Kochanka pana Brontë - Finola Austin - ebook

Kochanka pana Brontë ebook

Austin Finola

3,6
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Skandaliczny romans. Kobieta potępiona przez historię.

Czy prawdziwa pani Robinson zostanie ostatecznie zrehabilitowana?

Yorkshire, rok 1843.

Lydia Robinson, pani Thorp Green Hall, niedawno straciła najmłodszą córkę i matkę. Nastoletnie dzieci się buntują, nienawistna teściowa patrzy na ręce, mąż jej nie zauważa, a Lydia jest we własnym domu duchem uwięzionym w gorsetach i zasłonach. Smak wolności poznaje, gdy do Thorp Green Hall przybywa przystojny guwerner jej syna, Branwell Brönte, brat guwernantki jej córek, Anne, i początkujących pisarek, Charlotte i Emily. Branwell, niemal dwa razy młodszy od Lydii chimeryczny poeta, jest w jednej chwili zmysłowy i pełen życia, w następnej przygnębiony i nieszczęśliwy, marnieje w cieniu utalentowanych sióstr. Wkrótce odkrywa, że niebezpiecznie dużo łączy go z Lydią i oboje poddają się namiętności zagrażającej wszystkiemu, co ważne w życiu Lydii.

Świetnie zrekonstruowana i pięknie napisana opowieść o zakazanym romansie, który na pokolenia podzielił miłośników twórczości rodzeństwa Brönte. Autorka oddała głos kobiecie oskarżanej o zniszczenie uwielbianej literackiej rodziny.

„Pieczołowicie udokumentowana debiutancka powieść. Jednym słowem – smakowita”. O, The Oprah Magazine

„Przekonujący, złożony portret Lydii, bystrej, namiętnej kobiety, ograniczanej obowiązującymi w społeczeństwie konwenansami. Austin napisała porywającą obronę zniesławionej pani Robinson i nie sposób zaprzeczyć, że może mieć rację”. The Christian Science Monitor

„Niezwykle interesująca lektura, skłaniająca do myślenia o postępowaniu i motywacjach Lydii Robinson w czasach sztywnych zasad i ograniczeń”. Brönte Studies. The Journal of the Brönte Society

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 376

Oceny
3,6 (14 ocen)
2
7
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinka1988

Dobrze spędzony czas

Zbeletryzowana historia romansu Branwella Brontë- brata słynnych sióstr Brontë i Lydii Robinson. Przez kilka lat Branwell pracował jako guwerner syna Lydii. Elizabeth Gaskell pierwsza biografka Charlotte Brontë określiła Lydię jako kobietę niemoralną i próżną, która uwiodła Branwella młodego i dobrze zapowiadającego się poetę i malarza. Odtąd pani Robinson została przypięta łataka femne fatale. Finola Austin w swojej powieści zrywa z tym mitem. I przedstawia jak mogła wyglądać relacja między Lydią i Branwellem. Lydia kobieta dojrzała, żona, matka jest nieszczęśliwa. Niedawno zmarły jej 2 letnia córeczka i matka. Mąż od dawna nie okazuje jej uczuć i jest oziębły. Lydia znajduje zainteresowanie i cieplejsze uczucia u guwernera swojego syna. Tak rodzi się zakazany romans, który w wiktoriańskiej Anglii niszczy reputacje kobiety i skazuje ją na towarzyski ostracyzm. Powieść ma powolne tempo. Jest napisana w formie wspomień Lydii i to ona jest narratorką. Powieść nawiązuje do takich XIX wiec...
10
Karolinagrzelak

Dobrze spędzony czas

Autorka tej świetnej powieści historycznej przybliża czytelnikowi postać słynnej pani Robinson. Motyw kobiety uwodzącej młodszego kochanka obecny jest w popkulturze od dawna - od piosenek, po filmy, zarówno te starsze, jak i chociażby "50 twarzy Greya", czy "Z ust do ust". 😉 Nazwisko pani Robinson jest więc bardzo znane, ale mało kto wie, skąd się ta słynna postać wzięła. Ja sama nie miałam świadomości, że kobieta naprawdę istniała, a w dodatku była zwiazana z tą słynną literacką rodziną!😊 Finola Austin bardzo umiejętnie przenosi nas do XIX-wiecznej Anglii, gdzie żyje pewna wyjątkowa dama. Choć w teorii niczego jej nie brakuje, czuje się mocno zaniedbana przez męża i bliskich. Od czasu śmierci ich najmłodszego dziecka, cała rodzina wydaje się rozbita, a zwłaszcza Lydia, samotna i zmęczona wieczną żałobą. Kiedy w jej życiu pojawia się młody guwerner jej syna - Branwell Brönte, brat guwernantki jej córek, Anne, i początkujących pisarek - Charlotte i Emily, rozpoczyna ona niebezpiec...
10
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Powiesc obyczajowa ujazujaca trudne kontakty i emocje. Akcja dzieje się w czasach i otoczniu rodziny Bronte.
00
MiriHa

Nie polecam

Autorka udaje że jest koleżanką Jane Austen a z siostrami Bronte pije kawę co rano, ale nie da się w 21 w pisać tak, jak się pisało w 19 wieku. Jest to sztuczne i wtórne.
00
Jeny_co_tu_czytac

Dobrze spędzony czas

Nazwisko Bröntë jest niektórym czytelnikom znane za sprawą trzech sióstr Brontë których powieści zaliczane są do klasyki literatury angielskiej. Ja z całej trójki kojarzę Charlotte, autorkę powieści "Dziwne losy Jane Eyre", oraz Emily, autorkę powieści "Wichrowe Wzgórza". Swoją drogą chyba muszę sobie odświeżyć te tytuły, prawie nic z nich nie pamiętam. Jak dowiadujemy się z powieści Finoli Austin owe panie Brontë miały również brata który rozkochał w sobie ponad dziesięć lat starszą Lydię. To właśnie o niej jest owa książka. Jest ona fikcją literacką choć w dużej mierze opartej na faktach. Historia rozpoczyna się w roku 1983, kiedy to Lydia wraca do domu z pogrzebu swojej matki. Ani mąż, ani nawet nastoletnie dzieci nie interesują się jej powrotem. Z biegiem czasu osamotniona kobieta odnajduje pocieszenie w rękach Branwella Brontë, który wraz z jedną ze swoich sióstr pracuje dla męża Lydii. Jak długo trwał ich kontrowersyjny romans? Czy losy tych dwojga zakończyły się happy endem? ...
00

Popularność




Tajemniczy „Rękopis Brontë”…

TAJEM­NI­CZY „RĘKO­PIS BRONTË” ODKRYTY W SZKOLE W YORK­SHIRE

York­shire. Bada­czy i wiel­bi­cieli twór­czo­ści sióstr Brontë mocno poru­szyła wia­do­mość o odkry­ciu manu­skryptu mają­cego jakoby opi­sy­wać od dawna krą­żący w sfe­rze domy­słów romans Bran­wella Brontë, nie­szczę­snego brata słyn­nych sióstr, z żoną jego pra­co­dawcy.

Ste­ven Hill, woźny w szkole im. kró­lo­wej Etel­burgi w York­shire, robiąc porządki w maga­zy­nie przed roz­po­czę­ciem roku szkol­nego, natknął się na ręko­pis. „Był mocno pożół­kły i bar­dzo zaku­rzony”, powie­dział repor­te­rom, któ­rzy tłum­nie zje­chali do spo­koj­nej wio­ski Lit­tle Ouse­burn. „A na pierw­szej kar­cie wid­niało tylko jedno nazwi­sko – L. Robin­son. Już mia­łem wyrzu­cić ręko­pis razem z resztą śmieci, ale prze­kart­ko­wa­łem go i zauwa­ży­łem w wielu miej­scach dobrze mi znane nazwi­sko Brontë”.

Szkoła kró­lo­wej Etel­burgi jest dumna ze swo­ich związ­ków z rodziną Brontë. Została zbu­do­wana w miej­scu, gdzie stał Thorp Green Hall, dom, w któ­rym pra­co­wali Bran­well Brontë oraz jego naj­młod­sza sio­stra Anne, autorka dwóch powie­ści, Agnes Grey i Loka­torka Wild­fell Hall, mniej zna­nych niż Dziwne losy Jane Eyre pióra Char­lotte i Wichrowe wzgó­rza Emily. Na zakoń­cze­nie ostat­niego seme­stru ucznio­wie wysta­wili sztukę inspi­ro­waną powie­ścią Vil­lette Char­lotte Brontë, nato­miast młod­sze klasy opie­ko­wały się czte­rema oswo­jo­nymi mysz­kami o imio­nach Char­lotte, Bran­well, Emily i Anne.

„Wszy­scy jeste­śmy bar­dzo pod­eks­cy­to­wani odkry­ciem ręko­pisu – powie­dział dziś repor­te­rom rzecz­nik szkoły. Oba­wiamy się jed­nak, że nie cała jego treść jest odpo­wied­nia dla dzieci”.

Jeżeli ręko­pis jest rze­czy­wi­ście auten­tyczny, ist­nieje szansa ucię­cia trwa­ją­cych od dwu­stu lat spe­ku­la­cji na temat romansu Bran­wella Brontë z Lydią Robin­son, jed­nego z naj­bar­dziej skan­da­licz­nych epi­zo­dów w krót­kim, lecz zna­czą­cym życiu członka lite­rac­kiej rodziny. Eli­za­beth Gaskell, wik­to­riań­ska pisarka i pierw­sza bio­grafka Char­lotte, opi­suje domnie­maną autorkę ręko­pisu Lydię Robin­son jako „kobietę roz­pustną”, która spro­wa­dziła na Bran­wella wielką hańbę, ponie­waż za jej sprawą dopu­ścił się zbrodni.

Rada szkolna musi także brać pod uwagę poten­cjalny zysk ze sprze­daży ręko­pisu. Muzeum rodziny Brontë na ple­ba­nii w Haworth, nie cze­ka­jąc nawet na potwier­dze­nie auten­tycz­no­ści manu­skryptu, roz­po­częło zbiórkę fun­du­szy na zacho­wa­nie dla sie­bie tego nie­oby­czaj­nego świa­dec­twa bry­tyj­skiej histo­rii, pod­czas gdy zamożni ame­ry­kań­scy kolek­cjo­ne­rzy już ponoć oble­gają tę senną angiel­ską wio­skę.

Poko­le­nia miło­śni­ków ksią­żek fascy­no­wała „sza­lona kobieta z pod­da­sza” i nie­prze­mi­ja­jąca miłość Cathy i Heathc­liffa na wrzo­so­wi­skach. Czy nowo odkryta rela­cja pani Robin­son dowie­dzie, że fakty mogą być rów­nie dra­ma­tyczne jak fik­cja?

Rozdział pierwszy

***

Sty­czeń 1843

Już wdowa pod każ­dym wzglę­dem prócz nazwi­ska. Po raz kolejny muszę więc nosić się na czarno.

Nikt mnie nie przy­wi­tał po przy­jeź­dzie, lecz Mar­shall przy­naj­mniej o mnie pomy­ślała. Roz­pa­liła nie­wielki ogień na kominku w moim budu­arze i poło­żyła w sypialni świeży strój żałobny, który na tle bia­łej pościeli wyglą­dał upior­nie. Wygła­dzi­łam fałdę, dotknę­łam dziury w woalce. Zdję­łam ten strój zale­d­wie rok temu, a teraz Śmierć wró­ciła, tym razem niczym spo­dzie­wany, choć nie­chciany gość, a nie jak bru­talny zło­dziej nocą.

Cóż to za powrót do domu. Bez męża w drzwiach, bez dzieci bie­gną­cych pod­jaz­dem.

Całymi godzi­nami sie­dzia­łam sama w powo­zie, sku­lona pod kocami, w bez­na­dziej­nej ciszy, mając za towa­rzy­stwo tylko ponure kra­jo­brazy york­shir­skiej wsi, teraz jed­nak nie star­czyło mi cier­pli­wo­ści, by zadzwo­nić na Mar­shall i na nią cze­kać. Z tru­dem zasznu­ro­wa­łam gor­set i zapię­łam haftki, ści­ga­jąc się z zim­nem. Musia­łam się wygi­nać, żeby mi się udało. Palec u nogi zaplą­tał się w rąbek sukni.

Na pode­ście przed moimi poko­jami było pusto. Wzór na dywa­nie rzu­cał mi się w oczy, jak­bym przy­je­chała po tygo­dniach, a nie po kilku dniach nie­obec­no­ści. Dom zawsze wyda­wał się jakiś obcy po powro­cie, przy­po­mi­nał sce­ne­rię ze snu.

Ale nie tym razem.

W Thorp Green Hall pano­wała nie­zwy­kła cisza. Prze­ni­kała cały dom, tylko z holu docho­dziło tyka­nie szaf­ko­wego zegara. Każdy dom ma wła­sną melo­dię. A nasz? Na jego melo­dię skła­dały się trza­ska­nie drzwiami przez naj­star­szą córkę, sprzeczki o głup­stwa mię­dzy młod­szymi dziew­czyn­kami, tupot stóp Neda, naszego syna, zbie­ga­ją­cego po scho­dach, nie­ustanny brzęk wia­der, ron­dli i tale­rzy prze­sta­wia­nych przez słu­żą­cych. Ale nie dzi­siaj. Gdzie oni wszy­scy się podziali?

Zatrzy­ma­łam się przed zamknię­tymi drzwiami gabi­netu i deli­kat­nie zapu­ka­łam, lecz mój mąż nie odpo­wie­dział, a tym bar­dziej nie wyszedł, żeby się ze mną przy­wi­tać. Choć chyba tam był. Zawsze cho­wał się w gabi­ne­cie. Mogłam sobie wyobra­zić, jak usły­szaw­szy chrzęst żwiru pod kołami powozu, zdej­muje oku­lary, krę­cąc głową, patrzy spod zmru­żo­nych powiek przez okno i widząc, że to tylko ja, wraca do swo­jej księgi rachun­ko­wej.

Nie powin­nam ocze­ki­wać niczego innego. Prze­cież nie poże­gna­łam się z nim przed wyjaz­dem. Gdy mi powie­dział, że nie poje­dzie ze mną do Yoxall, po pro­stu odwró­ci­łam się na pię­cie i wyszłam z pokoju.

– Śmierć two­jej matki trudno uznać za nie­spo­dzie­waną – powie­dział, wzru­sza­jąc ramio­nami, i dodał coś o dobrym życiu, jakie przy­pa­dło jej w udziale.

Miał oczy­wi­ście rację, a tę jego opi­nię podzie­lało wię­cej osób. Matka była stara i chora. Wio­dła szczę­śliwe życie, wycho­wała kil­koro dzieci. Mało kto uznał za sto­sowne pła­kać tak jak ja na jej pogrze­bie.

Gdy po nabo­żeń­stwie roz­pro­szona grupa żałob­ni­ków stała nad jej gro­bem, coś mnie mocno poru­szyło, choć nie byłam pewna, czy to w ogóle był żal po śmierci matki. Wył wiatr. Padał deszcz ze śnie­giem. Moi bra­cia stali przy naszym pobla­dłym ojcu z twa­rzami pozba­wio­nymi wyrazu jak u żoł­nie­rzy. Moja sio­stra była poważna; gdy jej mąż dzię­ko­wał pro­bosz­czowi, spu­ściła wzrok. Ale ja czu­łam gniew, taki, który prze­ja­wił się w żało­snych, zmie­sza­nych z desz­czem łzach i wciąż nara­stał.

Nie zapu­ka­łam jesz­cze raz, zamiast tego poszłam do pokoju do nauki, do dzieci. Potrze­bo­wa­łam ich; chcia­łam, żeby każde mnie uści­snęło, dotknęło, abym mogła poczuć, że żyję.

Lecz gdy tam weszłam, nie mogłam stłu­mić roz­cza­ro­wa­nia.

– Ach, panna Brontë – powie­dzia­łam bez­barw­nym gło­sem. – Nie wie­dzia­łam, że pani wró­ciła.

Nasza guwer­nantka była sama. Wycią­gała wła­śnie książkę spod stołu, lecz gdy weszłam, wypro­sto­wała się.

– Przy­je­cha­łam wczo­raj, pani Robin­son – wyja­śniła. – Mam nadzieję, że przyj­mie pani moje kon­do­len­cje.

Czy to źle dopa­so­wana suk­nia żałobna, czy ona jest jesz­cze szczu­plej­sza niż wtedy, gdy widzia­łam ją po raz ostatni? Jej suk­nia miała za luźne man­kiety i wyraź­nie wisiała wokół talii.

– A pani moje – odpar­łam, uni­ka­jąc wzroku guwer­nantki.

Gdy kilka mie­sięcy temu przy­szedł list wzy­wa­jący pannę Brontë do domu, do umie­ra­ją­cej ciotki, zosta­łam w łóżku z powodu bólu głowy. Mia­łam do niej napi­sać, ale jakoś ni­gdy nie było czasu, bo dom, bo Boże Naro­dze­nie. A może puste słowa nie chciały spły­nąć z mojego pióra teraz, gdy sama musia­łam zno­sić tak wiele.

– Gdzie są moje córki? – zapy­ta­łam, pra­gnąc już zakoń­czyć nasze tête-à-tête.

Panna Brontë, na pół zasło­nięta tomem Histo­rii Anglii Rapina, gestem wska­zała zegar na kominku. Było pięć po czwar­tej.

– Wła­śnie skoń­czy­ły­śmy dzi­siej­sze lek­cje godziną aryt­me­tyki – odparła, nie odpo­wia­da­jąc na moje pyta­nie. Wes­tchnę­łam i usia­dłam, a wła­ści­wie osu­nę­łam się na niską, zarzu­coną książ­kami kanapę i zapa­trzy­łam się na doga­sa­jący ogień.

Ni­gdy tu nie przy­cho­dzi­łam, nie chcia­łam prze­szka­dzać pan­nie Brontë, nie zna­la­zły­śmy wspól­nego języka, ale poczu­łam się po raz kolejny odrzu­cona. Gdy przy­była do nas trzy lata temu, led­wie prze­stała być dziec­kiem. Blada, o mysich wło­sach, uni­kała mojego spoj­rze­nia. Myśla­łam, że będę dla niej wzo­rem. Mogłam zostać jej pro­tek­torką, zająć się nią, wpro­wa­dzić do towa­rzy­stwa. Ale raz po raz mnie igno­ro­wała. Wolała samot­ność, swoje książki i szki­co­wa­nie.

Nie zaprze­sta­łam życz­li­wych gestów, dopóki pew­nego dnia nie zna­la­złam przy­pad­kiem jej nie­do­koń­czo­nego listu do sio­stry Char­lotte. Nie powin­nam była go czy­tać i nie zro­bi­ła­bym tego, gdyby panna Brontë mnie nie lek­ce­wa­żyła. Lecz gdy w pokoju do nauki zoba­czy­łam poje­dyn­czą kartkę zapi­saną nie­moż­li­wie sta­ran­nym pismem, a na dole słowo prze­rwane w poło­wie, nie potra­fi­łam się powstrzy­mać. Panna Brontë opi­sy­wała mnie w liście jako „pro­tek­cjo­nalną” i „zado­wo­loną z sie­bie” i oba­wiała się tylko, by moje córki nie wyro­sły na kobiety tak powierz­chow­nie wykształ­cone i pre­ten­sjo­nalne jak ja. Była to zło­śliwa kary­ka­tura, lecz nie mogłam zru­gać tej panny, ponie­waż nie powin­nam była czy­tać jej listu. Tak się dowie­dzia­łam, że nasza skromna panna Brontë wcale nie jest takim nie­wi­niąt­kiem.

– A więc gdzie one są? – powtó­rzy­łam pyta­nie ostrzej­szym tonem.

– Wydaje mi się, że dziew­częta poszły do Neda, do stajni.

Pod­czas nie­obec­no­ści panny Brontë te dzieci przez kilka mie­sięcy robiły, co chciały. Teraz, gdy już wró­ciła, naj­mniej­sze, co mogła zro­bić, to znów je uczyć.

– A dla­czego mój syn i dzie­dzic spę­dza dnie w staj­niach? – zapy­ta­łam, choć młody Ned, niech mu Bóg bło­go­sławi, był chłop­cem zbyt wątłym i pro­stym, by zasłu­żyć na tytuł, który mu przy­słu­gi­wał. Nie był odpo­wied­nio ubie­rany. Prze­zię­biał się. Dzieci bar­dzo lubiły pannę Brontë, ale ona nie doglą­dała ich z macie­rzyń­ską tro­ską.

– Sądzę, pro­szę pani… to zna­czy wiem, że zda­niem pana Brontë chło­piec staje się tam bar­dziej uważny – odparła bez mru­gnię­cia okiem.

Pan Brontë. Oczy­wi­ście. Zapo­mnia­łam, że przy­je­chał z nią jej brat. Miał być nowym guwer­ne­rem Neda, czyli że Edmund zała­twił tę sprawę.

Jak na zawo­ła­nie coś zabęb­niło w szybę okienną, a ja mimo tego wszyst­kiego – mojego zmę­cze­nia, samot­no­ści, pra­gnie­nia, by dołą­czyć do matki w gro­bie – zerwa­łam się na nogi. Panna Brontë i ja, sto­jąc jak naj­da­lej od sie­bie, patrzy­ły­śmy przez okno na grupkę zebraną na dole.

Był tam Ned, bez płasz­cza, w roz­pię­tej kami­zelce. Śmiał się, miał brudną twarz.

Była też Lydia, moja naj­star­sza córka i imien­niczka. Bie­gała, co zupeł­nie do niej nie­po­dobne, z pod­ka­saną sukienką i pele­ryną, tak że widać było buty i poń­czo­chy, a jej sta­ran­nie upięte pukle powie­wały teraz, two­rząc aure­olę wokół twa­rzy.

Kilka kro­ków dalej moje młod­sze córki Bessy i Mary chi­cho­tały do sie­bie.

A pośrodku tego wszyst­kiego młody męż­czy­zna pod­no­sił garstkę żwiru, by ją rzu­cić. Miał nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat, sze­roki uśmiech i takie same rudawe włosy, jak nie­gdyś Edmund.

Uśmiech­nął się pro­mien­nie do Lydii, po czym zawo­łał coś nie­zro­zu­mia­łego, zer­ka­jąc w stronę pokoju do nauki. Oczy miał bar­dziej nie­bie­skie niż panna Brontë i w prze­ci­wień­stwie do sio­stry wyda­wał się pełen życia.

Lecz gdy jego spoj­rze­nie napo­tkało moje, gdy jego wzrok ode­rwał się od sio­stry i Lydii – a moja córka wyglą­dała tak jak ja kie­dyś – uśmiech zgasł. Ręka opa­dła. Kamyki prze­sy­pały się przez palce. Mia­łam wra­że­nie, że sły­szę, jak spa­dają na pod­jazd, choć w pokoju do nauki pano­wała śmier­telna cisza.

Pan Brontë wypo­wie­dział bez­gło­śne prze­pro­siny, jego oczy wyra­żały skru­chę. Lydia opu­ściła sukienkę i przy­gła­dziła włosy. Nawet Ned zapiął jeden guzik kami­zelki, choć na nie­wła­ściwą dziurkę, więc nie­równe poły wyglą­dały komicz­nie.

– Prze­pra­szam, że Bran­well…

– Za co pani prze­pra­sza, panno Brontë? – zapy­ta­łam, odcią­ga­jąc ją od okna za paty­ko­wate ramię. – Uważa pani, że nie doce­niam dobrego humoru? Albo że nie obcho­dzi mnie szczę­ście mojego syna?

– Ja…

– Boję się pomy­śleć, co pani opo­wiada o mnie innym, obcym, skoro uważa mnie pani za taką jędzę. – Nie cze­ka­łam na odpo­wiedź, po pro­stu wyszłam, zatrza­sku­jąc za sobą drzwi.

Zatrzy­ma­łam się przed gabi­ne­tem i mocno zapu­ka­łam.

Mogła­bym wejść, rzu­cić się Edmun­dowi w ramiona i roz­pła­kać, tak jak pła­ka­łam w ramio­nach matki, gdy byłam dziec­kiem. Ale gdy się ma czter­dzie­ści trzy lata, nie można narze­kać, że świat jest nie­spra­wie­dliwy, że uroda prze­mija i że ci, któ­rych kochasz, umie­rają albo co gor­sza, umiera sama twoja miłość.

Nie weszłam do Edmunda. Tej nocy, sama w swo­ich poko­jach, nie pła­ka­łam.

Z roz­pusz­czo­nymi ciem­nymi wło­sami i nagimi ramio­nami, pró­bu­jąc nie dygo­tać z zimna, sie­dzia­łam długo przy toa­letce, patrzy­łam w lustro i wyobra­ża­łam sobie roz­pro­mie­nione oczy tego mło­dego guwer­nera spo­glą­da­jące na mnie w ciem­no­ściach. Bran­well. Tak mówiła o nim panna Brontë. Co to za imię?

Był czas, gdy po obie­dzie wszy­scy zbie­ra­li­śmy się w biblio­tece lub w przy­le­głym pokoju. Gra­łam na for­te­pia­nie. Dziew­czynki prze­wra­cały strony z nutami. Cza­sami śpie­wały. A Edmund spraw­dzał wie­dzę Neda – wska­zy­wał mu na glo­bu­sie odle­głe rejony i pytał o nazwę każ­dego kraju, kolo­nii, portu.

Od dawna już jed­nak tak się nie działo.

Zamiast tego Edmund wyco­fy­wał się do swego gabi­netu, a ja gra­łam z pamięci do pustego pokoju. Nasze córki szyły lub ryso­wały pod okiem panny Brontë długo po tym, jak ich brata ode­słano do łóżka. Wszyst­kie cztery spę­dzały praw­do­po­dob­nie wie­czory, narze­ka­jąc na mnie, choć nie mogłam być tego pewna.

Gdy trze­ciego wie­czoru po powro­cie po raz pierw­szy wybra­łam się do dzieci, w pokoju do nauki pano­wało mil­cze­nie.

Panna Brontë pochy­lała się nad listem napi­sa­nym drob­nym macz­kiem.

Lydia sie­działa z pod­wi­nię­tymi nogami na obi­tym kwie­ci­stą tka­niną fotelu przed komin­kiem.

– Dobry wie­czór, mamo – przy­wi­tały mnie chó­rem, z reszt­kami dzie­cię­cej czu­ło­ści w gło­sach, Bessy i Mary usa­do­wione przy oknie, gdzie czy­tały jakąś powieść.

Lydia mi poma­chała, lecz nie prze­stała patrzeć w ogień.

– Czy może pani zosta­wić nas same, panno Brontë? – zapy­ta­łam.

Ski­nęła głową i prze­mknęła obok mnie wciąż zagłę­biona w liście. Zapewne od „Char­lotte”. A panna Brontë jej odpo­wie, opi­su­jąc pry­watne sprawy mojej rodziny i szy­dząc z naszej nie­doli.

Przyj­rza­łam się cór­kom – to już sie­dem­na­sto­latka, szes­na­sto­latka i czter­na­sto­latka. Trudno to sobie wyobra­zić, zwłasz­cza że ich młod­sza sio­stra na zawsze pozo­sta­nie dwu­latką.

Czas powi­nien był się zatrzy­mać w roku, w któ­rym nam ją ode­brano, a zamiast tego pły­nął, na nic nie bacząc, odmie­rzany regu­lar­nie nastę­pu­ją­cymi po sobie porami roku, waka­cjami, posił­kami. W ciągu krót­kich jede­na­stu mie­sięcy moje trzy dziew­czynki roz­kwi­tły, a ja nawet tego nie zauwa­ży­łam. Ale ja też prze­trwa­łam. Pozo­sta­łam sobą w każ­dym cen­ty­me­trze, w każ­dym kilo­gra­mie, choć szar­pały mną uczu­cia, od któ­rych powin­nam zmar­nieć.

– Jak się mie­wa­cie? – zapy­ta­łam chłodno. Zabrzmiało to śmiesz­nie.

Lydia i Bessy spoj­rzały na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo, bo pyta­nie było tro­chę dziwne.

– Mam się dobrze, mamo. Tęsk­ni­ły­śmy za tobą, gdy cię nie było – ode­zwała się Mary, patrząc na mnie spod jasnych rzęs. Była nie­śmiała, naj­bar­dziej uczu­ciowa z moich córek i zawsze wolała mówić to, co jak sądziła, zosta­nie dobrze przy­jęte, a nie prawdę.

Popa­trzy­łam na dwie star­sze dziew­czynki. Lydia pozo­sta­wała jasno­włosą pięk­no­ścią nawet wtedy, gdy zie­wała. Bessy miała ciemne włosy tak jak ja, ale na tym nasze podo­bień­stwo się koń­czyło. W porów­na­niu z resztą nas Bessy była praw­dziwą chłop­czycą – moc­nej budowy, rumiana niczym zażywna paste­reczka. Mary nie była ani dosta­tecz­nie jasna, ani ciemna, aby się wyróż­niać. Nie miała jakie­goś wyra­zi­stego typu urody.

– Cóż, j a się nudzi­łam – oznaj­miła Lydia, zdej­mu­jąc nogi z fotela. – Ale teraz wresz­cie coś się dzieje. – Poma­chała kartką; był to krótki liścik napi­sany dużymi, pochy­łymi zawi­ja­sami. Autor nie pró­bo­wał oszczę­dzać papieru.

– O co cho­dzi? – zapy­ta­łam, gdy teatralne mil­cze­nie mojej córki stało się już nie­zno­śne.

– Nie zgad­nie­cie – rzu­ciła Lydia do mnie i sióstr. Naj­wy­raź­niej Bessy i Mary rów­nież nie zostały dopusz­czone do tajem­nicy. – To od Ame­lii. Thomp­so­no­wie wydają przy­ję­cie w Kirby Hall i my wszyst­kie jeste­śmy zapro­szone. Ale nie ty, Mary. Jesteś za młoda, więc nie biorą cię pod uwagę. Mam nadzieję, że papa nie każe nam wyjść wcze­śniej, tak jak zro­bił w Boże Naro­dze­nie i omi­nęło nas śpie­wa­nie kolęd. Jeżeli będzie chciał iść spać, może nam ode­słać Wil­liama Alli­sona z powo­zem. W końcu od czego jest stan­gret? Ale ja nie mam co na sie­bie wło­żyć. Czarny do mnie nie pasuje, a ta sukienka jest o trzy cen­ty­me­try za krótka. I…

– Lydio – prze­rwa­łam jej na tyle sta­now­czo, że umil­kła. – Nie bądź nie­miła dla Mary. I daj mi to.

Lydia patrzyła na moją wycią­gniętą rękę i przez chwilę nie byłam pewna, czy mnie posłu­cha, lecz w końcu się pod­dała. Gdy czy­ta­łam list, pode­szła do lustra nad komin­kiem i stu­dio­wała swoje odbi­cie, krzy­wiąc się na wysoki czarny koł­nie­rzyk.

– Poje­dziemy? – zapy­tała Bessy, zeska­ku­jąc z ławeczki przy oknie. W prze­ci­wień­stwie do Lydii nie opa­no­wała sztuki uda­wa­nej non­sza­lan­cji.

Mary wpa­try­wała się w powieść porzu­coną na jej kola­nach i uża­lała się nad sobą.

– Nie – odpar­łam.

Mary od razu pod­nio­sła głowę. Cała się roz­ja­śniła.

– Nie? – powtó­rzyła Lydia, teraz gotowa sta­wić mi czoło; już nie uda­wała, że jest znu­dzona.

– Możesz napi­sać do panny Thomp­son, czy raczej do jej ojca, i podzię­ko­wać za zapro­sze­nie. Ale jeste­śmy w żało­bie i nie skła­damy wizyt towa­rzy­skich – wytłu­ma­czy­łam spo­koj­nie, pró­bu­jąc pamię­tać, jaka ja byłam w wieku, gdy samo­lub­stwo jest czymś natu­ral­nym. Moja matka była tylko ich babką, nie odczuły mocno jej utraty.

– Ale… – zaczęła Bessy.

– Nie życzę sobie dys­ku­sji ani sprze­czek.

Lydia zigno­ro­wała moje słowa.

– Ale mamo! – krzyk­nęła. – Od mie­sięcy nie widzia­ły­śmy żad­nych dżen­tel­me­nów z wyjąt­kiem braci Mil­ne­rów…

– Will Mil­ner jest do kitu! – prze­rwała sio­strze Bessy, zaru­mie­niona jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle.

– Uwa­żaj na język, pro­szę. – Wes­tchnę­łam. Po co w ogóle płacę guwer­nantce, skoro Bessy wciąż mówi jak sta­jenny?

Z jakie­goś powodu Bessy uznała słowa Lydii za nie do przy­ję­cia i zaczęła wymie­niać wszystko, co dowo­dziło, że naj­star­szy z braci Mil­ne­rów jest mar­nym dżen­tel­me­nem i jeźdź­cem, od manier po spo­sób, w jaki trzyma się w sio­dle.

– Czyli teraz wcale nie będziemy widy­wały żad­nych dżen­tel­me­nów! – cią­gnęła Lydia, prze­krzy­ku­jąc sio­strę. – To nie jest w porządku!

Skła­da­łam list – robił się coraz mniej­szy, aż w końcu papier nie dawał się już zgiąć – nie prze­ry­wa­jąc potoku słów obu dziew­czy­nek.

– Przy­pusz­czam, że będziemy musiały się zado­wo­lić panem Brontë – powie­działa Lydia, gdy Bessy zamil­kła, by wziąć oddech. – Będę cho­dziła do Monk’s House, a on będzie mi czy­tał Byrona.

– Nie zro­bisz niczego takiego – burk­nę­łam, jesz­cze raz pró­bu­jąc zgiąć kartkę.

A więc pan Brontë lubi poezję.

Papier nie dawał się zło­żyć. Wrzu­ci­łam go do kominka; palił się przez chwilę, po czym zamie­nił się w popiół.

– Mój list! – krzyk­nęła Lydia, jak­bym spa­liła coś cen­nego. – Jak mogłaś!

– Och, uspo­kój się. – Wrzu­ci­łam list do ognia, nie myśląc, ale wła­ści­wie nie mia­łam za co prze­pra­szać. I nie mogłam już znieść kome­dianc­twa Lydii. – O tej porze wszyst­kie powin­ny­śmy leżeć w łóż­kach.

– Mogła­byś zostać z nami jesz­cze tro­chę, mamo? – szep­nęła Mary z kąta.

Sio­stry spio­ru­no­wały ją wzro­kiem.

– Nie dzi­siaj – odpar­łam i ski­nę­łam na Mary, by do mnie pode­szła.

Pod­bie­gła i dała mi szyb­kiego, wil­got­nego całusa, tak jak w nie­zli­czone wie­czory wcze­śniej.

Lydia i Bessy stały nie­ru­chomo, zjed­no­czone w akcie małego buntu.

Roze­bra­łam się szybko bez pomocy Mar­shall i zrzu­ci­łam halki, niczym drugą skórę, na pod­łogę prze­bie­ralni.

Prze­mknę­łam kory­ta­rzem, boso i tylko w koszuli noc­nej, jak boha­terka romansu, choć to jest prze­cież mój dom i mogę cho­dzić, gdzie chcę. Szłam na pal­cach, aby pod­łoga nie skrzy­piała, i czu­łam się lekka bez warstw mate­riału, które cią­żyły mi w dzień.

– Edmun­dzie? – Otwo­rzy­łam drzwi do sypialni męża na tyle sze­roko, by zaj­rzeć do środka, i osło­ni­łam świecę, którą nio­słam na wypa­dek, gdyby już spał.

– Lydia? – zawo­łał mój mąż. Kon­ster­na­cja w jego gło­sie wyraź­nie świad­czyła, że został wyrwany z głę­bo­kiego snu.

Po moim powro­cie z Yoxall Lodge nasze kon­takty ogra­ni­czyły się do zdaw­ko­wej wymiany zdań. Co rano Edmund pytał mnie znad „Timesa”, co będzie na obiad. A co noc leża­łam w łóżku pła­sko na ple­cach, z rękami uło­żo­nymi pro­sto po bokach, cze­ka­jąc na odgłos jego kro­ków za drzwiami.

Tej nocy jed­nak, być może za sprawą czu­łego całusa Mary, zmię­kłam i poszłam do niego.

– Coś się stało? – zapy­tał.

– Stało? Nie, nic. – Weszłam szybko do pokoju i zamknę­łam za sobą drzwi.

Edmund zmru­żył oczy, bo świa­tło go raziło, a potem uniósł się na łok­ciach i oparł o pod­głó­wek.

Usta­wi­łam świecę na maho­nio­wej toa­letce z przy­bo­rami do mycia i prze­su­nę­łam zasłony bal­da­chimu, aby pło­mień nie świe­cił mu w oczy.

– Jestem bar­dzo zmę­czony, Lydio. Mia­łem ciężki dzień – powie­dział Edmund, tłu­miąc zie­wa­nie. Prze­su­nął się jed­nak, by zro­bić mi miej­sce, mogłam więc wśli­znąć się pod ciężką czer­woną koł­drę, nieco wybla­kłą przez lata.

Pod koszulą nocną zmar­zły mi nogi. Edmund się wzdry­gnął, gdy nasze stopy się zetknęły; wzdry­gnął, a potem zesztyw­niał, gdy przy­war­łam do niego jak pijawka i poło­ży­łam głowę na jego piersi.

– Nie zapy­ta­łeś mnie o Staf­ford­shire – powie­dzia­łam po minu­cie czy dwóch, cie­sząc się jed­no­cze­śnie zna­jo­mym dźwię­kiem jego odde­chu niczym stary mary­narz, który czuje się dobrze tylko na morzu.

– O co tu pytać? – zdzi­wił się Edmund. – To było takie trudne?

Z pew­nym wysił­kiem ski­nę­łam głową mocno przy­ci­śniętą do jego piersi. On nie chciał, żebym tu została. Chciał tylko spać, wyczer­pany całym dniem… Czym? Księ­gami rachun­ko­wymi i lek­turą kolumn spor­to­wych? Zapra­gnę­łam uciec jak naj­da­lej, wypu­ścić konie ze stajni, galo­po­wać z nimi, krzy­czeć. Już dość. Dość robó­tek ręcz­nych i uśmie­chów pod­czas nie­zbyt bie­gle wystu­ki­wa­nych arpeg­giów.

– Twój ojciec na pewno wie, że tak było naj­le­piej – powie­dział. – Ona cier­piała…

– A gdyby cho­dziło o twoją matkę? – Tro­chę za późno ugry­złam się w język. Wie­dzia­łam prze­cież, że Edmund nie znosi, gdy mu się prze­rywa.

– Lydio – ostrzegł mnie. Jeśli będę cią­gnęła ten temat, wyprosi mnie z łóżka.

Pod koł­drą zro­biło się jakby zim­niej. Włosy na moich nogach sta­nęły dęba.

– Ludzie rzadko się do mnie teraz tak zwra­cają – zauwa­ży­łam, przy­tu­la­jąc się do jego twar­dej, opor­nej piersi. – To tak, jak­bym oddała swoje imię naszej córce.

Mogłam tutaj uda­wać, że Edmund jest chłop­cem, któ­rego poko­cha­łam; chłop­cem o puco­ło­wa­tych policz­kach i gęstej czu­pry­nie; chłop­cem, który się do mnie zale­cał mimo nie­śmia­ło­ści i tego uro­czego jąka­nia się pod­czas roz­mów z kobie­tami.

Czu­łam taką dumę, gdy obser­wo­wa­łam, jak wygła­szał jedno ze swo­ich pierw­szych kazań. Mówi­łam sobie: To jest mój mąż, ojciec moich synów, choć nie wie­dzia­łam, czy myśl o tym w ogóle prze­szła mu przez głowę. Nie­spełna trzy mie­siące póź­niej był mój.

– Musimy poroz­ma­wiać o dzie­ciach – powie­dzia­łam. Moja ręka zanu­rzyła się pod świeżo wypra­so­waną koszulę nocną Edmunda, by poba­wić się kęp­kami wło­sów rosną­cych od jego serca do brzu­cha. – Lydia uważa mnie za tyrana, bo nie przy­ję­łam zapro­sze­nia na kola­cję do Thomp­so­nów tak szybko po śmierci jej babki.

– Lydia się nudzi – stwier­dził mój mąż. – Powin­ni­śmy gdzieś ją wysłać. Może do two­jej sio­stry Mary albo do lady Scott do Great Barr Hall. Scot­to­wie są chyba bar­dziej towa­rzy­scy niż my.

– Wąt­pię – burk­nę­łam, sztyw­nie­jąc. – Kuzynka Cathe­rine jest scho­ro­wana.

– Ale ma męża baro­neta.

Tyle lat minęło, a to wciąż się we mnie odzywa. W dzień Świę­tego Walen­tego, w Bath, byłam druhną mojej kuzynki Cathe­rine. Nio­słam tren jej sukni, gdy brała ślub z Edwar­dem Scot­tem, dzie­dzi­cem baro­no­stwa swego ojca. Co prawda, baro­net to pomniej­szy tytuł szla­checki, ale w moich oczach Edward był boha­te­rem z bajki.

On byłby mój, gdy­bym była star­sza, myśla­łam, popła­ku­jąc i marząc o kilku latach wię­cej, bo mia­łam ich tylko pięt­na­ście. A teraz? Teraz chcia­ła­bym znów być Lydią Gis­borne, nie mieć zmarsz­czek na czole ani zmar­twień i móc cof­nąć czas tak łatwo, jak cofa się wska­zówki zegara na kominku.

– Jest jesz­cze sprawa Neda – cią­gnę­łam.

– Neda?

– I tego nowego guwer­nera, pana Brontë. Ned wydaje się go lubić.

Moje palce zna­la­zły się teraz niżej, krą­żyły leciutko niczym pająk po wydat­nym brzu­chu mojego męża.

– Lydio, łasko­czesz mnie. – Edmund odsu­nął mnie od sie­bie i usiadł, aby zga­sić świecę. Poprze­kła­dał na nowo poduszki i poło­żył się na ple­cach, prze­su­wa­jąc moją rękę wyżej, na pierś.

I po wszyst­kim. Nasza roz­mowa dobie­gała końca.

Ota­czała mnie ciem­ność. Wyobra­zi­łam sobie smugę dymu ze świecy uno­szącą się do sufitu, ale nie mogłam dostrzec nawet zarysu brody Edmunda. Ze spo­sobu, w jaki oddy­chał, wie­dzia­łam, że mi się wymyka.

– Czy pan Sewell coś o nim mówił? – zapy­ta­łam, prze­bie­ga­jąc pal­cami po piersi męża niczym po kla­wi­szach, aby do mnie wró­cił.

– Hmm…?

– Zasta­na­wia­łam się, czy Sewell skar­żył się jakoś na swo­jego nowego towa­rzy­sza.

Pan Brontë nie spał w Thorp Green Hall, tylko w Monk’s House, gdzie miesz­kał nasz zarządca Tom Sewell. Ze względu na dziew­częta nale­ga­łam, aby kwa­tera mło­dego męż­czy­zny nie znaj­do­wała się w naszym domu. I praw­do­po­dob­nie mia­łam rację, ponie­waż skłon­ność do zadumy i zami­ło­wa­nie do poezji wska­zy­wały, że pan Brontë jest roman­ty­kiem.

„Monk’s House to mały oso­bliwy dom. Zbu­do­wano go w sie­dem­na­stym wieku – mówił gościom Edmund. – Oczy­wi­ście nie jest tak stary jak Thorp Green Hall. W naszym domu mógł noco­wać sam Hen­ryk Ósmy”, doda­wał i duma roz­pie­rała mu pierś.

Moim zda­niem ten dom był zbyt oka­zały dla służby, jeśli się chciało, żeby znała ona swoje miej­sce. Nic dziw­nego, że sio­stra Toma Sewella, nasza gospo­dyni, zadzie­rała nosa. Panna Sewell była pło­chą dziew­czyną, za młodą, by zarzą­dzać gospo­dar­stwem domo­wym, uwa­żała się jed­nak za panią obu domów i co wie­czór prze­sia­dy­wała z bra­tem w Monk’s House. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że teraz, gdy w tym domu zamiesz­kał młody, nie­żo­naty dżen­tel­men, będzie bywała tam jesz­cze czę­ściej.

Nie widzia­łam nowego dodatku do naszej rodziny, dopóki pan Brontë nie rzu­cił kamy­kami w okno. Pokój do nauki nale­żał do dziew­cząt, Ned pobie­rał lek­cje w Monk’s House. Pogoda oka­zała się zbyt nie­ła­skawa na spa­cery poza domem czy krą­że­nie po staj­niach.

– Nie, nie było żad­nych skarg. – Głos Edmunda był tylko tro­chę gło­śniej­szy od szeptu.

Ludzie uwa­żali mojego męża za suro­wego ojca i wiel­ko­dusz­nego wła­ści­ciela ziem­skiego, a przede wszyst­kim za czło­wieka oby­czaj­nego i wier­nego prze­ko­na­niom. Ale moim zda­niem był bez­bronny jak dziecko, ten mój mąż od lat i towa­rzysz w trud­nych chwi­lach. Wie­dziona nie­ocze­ki­wa­nym impul­sem poca­ło­wa­łam go w szyję, poli­czek, nos, jak wędro­wiec na pustyni, który w końcu przy­pad­kiem tra­fił na wodę.

Chrząk­nął.

– Edmun­dzie – powie­dzia­łam, wodząc ustami po jego oboj­czyku i się­ga­jąc ręką do gąsz­czu wło­sów mię­dzy jego nogami.

– Lydio – odparł cał­kiem roz­bu­dzony. Chwy­cił moją rękę i odsu­nął na bok. – Nic z tego nie będzie. – Odwró­cił się na bok, twa­rzą ode mnie, ścią­ga­jąc ze mnie koł­drę, tak że poczu­łam zimno.

Zro­bi­łam głu­pio, podej­mu­jąc tę próbę, skoro to trwa od tak dawna. To okrutne, ale nasze mał­żeń­stwo umarło wraz z naszą córką. Do tej pory powin­nam już była przy­jąć to do wia­do­mo­ści. Leżeć z Edmun­dem to jak leżeć bez niego we wła­snym łóżku, tylko z poczu­ciem więk­szej samot­no­ści. Mieć kogoś, kto nas nie chce, to gor­sze niż nikogo nie mieć.

Edmund już spał, a ja w końcu się prze­mo­głam i mu wyba­czy­łam. Obję­łam go ramie­niem, a on nawet się nie poru­szył, przy­su­nę­łam się na tyle bli­sko, aby czuć jego zapach, nie ryzy­ku­jąc poca­łunku.

Całą noc prze­le­ża­łam na kra­wę­dzi snu w stra­chu, że go obu­dzę. Było zimno, na ramie­niu mia­łam gęsią skórkę.

Rozdział drugi

***

Czy nie chce pani posłu­chać także o Mary? Zro­biła godne podziwu postępy – powie­działa panna Brontë, zakła­da­jąc pasmo wło­sów za ucho.

Sie­dzia­ły­śmy w wyku­szu okna mojego budu­aru wycho­dzą­cego na czę­ściowo zamar­z­nięty staw rybny. Jesz­cze kilka dni mrozu i Bessy dosta­nie to, czego naj­bar­dziej pra­gnie – będzie mogła pojeź­dzić na łyż­wach.

– Jest w niej mało życia. Oba­wiam się, że nie ma uspo­so­bie­nia star­szych dziew­czy­nek – powie­dzia­łam, obser­wu­jąc parę z mojego odde­chu na trój­kąt­nych szyb­kach i prze­kli­na­jąc zimę, któ­rej końca nie było widać.

– Być może Mary bra­kuje wital­no­ści Lydii i Bessy, pro­szę pani. – Panna Brontë ważyła każde słowo i mówiąc, sku­bała luźną nitkę swo­jego szala. – Ale jest wytrwała i spo­koj­nie dąży do celu. Sądzę, że trudno jej nadą­żyć za star­szymi sio­strami.

Panna Brontë była bar­dziej otwarta niż zwy­kle. Całe lata chcia­łam usły­szeć jej opi­nie, które tak ocho­czo przed­sta­wiała w swo­ich listach. Aby prze­rwać nęka­jącą mnie nudę, zgoda, ale także prze­ko­nać się, że nie jestem w tym domu jedyną kobietą o czu­ją­cym sercu i pełną życia. Teraz sprawa przed­sta­wiała się jed­nak ina­czej; nie byłam pewna, czy mi się podoba taka otwar­tość.

– Tak? – zapy­ta­łam tylko.

– Mary nie mówi mi za dużo, ale wyczu­wam to w niej. Ja rów­nież jestem naj­młod­szą córką…

– Mary nie była naj­młod­sza – prze­rwa­łam pan­nie Brontë i wsta­łam. Jak ona mogła tak szybko zapo­mnieć? Ona, która wraz z Mar­shall czu­wała na zmianę przy łóżeczku mojego maleń­stwa, gdy ja musia­łam tro­chę odpo­cząć.

– Oczy­wi­ście, że nie, pani Robin­son. Nie chcia­łam… Ja także stra­ci­łam…

– Dość – rzu­ci­łam. Nie mia­łam zamiaru wysłu­chi­wać jej prze­pro­sin.

Dostrze­głam w jej oczach dez­apro­batę. Osąd. Jej zda­niem moja zamoż­ność, wdzięk i ładna nie­gdyś twarz prze­ma­wiały prze­ciwko mnie tak mocno, jak mocno dzia­ła­łyby na moją korzyść przed każ­dym innym sądem. Łatwo było przed­sta­wiać się jako ofiara – biedna, młoda i nie­zbyt ładna – lecz życie rzadko jest tak pro­ste.

Pod­czas całej roz­mowy przy­go­to­wy­wa­łam się do zada­nia tej pan­nie jed­nego pyta­nia, nie potra­fi­łam się jed­nak na to zdo­być. Pode­szłam do stołu, który słu­żył mi jako biurko, i zaczę­łam prze­glą­dać listy z kon­do­len­cjami.

Guwer­nantka ruszyła do drzwi w prze­ko­na­niu, że została odpra­wiona.

– Panno Brontë! – zawo­ła­łam za nią.

– Tak, pani Robin­son? – Panna Brontë wyko­nała coś mię­dzy pod­sko­kiem a ukło­nem.

– Czy może pani prze­ka­zać panu Brontë, że chcia­ła­bym z nim poroz­ma­wiać?

Lekko zmarsz­czyła czoło, ale powie­działa;

– Oczy­wi­ście.

– Dosko­nale.

Sie­dzia­łam, uda­jąc, że czy­tam, prze­ko­nana, że usły­szę sze­lest jej sukni i zna­jome trza­śnię­cie zamy­ka­nych drzwi, lecz zamiast tego sły­chać było tylko jej oddech, zawsze gło­śny, nie­re­gu­larny i grze­cho­czący jak szyba okienna pod napo­rem wia­tru.

– Życzy pani sobie zoba­czyć go teraz, pani Robin­son? – zapy­tała z naci­skiem na „teraz”.

– Naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe. – Spoj­rza­łam na guwer­nantkę z naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cym uśmie­chem, na jaki potra­fi­łam się zdo­być. – Dzię­kuję, panno Brontë.

Ski­nęła głową i wyszła.

Dziwne, że panna Brontë ma taką sła­bość do Mary.

Pierw­sze dziecko jest cudem. Pozna­jesz męż­czy­znę, bie­rze­cie ślub i spro­wa­dza­cie na świat istotę ludzką z nosem, rzę­sami, pal­cami nóg. Wydaje się, że od każ­dego odde­chu tej maleń­kiej dziew­czynki rośnie ci serce. Dopiero teraz wiesz, czym jest miłość.

Dru­gie dziecko, jeśli uro­dzi się znów dziew­czynka, jest roz­cza­ro­wa­niem. Patrząc na nią, czu­jesz się winna, a to boli. Dziecko ma pazno­kietki w kształ­cie pół­księ­życa i meszek na główce. Jest dosko­nałe pod każ­dym wzglę­dem z wyjąt­kiem tego naj­waż­niej­szego.

Na­dal nie ma powodu do nie­po­koju. Jesteś młoda, masz przed sobą całe lata, aby kochać się z mężem i uro­dzić chłopca.

Wraz z trze­cią dziew­czynką szczę­ście się odwraca, tak jak w przy­padku mojej bied­nej Mary. Mężowi rzed­nie mina, gdy sły­szy wie­ści od aku­szerki. Led­wie możesz patrzeć, gdy ukła­dasz dziecko po raz trzeci w tej samej koły­sce. Ciało masz w ruinie, znika cały rok życia, a wciąż nie ma syna, który wszyst­kim spra­wiłby radość, nie ma chłopca, który obda­rzyłby dzier­żaw­ców nie­za­słu­żo­nym wol­nym dniem.

Co gor­sza, gdy dzie­dzic się w końcu poja­wia, wcale nie jest twój, lecz wszyst­kich innych. Stwo­rzy­łaś coś, czym ni­gdy nie mogła­byś być. Wypeł­ni­łaś swój obo­wią­zek, więc jesteś bez­u­ży­teczna, zużyta.

– Pomyśl tylko, Lydio, nie będziesz musiała mieć kolej­nego dziecka – powie­działa moja matka, huś­ta­jąc Neda na kola­nach.

I wtedy zapra­gnę­łam jesz­cze jed­nego dziecka. Bła­ga­łam Edmunda i w końcu mi je dał. Ono byłoby dziec­kiem, które na nowo nas połą­czyło, przy­wró­ciło utra­coną przez nas miłość. Moja naj­droż­sza, naj­słod­sza Geo­r­giana. Dziecko, któ­rego chcia­łam na prze­kór rozu­mowi, nie­mal zaprze­cza­jące logice; córka uro­dzona tylko po to, by kochać i być kochana. I jedyne dziecko, które nam zabrano, jakby na potwier­dze­nie prze­wrot­nego okru­cień­stwa świata.

Puka­nie do drzwi. Pan Brontë. Ści­snęło mnie w żołądku.

– Pro­szę wejść – zawo­ła­łam, ale tak cicho, że musia­łam dwa razy to powtó­rzyć, żeby mój gość wszedł.

– Pani Robin­son – przy­wi­tał się pan Brontë z ukło­nem. Nawet na mnie nie spoj­rzał. Wodził wzro­kiem po moim budu­arze, przy­glą­da­jąc się kobie­cym akcen­tom w pokoju – kwie­ci­stym per­ka­lo­wym zasło­nom, kilku ryci­nom, ciem­no­ró­żo­wemu chod­ni­kowi, który poda­ro­wał mi jeden z moich braci, przy­się­ga­jąc, że pocho­dzi on z Indii, a także fute­ra­łowi na broń Edmunda, umiesz­czo­nemu nad klo­szem lampy i wyda­ją­cemu się dziw­nie nie na miej­scu.

Sto­siki ksią­żek z biblio­teki, listy obwią­zane wstąż­kami, nie­do­koń­czone hafty poka­zy­wały moje życie jak na dłoni. To tym wła­śnie musiały zaba­wiać się kobiety. Prze­zna­czono dla nas nie pasje, lecz zaję­cia, robótki zaczy­nane w wol­nej chwili i czę­sto zarzu­cane. Wszystko tu było jak należy – schludne i na wła­ści­wym miej­scu. Czy pan Brontë roz­my­ślał o róż­nicy mię­dzy tym poko­jem a zaba­ła­ga­nio­nym gabi­ne­tem Edmunda?

– Dzię­kuję, że pan przy­szedł, panie Brontë – powie­dzia­łam. – Pro­szę usiąść.

Na jego widok machi­nal­nie wsta­łam, a teraz, gdy pod­cho­dził do mnie, zauwa­ży­łam, że jest niż­szy, niż oce­ni­łam, widząc go z okna, nie­wiele wyż­szy ode mnie.

Twarz miał jed­nak wyra­zi­stą. Silna szczęka, wydatny nos i bujne kasz­ta­nowe włosy, ciem­niej­sze, bar­dziej rude niż włosy jego sio­stry i mocno krę­cone, co mimo brody nada­wało mu dzie­cięcy wygląd.

Pan Brontë chrząk­nął; cze­kał przy krze­śle naprze­ciwko mnie, aż prze­stanę mu się przy­glą­dać.

– Ufam, że pań­skie pierw­sze tygo­dnie w Thorp Green były przy­jemne, panie Brontë – powie­dzia­łam, sia­da­jąc, i scho­wa­łam dło­nie pod sto­łem, by ich nie widział.

– Bar­dzo przy­jemne, pani Robin­son. Jestem pani winien podzię­ko­wa­nie za to, że zaufała pani reko­men­da­cji Anne. – Pan Brontë uniósł poły swego sur­duta i usiadł.

O, tak. Panna Brontë była kolejną „Anne”. Jak Mar­shall i nasza nie­szczę­sna poko­jówka Ellis. Być może dla tego mło­dego czło­wieka słowa „panna Brontë” ozna­czały Char­lotte. A czy nie było tam jesz­cze trze­ciej sio­stry?

– Tym wszyst­kim zaj­mo­wał się mój mąż, zapew­niam pana – powie­dzia­łam szybko. – Ned ma tylko dzie­sięć lat i uwa­żam, że mógłby dłu­żej pozo­stać z dziew­czyn­kami. Nauczyłby się od sióstr łaciny wystar­cza­jąco dobrze, żeby być przy­go­to­wany do Cam­bridge, ale cóż ja wiem o tych spra­wach?

Nie odpo­wie­dział. Jego mil­cze­nie wydało mi się raczej obraź­liwe niż pełne sza­cunku.

Panna Brontë także nie­wiele mówiła pod­czas naszej pierw­szej roz­mowy, ale ona aż trzę­sła się z nie­cier­pli­wego wycze­ki­wa­nia. Wodziła oczami po pod­ło­dze, jakby obser­wo­wała mysz, i odpo­wia­dała mi mono­sy­la­bami albo wyra­żała się z dzie­cię­cym bra­kiem taktu o spra­wach tego świata.

– Panno Brontë, dla­czego porzu­ciła pani swo­ich ostat­nich pra­co­daw­ców, Ingha­mów? – zapy­ta­łam z uśmie­chem, pró­bu­jąc ją uspo­koić.

– Byli dla mnie nie­mili – odparła.

Nie­mili. Przy­znaję, byłam wobec niej chłodna od chwili, gdy odkry­łam, co ona naprawdę o mnie myśli, ale przy­naj­mniej nie można mnie oskar­żyć, że byłam nie­miła.

Jesz­cze raz spró­bo­wa­łam wcią­gnąć brata panny Brontë w roz­mowę, ode­grać rolę pani na wło­ściach, choć pod­czas mojego pobytu w Yoxall Lodge sprawy domowe toczyły się rów­nie gładko jak zawsze, a teraz nawet ten młody czło­wiek był tu bar­dziej potrzebny niż ja.

– Poznał pan wszyst­kie moje dzieci, jak sądzę? – zary­zy­ko­wa­łam.

– Tak. Ned to dobry chło­piec, a pani córki są cza­ru­jące. – Pan Brontë uśmiech­nął się miło.

Prze­łknę­łam swoje roz­draż­nie­nie.

– Ow­szem, panie Brontë. – Splo­tłam dło­nie na bla­cie stołu. – Wła­śnie dla­tego chcia­łam z panem poroz­ma­wiać.

Uśmiech znik­nął. Młody czło­wiek wyda­wał się stra­piony. Przy­glą­dał mi się uważ­nie, od twa­rzy do rąk, a ta imper­ty­nen­cja przy­pra­wiła mnie o rumieńce. Roz­bie­rał mnie na czę­ści i skła­dał w całość, wyra­bia­jąc sobie o mnie opi­nię.

– Tak?

– Moje córki, panie Brontë, są młode i, jak pan to okre­ślił?, cza­ru­jące. Zwłasz­cza panna Lydia Robin­son, moja naj­star­sza, jest uwa­żana za swego rodzaju pięk­ność. – Tak jak ja kie­dyś, omal nie doda­łam, nie mogłam jed­nak nara­żać się na spoj­rze­nie pełne nie­do­wie­rza­nia lub pro­tek­cjo­nal­nej pobłaż­li­wo­ści.

– Pani Robin­son, mam nadzieję, że nie myśli pani… Mówi­łem tylko o ich słod­kich uspo­so­bie­niach – oznaj­mił pan Brontë, pochy­la­jąc się nad sto­łem. Roz­ło­żył ręce, by pod­kre­ślić wagę swo­ich słów; pra­gnął, bym je dobrze zro­zu­miała.

Roze­śmia­łam się.

Mogłam się zgo­dzić, że Lydia jest piękna z tymi swo­imi zło­ci­stymi puklami i błę­kit­nymi oczami i było prawdą, że potra­fiła być cza­ru­jąca. Ale słod­kie uspo­so­bie­nie? Gdyby tylko mło­dzi ludzie mogli zoba­czyć te dziew­częta, gdy snuły swoje fan­ta­zje za zamknię­tymi drzwiami albo po skoń­czo­nych tań­cach. Aż nazbyt czę­sto bolały mnie kąśliwe uwagi Lydii i musia­łam zno­sić jej napady zło­ści. A jeśli cho­dzi o Bessy, moja druga córka wiecz­nie włó­czyła się po posia­dło­ści, spa­dała z koni, zdzie­rała sobie kolana i miała iście chło­pięcy ape­tyt. Gdy­bym pozwo­liła Bessy pójść za gło­sem jej natury, skoń­czy­łaby jako sta­jenna.

– To nie jest upo­mnie­nie, panie Brontë – zapew­ni­łam, pozwo­liw­szy mu przed­tem pocić się przez chwilę. – Chcia­ła­bym tylko pole­gać na panu jako na dżen­tel­me­nie i przy­ja­cielu.

A potem zro­bi­łam coś nie­zwy­kłego. Bez namy­słu poło­ży­łam dłoń na jego dłoni.

Pan Brontë spoj­rzał na moje palce, ale nie cof­nął ręki. Jego dłoń była duża i miękka, a palce popla­mione atra­men­tem.

– Dobrze. – Zabra­łam rękę, pew­niej­sza teraz, że mam nad nim kon­trolę. Wyro­bił sobie zda­nie o mnie, a ja go zasko­czy­łam. – Lydia jest młoda i podatna na wpływy – cią­gnę­łam, cie­sząc się teraz, że jestem star­sza od niego o tyle lat, iż w kwe­stii wieku bli­żej mu do Lydii niż do mnie. – A przy tym ona nie­wiele tu widzi świata. Nawet te dwie wsie, Great i Lit­tle Ouse­burn, leżą co naj­mniej pół godziny pie­szo od nas. Poja­wie­nie się mło­dego i przy­stoj­nego męż­czy­zny mogło ją wpra­wić w nie­po­kój.

Twarz guwer­nera poczer­wie­niała, gdy nazwa­łam go przy­stoj­nym.

– Oczy­wi­ście – zgo­dził się, kiwa­jąc głową. – Rozu­miem.

– Wie­dzia­łam, że pan zro­zu­mie. – Uśmiech­nę­łam się sze­roko i wdzięcz­nie, przy­kła­da­jąc ręce do piersi i krę­cąc nad­garst­kami, pod­eks­cy­to­wana myślą, że on to obser­wuje. – Ma pan prze­cież sio­strę.

– Mam trzy sio­stry. Mia­łem pięć – powie­dział już innym tonem, ostrym, suro­wym. – Ale to było dawno temu.

Te słowa zbiły mnie z tropu.

– Ach tak. – Zaśmia­łam się ner­wowo.

Panna Brontë miesz­kała w moim domu od trzech lat, a teraz jej brat odkrył, że ni­gdy zbyt­nio się nie inte­re­so­wa­łam jej rodziną, choć czę­sto się zasta­na­wia­łam, co jesz­cze guwer­nantka pisze do Char­lotte. Mój ojciec i ona mieli jakichś wspól­nych zna­jo­mych w Cam­bridge i to stało się dla mnie wystar­cza­ją­cymi refe­ren­cjami. Panna Brontë począt­kowo zby­wała krótko moje pyta­nia o rodzinę, aż w końcu się pod­da­łam i prze­sta­łam pytać. Nie wie­dzia­łam nawet, że ma brata, dopóki Edmund, a wła­ści­wie jego matka nie uznała, że Ned jest dosta­tecz­nie duży, by mieć guwer­nera.

– A więc pan wie, jakie mogą być młode damy. Bujają w obło­kach – powie­dzia­łam naj­lżej­szym tonem, na jaki zdo­ła­łam się zdo­być, choć jed­no­cze­śnie wyobra­zi­łam sobie te dwie sio­stry Brontë, które umarły. W mojej wizji były one bliź­niacz­kami Geo­r­giany, miały noski jak guziczki, jak moja córeczka, ale kędziory pana Brontë. Ich małe usteczka spo­czy­wały na podusz­kach, gdy kaszel ustą­pił i mogły wresz­cie ode­tchnąć, lecz zaraz potem ich ide­alne, jasne buzie robiły się fio­le­towe, ponie­waż dziew­czynki z tru­dem łapały powie­trze.

– Nie powie­dział­bym, że moje sio­stry bujają w obło­kach, pani Robin­son. Char­lotte jest naj­mą­drzej­szą kobietą, jaką znam.

Nie wiem dla­czego – dopiero co się pozna­li­śmy – ale to zabrzmiało dla mnie jak napo­mnie­nie. Jego słowa potwier­dzały wszyst­kie moje obawy o to, że nasza panna Brontë jest zupeł­nie taka sama jak Char­lotte – uważa się za lep­szą od innych kobiet, bo prze­czy­tała kilka ksią­żek wię­cej.

Wsta­łam i nie­śpiesz­nie pode­szłam do okna, zmu­sza­jąc w ten spo­sób pana Brontë, by rów­nież się pod­niósł. Wyobra­zi­łam sobie, że stoi w roz­terce za moimi ple­cami, że chciałby, abym znów go dotknęła. Stłu­mi­łam chęć odwró­ce­nia się.

Na zewnątrz Tom Sewell gro­mił sta­jen­nego Joeya Dic­kin­sona, poka­zu­jąc mu kopyto lewej przed­niej nogi Patro­klesa, którą biedny koń to pod­no­sił, to sta­wiał na oblo­dzo­nym żwi­rze. Skru­szony Joey stał ze spusz­czoną głową. Zapewne drżały mu wargi.

Czy ja byłam mądra? Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­łam. Matka chwa­liła mnie za to, że byłam „piękna”, „schludna” i „dobrze uło­żona”, ale ni­gdy że „mądra”.

– Pro­szę opo­wie­dzieć mi o niej wię­cej. O Char­lotte. – Te słowa wymknęły mi się z ust, zanim zdą­ży­łam się zasta­no­wić, czy są roz­tropne.

Za mną tykał stary fran­cu­ski zegar, pre­zent ślubny. Mój gor­set trzesz­czał, bo oddy­cha­łam z tru­dem.

Joey, odpro­wa­dza­jąc Patro­klesa do stajni, ukrył na chwilę twarz w ręka­wie, jakby chciał otrzeć łzy. Tom Sewell przy­glą­dał się Nedowi, który grał przed domem w klasy wyraź­nie zado­wo­lony, że pan Brontë tak wcze­śnie zwol­nił go z lek­cji.

Szar­pała mną prze­można chęć, by się odwró­cić, lecz tego nie zro­bi­łam; fan­ta­zjo­wa­łam tylko, że gdy pan Brontë się ode­zwie, poczuję jego oddech na szyi.

– Może innym razem – odparł rów­nie daleki jak wcze­śniej.

Obej­rza­łam się za sie­bie, gotowa do walki, lecz prze­ni­kli­wość jego spoj­rze­nia nie­mal zaparła mi dech. Od mie­sięcy, a może lat, nikt tak się we mnie nie wpa­try­wał, ale ten chło­piec o oczach z czer­wo­nymi obwód­kami dowier­cił się do mojej duszy. Wola­ła­bym nie wie­dzieć, co tam zna­lazł.

– Dobrego dnia, panie Brontë – szep­nę­łam.

Ski­nął lekko głową i wyszedł.

– Myśla­łam, że umie­ra­łaś z nudów, Lydio – powie­dzia­łam. – Bar­dzo chcia­łaś czymś się zająć.

– Tak było! Tak jest! – krzyk­nęła moja naj­star­sza córka, rzu­ca­jąc na pod­łogę pokoju do nauki swój kape­lusz budkę. – Ale to jest jesz­cze gor­sze. Nie pójdę! Dla­czego panna Brontë nie może pójść sama jak zawsze?

– Panno Brontë, czy może pani zosta­wić nas same? – zapy­ta­łam, wycią­ga­jąc rękę po budkę Lydii, ura­to­waną przez guwer­nantkę od nie­chyb­nego znisz­cze­nia.

Panna Brontë podała mi budkę, dygnęła i wyszła.

– Lydio, takie zacho­wa­nie jest nie na miej­scu i nie­przy­zwo­ite – spró­bo­wa­łam jesz­cze raz. – Naszym obo­wiąz­kiem jest odwie­dzać ubo­gich, cho­rych…

– Nie było cię tu całe mie­siące! – odpo­wie­działa krzy­kiem Lydia, oczy jej pło­nęły niczym demo­nowi o aniel­skich lokach.

Bessy prych­nęła z kąta.

– Pójdę tam dzi­siaj – powie­dzia­łam naj­spo­koj­niej, jak zdo­ła­łam, aby poka­zać, że Lydia nie odzie­dzi­czyła skłon­no­ści do wpa­da­nia w złość po mnie. – Nie mogę cię zmu­sić, żebyś do nas dołą­czyła, wyobra­żam sobie tylko, co by pomy­ślała moja matka, a wasza babka.

– Bab­cia nie żyje! – wrza­snęła Lydia. – I chcia­ła­bym, żeby nasza druga bab­cia też nie żyła. – Wyrwała mi z ręki budkę i wybie­gła z pokoju.

Zamknę­łam oczy, zasta­na­wia­jąc się nad praw­do­po­do­bień­stwem ataku jed­nej z moich migren.

– My jeste­śmy gotowe, mamo – zapew­niła Mary, bio­rąc mnie pod ramię, co przy­wró­ciło mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

– Dobrze. Bar­dzo dobrze – powie­dzia­łam.

Bessy prze­wró­ciła oczami do sio­stry, lecz także do mnie pode­szła.

Wyru­szy­ły­śmy w mil­cze­niu. Szły­śmy z tru­dem drogą błot­ni­stą po kilku dniach desz­czu, który ode­brał dzie­ciom nadzieję na śnieg. Od czasu do czasu musia­ły­śmy omi­jać kałuże, w któ­rych odbi­jał się bal­da­chim sza­rych chmur, i z każ­dym kro­kiem moja suk­nia robiła się cięż­sza. A kosz z darami – starą bie­li­zną poście­lową, świeżo upie­czo­nymi plac­kami, dże­mami ze spi­żarni – zawie­szony w zgię­ciu mojego ramie­nia, był tak ciężki, że wrzy­nał mi się w ciało.

Posta­no­wi­łam jed­nak sta­now­czo coś zro­bić, niczego nie odkła­dać na póź­niej. Zlek­ce­wa­ży­łam więc wszyst­kie trud­no­ści, a także Mary, która się krzy­wiła, ponie­waż mocno pach­niało gno­jem. Jeżeli pan Brontë był rów­nie pobożny jak jego sio­stra, mój chrze­ści­jań­ski uczy­nek z pew­no­ścią zrobi na nim wra­że­nie, gdy usły­szy od Neda o naszej wypra­wie. Choć od dawna podej­rze­wa­łam, że panna Brontë odwie­dza ubo­gich i cho­rych nie tyle z poboż­no­ści, ile z chęci ucieczki z naszego domu i dla przy­jem­no­ści spę­dza­nia wię­cej czasu z wika­rym, wie­leb­nym Gre­en­ho­wem.

Stripe Houses był to rząd brud­nych, róż­no­ra­kich dom­ków; w kilku z nich miesz­kali naj­więksi nędza­rze w tych oko­li­cach, a więk­szość stała opusz­czona.

W pierw­szym domku miesz­kały owdo­wiałe sio­stry, pani Thir­kill i pani Tomp­kins, obie po sześć­dzie­siątce i już pół­głu­che. Kiwały gło­wami i patrzyły głod­nymi oczami na przy­nie­sione im dary. W podzięce zło­żyły głę­bo­kie ukłony dziew­czę­tom i mnie, co spra­wiło nam przy­jem­ność. Aż nazbyt czę­sto biedni ludzie rzu­cają tylko podejrz­liwe spoj­rze­nia, gdy przy­cho­dzi się im z pomocą.

Nie weszły­śmy do następ­nego domku. Na progu stała Beth Bra­dley z jed­nym dziec­kiem na bio­drze i dru­gim ucze­pio­nym jej kostki; wyglą­dała na wyczer­paną. Powie­działa nam, że Ben­ja­min, jej naj­star­szy syn, zacho­ro­wał, a dok­tor Crosby uznał, że to może być szkar­la­tyna.

Nie pozwo­li­łam Mary i Bessy zbli­żyć się do tej kobiety i nikogo innego ze Stripe Houses. A jed­nak gdy ruszy­ły­śmy do Lit­tle Ouse­burn, odwró­ci­łam się i zer­k­nę­łam na górne okna pię­tro­wej cha­łupy jakby w nadziei, że uda mi się zaj­rzeć do pokoju cho­rego chłopca, brzyd­szego niż pokój Geo­r­giany, lecz prze­sy­co­nego takim samym, nie­po­zo­sta­wia­ją­cym wąt­pli­wo­ści zapa­chem wymio­tów, jodyny i potu.

Deszcz znów zaczął padać, a wła­ści­wie kro­pić. Nie dość ulewny, by zwol­nić nas z pozo­sta­łych wizyt.

– Mam mokre stopy – oznaj­miła Mary. Sta­nęła na jed­nej nodze, żeby mi poka­zać dziurę w lewym bucie.

– Naprawdę, Mary, rośniesz tak szybko, że dorów­nasz swo­jej sio­strze – powie­dzia­łam, ski­nąw­szy na Bessy, która szła przo­dem przez kałuże. – Bóg wie, czym pani Sewell cię karmi.

Gdy byłam w wieku Lydii, sznu­ro­wano mnie tak mocno, że mia­łam w talii czter­dzie­ści sześć cen­ty­me­trów. Matka była z tego dumna, ja rów­nież. Pochwa­li­łam się kie­dyś tym Lydii, a ona nie jadła całymi dniami tylko po to, by móc powie­dzieć to samo. Udało jej się, lecz pod­dała się godzinę po tym, jak Mar­shall zasznu­ro­wała ją w jed­nym z moich gor­se­tów. Poko­nana, blada i z tru­dem łapiąca oddech, krzy­czała, żeby­śmy „zdjęli z niej tę prze­klętą rzecz”.

Bessy, choć ciem­no­włosa jak ja, można by jed­nak uznać za przed­sta­wi­cielkę innego gatunku niż reszta z nas. Była wyż­sza, tęż­sza, moc­niej zbu­do­wana. Trudno było sobie wyobra­zić męż­czy­znę, który uwa­żałby ją za pełną gra­cji.

– Mary, co się dzi­siaj dzieje z Lydią? Wiesz? – zapy­ta­łam cicho, żeby nie sły­szała nas jej sio­stra, i prze­ło­ży­łam kosz na drugą rękę.

Bessy i Lydia nie były do sie­bie podobne, a mimo to o wszyst­kim, co powie­dzia­łam jed­nej, zawsze wie­działa druga, lecz nie czter­na­sto­let­nia Mary, którą sio­stry uwa­żały za dziecko.

– Lydia jest zde­ner­wo­wana, bo nikt nie wysłał jej walen­tynki – wyja­śniła Mary po chwili waha­nia, patrząc na mnie wcale nie zmie­szana, mała zdraj­czyni.

Walen­tynki? W pierw­szych latach naszego mał­żeń­stwa Edmund zosta­wiał na mojej poduszce bukie­ciki, ale dzi­siaj nie pamię­tam nawet o tej dacie. Omal się nie zaśmia­łam z naiw­no­ści dziew­cząt, przy­po­mnia­łam sobie jed­nak pana Brontë, jego usta, uśmiech w oczach i to, że nazwał Lydię „cza­ru­jącą”.

– Od kogo spo­dzie­wała się walen­tynki? – zapy­ta­łam, przy­śpie­sza­jąc nieco kroku, ponie­waż Bessy znik­nęła za zakrę­tem obsa­dzo­nej żywo­pło­tem drogi.

– Nikogo szcze­gól­nego, mamo. Ale mówi, że gdyby miała wybór, wybra­łaby Harry’ego Thomp­sona – odparła Mary. Pod­ska­ki­wała, żeby jesz­cze bar­dziej nie zamo­czyć stopy.

Ramiona mi opa­dły. Zwol­ni­łam kroku. Dzie­dzic Kirby Hall miał dwa razy tyle lat co Lydia i wąt­pliwe, czy w ogóle o niej sły­szał. Poza tym Edmund mi powie­dział, że zano­siło się na korzystne mał­żeń­stwo mię­dzy Har­rym Thomp­so­nem a córką pew­nego kupca, który otrzy­mał tytuł baro­neta w Kent.

– Zde­ner­wo­wała się, bo Bessy dostała walen­tynkę od Willa Mil­nera – cią­gnęła Mary, wyraź­nie prze­jęta. – Lydia uznała to za nie­spra­wie­dliwe, bo jest star­sza i ład­niej­sza, a teraz, po śmierci babci, wszyst­kie musimy uni­kać towa­rzy­stwa i ona w ogóle nie widuje dżen­tel­me­nów, więc gdzie ma zna­leźć swoją szansę? W kościele? Lydia mówi, że wie­lebny Lascel­les jest taki nudny, że zabiłby każdą nadzieję na romans. I że będzie stara i zanie­dbana, zanim skoń­czy się żałoba, zwłasz­cza jeśli któ­re­goś dnia umrze nasza druga bab­cia i wszystko zacznie się od początku. Och, czy ja będę taka ładna jak Lydia, gdy będę miała sie­dem­na­ście lat? Wiem, że nie powin­nam tak się o to mar­twić, ale się mar­twię. To nie­go­dziwe, ale nic nie mogę na to pora­dzić. – Dzie­cinne wyzna­nia popły­nęły jedno za dru­gim. Mary miała błoto na policzku i abso­lutną szcze­rość w oczach.

– Nie ma nic złego w modle­niu się o urodę, Mary – zapew­ni­łam, wycie­ra­jąc chu­s­teczką błoto z jej policzka – choć nie powinna to być naj­więk­sza zaleta, któ­rej pra­gniesz.

Być może nie było potrzeby uczyć Bessy lep­szych manier lub ogra­ni­czać jej por­cji obia­do­wych, skoro młody Will Mil­ner był jej tak oddany. To dziwne, że dzie­cięce przy­wią­za­nie zro­dzone ze wspól­nej miło­ści do koni prze­trwało, gdy chło­piec dorósł. Gdy­bym była Lydią, też by mnie to draż­niło. Jej młod­sza sio­stra mia­łaby wszystko, czego może pra­gnąć dziew­czyna – pie­nią­dze, męża star­szego zale­d­wie o kilka lat i posia­dłość odda­loną tylko o krótką prze­jażdżkę konną od naszej. Bessy nie zro­biła nic, żeby na to zasłu­żyć. A Lydia mar­no­wała swoje wdzięki, miz­drząc się przed lustrem w sypialni albo być może przed panem Brontë.

– O, wresz­cie są mama i Mary! – krzyk­nęła Bessy, gdy skrę­ci­ły­śmy za róg. Huś­tała się na drew­nia­nej bra­mie dla krów obok pobli­skiego domu i pro­wa­dziła gło­śną roz­mowę z Elizą Wal­ker.

Eliza stała w drzwiach domku, chro­niąc się przed gęst­nie­ją­cym desz­czem. Była synową Geo­rge’a Wal­kera, wie­śniaka, który leżał na łożu śmierci, od kiedy bli­sko dwa­dzie­ścia lat temu przy­by­łam do Thorp Green Hall jako pani tego domu. Ludzie z mia­sta twier­dzili, że Wal­ker wkrótce skoń­czy sto lat. Eliza odby­wała co dzień nie­miłą piel­grzymkę z Lit­tle Ouse­burn, mniej­szej z dwóch wio­sek, by go doglą­dać, ponie­waż uparty sta­rzec nie zamie­rzał opu­ścić swo­jej nisz­cze­ją­cej cha­łupy, gdzie miesz­kał kil­ka­dzie­siąt lat z żoną, dziś już nie­ży­jącą.

Niebo prze­szyła bły­ska­wica, a zaraz potem roz­legł się grzmot. Deszcz lał tak mocno, że kro­ple odbi­jały się od ziemi. Pobie­gły­śmy do domku, aby się schro­nić, i wpa­dły­śmy tam, zanim Eliza zdo­była się na odwagę, by nas zapro­sić.

Przy­zwy­cza­je­nie do pół­mroku zajęło nam kilka minut. Jedyna izba w tej rude­rze była gęsta od tor­fo­wego dymu, który gryzł mnie w oczy i osia­dał w gar­dle.

Mary, zapo­mi­na­jąc zupeł­nie o dobrym wycho­wa­niu, uklę­kła na jedno kolano, by zdjąć i obej­rzeć dziu­rawy but. Bessy stała w drzwiach, obser­wo­wała burzę, napa­wa­jąc się wido­kiem bły­ska­wic i hukiem pio­ru­nów.

Nie mia­łam siły, by zbesz­tać je obie. Przy­naj­mniej wybrały się ze mną. I nie wyty­kały mi, jaki straszny był to błąd, co zro­bi­łaby Lydia, gdyby była w wieku, gdy mogłam wytar­gać ją za uszy i cią­gnąć ze sobą. Co mi przy­szło do głowy, żeby włó­czyć się po oko­licy po to, by zro­bić wra­że­nie na cią­gle jesz­cze chłopcu? Czyż­bym tak długo była samotna, że uwaga ze strony jakie­go­kol­wiek męż­czy­zny mogła wpra­wić mnie w zachwyt?

Eliza roz­wią­zała moją pele­rynę i powie­siła ją na jed­nym z dwóch grubo cio­sa­nych drew­nia­nych krze­seł przy kominku. Na dru­gim spał, ciężko oddy­cha­jąc, jej teść.

– Przy­nio­sły­śmy wam… – prze­rwa­łam zakło­po­tana, lecz poda­łam jej prze­mo­czony koszyk.

Podzię­ko­wała dygnię­ciem i umknęła, chcąc go od razu roz­pa­ko­wać.

Pode­szłam do kominka, aby się wysu­szyć, lecz z pale­ni­ska biło takie gorąco, że musia­łam się odsu­nąć. To praw­dziwy cud, że stary Geo­rge Wal­ker nie uległ mumi­fi­ka­cji przez te wszyst­kie lata, gdy tam sie­dział, cze­ka­jąc na śmierć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki