lecz znaczącym życiu członka literackiej rodziny. Elizabeth Gaskell, wiktoriańska pisarka i pierwsza biografka Charlotte, opisuje domniemaną autorkę rękopisu Lydię Robinson jako „kobietę rozpustną”, która sprowadziła na Branwella wielką hańbę, ponieważ za jej sprawą dopuścił się zbrodni.
Rada szkolna musi także brać pod uwagę potencjalny zysk ze sprzedaży rękopisu. Muzeum rodziny Brontë na plebanii w Haworth, nie czekając nawet na potwierdzenie autentyczności manuskryptu, rozpoczęło zbiórkę funduszy na zachowanie dla siebie tego nieobyczajnego świadectwa brytyjskiej historii, podczas gdy zamożni amerykańscy kolekcjonerzy już ponoć oblegają tę senną angielską wioskę.
Pokolenia miłośników książek fascynowała „szalona kobieta z poddasza” i nieprzemijająca miłość Cathy i Heathcliffa na wrzosowiskach. Czy nowo odkryta relacja pani Robinson dowiedzie, że fakty mogą być równie dramatyczne jak fikcja?
***
Styczeń 1843
Już wdowa pod każdym względem prócz nazwiska. Po raz kolejny muszę więc nosić się na czarno.
Nikt mnie nie przywitał po przyjeździe, lecz Marshall przynajmniej o mnie pomyślała. Rozpaliła niewielki ogień na kominku w moim buduarze i położyła w sypialni świeży strój żałobny, który na tle białej pościeli wyglądał upiornie. Wygładziłam fałdę, dotknęłam dziury w woalce. Zdjęłam ten strój zaledwie rok temu, a teraz Śmierć wróciła, tym razem niczym spodziewany, choć niechciany gość, a nie jak brutalny złodziej nocą.
Cóż to za powrót do domu. Bez męża w drzwiach, bez dzieci biegnących podjazdem.
Całymi godzinami siedziałam sama w powozie, skulona pod kocami, w beznadziejnej ciszy, mając za towarzystwo tylko ponure krajobrazy yorkshirskiej wsi, teraz jednak nie starczyło mi cierpliwości, by zadzwonić na Marshall i na nią czekać. Z trudem zasznurowałam gorset i zapięłam haftki, ścigając się z zimnem. Musiałam się wyginać, żeby mi się udało. Palec u nogi zaplątał się w rąbek sukni.
Na podeście przed moimi pokojami było pusto. Wzór na dywanie rzucał mi się w oczy, jakbym przyjechała po tygodniach, a nie po kilku dniach nieobecności. Dom zawsze wydawał się jakiś obcy po powrocie, przypominał scenerię ze snu.
Ale nie tym razem.
W Thorp Green Hall panowała niezwykła cisza. Przenikała cały dom, tylko z holu dochodziło tykanie szafkowego zegara. Każdy dom ma własną melodię. A nasz? Na jego melodię składały się trzaskanie drzwiami przez najstarszą córkę, sprzeczki o głupstwa między młodszymi dziewczynkami, tupot stóp Neda, naszego syna, zbiegającego po schodach, nieustanny brzęk wiader, rondli i talerzy przestawianych przez służących. Ale nie dzisiaj. Gdzie oni wszyscy się podziali?
Zatrzymałam się przed zamkniętymi drzwiami gabinetu i delikatnie zapukałam, lecz mój mąż nie odpowiedział, a tym bardziej nie wyszedł, żeby się ze mną przywitać. Choć chyba tam był. Zawsze chował się w gabinecie. Mogłam sobie wyobrazić, jak usłyszawszy chrzęst żwiru pod kołami powozu, zdejmuje okulary, kręcąc głową, patrzy spod zmrużonych powiek przez okno i widząc, że to tylko ja, wraca do swojej księgi rachunkowej.
Nie powinnam oczekiwać niczego innego. Przecież nie pożegnałam się z nim przed wyjazdem. Gdy mi powiedział, że nie pojedzie ze mną do Yoxall, po prostu odwróciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju.
– Śmierć twojej matki trudno uznać za niespodziewaną – powiedział, wzruszając ramionami, i dodał coś o dobrym życiu, jakie przypadło jej w udziale.
Miał oczywiście rację, a tę jego opinię podzielało więcej osób. Matka była stara i chora. Wiodła szczęśliwe życie, wychowała kilkoro dzieci. Mało kto uznał za stosowne płakać tak jak ja na jej pogrzebie.
Gdy po nabożeństwie rozproszona grupa żałobników stała nad jej grobem, coś mnie mocno poruszyło, choć nie byłam pewna, czy to w ogóle był żal po śmierci matki. Wył wiatr. Padał deszcz ze śniegiem. Moi bracia stali przy naszym pobladłym ojcu z twarzami pozbawionymi wyrazu jak u żołnierzy. Moja siostra była poważna; gdy jej mąż dziękował proboszczowi, spuściła wzrok. Ale ja czułam gniew, taki, który przejawił się w żałosnych, zmieszanych z deszczem łzach i wciąż narastał.
Nie zapukałam jeszcze raz, zamiast tego poszłam do pokoju do nauki, do dzieci. Potrzebowałam ich; chciałam, żeby każde mnie uścisnęło, dotknęło, abym mogła poczuć, że żyję.
Lecz gdy tam weszłam, nie mogłam stłumić rozczarowania.
– Ach, panna Brontë – powiedziałam bezbarwnym głosem. – Nie wiedziałam, że pani wróciła.
Nasza guwernantka była sama. Wyciągała właśnie książkę spod stołu, lecz gdy weszłam, wyprostowała się.
– Przyjechałam wczoraj, pani Robinson – wyjaśniła. – Mam nadzieję, że przyjmie pani moje kondolencje.
Czy to źle dopasowana suknia żałobna, czy ona jest jeszcze szczuplejsza niż wtedy, gdy widziałam ją po raz ostatni? Jej suknia miała za luźne mankiety i wyraźnie wisiała wokół talii.
– A pani moje – odparłam, unikając wzroku guwernantki.
Gdy kilka miesięcy temu przyszedł list wzywający pannę Brontë do domu, do umierającej ciotki, zostałam w łóżku z powodu bólu głowy. Miałam do niej napisać, ale jakoś nigdy nie było czasu, bo dom, bo Boże Narodzenie. A może puste słowa nie chciały spłynąć z mojego pióra teraz, gdy sama musiałam znosić tak wiele.
– Gdzie są moje córki? – zapytałam, pragnąc już zakończyć nasze tête-à-tête.
Panna Brontë, na pół zasłonięta tomem Historii Anglii Rapina, gestem wskazała zegar na kominku. Było pięć po czwartej.
– Właśnie skończyłyśmy dzisiejsze lekcje godziną arytmetyki – odparła, nie odpowiadając na moje pytanie. Westchnęłam i usiadłam, a właściwie osunęłam się na niską, zarzuconą książkami kanapę i zapatrzyłam się na dogasający ogień.
Nigdy tu nie przychodziłam, nie chciałam przeszkadzać pannie Brontë, nie znalazłyśmy wspólnego języka, ale poczułam się po raz kolejny odrzucona. Gdy przybyła do nas trzy lata temu, ledwie przestała być dzieckiem. Blada, o mysich włosach, unikała mojego spojrzenia. Myślałam, że będę dla niej wzorem. Mogłam zostać jej protektorką, zająć się nią, wprowadzić do towarzystwa. Ale raz po raz mnie ignorowała. Wolała samotność, swoje książki i szkicowanie.
Nie zaprzestałam życzliwych gestów, dopóki pewnego dnia nie znalazłam przypadkiem jej niedokończonego listu do siostry Charlotte. Nie powinnam była go czytać i nie zrobiłabym tego, gdyby panna Brontë mnie nie lekceważyła. Lecz gdy w pokoju do nauki zobaczyłam pojedynczą kartkę zapisaną niemożliwie starannym pismem, a na dole słowo przerwane w połowie, nie potrafiłam się powstrzymać. Panna Brontë opisywała mnie w liście jako „protekcjonalną” i „zadowoloną z siebie” i obawiała się tylko, by moje córki nie wyrosły na kobiety tak powierzchownie wykształcone i pretensjonalne jak ja. Była to złośliwa karykatura, lecz nie mogłam zrugać tej panny, ponieważ nie powinnam była czytać jej listu. Tak się dowiedziałam, że nasza skromna panna Brontë wcale nie jest takim niewiniątkiem.
– A więc gdzie one są? – powtórzyłam pytanie ostrzejszym tonem.
– Wydaje mi się, że dziewczęta poszły do Neda, do stajni.
Podczas nieobecności panny Brontë te dzieci przez kilka miesięcy robiły, co chciały. Teraz, gdy już wróciła, najmniejsze, co mogła zrobić, to znów je uczyć.
– A dlaczego mój syn i dziedzic spędza dnie w stajniach? – zapytałam, choć młody Ned, niech mu Bóg błogosławi, był chłopcem zbyt wątłym i prostym, by zasłużyć na tytuł, który mu przysługiwał. Nie był odpowiednio ubierany. Przeziębiał się. Dzieci bardzo lubiły pannę Brontë, ale ona nie doglądała ich z macierzyńską troską.
– Sądzę, proszę pani… to znaczy wiem, że zdaniem pana Brontë chłopiec staje się tam bardziej uważny – odparła bez mrugnięcia okiem.
Pan Brontë. Oczywiście. Zapomniałam, że przyjechał z nią jej brat. Miał być nowym guwernerem Neda, czyli że Edmund załatwił tę sprawę.
Jak na zawołanie coś zabębniło w szybę okienną, a ja mimo tego wszystkiego – mojego zmęczenia, samotności, pragnienia, by dołączyć do matki w grobie – zerwałam się na nogi. Panna Brontë i ja, stojąc jak najdalej od siebie, patrzyłyśmy przez okno na grupkę zebraną na dole.
Był tam Ned, bez płaszcza, w rozpiętej kamizelce. Śmiał się, miał brudną twarz.
Była też Lydia, moja najstarsza córka i imienniczka. Biegała, co zupełnie do niej niepodobne, z podkasaną sukienką i peleryną, tak że widać było buty i pończochy, a jej starannie upięte pukle powiewały teraz, tworząc aureolę wokół twarzy.
Kilka kroków dalej moje młodsze córki Bessy i Mary chichotały do siebie.
A pośrodku tego wszystkiego młody mężczyzna podnosił garstkę żwiru, by ją rzucić. Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, szeroki uśmiech i takie same rudawe włosy, jak niegdyś Edmund.
Uśmiechnął się promiennie do Lydii, po czym zawołał coś niezrozumiałego, zerkając w stronę pokoju do nauki. Oczy miał bardziej niebieskie niż panna Brontë i w przeciwieństwie do siostry wydawał się pełen życia.
Lecz gdy jego spojrzenie napotkało moje, gdy jego wzrok oderwał się od siostry i Lydii – a moja córka wyglądała tak jak ja kiedyś – uśmiech zgasł. Ręka opadła. Kamyki przesypały się przez palce. Miałam wrażenie, że słyszę, jak spadają na podjazd, choć w pokoju do nauki panowała śmiertelna cisza.
Pan Brontë wypowiedział bezgłośne przeprosiny, jego oczy wyrażały skruchę. Lydia opuściła sukienkę i przygładziła włosy. Nawet Ned zapiął jeden guzik kamizelki, choć na niewłaściwą dziurkę, więc nierówne poły wyglądały komicznie.
– Przepraszam, że Branwell…
– Za co pani przeprasza, panno Brontë? – zapytałam, odciągając ją od okna za patykowate ramię. – Uważa pani, że nie doceniam dobrego humoru? Albo że nie obchodzi mnie szczęście mojego syna?
– Ja…
– Boję się pomyśleć, co pani opowiada o mnie innym, obcym, skoro uważa mnie pani za taką jędzę. – Nie czekałam na odpowiedź, po prostu wyszłam, zatrzaskując za sobą drzwi.
Zatrzymałam się przed gabinetem i mocno zapukałam.
Mogłabym wejść, rzucić się Edmundowi w ramiona i rozpłakać, tak jak płakałam w ramionach matki, gdy byłam dzieckiem. Ale gdy się ma czterdzieści trzy lata, nie można narzekać, że świat jest niesprawiedliwy, że uroda przemija i że ci, których kochasz, umierają albo co gorsza, umiera sama twoja miłość.
Nie weszłam do Edmunda. Tej nocy, sama w swoich pokojach, nie płakałam.
Z rozpuszczonymi ciemnymi włosami i nagimi ramionami, próbując nie dygotać z zimna, siedziałam długo przy toaletce, patrzyłam w lustro i wyobrażałam sobie rozpromienione oczy tego młodego guwernera spoglądające na mnie w ciemnościach. Branwell. Tak mówiła o nim panna Brontë. Co to za imię?
Był czas, gdy po obiedzie wszyscy zbieraliśmy się w bibliotece lub w przyległym pokoju. Grałam na fortepianie. Dziewczynki przewracały strony z nutami. Czasami śpiewały. A Edmund sprawdzał wiedzę Neda – wskazywał mu na globusie odległe rejony i pytał o nazwę każdego kraju, kolonii, portu.
Od dawna już jednak tak się nie działo.
Zamiast tego Edmund wycofywał się do swego gabinetu, a ja grałam z pamięci do pustego pokoju. Nasze córki szyły lub rysowały pod okiem panny Brontë długo po tym, jak ich brata odesłano do łóżka. Wszystkie cztery spędzały prawdopodobnie wieczory, narzekając na mnie, choć nie mogłam być tego pewna.
Gdy trzeciego wieczoru po powrocie po raz pierwszy wybrałam się do dzieci, w pokoju do nauki panowało milczenie.
Panna Brontë pochylała się nad listem napisanym drobnym maczkiem.
Lydia siedziała z podwiniętymi nogami na obitym kwiecistą tkaniną fotelu przed kominkiem.
– Dobry wieczór, mamo – przywitały mnie chórem, z resztkami dziecięcej czułości w głosach, Bessy i Mary usadowione przy oknie, gdzie czytały jakąś powieść.
Lydia mi pomachała, lecz nie przestała patrzeć w ogień.
– Czy może pani zostawić nas same, panno Brontë? – zapytałam.
Skinęła głową i przemknęła obok mnie wciąż zagłębiona w liście. Zapewne od „Charlotte”. A panna Brontë jej odpowie, opisując prywatne sprawy mojej rodziny i szydząc z naszej niedoli.
Przyjrzałam się córkom – to już siedemnastolatka, szesnastolatka i czternastolatka. Trudno to sobie wyobrazić, zwłaszcza że ich młodsza siostra na zawsze pozostanie dwulatką.
Czas powinien był się zatrzymać w roku, w którym nam ją odebrano, a zamiast tego płynął, na nic nie bacząc, odmierzany regularnie następującymi po sobie porami roku, wakacjami, posiłkami. W ciągu krótkich jedenastu miesięcy moje trzy dziewczynki rozkwitły, a ja nawet tego nie zauważyłam. Ale ja też przetrwałam. Pozostałam sobą w każdym centymetrze, w każdym kilogramie, choć szarpały mną uczucia, od których powinnam zmarnieć.
– Jak się miewacie? – zapytałam chłodno. Zabrzmiało to śmiesznie.
Lydia i Bessy spojrzały na siebie porozumiewawczo, bo pytanie było trochę dziwne.
– Mam się dobrze, mamo. Tęskniłyśmy za tobą, gdy cię nie było – odezwała się Mary, patrząc na mnie spod jasnych rzęs. Była nieśmiała, najbardziej uczuciowa z moich córek i zawsze wolała mówić to, co jak sądziła, zostanie dobrze przyjęte, a nie prawdę.
Popatrzyłam na dwie starsze dziewczynki. Lydia pozostawała jasnowłosą pięknością nawet wtedy, gdy ziewała. Bessy miała ciemne włosy tak jak ja, ale na tym nasze podobieństwo się kończyło. W porównaniu z resztą nas Bessy była prawdziwą chłopczycą – mocnej budowy, rumiana niczym zażywna pastereczka. Mary nie była ani dostatecznie jasna, ani ciemna, aby się wyróżniać. Nie miała jakiegoś wyrazistego typu urody.
– Cóż, j a się nudziłam – oznajmiła Lydia, zdejmując nogi z fotela. – Ale teraz wreszcie coś się dzieje. – Pomachała kartką; był to krótki liścik napisany dużymi, pochyłymi zawijasami. Autor nie próbował oszczędzać papieru.
– O co chodzi? – zapytałam, gdy teatralne milczenie mojej córki stało się już nieznośne.
– Nie zgadniecie – rzuciła Lydia do mnie i sióstr. Najwyraźniej Bessy i Mary również nie zostały dopuszczone do tajemnicy. – To od Amelii. Thompsonowie wydają przyjęcie w Kirby Hall i my wszystkie jesteśmy zaproszone. Ale nie ty, Mary. Jesteś za młoda, więc nie biorą cię pod uwagę. Mam nadzieję, że papa nie każe nam wyjść wcześniej, tak jak zrobił w Boże Narodzenie i ominęło nas śpiewanie kolęd. Jeżeli będzie chciał iść spać, może nam odesłać Williama Allisona z powozem. W końcu od czego jest stangret? Ale ja nie mam co na siebie włożyć. Czarny do mnie nie pasuje, a ta sukienka jest o trzy centymetry za krótka. I…
– Lydio – przerwałam jej na tyle stanowczo, że umilkła. – Nie bądź niemiła dla Mary. I daj mi to.
Lydia patrzyła na moją wyciągniętą rękę i przez chwilę nie byłam pewna, czy mnie posłucha, lecz w końcu się poddała. Gdy czytałam list, podeszła do lustra nad kominkiem i studiowała swoje odbicie, krzywiąc się na wysoki czarny kołnierzyk.
– Pojedziemy? – zapytała Bessy, zeskakując z ławeczki przy oknie. W przeciwieństwie do Lydii nie opanowała sztuki udawanej nonszalancji.
Mary wpatrywała się w powieść porzuconą na jej kolanach i użalała się nad sobą.
– Nie – odparłam.
Mary od razu podniosła głowę. Cała się rozjaśniła.
– Nie? – powtórzyła Lydia, teraz gotowa stawić mi czoło; już nie udawała, że jest znudzona.
– Możesz napisać do panny Thompson, czy raczej do jej ojca, i podziękować za zaproszenie. Ale jesteśmy w żałobie i nie składamy wizyt towarzyskich – wytłumaczyłam spokojnie, próbując pamiętać, jaka ja byłam w wieku, gdy samolubstwo jest czymś naturalnym. Moja matka była tylko ich babką, nie odczuły mocno jej utraty.
– Ale… – zaczęła Bessy.
– Nie życzę sobie dyskusji ani sprzeczek.
Lydia zignorowała moje słowa.
– Ale mamo! – krzyknęła. – Od miesięcy nie widziałyśmy żadnych dżentelmenów z wyjątkiem braci Milnerów…
– Will Milner jest do kitu! – przerwała siostrze Bessy, zarumieniona jeszcze bardziej niż zwykle.
– Uważaj na język, proszę. – Westchnęłam. Po co w ogóle płacę guwernantce, skoro Bessy wciąż mówi jak stajenny?
Z jakiegoś powodu Bessy uznała słowa Lydii za nie do przyjęcia i zaczęła wymieniać wszystko, co dowodziło, że najstarszy z braci Milnerów jest marnym dżentelmenem i jeźdźcem, od manier po sposób, w jaki trzyma się w siodle.
– Czyli teraz wcale nie będziemy widywały żadnych dżentelmenów! – ciągnęła Lydia, przekrzykując siostrę. – To nie jest w porządku!
Składałam list – robił się coraz mniejszy, aż w końcu papier nie dawał się już zgiąć – nie przerywając potoku słów obu dziewczynek.
– Przypuszczam, że będziemy musiały się zadowolić panem Brontë – powiedziała Lydia, gdy Bessy zamilkła, by wziąć oddech. – Będę chodziła do Monk’s House, a on będzie mi czytał Byrona.
– Nie zrobisz niczego takiego – burknęłam, jeszcze raz próbując zgiąć kartkę.
A więc pan Brontë lubi poezję.
Papier nie dawał się złożyć. Wrzuciłam go do kominka; palił się przez chwilę, po czym zamienił się w popiół.
– Mój list! – krzyknęła Lydia, jakbym spaliła coś cennego. – Jak mogłaś!
– Och, uspokój się. – Wrzuciłam list do ognia, nie myśląc, ale właściwie nie miałam za co przepraszać. I nie mogłam już znieść komedianctwa Lydii. – O tej porze wszystkie powinnyśmy leżeć w łóżkach.
– Mogłabyś zostać z nami jeszcze trochę, mamo? – szepnęła Mary z kąta.
Siostry spiorunowały ją wzrokiem.
– Nie dzisiaj – odparłam i skinęłam na Mary, by do mnie podeszła.
Podbiegła i dała mi szybkiego, wilgotnego całusa, tak jak w niezliczone wieczory wcześniej.
Lydia i Bessy stały nieruchomo, zjednoczone w akcie małego buntu.
Rozebrałam się szybko bez pomocy Marshall i zrzuciłam halki, niczym drugą skórę, na podłogę przebieralni.
Przemknęłam korytarzem, boso i tylko w koszuli nocnej, jak bohaterka romansu, choć to jest przecież mój dom i mogę chodzić, gdzie chcę. Szłam na palcach, aby podłoga nie skrzypiała, i czułam się lekka bez warstw materiału, które ciążyły mi w dzień.
– Edmundzie? – Otworzyłam drzwi do sypialni męża na tyle szeroko, by zajrzeć do środka, i osłoniłam świecę, którą niosłam na wypadek, gdyby już spał.
– Lydia? – zawołał mój mąż. Konsternacja w jego głosie wyraźnie świadczyła, że został wyrwany z głębokiego snu.
Po moim powrocie z Yoxall Lodge nasze kontakty ograniczyły się do zdawkowej wymiany zdań. Co rano Edmund pytał mnie znad „Timesa”, co będzie na obiad. A co noc leżałam w łóżku płasko na plecach, z rękami ułożonymi prosto po bokach, czekając na odgłos jego kroków za drzwiami.
Tej nocy jednak, być może za sprawą czułego całusa Mary, zmiękłam i poszłam do niego.
– Coś się stało? – zapytał.
– Stało? Nie, nic. – Weszłam szybko do pokoju i zamknęłam za sobą drzwi.
Edmund zmrużył oczy, bo światło go raziło, a potem uniósł się na łokciach i oparł o podgłówek.
Ustawiłam świecę na mahoniowej toaletce z przyborami do mycia i przesunęłam zasłony baldachimu, aby płomień nie świecił mu w oczy.
– Jestem bardzo zmęczony, Lydio. Miałem ciężki dzień – powiedział Edmund, tłumiąc ziewanie. Przesunął się jednak, by zrobić mi miejsce, mogłam więc wśliznąć się pod ciężką czerwoną kołdrę, nieco wyblakłą przez lata.
Pod koszulą nocną zmarzły mi nogi. Edmund się wzdrygnął, gdy nasze stopy się zetknęły; wzdrygnął, a potem zesztywniał, gdy przywarłam do niego jak pijawka i położyłam głowę na jego piersi.
– Nie zapytałeś mnie o Staffordshire – powiedziałam po minucie czy dwóch, ciesząc się jednocześnie znajomym dźwiękiem jego oddechu niczym stary marynarz, który czuje się dobrze tylko na morzu.
– O co tu pytać? – zdziwił się Edmund. – To było takie trudne?
Z pewnym wysiłkiem skinęłam głową mocno przyciśniętą do jego piersi. On nie chciał, żebym tu została. Chciał tylko spać, wyczerpany całym dniem… Czym? Księgami rachunkowymi i lekturą kolumn sportowych? Zapragnęłam uciec jak najdalej, wypuścić konie ze stajni, galopować z nimi, krzyczeć. Już dość. Dość robótek ręcznych i uśmiechów podczas niezbyt biegle wystukiwanych arpeggiów.
– Twój ojciec na pewno wie, że tak było najlepiej – powiedział. – Ona cierpiała…
– A gdyby chodziło o twoją matkę? – Trochę za późno ugryzłam się w język. Wiedziałam przecież, że Edmund nie znosi, gdy mu się przerywa.
– Lydio – ostrzegł mnie. Jeśli będę ciągnęła ten temat, wyprosi mnie z łóżka.
Pod kołdrą zrobiło się jakby zimniej. Włosy na moich nogach stanęły dęba.
– Ludzie rzadko się do mnie teraz tak zwracają – zauważyłam, przytulając się do jego twardej, opornej piersi. – To tak, jakbym oddała swoje imię naszej córce.
Mogłam tutaj udawać, że Edmund jest chłopcem, którego pokochałam; chłopcem o pucołowatych policzkach i gęstej czuprynie; chłopcem, który się do mnie zalecał mimo nieśmiałości i tego uroczego jąkania się podczas rozmów z kobietami.
Czułam taką dumę, gdy obserwowałam, jak wygłaszał jedno ze swoich pierwszych kazań. Mówiłam sobie: To jest mój mąż, ojciec moich synów, choć nie wiedziałam, czy myśl o tym w ogóle przeszła mu przez głowę. Niespełna trzy miesiące później był mój.
– Musimy porozmawiać o dzieciach – powiedziałam. Moja ręka zanurzyła się pod świeżo wyprasowaną koszulę nocną Edmunda, by pobawić się kępkami włosów rosnących od jego serca do brzucha. – Lydia uważa mnie za tyrana, bo nie przyjęłam zaproszenia na kolację do Thompsonów tak szybko po śmierci jej babki.
– Lydia się nudzi – stwierdził mój mąż. – Powinniśmy gdzieś ją wysłać. Może do twojej siostry Mary albo do lady Scott do Great Barr Hall. Scottowie są chyba bardziej towarzyscy niż my.
– Wątpię – burknęłam, sztywniejąc. – Kuzynka Catherine jest schorowana.
– Ale ma męża baroneta.
Tyle lat minęło, a to wciąż się we mnie odzywa. W dzień Świętego Walentego, w Bath, byłam druhną mojej kuzynki Catherine. Niosłam tren jej sukni, gdy brała ślub z Edwardem Scottem, dziedzicem baronostwa swego ojca. Co prawda, baronet to pomniejszy tytuł szlachecki, ale w moich oczach Edward był bohaterem z bajki.
On byłby mój, gdybym była starsza, myślałam, popłakując i marząc o kilku latach więcej, bo miałam ich tylko piętnaście. A teraz? Teraz chciałabym znów być Lydią Gisborne, nie mieć zmarszczek na czole ani zmartwień i móc cofnąć czas tak łatwo, jak cofa się wskazówki zegara na kominku.
– Jest jeszcze sprawa Neda – ciągnęłam.
– Neda?
– I tego nowego guwernera, pana Brontë. Ned wydaje się go lubić.
Moje palce znalazły się teraz niżej, krążyły leciutko niczym pająk po wydatnym brzuchu mojego męża.
– Lydio, łaskoczesz mnie. – Edmund odsunął mnie od siebie i usiadł, aby zgasić świecę. Poprzekładał na nowo poduszki i położył się na plecach, przesuwając moją rękę wyżej, na pierś.
I po wszystkim. Nasza rozmowa dobiegała końca.
Otaczała mnie ciemność. Wyobraziłam sobie smugę dymu ze świecy unoszącą się do sufitu, ale nie mogłam dostrzec nawet zarysu brody Edmunda. Ze sposobu, w jaki oddychał, wiedziałam, że mi się wymyka.
– Czy pan Sewell coś o nim mówił? – zapytałam, przebiegając palcami po piersi męża niczym po klawiszach, aby do mnie wrócił.
– Hmm…?
– Zastanawiałam się, czy Sewell skarżył się jakoś na swojego nowego towarzysza.
Pan Brontë nie spał w Thorp Green Hall, tylko w Monk’s House, gdzie mieszkał nasz zarządca Tom Sewell. Ze względu na dziewczęta nalegałam, aby kwatera młodego mężczyzny nie znajdowała się w naszym domu. I prawdopodobnie miałam rację, ponieważ skłonność do zadumy i zamiłowanie do poezji wskazywały, że pan Brontë jest romantykiem.
„Monk’s House to mały osobliwy dom. Zbudowano go w siedemnastym wieku – mówił gościom Edmund. – Oczywiście nie jest tak stary jak Thorp Green Hall. W naszym domu mógł nocować sam Henryk Ósmy”, dodawał i duma rozpierała mu pierś.
Moim zdaniem ten dom był zbyt okazały dla służby, jeśli się chciało, żeby znała ona swoje miejsce. Nic dziwnego, że siostra Toma Sewella, nasza gospodyni, zadzierała nosa. Panna Sewell była płochą dziewczyną, za młodą, by zarządzać gospodarstwem domowym, uważała się jednak za panią obu domów i co wieczór przesiadywała z bratem w Monk’s House. Nie ma wątpliwości, że teraz, gdy w tym domu zamieszkał młody, nieżonaty dżentelmen, będzie bywała tam jeszcze częściej.
Nie widziałam nowego dodatku do naszej rodziny, dopóki pan Brontë nie rzucił kamykami w okno. Pokój do nauki należał do dziewcząt, Ned pobierał lekcje w Monk’s House. Pogoda okazała się zbyt niełaskawa na spacery poza domem czy krążenie po stajniach.
– Nie, nie było żadnych skarg. – Głos Edmunda był tylko trochę głośniejszy od szeptu.
Ludzie uważali mojego męża za surowego ojca i wielkodusznego właściciela ziemskiego, a przede wszystkim za człowieka obyczajnego i wiernego przekonaniom. Ale moim zdaniem był bezbronny jak dziecko, ten mój mąż od lat i towarzysz w trudnych chwilach. Wiedziona nieoczekiwanym impulsem pocałowałam go w szyję, policzek, nos, jak wędrowiec na pustyni, który w końcu przypadkiem trafił na wodę.
Chrząknął.
– Edmundzie – powiedziałam, wodząc ustami po jego obojczyku i sięgając ręką do gąszczu włosów między jego nogami.
– Lydio – odparł całkiem rozbudzony. Chwycił moją rękę i odsunął na bok. – Nic z tego nie będzie. – Odwrócił się na bok, twarzą ode mnie, ściągając ze mnie kołdrę, tak że poczułam zimno.
Zrobiłam głupio, podejmując tę próbę, skoro to trwa od tak dawna. To okrutne, ale nasze małżeństwo umarło wraz z naszą córką. Do tej pory powinnam już była przyjąć to do wiadomości. Leżeć z Edmundem to jak leżeć bez niego we własnym łóżku, tylko z poczuciem większej samotności. Mieć kogoś, kto nas nie chce, to gorsze niż nikogo nie mieć.
Edmund już spał, a ja w końcu się przemogłam i mu wybaczyłam. Objęłam go ramieniem, a on nawet się nie poruszył, przysunęłam się na tyle blisko, aby czuć jego zapach, nie ryzykując pocałunku.
Całą noc przeleżałam na krawędzi snu w strachu, że go obudzę. Było zimno, na ramieniu miałam gęsią skórkę.
***
Czy nie chce pani posłuchać także o Mary? Zrobiła godne podziwu postępy – powiedziała panna Brontë, zakładając pasmo włosów za ucho.
Siedziałyśmy w wykuszu okna mojego buduaru wychodzącego na częściowo zamarznięty staw rybny. Jeszcze kilka dni mrozu i Bessy dostanie to, czego najbardziej pragnie – będzie mogła pojeździć na łyżwach.
– Jest w niej mało życia. Obawiam się, że nie ma usposobienia starszych dziewczynek – powiedziałam, obserwując parę z mojego oddechu na trójkątnych szybkach i przeklinając zimę, której końca nie było widać.
– Być może Mary brakuje witalności Lydii i Bessy, proszę pani. – Panna Brontë ważyła każde słowo i mówiąc, skubała luźną nitkę swojego szala. – Ale jest wytrwała i spokojnie dąży do celu. Sądzę, że trudno jej nadążyć za starszymi siostrami.
Panna Brontë była bardziej otwarta niż zwykle. Całe lata chciałam usłyszeć jej opinie, które tak ochoczo przedstawiała w swoich listach. Aby przerwać nękającą mnie nudę, zgoda, ale także przekonać się, że nie jestem w tym domu jedyną kobietą o czującym sercu i pełną życia. Teraz sprawa przedstawiała się jednak inaczej; nie byłam pewna, czy mi się podoba taka otwartość.
– Tak? – zapytałam tylko.
– Mary nie mówi mi za dużo, ale wyczuwam to w niej. Ja również jestem najmłodszą córką…
– Mary nie była najmłodsza – przerwałam pannie Brontë i wstałam. Jak ona mogła tak szybko zapomnieć? Ona, która wraz z Marshall czuwała na zmianę przy łóżeczku mojego maleństwa, gdy ja musiałam trochę odpocząć.
– Oczywiście, że nie, pani Robinson. Nie chciałam… Ja także straciłam…
– Dość – rzuciłam. Nie miałam zamiaru wysłuchiwać jej przeprosin.
Dostrzegłam w jej oczach dezaprobatę. Osąd. Jej zdaniem moja zamożność, wdzięk i ładna niegdyś twarz przemawiały przeciwko mnie tak mocno, jak mocno działałyby na moją korzyść przed każdym innym sądem. Łatwo było przedstawiać się jako ofiara – biedna, młoda i niezbyt ładna – lecz życie rzadko jest tak proste.
Podczas całej rozmowy przygotowywałam się do zadania tej pannie jednego pytania, nie potrafiłam się jednak na to zdobyć. Podeszłam do stołu, który służył mi jako biurko, i zaczęłam przeglądać listy z kondolencjami.
Guwernantka ruszyła do drzwi w przekonaniu, że została odprawiona.
– Panno Brontë! – zawołałam za nią.
– Tak, pani Robinson? – Panna Brontë wykonała coś między podskokiem a ukłonem.
– Czy może pani przekazać panu Brontë, że chciałabym z nim porozmawiać?
Lekko zmarszczyła czoło, ale powiedziała;
– Oczywiście.
– Doskonale.
Siedziałam, udając, że czytam, przekonana, że usłyszę szelest jej sukni i znajome trzaśnięcie zamykanych drzwi, lecz zamiast tego słychać było tylko jej oddech, zawsze głośny, nieregularny i grzechoczący jak szyba okienna pod naporem wiatru.
– Życzy pani sobie zobaczyć go teraz, pani Robinson? – zapytała z naciskiem na „teraz”.
– Najszybciej, jak to możliwe. – Spojrzałam na guwernantkę z najbardziej przekonującym uśmiechem, na jaki potrafiłam się zdobyć. – Dziękuję, panno Brontë.
Skinęła głową i wyszła.
Dziwne, że panna Brontë ma taką słabość do Mary.
Pierwsze dziecko jest cudem. Poznajesz mężczyznę, bierzecie ślub i sprowadzacie na świat istotę ludzką z nosem, rzęsami, palcami nóg. Wydaje się, że od każdego oddechu tej maleńkiej dziewczynki rośnie ci serce. Dopiero teraz wiesz, czym jest miłość.
Drugie dziecko, jeśli urodzi się znów dziewczynka, jest rozczarowaniem. Patrząc na nią, czujesz się winna, a to boli. Dziecko ma paznokietki w kształcie półksiężyca i meszek na główce. Jest doskonałe pod każdym względem z wyjątkiem tego najważniejszego.
Nadal nie ma powodu do niepokoju. Jesteś młoda, masz przed sobą całe lata, aby kochać się z mężem i urodzić chłopca.
Wraz z trzecią dziewczynką szczęście się odwraca, tak jak w przypadku mojej biednej Mary. Mężowi rzednie mina, gdy słyszy wieści od akuszerki. Ledwie możesz patrzeć, gdy układasz dziecko po raz trzeci w tej samej kołysce. Ciało masz w ruinie, znika cały rok życia, a wciąż nie ma syna, który wszystkim sprawiłby radość, nie ma chłopca, który obdarzyłby dzierżawców niezasłużonym wolnym dniem.
Co gorsza, gdy dziedzic się w końcu pojawia, wcale nie jest twój, lecz wszystkich innych. Stworzyłaś coś, czym nigdy nie mogłabyś być. Wypełniłaś swój obowiązek, więc jesteś bezużyteczna, zużyta.
– Pomyśl tylko, Lydio, nie będziesz musiała mieć kolejnego dziecka – powiedziała moja matka, huśtając Neda na kolanach.
I wtedy zapragnęłam jeszcze jednego dziecka. Błagałam Edmunda i w końcu mi je dał. Ono byłoby dzieckiem, które na nowo nas połączyło, przywróciło utraconą przez nas miłość. Moja najdroższa, najsłodsza Georgiana. Dziecko, którego chciałam na przekór rozumowi, niemal zaprzeczające logice; córka urodzona tylko po to, by kochać i być kochana. I jedyne dziecko, które nam zabrano, jakby na potwierdzenie przewrotnego okrucieństwa świata.
Pukanie do drzwi. Pan Brontë. Ścisnęło mnie w żołądku.
– Proszę wejść – zawołałam, ale tak cicho, że musiałam dwa razy to powtórzyć, żeby mój gość wszedł.
– Pani Robinson – przywitał się pan Brontë z ukłonem. Nawet na mnie nie spojrzał. Wodził wzrokiem po moim buduarze, przyglądając się kobiecym akcentom w pokoju – kwiecistym perkalowym zasłonom, kilku rycinom, ciemnoróżowemu chodnikowi, który podarował mi jeden z moich braci, przysięgając, że pochodzi on z Indii, a także futerałowi na broń Edmunda, umieszczonemu nad kloszem lampy i wydającemu się dziwnie nie na miejscu.
Stosiki książek z biblioteki, listy obwiązane wstążkami, niedokończone hafty pokazywały moje życie jak na dłoni. To tym właśnie musiały zabawiać się kobiety. Przeznaczono dla nas nie pasje, lecz zajęcia, robótki zaczynane w wolnej chwili i często zarzucane. Wszystko tu było jak należy – schludne i na właściwym miejscu. Czy pan Brontë rozmyślał o różnicy między tym pokojem a zabałaganionym gabinetem Edmunda?
– Dziękuję, że pan przyszedł, panie Brontë – powiedziałam. – Proszę usiąść.
Na jego widok machinalnie wstałam, a teraz, gdy podchodził do mnie, zauważyłam, że jest niższy, niż oceniłam, widząc go z okna, niewiele wyższy ode mnie.
Twarz miał jednak wyrazistą. Silna szczęka, wydatny nos i bujne kasztanowe włosy, ciemniejsze, bardziej rude niż włosy jego siostry i mocno kręcone, co mimo brody nadawało mu dziecięcy wygląd.
Pan Brontë chrząknął; czekał przy krześle naprzeciwko mnie, aż przestanę mu się przyglądać.
– Ufam, że pańskie pierwsze tygodnie w Thorp Green były przyjemne, panie Brontë – powiedziałam, siadając, i schowałam dłonie pod stołem, by ich nie widział.
– Bardzo przyjemne, pani Robinson. Jestem pani winien podziękowanie za to, że zaufała pani rekomendacji Anne. – Pan Brontë uniósł poły swego surduta i usiadł.
O, tak. Panna Brontë była kolejną „Anne”. Jak Marshall i nasza nieszczęsna pokojówka Ellis. Być może dla tego młodego człowieka słowa „panna Brontë” oznaczały Charlotte. A czy nie było tam jeszcze trzeciej siostry?
– Tym wszystkim zajmował się mój mąż, zapewniam pana – powiedziałam szybko. – Ned ma tylko dziesięć lat i uważam, że mógłby dłużej pozostać z dziewczynkami. Nauczyłby się od sióstr łaciny wystarczająco dobrze, żeby być przygotowany do Cambridge, ale cóż ja wiem o tych sprawach?
Nie odpowiedział. Jego milczenie wydało mi się raczej obraźliwe niż pełne szacunku.
Panna Brontë także niewiele mówiła podczas naszej pierwszej rozmowy, ale ona aż trzęsła się z niecierpliwego wyczekiwania. Wodziła oczami po podłodze, jakby obserwowała mysz, i odpowiadała mi monosylabami albo wyrażała się z dziecięcym brakiem taktu o sprawach tego świata.
– Panno Brontë, dlaczego porzuciła pani swoich ostatnich pracodawców, Inghamów? – zapytałam z uśmiechem, próbując ją uspokoić.
– Byli dla mnie niemili – odparła.
Niemili. Przyznaję, byłam wobec niej chłodna od chwili, gdy odkryłam, co ona naprawdę o mnie myśli, ale przynajmniej nie można mnie oskarżyć, że byłam niemiła.
Jeszcze raz spróbowałam wciągnąć brata panny Brontë w rozmowę, odegrać rolę pani na włościach, choć podczas mojego pobytu w Yoxall Lodge sprawy domowe toczyły się równie gładko jak zawsze, a teraz nawet ten młody człowiek był tu bardziej potrzebny niż ja.
– Poznał pan wszystkie moje dzieci, jak sądzę? – zaryzykowałam.
– Tak. Ned to dobry chłopiec, a pani córki są czarujące. – Pan Brontë uśmiechnął się miło.
Przełknęłam swoje rozdrażnienie.
– Owszem, panie Brontë. – Splotłam dłonie na blacie stołu. – Właśnie dlatego chciałam z panem porozmawiać.
Uśmiech zniknął. Młody człowiek wydawał się strapiony. Przyglądał mi się uważnie, od twarzy do rąk, a ta impertynencja przyprawiła mnie o rumieńce. Rozbierał mnie na części i składał w całość, wyrabiając sobie o mnie opinię.
– Tak?
– Moje córki, panie Brontë, są młode i, jak pan to określił?, czarujące. Zwłaszcza panna Lydia Robinson, moja najstarsza, jest uważana za swego rodzaju piękność. – Tak jak ja kiedyś, omal nie dodałam, nie mogłam jednak narażać się na spojrzenie pełne niedowierzania lub protekcjonalnej pobłażliwości.
– Pani Robinson, mam nadzieję, że nie myśli pani… Mówiłem tylko o ich słodkich usposobieniach – oznajmił pan Brontë, pochylając się nad stołem. Rozłożył ręce, by podkreślić wagę swoich słów; pragnął, bym je dobrze zrozumiała.
Roześmiałam się.
Mogłam się zgodzić, że Lydia jest piękna z tymi swoimi złocistymi puklami i błękitnymi oczami i było prawdą, że potrafiła być czarująca. Ale słodkie usposobienie? Gdyby tylko młodzi ludzie mogli zobaczyć te dziewczęta, gdy snuły swoje fantazje za zamkniętymi drzwiami albo po skończonych tańcach. Aż nazbyt często bolały mnie kąśliwe uwagi Lydii i musiałam znosić jej napady złości. A jeśli chodzi o Bessy, moja druga córka wiecznie włóczyła się po posiadłości, spadała z koni, zdzierała sobie kolana i miała iście chłopięcy apetyt. Gdybym pozwoliła Bessy pójść za głosem jej natury, skończyłaby jako stajenna.
– To nie jest upomnienie, panie Brontë – zapewniłam, pozwoliwszy mu przedtem pocić się przez chwilę. – Chciałabym tylko polegać na panu jako na dżentelmenie i przyjacielu.
A potem zrobiłam coś niezwykłego. Bez namysłu położyłam dłoń na jego dłoni.
Pan Brontë spojrzał na moje palce, ale nie cofnął ręki. Jego dłoń była duża i miękka, a palce poplamione atramentem.
– Dobrze. – Zabrałam rękę, pewniejsza teraz, że mam nad nim kontrolę. Wyrobił sobie zdanie o mnie, a ja go zaskoczyłam. – Lydia jest młoda i podatna na wpływy – ciągnęłam, ciesząc się teraz, że jestem starsza od niego o tyle lat, iż w kwestii wieku bliżej mu do Lydii niż do mnie. – A przy tym ona niewiele tu widzi świata. Nawet te dwie wsie, Great i Little Ouseburn, leżą co najmniej pół godziny pieszo od nas. Pojawienie się młodego i przystojnego mężczyzny mogło ją wprawić w niepokój.
Twarz guwernera poczerwieniała, gdy nazwałam go przystojnym.
– Oczywiście – zgodził się, kiwając głową. – Rozumiem.
– Wiedziałam, że pan zrozumie. – Uśmiechnęłam się szeroko i wdzięcznie, przykładając ręce do piersi i kręcąc nadgarstkami, podekscytowana myślą, że on to obserwuje. – Ma pan przecież siostrę.
– Mam trzy siostry. Miałem pięć – powiedział już innym tonem, ostrym, surowym. – Ale to było dawno temu.
Te słowa zbiły mnie z tropu.
– Ach tak. – Zaśmiałam się nerwowo.
Panna Brontë mieszkała w moim domu od trzech lat, a teraz jej brat odkrył, że nigdy zbytnio się nie interesowałam jej rodziną, choć często się zastanawiałam, co jeszcze guwernantka pisze do Charlotte. Mój ojciec i ona mieli jakichś wspólnych znajomych w Cambridge i to stało się dla mnie wystarczającymi referencjami. Panna Brontë początkowo zbywała krótko moje pytania o rodzinę, aż w końcu się poddałam i przestałam pytać. Nie wiedziałam nawet, że ma brata, dopóki Edmund, a właściwie jego matka nie uznała, że Ned jest dostatecznie duży, by mieć guwernera.
– A więc pan wie, jakie mogą być młode damy. Bujają w obłokach – powiedziałam najlżejszym tonem, na jaki zdołałam się zdobyć, choć jednocześnie wyobraziłam sobie te dwie siostry Brontë, które umarły. W mojej wizji były one bliźniaczkami Georgiany, miały noski jak guziczki, jak moja córeczka, ale kędziory pana Brontë. Ich małe usteczka spoczywały na poduszkach, gdy kaszel ustąpił i mogły wreszcie odetchnąć, lecz zaraz potem ich idealne, jasne buzie robiły się fioletowe, ponieważ dziewczynki z trudem łapały powietrze.
– Nie powiedziałbym, że moje siostry bujają w obłokach, pani Robinson. Charlotte jest najmądrzejszą kobietą, jaką znam.
Nie wiem dlaczego – dopiero co się poznaliśmy – ale to zabrzmiało dla mnie jak napomnienie. Jego słowa potwierdzały wszystkie moje obawy o to, że nasza panna Brontë jest zupełnie taka sama jak Charlotte – uważa się za lepszą od innych kobiet, bo przeczytała kilka książek więcej.
Wstałam i nieśpiesznie podeszłam do okna, zmuszając w ten sposób pana Brontë, by również się podniósł. Wyobraziłam sobie, że stoi w rozterce za moimi plecami, że chciałby, abym znów go dotknęła. Stłumiłam chęć odwrócenia się.
Na zewnątrz Tom Sewell gromił stajennego Joeya Dickinsona, pokazując mu kopyto lewej przedniej nogi Patroklesa, którą biedny koń to podnosił, to stawiał na oblodzonym żwirze. Skruszony Joey stał ze spuszczoną głową. Zapewne drżały mu wargi.
Czy ja byłam mądra? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Matka chwaliła mnie za to, że byłam „piękna”, „schludna” i „dobrze ułożona”, ale nigdy że „mądra”.
– Proszę opowiedzieć mi o niej więcej. O Charlotte. – Te słowa wymknęły mi się z ust, zanim zdążyłam się zastanowić, czy są roztropne.
Za mną tykał stary francuski zegar, prezent ślubny. Mój gorset trzeszczał, bo oddychałam z trudem.
Joey, odprowadzając Patroklesa do stajni, ukrył na chwilę twarz w rękawie, jakby chciał otrzeć łzy. Tom Sewell przyglądał się Nedowi, który grał przed domem w klasy wyraźnie zadowolony, że pan Brontë tak wcześnie zwolnił go z lekcji.
Szarpała mną przemożna chęć, by się odwrócić, lecz tego nie zrobiłam; fantazjowałam tylko, że gdy pan Brontë się odezwie, poczuję jego oddech na szyi.
– Może innym razem – odparł równie daleki jak wcześniej.
Obejrzałam się za siebie, gotowa do walki, lecz przenikliwość jego spojrzenia niemal zaparła mi dech. Od miesięcy, a może lat, nikt tak się we mnie nie wpatrywał, ale ten chłopiec o oczach z czerwonymi obwódkami dowiercił się do mojej duszy. Wolałabym nie wiedzieć, co tam znalazł.
– Dobrego dnia, panie Brontë – szepnęłam.
Skinął lekko głową i wyszedł.
– Myślałam, że umierałaś z nudów, Lydio – powiedziałam. – Bardzo chciałaś czymś się zająć.
– Tak było! Tak jest! – krzyknęła moja najstarsza córka, rzucając na podłogę pokoju do nauki swój kapelusz budkę. – Ale to jest jeszcze gorsze. Nie pójdę! Dlaczego panna Brontë nie może pójść sama jak zawsze?
– Panno Brontë, czy może pani zostawić nas same? – zapytałam, wyciągając rękę po budkę Lydii, uratowaną przez guwernantkę od niechybnego zniszczenia.
Panna Brontë podała mi budkę, dygnęła i wyszła.
– Lydio, takie zachowanie jest nie na miejscu i nieprzyzwoite – spróbowałam jeszcze raz. – Naszym obowiązkiem jest odwiedzać ubogich, chorych…
– Nie było cię tu całe miesiące! – odpowiedziała krzykiem Lydia, oczy jej płonęły niczym demonowi o anielskich lokach.
Bessy prychnęła z kąta.
– Pójdę tam dzisiaj – powiedziałam najspokojniej, jak zdołałam, aby pokazać, że Lydia nie odziedziczyła skłonności do wpadania w złość po mnie. – Nie mogę cię zmusić, żebyś do nas dołączyła, wyobrażam sobie tylko, co by pomyślała moja matka, a wasza babka.
– Babcia nie żyje! – wrzasnęła Lydia. – I chciałabym, żeby nasza druga babcia też nie żyła. – Wyrwała mi z ręki budkę i wybiegła z pokoju.
Zamknęłam oczy, zastanawiając się nad prawdopodobieństwem ataku jednej z moich migren.
– My jesteśmy gotowe, mamo – zapewniła Mary, biorąc mnie pod ramię, co przywróciło mnie do rzeczywistości.
– Dobrze. Bardzo dobrze – powiedziałam.
Bessy przewróciła oczami do siostry, lecz także do mnie podeszła.
Wyruszyłyśmy w milczeniu. Szłyśmy z trudem drogą błotnistą po kilku dniach deszczu, który odebrał dzieciom nadzieję na śnieg. Od czasu do czasu musiałyśmy omijać kałuże, w których odbijał się baldachim szarych chmur, i z każdym krokiem moja suknia robiła się cięższa. A kosz z darami – starą bielizną pościelową, świeżo upieczonymi plackami, dżemami ze spiżarni – zawieszony w zgięciu mojego ramienia, był tak ciężki, że wrzynał mi się w ciało.
Postanowiłam jednak stanowczo coś zrobić, niczego nie odkładać na później. Zlekceważyłam więc wszystkie trudności, a także Mary, która się krzywiła, ponieważ mocno pachniało gnojem. Jeżeli pan Brontë był równie pobożny jak jego siostra, mój chrześcijański uczynek z pewnością zrobi na nim wrażenie, gdy usłyszy od Neda o naszej wyprawie. Choć od dawna podejrzewałam, że panna Brontë odwiedza ubogich i chorych nie tyle z pobożności, ile z chęci ucieczki z naszego domu i dla przyjemności spędzania więcej czasu z wikarym, wielebnym Greenhowem.
Stripe Houses był to rząd brudnych, różnorakich domków; w kilku z nich mieszkali najwięksi nędzarze w tych okolicach, a większość stała opuszczona.
W pierwszym domku mieszkały owdowiałe siostry, pani Thirkill i pani Tompkins, obie po sześćdziesiątce i już półgłuche. Kiwały głowami i patrzyły głodnymi oczami na przyniesione im dary. W podzięce złożyły głębokie ukłony dziewczętom i mnie, co sprawiło nam przyjemność. Aż nazbyt często biedni ludzie rzucają tylko podejrzliwe spojrzenia, gdy przychodzi się im z pomocą.
Nie weszłyśmy do następnego domku. Na progu stała Beth Bradley z jednym dzieckiem na biodrze i drugim uczepionym jej kostki; wyglądała na wyczerpaną. Powiedziała nam, że Benjamin, jej najstarszy syn, zachorował, a doktor Crosby uznał, że to może być szkarlatyna.
Nie pozwoliłam Mary i Bessy zbliżyć się do tej kobiety i nikogo innego ze Stripe Houses. A jednak gdy ruszyłyśmy do Little Ouseburn, odwróciłam się i zerknęłam na górne okna piętrowej chałupy jakby w nadziei, że uda mi się zajrzeć do pokoju chorego chłopca, brzydszego niż pokój Georgiany, lecz przesyconego takim samym, niepozostawiającym wątpliwości zapachem wymiotów, jodyny i potu.
Deszcz znów zaczął padać, a właściwie kropić. Nie dość ulewny, by zwolnić nas z pozostałych wizyt.
– Mam mokre stopy – oznajmiła Mary. Stanęła na jednej nodze, żeby mi pokazać dziurę w lewym bucie.
– Naprawdę, Mary, rośniesz tak szybko, że dorównasz swojej siostrze – powiedziałam, skinąwszy na Bessy, która szła przodem przez kałuże. – Bóg wie, czym pani Sewell cię karmi.
Gdy byłam w wieku Lydii, sznurowano mnie tak mocno, że miałam w talii czterdzieści sześć centymetrów. Matka była z tego dumna, ja również. Pochwaliłam się kiedyś tym Lydii, a ona nie jadła całymi dniami tylko po to, by móc powiedzieć to samo. Udało jej się, lecz poddała się godzinę po tym, jak Marshall zasznurowała ją w jednym z moich gorsetów. Pokonana, blada i z trudem łapiąca oddech, krzyczała, żebyśmy „zdjęli z niej tę przeklętą rzecz”.
Bessy, choć ciemnowłosa jak ja, można by jednak uznać za przedstawicielkę innego gatunku niż reszta z nas. Była wyższa, tęższa, mocniej zbudowana. Trudno było sobie wyobrazić mężczyznę, który uważałby ją za pełną gracji.
– Mary, co się dzisiaj dzieje z Lydią? Wiesz? – zapytałam cicho, żeby nie słyszała nas jej siostra, i przełożyłam kosz na drugą rękę.
Bessy i Lydia nie były do siebie podobne, a mimo to o wszystkim, co powiedziałam jednej, zawsze wiedziała druga, lecz nie czternastoletnia Mary, którą siostry uważały za dziecko.
– Lydia jest zdenerwowana, bo nikt nie wysłał jej walentynki – wyjaśniła Mary po chwili wahania, patrząc na mnie wcale nie zmieszana, mała zdrajczyni.
Walentynki? W pierwszych latach naszego małżeństwa Edmund zostawiał na mojej poduszce bukieciki, ale dzisiaj nie pamiętam nawet o tej dacie. Omal się nie zaśmiałam z naiwności dziewcząt, przypomniałam sobie jednak pana Brontë, jego usta, uśmiech w oczach i to, że nazwał Lydię „czarującą”.
– Od kogo spodziewała się walentynki? – zapytałam, przyśpieszając nieco kroku, ponieważ Bessy zniknęła za zakrętem obsadzonej żywopłotem drogi.
– Nikogo szczególnego, mamo. Ale mówi, że gdyby miała wybór, wybrałaby Harry’ego Thompsona – odparła Mary. Podskakiwała, żeby jeszcze bardziej nie zamoczyć stopy.
Ramiona mi opadły. Zwolniłam kroku. Dziedzic Kirby Hall miał dwa razy tyle lat co Lydia i wątpliwe, czy w ogóle o niej słyszał. Poza tym Edmund mi powiedział, że zanosiło się na korzystne małżeństwo między Harrym Thompsonem a córką pewnego kupca, który otrzymał tytuł baroneta w Kent.
– Zdenerwowała się, bo Bessy dostała walentynkę od Willa Milnera – ciągnęła Mary, wyraźnie przejęta. – Lydia uznała to za niesprawiedliwe, bo jest starsza i ładniejsza, a teraz, po śmierci babci, wszystkie musimy unikać towarzystwa i ona w ogóle nie widuje dżentelmenów, więc gdzie ma znaleźć swoją szansę? W kościele? Lydia mówi, że wielebny Lascelles jest taki nudny, że zabiłby każdą nadzieję na romans. I że będzie stara i zaniedbana, zanim skończy się żałoba, zwłaszcza jeśli któregoś dnia umrze nasza druga babcia i wszystko zacznie się od początku. Och, czy ja będę taka ładna jak Lydia, gdy będę miała siedemnaście lat? Wiem, że nie powinnam tak się o to martwić, ale się martwię. To niegodziwe, ale nic nie mogę na to poradzić. – Dziecinne wyznania popłynęły jedno za drugim. Mary miała błoto na policzku i absolutną szczerość w oczach.
– Nie ma nic złego w modleniu się o urodę, Mary – zapewniłam, wycierając chusteczką błoto z jej policzka – choć nie powinna to być największa zaleta, której pragniesz.
Być może nie było potrzeby uczyć Bessy lepszych manier lub ograniczać jej porcji obiadowych, skoro młody Will Milner był jej tak oddany. To dziwne, że dziecięce przywiązanie zrodzone ze wspólnej miłości do koni przetrwało, gdy chłopiec dorósł. Gdybym była Lydią, też by mnie to drażniło. Jej młodsza siostra miałaby wszystko, czego może pragnąć dziewczyna – pieniądze, męża starszego zaledwie o kilka lat i posiadłość oddaloną tylko o krótką przejażdżkę konną od naszej. Bessy nie zrobiła nic, żeby na to zasłużyć. A Lydia marnowała swoje wdzięki, mizdrząc się przed lustrem w sypialni albo być może przed panem Brontë.
– O, wreszcie są mama i Mary! – krzyknęła Bessy, gdy skręciłyśmy za róg. Huśtała się na drewnianej bramie dla krów obok pobliskiego domu i prowadziła głośną rozmowę z Elizą Walker.
Eliza stała w drzwiach domku, chroniąc się przed gęstniejącym deszczem. Była synową George’a Walkera, wieśniaka, który leżał na łożu śmierci, od kiedy blisko dwadzieścia lat temu przybyłam do Thorp Green Hall jako pani tego domu. Ludzie z miasta twierdzili, że Walker wkrótce skończy sto lat. Eliza odbywała co dzień niemiłą pielgrzymkę z Little Ouseburn, mniejszej z dwóch wiosek, by go doglądać, ponieważ uparty starzec nie zamierzał opuścić swojej niszczejącej chałupy, gdzie mieszkał kilkadziesiąt lat z żoną, dziś już nieżyjącą.
Niebo przeszyła błyskawica, a zaraz potem rozległ się grzmot. Deszcz lał tak mocno, że krople odbijały się od ziemi. Pobiegłyśmy do domku, aby się schronić, i wpadłyśmy tam, zanim Eliza zdobyła się na odwagę, by nas zaprosić.
Przyzwyczajenie do półmroku zajęło nam kilka minut. Jedyna izba w tej ruderze była gęsta od torfowego dymu, który gryzł mnie w oczy i osiadał w gardle.
Mary, zapominając zupełnie o dobrym wychowaniu, uklękła na jedno kolano, by zdjąć i obejrzeć dziurawy but. Bessy stała w drzwiach, obserwowała burzę, napawając się widokiem błyskawic i hukiem piorunów.
Nie miałam siły, by zbesztać je obie. Przynajmniej wybrały się ze mną. I nie wytykały mi, jaki straszny był to błąd, co zrobiłaby Lydia, gdyby była w wieku, gdy mogłam wytargać ją za uszy i ciągnąć ze sobą. Co mi przyszło do głowy, żeby włóczyć się po okolicy po to, by zrobić wrażenie na ciągle jeszcze chłopcu? Czyżbym tak długo była samotna, że uwaga ze strony jakiegokolwiek mężczyzny mogła wprawić mnie w zachwyt?
Eliza rozwiązała moją pelerynę i powiesiła ją na jednym z dwóch grubo ciosanych drewnianych krzeseł przy kominku. Na drugim spał, ciężko oddychając, jej teść.
– Przyniosłyśmy wam… – przerwałam zakłopotana, lecz podałam jej przemoczony koszyk.
Podziękowała dygnięciem i umknęła, chcąc go od razu rozpakować.
Podeszłam do kominka, aby się wysuszyć, lecz z paleniska biło takie gorąco, że musiałam się odsunąć. To prawdziwy cud, że stary George Walker nie uległ mumifikacji przez te wszystkie lata, gdy tam siedział, czekając na śmierć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki