Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Casey Peabody, zdruzgotana nagłą śmiercią matki, po kolejnym zawodzie miłosnym przybywa latem 1997 roku do Bostonu. Była cudownym dzieckiem golfa, studiowała literaturę, korzystała z prestiżowego stypendium, a teraz pracuje jako kelnerka i wynajmuje maleńki zapleśniały pokój, wygospodarowany w czyimś garażu. Jej korespondencja to głównie zaproszenia ślubne od dawnych koleżanek i pogróżki od windykatorów, którzy ścigają ją za niespłaconą pożyczkę studencką.
W wieku trzydziestu jeden lat Casey wciąż pozostaje wierna młodzieńczym marzeniom, z których wielu jej przyjaciół dawno zrezygnowało, wybierając stabilizację. Natomiast Casey pragnie wieść twórcze życie i bezkompromisowo do tego dąży, od sześciu lat nieustannie pracując nad powieścią.
Kiedy zakochuje się jednocześnie w dwóch bardzo różnych mężczyznach, jej życie jeszcze bardziej się komplikuje. Walka o spełnienie twórczych ambicji i pogodzenie sprzecznych wymagań sztuki i życia prowadzi do przełomowego kryzysu. Lily King z humorem śledzi zmagania Casey w decydującej fazie życia, tworząc zachwycający portret niezłomnej młodej artystki walczącej o siebie w nieprzyjaznym świecie.
Zachwycająca!
Elizabeth Strout, nagrodzona Pulitzerem autorka "Olive Kitteridge"
Powieść Lily King mnie zachwyciła. Bohaterka co prawda opłakuje śmierć swej matki, zmaga się z kryzysem twórczym oraz mieszkaniowym, z trudem wiąże koniec z końcem, a mimo wszystko ta historia przepełniona jest nadzieją i ogromną życzliwością.
Ann Patchett, autorka "Domu Holendrów"
Lily King jest naszym wielkim skarbem literackim. "Kochankowie i pisarze" to pełna blasku, przenikliwa, mądra i ogromnie wzruszająca powieść o żałobie i próbie radzenia sobie z żalem po utracie najbliższej osoby. To pasjonująca opowieść o młodej kobiecie, która odnajduje w sobie życiową odwagę.
Madeleine Miller, autorka "Kirke"
Ta książka zachwyciła mnie nie od pierwszego rozdziału czy od pierwszej strony, ale od pierwszego akapitu (…). Jest bardzo szczera, wciągająca i pełna wnikliwych obserwacji na temat twórczości i życia.
Curtis Sittenfeld, "London Evening Standard"
"Kochankowie i pisarze" to książka o pasji, pożądaniu, żałobie, determinacji i odnajdywaniu własnej drogi. Jest też o pragnieniu miłości, rodziny i sukcesu (…). Pisana z sercem, natchniona, dowcipna i mądra.
NPR
Cudowna, dowcipna, płynąca prosto z serca (…). "Kochankowie i pisarze" to zabawna książka o żałobie, a co gorsza, jest niebezpiecznie romantyczna oraz ma czelność twierdzić, że szczęście jest w naszym zasięgu.
"Washington Post"
Lily King chce, byśmy wciąż ponawiali próby, na wszelkie sposoby pokonując trudności.
"Boston Globe"
Wzruszająca i szczera powieść o przeżywaniu żałoby i ścieżkach, jakie ludzie obierają, by przejść przez życie. Trudno się oderwać.
"Seattle Times"
Ta książka na pewno wejdzie do klasycznego kanonu powieści o młodych pisarzach.
Vulture
Pełna świetnych obserwacji opowieść o poszukiwaniu siebie, własnego głosu, o przechodzeniu żałoby.
Booklist
Czarująco napisana powieść o dojrzewaniu.
"Kirkus Reviews"
Lektura tej książki jest bardzo przyjemna - jak zaczerpnięcie świeżego powietrza, a postaci są jak żywe. "Kochankowie i pisarze" to opowieść o niepewności, jaka wiąże się z randkowaniem i dążeniem do twórczego życia w świecie, który ceni sukcesy i stabilizację. Miłość i sztuka wymagają codziennych, nieuchwytnych zrywów wiary - a ta książka wspaniale to pokazuje.
Chris Schluep, Amazon Book Review
"Kochankowie i pisarze" to portret młodej artystki. Lily King mistrzowsko opisuje pożądanie i stratę, potrzebę tworzenia i inspiracji, mówi nam, jak to wszystko się przenika, jak wzajemnie na siebie wpływa. Czytałam powoli, podkreślając poszczególne zdania, chciałam pozostać jak najdłużej w świecie tej powieści. Wnikliwe obserwacje na temat miłości - ulotnej i niewysłowionej, i o żałobie - która żyje w nas, zapierały mi dech w piersiach.
Christina Baker Kline, autorka "Sierocych pociągów"
Lily King wychowała się w Massachusetts i otrzymała licencjat z literatury angielskiej na Uniwersytecie Karoliny Północnej oraz magisterium z pisania kreatywnego na Uniwersytecie w Syracuse. Nauczała języka angielskiego i kreatywnego pisania na wielu uniwersytetach i w szkołach średnich, w USA i za granicą.
Jest laureatką Barnes and Noble Discover Award (za pierwszą powieść, "Pleasing Hour"), Maine Fiction Award (za "The English Teacher"), New England Book Award for Fiction oraz Maine Fiction Award (za "Father of the Rain").
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Tytuł oryginału
WRITERS & LOVERS
Copyright © 2020 by Lily King
All rights reserved
Projekt okładki
Katie Tooke,
Picador Art Department
Zdjęcie na okładce
Thomas Allen
Redaktor inicjująca
Magdalena Gołdanowska
Redakcja
Małgorzata Grudnik-Zwolińska
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-783-8
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla mojej siostry Lisy, z miłością i wdzięcznością
– 1 –
Ustaliłam ze sobą, że rankiem nie będę myśleć o pieniądzach. Jestem jak nastolatka, która stara się nie myśleć o seksie. Ale o seksie też staram się nie myśleć. Ani o Luke’u. Ani o śmierci. Co oznacza niemyślenie o mojej matce, która zmarła ostatniej zimy w czasie urlopu. Jest tak wiele rzeczy, o których nie mogę myśleć, aby móc rankiem pisać.
Adam, facet, od którego wynajmuję lokum, przygląda mi się, gdy wyprowadzam jego psa. Kiedy wchodzę na podjazd przed domem, stoi oparty o mercedesa, w garniturze i wypastowanych na błysk butach. Rankiem domaga się uwagi. Chyba jak każdy. Sprawia mu przyjemność, że tak od niego odstaję, w dresie, z rozczochranymi włosami.
Kiedy pies i ja jesteśmy już blisko, mówi:
– Wcześnie wstałaś.
Zawsze wcześnie wstaję.
– Ty też.
– Mam spotkanie z sędzią w sądzie, punkt siódma.
Podziwiaj mnie. Podziwiaj. Podziwiaj, że z sędzią, że w sądzie i że punkt siódma.
– Ktoś musi to robić.
Nie lubię siebie, gdy jestem w obecności Adama. I pewnie wcale mu na tym nie zależy. Gdy go mijam, pozwalam, by pies pociągnął mnie parę kroków w przód, pędząc za wiewiórką, która przeciska się przez sztachetki z boku wielkiego domu.
– No, a… – Nie chce, bym zanadto się oddaliła. – Jak tam powieść? – Wymawia słowo takim tonem, jakbym to ja je wymyśliła. Nadal stoi oparty o samochód i odwraca ku mnie tylko głowę, bo chyba nie chce zmieniać pozy, w której dobrze się czuje.
– W porządku. – Pszczoły budzą się w mojej klatce piersiowej. Kilka pełznie już po wewnętrznej stronie ramienia. Taka rozmowa może mi zepsuć cały ranek. – Muszę wracać do pisania. Dzień jest krótki. Pracuję na dwie zmiany.
Wciągam psa na tylny ganek, odczepiam go ze smyczy, szturcham, by wszedł do środka, i szybko zbiegam po schodkach.
– Ile masz stron?
– Około dwustu. – Nie zatrzymuję się. Jestem w połowie drogi do swojego pokoju wygospodarowanego z boku garażu.
– Wiesz co… – Odpycha się od samochodu i czeka, aż skupię na nim całą uwagę. – Nie mogę się nadziwić, że roi ci się, iż masz coś do powiedzenia.
Siedzę przy biurku i gapię się na zdania, które napisałam przed spacerem z psem. Nie pamiętam ich. Nie przypominam sobie, że je zapisywałam. Jestem bardzo zmęczona. Zerkam na zielone cyfry radiowego zegara. Za niecałe trzy godziny muszę się przebrać, bo pracuję w czasie lunchu.
Adam był w college’u z moim starszym bratem Calebem – myślę nawet, że Caleb się w nim podkochiwał – i dlatego dostałam ulgową stawkę za wynajem i jeszcze małą zniżkę za poranne spacery z psem. Pokój pełnił kiedyś funkcję szopy ogrodowej i do tej pory utrzymuje się w nim zapach gliniastego piasku i zbutwiałych liści. Miejsca starcza tylko na podwójny materac, biurko, krzesło, jednopalnikową płytkę elektryczną i mały piekarnik elektryczny w łazience. Stawiam czajnik na kuchence, by zrobić sobie kolejny kubek czarnej herbaty.
Nie piszę dlatego, że roi mi się, iż mam coś do powiedzenia. Piszę, bo jeśli tego nie robię, wszystko zdaje mi się jeszcze bardziej okropne.
O dziewiątej trzydzieści wstaję z krzesła, spieram plamy po polędwicy wołowej i jeżynach z plisowanej białej bluzki, suszę ją żelazkiem na biurku, wsuwam na wieszak, który potem zaczepiam o pętelkę na górze plecaka. Wkładam czarne spodnie przeznaczone do pracy i T-shirt, zbieram włosy w kucyk, zarzucam na siebie plecak.
Wyprowadzam tyłem rower z garażu. Ledwie się tam mieści z powodu tego całego szajsu nagromadzonego przez Adama: stare wózki i wysokie krzesełka do karmienia dzieci, huśtawki dla niemowląt, materace, komody, narty, deskorolki, leżaki, bambusowe pochodnie, piłkarzyki. Resztę miejsca zajmuje czerwony minivan jego byłej żony. Zostawiła go wraz ze wszystkim oprócz dzieci, kiedy w zeszłym roku przeniosła się na Hawaje.
– Taki dobry samochód się marnuje – zauważyła pewnego dnia sprzątaczka, kiedy szukała szlauchu. Ma na imię Oli, pochodzi z Trynidadu i zachowuje takie rzeczy jak dozownik od proszku do prania, po czym wysyła je do domu. Ten garaż doprowadza Oli do szału.
Jadę po Carlton Street, przejeżdżam na czerwonym na Beacon i kieruję się ku Comm. Ave. Mijają mnie hałaśliwe samochody. Zsuwam się z siodełka i czekam z rosnącym tłumkiem studentów na zmianę światła. Niektórzy podziwiają mój pojazd. To stary rower typu bananabike, który znalazłam na śmietniku na Rhode Island w maju. Naprawiliśmy go razem z Lukiem, założyliśmy nowy, nasmarowany łańcuch, umocniliśmy linki hamulcowe i wysunęliśmy zardzewiałą sztycę siodełka na wysokość odpowiednią do mojego wzrostu. Manetka jest wbudowana w górną rurę ramy, co daje poczucie, jakby zapewniła większą moc, jakby rower miał ukryty gdzieś silniczek. Podoba mi się podobieństwo tego roweru do motocykla z powodu podniesionej pionowej kierownicy i długiego pikowanego siodełka, a także wysokiego drążka z tyłu, o który się opieram, kiedy zjeżdżam z górki na luzie. Nie miałam „banana” jako dziecko, ale miała go moja przyjaciółka i często zamieniałyśmy się na jakiś czas rowerami. Ci studenci z Boston University są za młodzi, by jeździć na banana bike. Dziwnie jest nie należeć już do grupy najmłodszych dorosłych. Mam teraz trzydzieści jeden lat, a moja matka nie żyje.
Światło się zmienia, a ja wracam na siodełko, przecinam sześć pasów Comm. Ave., po czym zasuwam przez most Boston University na drugą stronę rzeki Charles, do Cambridge. Czasami załamuję się, zanim zdążę dojechać do mostu. A czasem to się zaczyna na moście. Ale dziś jest w porządku. Dziś jakoś się trzymam. Sunę gładko w dół, wjeżdżam na chodnik biegnący wzdłuż Memorial Drive od strony wody. Jest środek lata i rzeka wydaje się zmęczona. Kożuch białej piany wciska się w przybrzeżne trzciny. Ta piana wygląda jak biała maź, która zbierała się w kącikach ust matki Paca pod koniec długiego dnia wypełnionego jej nieustannym narzekaniem w kuchni. Przynajmniej już tam nie mieszkam. Nawet ogrodowa szopa Adama jest lepsza niż to mieszkanie pod Barceloną. Przecinam River Street i Western Ave., po czym skręcam z betonowej nawierzchni na polną dróżkę biegnącą tuż nad brzegiem rzeki. Mam się dobrze. Trzymam się, dopóki nie zobaczę gęsi.
Są na swoim stałym miejscu u podstawy kładki dla pieszych, jest ich dwadzieścia, a może trzydzieści, szamoczą się, wyciągają szyje i wpychają dzioby pomiędzy pióra, własne lub towarzyszek, albo w rzadko rosnące kępki trawy. W miarę zbliżania się słyszę coraz wyraźniej ich pomruki, chrząknięcia i oburzone gęganie. Są przyzwyczajone do tego, że się im przeszkadza na ścieżce, więc przesuwają się tylko na tyle, by zejść mi z drogi, niektóre udają, że chcą mnie skubnąć w kostki, kiedy pedałuję między nimi, kilka pozwala, by pióra z kuprów śmignęły po szprychach. Tylko kilka histeryczek rzuca się do wody, wrzeszcząc, jakby zostały zaatakowane.
Kocham te gęsi. Sprawiają, że serce mi rośnie; pomagają wierzyć, że znów wszystko będzie dobrze, że przetrwam ten okres, jak przetrwałam już inne, że wielka, przerażająca pustka, którą mam przed sobą, to tylko zjawa, że życie jest lżejsze i zabawniejsze, niż sądzę. Ale zaraz za tym uczuciem, podejrzeniem, że nie wszystko jeszcze stracone, przychodzi chęć powiedzenia matce, że dobrze się dziś czuję, że odczułam coś w rodzaju szczęścia, że może nadal jestem zdolna do tego, by czuć się szczęśliwa. Będzie chciała to wiedzieć. Ale nie mogę jej powiedzieć. To ściana, na którą zawsze wpadam w dobry poranek, taki jak ten. Moja matka będzie się o mnie martwić, a ja nie mogę jej powiedzieć, że ze mną wszystko w porządku.
Gęsi nie przejmują się, że znowu płaczę. Przyzwyczaiły się do tego. Rechoczą, drą się wniebogłosy i zagłuszają dźwięki, które ja wydaję. Zbliża się biegaczka, która zbacza ze ścieżki, wyczuwając, że jej nie widzę. Przy hangarze na łodzie gęsi już nie ma. Na moście Larz Anderson skręcam w prawo na JFK i jadę na Harvard Square.
Ta jazda jest rodzajem oczyszczenia i zazwyczaj na parę godzin mi to wystarcza.
Iris mieści się na drugim piętrze budynku będącego własnością klubu towarzyskiego Harvard, który przed dziesięciu laty zaczął wynajmować tę przestrzeń, aby móc spłacić zaległe podatki w wysokości niemal stu tysięcy dolarów. Latem w okolicy kręci się niewielu studentów, a poza tym mają osobne wejście po drugiej stronie tej wielkiej rezydencji z czerwonej cegły, ale czasem słyszę ich podczas prób. Mają własny teatr i wystawiają w nim sztuki, w których mężczyźni przebierają się za kobiety; mają zespół a cappella, którego członkowie wciąż wypadają z budynku albo do niego wchodzą, a wszyscy, za dnia i w nocy, ubrani w smokingi.
Przypinam rower do metalowego słupka znaku parkingowego, wspinam się po granitowych schodach i otwieram wielkie drzwi. Tony, jeden z kierowników sali, zmierza na górę, jest już w połowie pierwszego biegu schodów, przez ramię ma przewieszony wyprany na sucho uniform. Dostaje wszystkie dobre zmiany, więc stać go na profesjonalną usługę. Schody są okazałe, przykryte wyślizganym i poplamionym piwem dywanem, który kiedyś musiał być szkarłatny i pluszowy. Zanim zacznę się wspinać na górę, czekam, aż Tony osiągnie szczyt schodów i skręci na ich kolejny bieg. Mijam portrety prezydentów, którzy byli członkami klubu: Adamsa, Adamsa, Roosevelta, Roosevelta oraz Kennedy’ego. Drugi szereg stopni jest węższy. Tony porusza się wolno, jest dopiero w połowie schodów. Zwalniam jeszcze bardziej. Światło u szczytu schodów znika. Gory schodzi w dół.
– Tony, ziomalu! – woła. – Graba!
– Lepsza niż byle jaka baba!
Gory rechocze. Schody drżą, gdy zbliża się do mnie.
– Spóźniłaś się, dziewczyno.
Wcale nie. Zawsze wita tymi słowami kobiety. Nie sądzę, by wiedział, jak mam na imię.
Czuję, jak stopień, na którym jestem, zapada się, kiedy Gory mnie mija.
– Przed nami pracowity wieczór. Rezerwacje na sto osiemdziesiąt jeden osób – rzuca przez ramię. Czy wydaje mu się, że już jest po południu? – A rezerwowy właśnie dzwonił, że jest chory.
Rezerwowy to Harry, mój jedyny przyjaciel w Iris. Ale wcale nie zachorował. Jest w drodze do Provincetown wraz z nowym pomocnikiem kelnera.
– Szykuj żelazny kij! – mówi.
– Nigdzie się bez niego nie ruszam – odpowiadam.
W trakcie rozmowy kwalifikacyjnej wyciągnął ode mnie, że grałam w golfa. Okazało się, że on gra w krokieta. Nie na garden party, lecz zawodowo, ambitnie. Jest chyba jednym z najlepszych graczy w kraju. Otworzył Iris po zdobyciu dużej wygranej.
Gdy jest już niżej na schodach, trzy razy pociąga mocno nosem, odkasłuje, przełyka, bierze gwałtowny wdech, po czym wychodzi na ulicę z całym utargiem z zeszłego wieczoru, gotówkę ma w sakiewce z wielkim napisem CAMBRIDGE SAVINGS BANK. Ktoś przyczepił mu na plecach samoprzylepną karteczkę z napisem: „Obrabuj mnie!”.
– Cholerna Casey Kasem – mówi Dana, gdy staję u szczytu schodów. – Nikt cię jeszcze nie wylał? – Pochyla się nad pulpitem hostessy Fabiany, przygotowuje plan rozmieszczenia gości. Jest ledwie czytelny i na pewno nie fair.
Idę korytarzem do łazienki, gdzie wkładam białą koszulę i zbieram włosy w wymagany wysoki, ciasny koczek. Boli mnie przez to głowa. Kiedy wracam, Dana i Tony przesuwają stoliki, umieszczają duże grupy gości w swoich sektorach, kombinują tak, żeby wszystko niosło im korzyść: duże stoły, stali klienci, inwestorzy restauracji, którzy nie płacą, ale dają astronomiczne napiwki. Nie wiem, czy Dana i Tony przyjaźnią się poza tym budynkiem, ale na każdej zmianie współdziałają niby para wrednych łyżwiarzy, przygotowują wspólnie kolejny podły przekręt, a potem, jak im się uda, paradują dumnie po sali. Na pewno nie są kochankami. Dana nie lubi być dotykana – niemal złamała rękę nowemu pomocnikowi kelnera, kiedy sięgnął, by pomasować jej szyję kciukiem, bo powiedziała, że ma skurcz – a Tony bez przerwy mówi o swojej dziewczynie, chociaż na każdej zmianie obłapia wszystkich kelnerów. Zdołali wkraść się w łaski Gory’ego i menedżera Marcusa, a przynajmniej mają na nich haka. Harry i ja podejrzewamy, że chodzi o narkotyki, dostarczane przez brata Tony’ego, dilera, który wciąż ląduje w więzieniu albo z niego wychodzi, a Tony mówi o nim tylko wtedy, gdy jest nawalony, i domaga się zapewnień o dyskrecji, jakby nigdy wcześniej ci o tym wszystkim nie opowiadał. Przezywamy Danę i Tony’ego Twisted Sister i staramy się schodzić im z drogi.
– Zabraliście dwa stoliki z mojego sektora – mówi Yasmin.
– Mamy dwie rezerwacje na osiem osób – odpowiada Tony.
– To wykorzystajcie własne stoły, do cholery. Te są moje, gnojku.
Yasmin urodziła się w Erytrei, a wychowała w Delaware, ale czytała dużo Martina Amisa i Roddy’ego Doyle’a. Niestety, nie ma szans, gdy stawia się Twisted Sister.
Nim zdążę zjednoczyć się z Yasmin, Dana wskazuje na mnie palcem.
– Przynieś kwiaty, Casey Kasem.
Dana i Tony są kierownikami sali. Trzeba wykonywać ich polecenia.
Lunch to pora dla amatorów. Lunch jest dla nowo zatrudnionych i starych wołów roboczych, które pracują na dwie zmiany, przyjmują tyle godzin, ile przydzieli im kierownictwo. Kelneruję od osiemnastego roku życia, więc przeszłam z pozycji nowej kelnerki na pozycję wołu roboczego w ciągu sześciu tygodni. Zarobek w czasie lunchu jest gówniany w porównaniu z kolacją, chyba że trafi ci się grupa prawników albo jajogłowych z branży biotechnologicznej, którzy świętują coś, popijając martini, po których banknoty chętniej wychodzą z portfeli. Jadalnię zalewa światło słoneczne, które zdaje się nienaturalne i zmienia wszystkie kolory. Wolę półmrok i powoli ciemniejące okna, miękkie pomarańczowe światło z pozłacanych stożkowatych kinkietów, które maskuje tłuste plamy na obrusach i plamy z wapnia, które mogliśmy przegapić na kieliszkach. W czasie lunchu mrużymy oczy w błękitnym świetle dnia. Klienci proszą o kawę, ledwie zajmą miejsca. Słychać muzykę, którą puszcza Mia, barmanka. Zazwyczaj to Dave Matthews. Mia ma hopla na punkcie Dave’a Matthewsa. Gory jest często trzeźwy, a Marcus łagodny, robi coś w swoim gabinecie i zostawia nas w spokoju. W czasie lunchu wszystko jest na opak.
Ale szybko się toczy. Nim zegar na Harvard Yard wybije dwunastą, obskakuję już trzy stoliki dwuosobowe i jedną piątkę. Nie ma czasu na myślenie. Jesteś jak piłeczka tenisowa odbijana wciąż z przodu sali na jej tył i z powrotem, dopóki goście nie odejdą od stolików i jest po wszystkim, a ty siedzisz z kalkulatorem i dodajesz napiwki z kart kredytowych, po czym dzielisz się nimi z barmanką i pomocnikami kelnerów. Drzwi zostają zamknięte. Mia puszcza na cały regulator Crash Into Me, a kiedy już wszystkie stoliki są porozsuwane, kieliszki wybłyszczone, a sztućce zrolowane w serwetki na jutrzejszy lunch, masz godzinę na Square, zanim wrócisz na kolację.
Idę do swojego banku obok Coopa. Jest kolejka. Tylko jeden kasjer. LINCOLN LUGG, głosi miedziana tabliczka. Moi przyrodni bracia nazywali kupę Lincoln Log – kłodami Lincolna. Najmłodszy wciągał mnie często do łazienki, by pokazać, jak długie potrafi zrobić. Czasami wszyscy chodziliśmy popatrzeć. Jeśli kiedykolwiek pójdę na terapię, by porozmawiać o swoim dzieciństwie, a terapeuta poprosi, bym przypomniała jakąś szczęśliwą chwilę z ojcem i Ann, opowiem o tym, jak gromadziliśmy się wszyscy, by przyjrzeć się jednej z wyjątkowo wielkich kłód Lincolna w wykonaniu Charliego.
Lincolnowi Luggowi nie podoba się wyraz rozbawienia widoczny na mojej twarzy, gdy podchodzę do jego stanowiska. Niektórzy ludzie już tacy są. Myślą, że jak ktoś jest rozbawiony, to zapewne ich kosztem.
Kładę przed nim plik banknotów. To również mu się nie podoba. Wydawałoby się, że kasjerzy powinni się cieszyć na twój widok, zwłaszcza jak awansowałaś i masz zmiany kolacjowe oraz podwójne, więc chcesz wpłacić na swoje konto sześćset sześćdziesiąt jeden dolarów.
– Wpłat można dokonywać w bankomacie – poucza mnie, ujmując plik banknotów samymi czubkami palców. Czyżby nie lubił dotykać pieniędzy? Któż tego nie lubi?
– Wiem, ale to jest gotówka i ja…
– Nikt nie ukradnie gotówki, gdy ta znajdzie się w maszynie.
– Chcę tylko się upewnić, że wpłynie na mój rachunek, a nie czyjś.
– Mamy ściśle określone reguły postępowania. I wszystko jest nagrywane na taśmie wideo. To, co pani robi teraz, jest o wiele mniej bezpieczne.
– Po prostu z radością dokonuję wpłaty. Proszę mi nie psuć przyjemności. Te pieniądze nie zdążą się nawet zdrzemnąć, zanim zostaną wessane przez federalnych rekinów pożyczkowych, więc proszę pozwolić mi się nimi choć przez chwilę nacieszyć.
Lincoln Lugg liczy moje pieniądze, poruszając ustami, i nie odpowiada.
Jestem zadłużona. I to tak bardzo, że nawet gdyby Marcus przydzielił mi wszystkie zmiany lunchowe i kolacjowe, nie wykaraskałabym się z długów. Podczas pobytu w Hiszpanii zalegałam ze spłatą pożyczki na naukę w college’u i studiach magisterskich, a po powrocie dowiedziałam się, że kary, opłaty i koszty inkasa niemal podwoiły początkowe zadłużenie. Teraz mogę jedynie starać się sobie z tym radzić, spłacać minimalne raty, dopóki – i właśnie o to chodzi – dopóki co? Do kiedy? Brak odpowiedzi. Wisi to nade mną jak widmo.
Po potyczce z Lincolnem Luggiem płaczę na ławce przed kościołem unitarian. Robię to dość dyskretnie, nie wydając żadnych odgłosów, ale nie potrafię już powstrzymać łez, kiedy nachodzi mnie taki nastrój.
Idę do Salvatore’s Foreign Books przy Mount Auburn Street. Pracowałam tam przed sześciu laty, w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym. Po Paryżu, a przed Pensylwanią i Albuquerque, przed Oregonem, Hiszpanią i Rhode Island. Przed Lukiem. Zanim moja matka pojechała do Chile z czwórką przyjaciół i jako jedyna z nich nie wróciła.
Sklep wydaje się inny. Czystszy. Poprzestawiano regały, a tam, gdzie kiedyś mieścił się dział języków starożytnych, teraz jest kasa, ale nic się nie zmieniło na tyłach sklepu, gdzie przesiadywałyśmy zazwyczaj z Marią. Zostałam zatrudniona jako jej asystentka w dziale literatury francuskiej. Tej jesieni właśnie wróciłam z Francji i wpadłam na pomysł, że chociaż Maria jest Amerykanką, będziemy przez cały czas rozmawiać po francusku, dyskutować o Prouście i Célinie, a także Duras, która była wówczas taka popularna, ale zamiast tego rozmawiałyśmy po angielsku, głównie o seksie, co, jak przypuszczam, było bardzo francuskie. Z tych wszystkich rozmów, które toczyły się przez osiem miesięcy, pamiętam teraz tylko sen Marii o tym, że Kicia robi jej minetę. Szorstki języczek był bardzo przyjemny, powiedziała Maria, ale kotka ciągle się dekoncentrowała. Lizała przez chwilę, a potem zaczynała zajmować się własną łapką i w końcu Maria obudziła się z okrzykiem: „Skup się, Kiciu!”.
Marii nie ma teraz na tyłach sklepu. Nikogo z tamtych nie ma, nawet Manfreda, cynicznego Niemca z NRD, który wściekał się, kiedy ludzie pytali o Güntera Grassa, ponieważ ten bardzo sprzeciwiał się zjednoczeniu Niemiec. Zostaliśmy zastąpieni przez dzieci: chłopaka w bejsbolówce i dziewczynę z włosami sięgającymi do samych ud. Ponieważ jest piętnasta i piątek, piją piwo, heinekeny, tak jak my kiedyś.
Gabriel wychodzi ze schowka z następną kolejką. Wygląda tak samo jak kiedyś: srebrzyste loki, tułów zbyt długi w stosunku do nóg. Podkochiwałam się w nim. Był taki mądry, kochał książki, ze wszystkimi zagranicznymi wydawcami prowadził rozmowy telefoniczne w ich rodzimych językach. Był ironiczny, lubił czarny humor. Rozdaje butelki. Mówi coś pod nosem i wszyscy się śmieją. Dziewczyna z włosami patrzy na niego tak jak ja kiedyś.
Kiedy pracowałam w Salvatore’s, nie byłam jeszcze spłukana. A przynajmniej tak mi się zdawało. Moje zadłużenie było o wiele mniejsze, a Sallie Mae, EdFund, Collection Technology, Citibank i Chase jeszcze mnie nie ścigali. Za osiemdziesiąt dolarów miesięcznie wynajmowałam pokój w domu na Chauncy Street, mieszkali w nim też moi znajomi. Wszyscy próbowaliśmy zostać pisarzami, podejmując prace, które pozwalały nam przeżyć. Nia i Abby pracowały nad powieściami, ja pisałam opowiadania, a Russell był poetą. Spodziewałam się, że z nas wszystkich Russell najdłużej będzie obstawał przy swoim. Sztywny i zdyscyplinowany, wstawał codziennie rano o czwartej trzydzieści, pisał do siódmej, po czym przebiegał osiem kilometrów przed wyjściem do pracy w bibliotece Widener. Jednak poddał się jako pierwszy i poszedł na prawo. Teraz jest doradcą podatkowym w Tampie. Abby była następna. Ciocia namówiła ją, żeby podeszła do egzaminu na pośrednika handlu nieruchomościami, tak dla hecy. Później Abby starała się mnie przekonać, że nadal używa wyobraźni, kiedy przechadza się po domach i wymyśla nowe życie dla swoich klientów. Widziałam ją w zeszłym miesiącu przed ogromnym domem z białymi kolumnami w Brookline. Nachylała się do okna czarnego SUV-a stojącego na podjeździe i gorliwie potakiwała kierowcy. Z kolei Nia poznała filologa zajmującego się Miltonem, ze wspaniałą prezencją i funduszem powierniczym, który zwrócił Nii jej powieść po przeczytaniu piętnastu stron, mówiąc, że nie cierpi żeńskiej narracji pierwszoosobowej. Nia wyrzuciła powieść do kosza, wyszła za filologa i przeprowadziła się do Houston, gdzie mąż dostał pracę na Rice University.
Nie rozumiałam tego. Wtedy nie rozumiałam żadnego z nich. Jedno po drugim dawali za wygraną, wyprowadzali się, a na ich miejsce zjawiali się inżynierowie z MIT. Jakiś facet z kucykiem i hiszpańskim akcentem przyszedł do Salvatore’s, szukając Sur Racine Barthesa. Rozmawialiśmy po francusku. Powiedział, że nie znosi angielskiego. Po francusku mówił lepiej ode mnie – jego ojciec pochodził z Algieru. Przyrządził dla mnie katalońską potrawkę rybną w swoim pokoju przy Central Square. Kiedy mnie pocałował, zapachniało Europą. Kiedy skończyło się stypendium, wrócił do Barcelony. Ja w ramach studiów magisterskich pojechałam do Pensylwanii; słaliśmy do siebie listy miłosne do czasu, aż zaczęłam się umawiać z zabawnym facetem z warsztatów pisarskich, który pisał posępne dwustronicowe opowiadania osadzone w miastach fabrycznych New Hampshire. Gdy zerwaliśmy ze sobą, przeniosłam się na jakiś czas do Albuquerque, po czym wylądowałam w Bend w Oregonie, z Calebem i jego chłopakiem Philem. Tam odnalazł mnie list od Paca, i znów podjęliśmy korespondencję. W piątym liście przysłał mi bilet do Barcelony w jedną stronę.
Myszkuję w dziale starożytnej greki. To następny język, którego chcę się nauczyć. Za rogiem, w dziale włoskim, jedyna poza mną klientka siedzi na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i czyta małemu chłopcu Cuore. Kobieta ma piękny, niski głos. Zaczęłam trochę mówić po włosku w Barcelonie z moją przyjaciółką Giulią. Podchodzę do długiej ściany działu literatury francuskiej, uporządkowanego według wydawców: rzędy Gallimardów (czerwone litery na tle w kolorze kości słoniowej), Editions de Minuit (niebieskie na białym), Livres de Poche przypominające książki ze sklepów z tanimi artykułami, a następnie ekstrawaganckie Pléiades, umieszczone w osobnej oszklonej szafce, oprawione w skórę, z wytłaczanymi złotymi literami i cienkimi prążkami na grzbietach, które lśnią jak klejnoty: Balzak, Montaigne i Valéry.
Układałam na półkach te wszystkie dzieła, rozcinałam i otwierałam pudła, które ustawiałam na metalowych stojakach na zapleczu, i wynosiłam stamtąd po kilka egzemplarzy książek, zazwyczaj przez cały czas spierając się z Marią o A la recherche, które uwielbiałam, a ona twierdziła, że jest równie nudne jak Miasteczko Middlemarch. Powiedziała, że musiała aż osiemnaście razy zrobić sobie dobrze, żeby przebrnąć przez Miasteczko tego lata, gdy miała siedemnaście lat. Przez tę książkę miałam obtartą całą strefę intymną, powiedziała.
Widzę egzemplarz Sur Racine, którego nie mieliśmy tego dnia, kiedy Paco przyszedł, szukając tej właśnie książki. Musiałam ją specjalnie dla niego zamówić. Dotykam odrobiny kleju na czubku grzbietu. Nigdy nie opłakuję Paca. Te dwa spędzone z nim lata wcale mi nie ciążą. Z francuskiego przeszliśmy na taką jakby hybrydę katalońsko-kastylijską, której mnie uczył, i zastanawiam się, czy fakt, że wszystko, co kiedykolwiek do siebie powiedzieliśmy, wyrażone było w językach, które zaczynam zapominać, nie jest jednym z powodów, że za nim nie tęsknię. Może ekscytujące w tym związku były właśnie te obce języki, bo dzięki nim wszystko się potęgowało, stanowiło dla mnie wyzwanie, bo starałam się utrzymać Paca w przekonaniu, że mam łatwość uczenia się języków, potrafię przyswajać, naśladować, przemieniać. Nikt nie spodziewał się po Amerykance takiej sztuczki: połączenia dobrego słuchu z dobrą pamięcią i zrozumieniem zasad gramatycznych, więc wydawałam się o wiele bardziej utalentowana, niż byłam. Każda rozmowa była szansą na to, by się wyróżnić, pofiglować, rozbawić siebie, a jego zaskoczyć. A jednak teraz nie pamiętam, o czym mówiliśmy. Rozmowy w językach obcych nie zatrzymują się w mojej głowie tak jak te, które przeprowadziłam po angielsku. Nie zostają tam. Są dla mnie jak pióro z atramentem sympatycznym, które matka przysłała mi na Gwiazdkę, kiedy miałam piętnaście lat, a ona wcześniej wyjechała, ironia, która uszła jej uwagi, ale nie mojej.
Wymykam się z księgarni, zanim Gabriel mnie rozpozna albo ktoś z jego pracowników wyjdzie zza kontuaru, by mi się pomocnie narzucić.
Nie zamierzałam wracać do Massachusetts. Po prostu nie miałam innego planu. Nie lubię, gdy ktoś mi przypomina o tych dniach przy Chauncy, pisaniu opowiadań w oknie mansardowym na drugim piętrze, piciu tureckiej kawy w Algiers, tańczeniu w Plough and Stars. Życie było lekkie i tanie, a jeśli nie było tanie, używałam karty kredytowej. Moja pożyczka była sprzedawana i odsprzedawana, a ja płaciłam minimalne raty i nie myślałam o rosnącym saldzie. W tym czasie moja matka zdążyła już się przeprowadzić do Phoenix; płaciła za moje loty, bym odwiedzała ją dwa razy do roku.
Przez resztę czasu rozmawiałyśmy przez telefon, nieraz godzinami. W trakcie rozmowy czasem sikałyśmy, malowałyśmy sobie paznokcie, szykowałyśmy jedzenie albo myłyśmy zęby. Po odgłosach w tle – szuraniu wieszaka, brzęku szkła wkładanego do zmywarki – zawsze wiedziałam, w którym miejscu swego niewielkiego domku matka się znajduje. Opowiadałam jej o ludziach z księgarni, a ona mnie o ludziach z biura administracji państwowej w Phoenix – pracowała wówczas dla gubernatora. Namawiałam ją, by opowiadała mi ponownie różne historie z Santiago de Cuba, gdzie dorastała, mieszkając z urodzonymi w Ameryce, ale żyjącymi poza krajem rodzicami. Jej ojciec był lekarzem, a matka śpiewała piosenki z musicali w nocnym klubie. Od czasu do czasu matka pytała mnie, czy zrobiłam pranie albo czy zmieniłam pościel, na co odpowiadałam, żeby przestała być taka matczyna, bo to nie leży w jej naturze, i śmiałyśmy się, bo tak właśnie było, ale dawno już to jej wybaczyłam. Gdy wspominam te dni, mam poczucie przesytu: bezmiar czasu i miłości, życie, które miałam przed sobą, żadnych tam pszczół w ciele i moja matka na drugim końcu linii.
Na ulicy rozgrzane powietrze unosi się tuż nad maskami zaparkowanych samochodów, przez co ceglane fasady domów zdają się lekko falować. Chodniki są teraz zatłoczone, pełno na nich ludzi spoza miasta, którzy łażą z naleśnikami, mrożonymi latte, dziećmi pijącymi przez rurki napoje mleczne i Mountain Dew. Idę po jezdni, by ich ominąć, przechodzę na Dunster i wracam do Iris.
Wspinam się po schodach, mijam prezydentów i zmierzam prosto do łazienki, chociaż mam już na sobie uniform. Pusto. Dostrzegam swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Jest nieco odchylone od ściany ze względu na ludzi na wózkach, więc patrzę na siebie pod dziwnym kątem. Wydaję się sponiewierana, wyglądam jak ktoś, kto zachorował i w ciągu paru miesięcy postarzał się o dziesięć lat. Zaglądam sobie w oczy, ale nie są to tak naprawdę moje oczy, nie te, które kiedyś miałam. To oczy kogoś bardzo zmęczonego i bardzo smutnego, a kiedy w nie patrzę, robi mi się jeszcze smutniej, a potem dostrzegam ten smutek, to współczucie z powodu smutku w moich oczach, i widzę, jak stają się mokre. Jestem smutną osobą, jak i osobą, która chce pocieszyć smutną osobę. A wtedy robi mi się smutno z powodu osoby, która ma w sobie tyle współczucia, ponieważ najwyraźniej przechodziła przez to samo. I ten cykl wciąż się powtarza. Jest tak jak wtedy, gdy wchodzisz do przymierzalni, w której jest potrójne lustro, i ustawiasz je tak, by widzieć długi zwężający się korytarz z sobą samą zmniejszającą się w nieskończoność. Właśnie takie mam poczucie, jakbym smuciła się za niezliczone własne ja.
Spryskuję twarz wodą i osuszam papierowymi ręcznikami z dozownika na wypadek, gdyby ktoś wszedł, ale gdy tylko wytrę twarz, ta znów się kurczy. Zbieram włosy w ciasny koczek i wychodzę z łazienki.
Gdy wchodzę do jadalni, jestem już spóźniona. Twisted Sister znowu w akcji.
Dana piorunuje mnie wzrokiem.
– Taras. Świece.
Taras, na który wychodzi się drzwiami balkonowymi za barem, jest wilgotny, pachnie różami, liliami i pieprznymi nasturcjami, których kucharze używają do przystrajania talerzy. Wszystkie doniczki ociekają brudną wodą, a deski wokół ich brzegów są nasiąknięte. Pachnie tu jak w ogrodzie mojej matki w deszczowy letni poranek. Helene, cukierniczka, musiała właśnie podlać rośliny. Ta oaza na dachu to jej dzieło.
Mary Hand siedzi na przeciwległym rogu tarasu z tacą pełną świeczek, a obok ma dzbanek z wodą i śmietnik, do którego wygrzebuje nożem stary wosk z poprzedniego wieczoru.
– Nadciąga odsiecz – mówi. Zawsze ma takie różne powiedzonka. Jest kelnerką w Iris dłużej od wszystkich.
Siadam obok niej. Biorę z tacy ścierkę i wycieram wnętrza szklanych świeczników, które opróżniła, nalewam do każdego odrobinę wody i wkładam świeżą świeczkę.
Trudno powiedzieć, ile Mary Hand ma lat. Jest starsza ode mnie, ale czy o trzy lata, czy dwadzieścia? Ma proste brązowe włosy bez śladu siwizny, które ściąga do tyłu beżową opaską, długą twarz i patykowatą szyję. Wszystko w niej jest długie i chude jak u źrebaka, a nie konia pociągowego. Jest najlepszą kelnerką, z jaką pracowałam, całkowicie opanowaną, lecz szybką i skuteczną. Zna twoje stoły równie dobrze jak własne. Uratuje cię, kiedy zapomnisz zamówić w kuchni dania główne dla sześciu osób albo zostawisz w domu otwieracz do wina. W szczytowym ruchu wieczornym, kiedy wszyscy są podminowani, a twoje talerze leżały tak długo pod lampą grzewczą, że są za gorące do niesienia nawet przez ścierkę, gdy zastępcy szefa kuchni wieszają na tobie psy, a klienci czekają na przystawki, rachunki, uzupełnienie wody w dzbankach, dokładkę sosu, Mary Hand mówi wolno, przeciągając samogłoski. „Proste jak tost z dżemem” – stwierdza, z kamienną twarzą ładując wszystkie twoje dania główne na swoje długie ręce.
– No wyłaź, homunkulusie – mówi pieszczotliwie do wypalonej świeczki.
Nikt nie nazywa jej po prostu Mary. Przekręca nóż, a świeca wyskakuje z satysfakcjonującym pyknięciem, pryskając na nas wodą z woskiem, i obie parskamy śmiechem.
Przyjemnie jest teraz na tarasie, bez klientów, słońce skryte za wysokimi klonami pstrzy stoły cętkami światła, ale niezbyt mocno przygrzewa, taras wznosi się wysoko ponad upałem, wrzawą i chaosem Mass. Ave. Rośliny Helene, całe mnóstwo, są w skrzynkach biegnących wzdłuż niskich kamiennych ścianek i w żardynierach stojących na podłodze, zwieszają się z kratownic, wszystkie kwitną, mają ciemnozielone, zdrowe liście. Wszystkie te rośliny zdają się zadowolone, dobrze się rozwijają, i dzięki temu ty też tak się czujesz, a przynajmniej czujesz, że rozwój jest możliwy.
Moja matka miała rękę do roślin. Chcę powiedzieć o tym Mary Hand, ale jeszcze nigdy nie wspomniałam o swojej matce w restauracji. Nie chcę być tą dziewczyną, której właśnie umarła matka. I tak jest kiepsko, że jestem tą dziewczyną, której ktoś właśnie dał kopa. Popełniłam błąd, mówiąc Danie o Luke’u podczas pierwszej zmiany szkoleniowej.
– Czy co roku jest tu taki gąszcz? – pytam.
– Mmmm – mruczy Mary Hand. – Widać, że spodobało jej się słowo „gąszcz”. Wiedziałam, że tak będzie. – Ona ma dar. – Chodzi jej o Helene. – Dar do flory.
– Od kiedy tu jesteś?
– Mniej więcej od administracji Trumana.
Nerwowo reaguje, gdy ktoś chce się czegoś dowiedzieć o jej życiu. Nikt nie wie, gdzie mieszka ani z kim. Pytanie brzmi: ile ma kotów, mówi Harry. Ale wcale nie jestem pewna. Wieść niesie, że spotykała się z Davidem Byrne’em. Niektórzy mówią, że było to w liceum w Baltimore, inni, że w Rhode Island School of Design. Wszyscy twierdzą, że złamał jej serce, że nigdy się po tym nie pozbierała. Jeśli rozlegnie się przypadkiem jakiś kawałek Talking Heads, gdy leci muzyka z radia przed przyjściem albo po wyjściu klientów, ten, kto jest najbliżej sprzętu za barem, natychmiast zmienia stację.
– Jak dostałaś tę pracę? – pyta. – Nie jesteś w typie osób, które zwykle zatrudnia Marcus.
– Co masz na myśli?
– Bardziej pasujesz do nas, starej gwardii. – Chodzi jej o ludzi zatrudnionych przez poprzedniego menedżera. – Intelektualistka.
– Nie sądzę.
– Przynajmniej wiesz, co to znaczy, więc może jednak mam rację.
Tony przychodzi na taras, by przydzielić nam zadania.
Mamy tylko jeden duży stół, przyjęcie z okazji rocznicy ślubu dla dziesięciu osób. Mary Hand i ja zestawiamy razem dwa stoły, zakrywamy je kilkoma obrusami, wierzchnie kładąc tak, by ich rogi stykały się z brzegami równo rozłożonych spodnich obrusów. Tak samo nakrywamy resztę pojedynczych stołów, po czym kładziemy na nich sztućce, stawiamy kieliszki, polerując wszystko na błysk ściereczkami. Na każdym stole ustawiamy świeczkę i przynosimy z magazynku kwiaty, które ułożyłam w czasie lunchu. Szef kuchni wzywa wszystkich kelnerów do kontuaru, gdzie opowiada nam o daniach dnia, wyjaśniając, jak są przygotowane i z jakich składników. Szefowie kuchni, z którymi pracowałam poprzednio, byli spięci i wybuchowi, ale Thomas jest spokojny i uprzejmy. Nigdy nie pozwala, by sprawy w kuchni wymknęły mu się spod kontroli. Nie miewa humorów, nie bluzga. Nie żywi nienawiści do kobiet, nawet kelnerek. Kiedy się pomylę, nawet przy dużym ruchu, on tylko kiwa głową, zabiera talerz, po czym podaje to, czego potrzebuję. Poza tym jest dobry. Zawsze próbujemy położyć łapę na wolnym carpaccio, smażonych przegrzebkach albo bolognese. Na wysokich półkach w szatni dla kelnerów jest mnóstwo podwędzonego jedzenia wsuniętego głęboko, poza zasięgiem wzroku Marcusa, i spożywanego ukradkiem w ciągu wieczoru. Muszę jeść w restauracji – w sklepie spożywczym stać mnie tylko na płatki śniadaniowe albo kluski – ale nawet gdybym nie była spłukana, i tak podkradałabym jedzenie.
Pół godziny później wszystkie miejsca w moim sektorze są zajęte. Mary Hand i ja wpadamy w rytm. Drzwi balkonowe prowadzące na taras muszą być stale zamknięte, bo sala jest klimatyzowana, więc kiedy nasze dania są gotowe i trzeba je wnosić, przytrzymujemy sobie nawzajem drzwi. Mary Hand przynosi drinki jednej z moich czwórek, a ja zanoszę łososia jej dwójce, kiedy ona otwiera butelki szampana dla hałaśliwej dziesiątki.
Lubię przechodzić z gorącej kuchni do chłodnej sali, a potem wyjść na taras, gdzie z kolei jest parno. Lubię, gdy Craig pracuje za barem, bo bez względu na liczbę zamówień zawsze zdąży podejść do twoich stolików, by doradzić wybór win. I lubię bezmyślne rozproszenie, to, że nie ma miejsca na rozpamiętywanie swojego życia, a trzeba pamiętać jedynie, że ossobucco jest przeznaczone dla mężczyzny w muszce, a lawendowy krem budyniowy dla solenizantki, dziewczyny ubranej na różowo, zaś koktajle sidecar dla pary studentów z fałszywymi legitymacjami. Lubię zapamiętywać zamówienia – czy pani nie zamierza tego zapisać, pytają starsi mężczyźni – wbijać je do komputera przy stanowisku kelnerskim, odbierać potrawy z okienka, nadziewać kartki z zamówieniami na szpikulec, obsługiwać gości z lewej, sprzątać ze stołu z prawej. Dana i Tony są zbyt zajęci swoimi wielkimi stołami, by komuś ubliżać, a po tym jak podaję na stół sałatki Dany, podczas gdy ona przyjmuje zamówienie, rewanżuje się, przystrajając moje małże.
Mam stolik z klientami z Ekwadoru i rozmawiam z nimi po hiszpańsku. Słyszą mój akcent i nakłaniają do wypowiedzenia paru zdań po katalońsku. Gdy wymawiam słowa w tym języku, staje mi przed oczami Paco, przypominam sobie dobre rzeczy, na przykład jak cała twarz mu się marszczyła, gdy się śmiał, i jak pozwalał mi zasypiać na swoich plecach. Mówię im, że jeden z naszych pomywaczy jest z Guayaquil, a oni chcą go poznać. Przyprowadzam Alejandra, a ten w końcu siada z nimi, pali papierosy, rozmawia o polityce i szczerzy zęby w uśmiechu, a ja mam okazję zobaczyć, kim jest, gdy nie tkwi pogrążony w oparach, bryzgach wody i pomyjach. Jednak w kuchni gromadzą się rzeczy i wreszcie Marcus wpada na taras i odsyła Alejandra na jego stanowisko.
Jedyne spięcie następuje przy ponownym rozmieszczaniu gości, kiedy Fabiana sadza w moim sektorze dwójkę, która miała być Dany.
– Ona właśnie miała piątkę – mówi Dana. – Co jest, kurwa?
Fabiana szerokim łukiem omija stanowisko kelnerskie ze względu na panujące tam zamieszanie i możliwość poplamienia ubrania. Nosi jedwabne kopertowe sukienki i jest jedyną pracownicą, której wolno mieć rozpuszczone włosy. Emanuje czystością i świeżością i nigdy nie pachnie dressingiem.
– Specjalnie o nią prosili, Dano. Masz siedmiu gości o ósmej trzydzieści.
– Pieprzonych nauczycieli z Wellesley? Dzięki. Pewnie dostanę piątaka, jak zamówią wodę z lodem i sałatkę, którą podzielą na trzy.
Wychylam się zza wysokich półek, by zerknąć przez drzwi na taras. Wysoka kobieta i łysiejący mężczyzna.
– Możesz ich wziąć. Nie mam pojęcia, co to za jedni.
Marcus podchodzi do nas od strony baru.
– Co tu jeszcze robisz? – warczy Fabiana na jego użytek. – Rusz się, Casey.
Sądzę, że zaczęli ze sobą sypiać.
Wychodzę na taras.
– Casey! – Oboje wstają, biorą mnie w objęcia i ściskają. – Nie poznajesz nas – mówi kobieta. Mężczyzna patrzy na mnie życzliwie, jest zarumieniony i rozluźniony, zdążył już wypić kilka koktajli. Ona jest duża, biust sterczy jej jak dziób okrętu, wokół szyi ma krótki złoty łańcuszek z turkusowym wisiorkiem. Naszyjnik jest w guście mojej matki.
– Przykro mi.
Ludzie ze stolika za nimi chcą rachunek.
– Pracowaliśmy kiedyś w biurze Douga. Z twoją mamą.
To była jej pierwsza praca po tym, jak odeszła od mojego ojca. W biurze kongresmana. Doyle’owie. Oto kim są. Liz i Pat. Wtedy nie byli małżeństwem.
– Ona nas zeswatała, wiesz? Powiedziała Patowi, że chcę, żeby mnie zaprosił na randkę. A mnie, że on zamierza to zrobić, chociaż nigdy nic takiego nie mówił. Tupeciara! No i proszę. – Bierze mnie za rękę. – Tak nam przykro, Casey. Byliśmy zdruzgotani, gdy się dowiedzieliśmy. Wprost zdruzgotani. Przebywaliśmy wtedy w Vero, inaczej przyszlibyśmy na pogrzeb.
Kiwam głową. Gdybym została jakoś ostrzeżona, może zniosłabym to lepiej, ale to atak z zaskoczenia. Znów kiwam głową.
– Chcieliśmy do ciebie napisać, ale nie mieliśmy pojęcia, gdzie aktualnie przebywasz. A potem wpadliśmy przypadkiem na Ezrę, który usłyszał, że wróciłaś i pracujesz w Iris! – Kładzie ciepłą dłoń na moim ramieniu. – Zasmuciłam cię.
Kręcę głową, ale twarz mnie zdradza, brwi mimowolnie drgają.
– Dała mi ten naszyjnik.
No jasne.
– Przepraszam – ponagla mężczyzna za nimi, machając kartą kredytową.
Kiwam do niego i do wszystkich pozostałych, którzy zatrzymują mnie w drodze powrotnej do stanowiska kelnerskiego. Odwijam zestaw sztućców wyjęty z lunchowego wiaderka i podczas drukowania rachunku kryję twarz w serwetce.
– Weź się w garść, dobra? – mówi Dana, ale kładzie wydruk na tacce z czekoladkami i zanosi do mojego stolika.
Przez drzwi wahadłowe przepycham się do kuchni. Kucharze są zajęci, odwróceni plecami do mnie i jedzenia, które czeka pod lampą grzewczą. Wchodzę do spiżarni. Stoję w suchym chłodzie, patrzę na półki z nabiałem na tyłach pomieszczenia, bryły masła owinięte w woskowany papier, kartony śmietany. Skrzynki z jajkami. Oddycham. Patrzę na swoją dłoń. Caleb pozwolił, bym zatrzymała jej pierścionek. Nosiła go przez całe moje życie, szafir i dwa małe diamenty. Kiedy byłam mała, mówiłyśmy, że to niebo i gwiazdy. Przyjaciółka matki Janet pomyślała o tym, by zdjąć go jej z palca. Kiedy noszę ten pierścionek, moja ręka wygląda tak jak jej. Dam radę to zrobić, mówię do połyskującego ciemnoniebieskiego oczka. I wychodzę, by przyjąć zamówienie od Liz i Pata Doyle’ów.
Kiedy przynoszę im pinot grigio i przystawki, są jeszcze przy mnie posępni, ale kiedy podaję miecznika i risotto, Pat mówi już z ożywieniem, używając określeń, których nie rozumiem, jak na przykład wskaźnik Shiller PE, a przy kawie podśmiewają się z popisów tanecznych niejakiego Marvina na weselu ich córki, i niemal zapominają, że mnie znają. Zostawiają mi jednak swoje wizytówki na tacy z pokwitowaniem i napiwek w gotówce. Szesnaście procent. Oboje prowadzą prywatne firmy. Żadne nie pracuje już dla polityków.
Stolik za stolikiem ludzie znikają, zostawiając po sobie zatłuszczone serwetki i ślady po szmince. Obrusy są zmięte i zaświnione, butelki po winie odwrócone do góry dnem w pojemnikach z wodą, morze kieliszków i filiżanek po kawie, upaćkanych talerzyków po deserach. Wszystko zostaje, ktoś inny to posprząta. Pracujemy teraz wolno, porządkując salę i taras. Tylko Yasmin i Omar, na których czekają przy barze osoby, z którymi umówili się na randkę, ruszają się jak frygi.
Ostatnie zadanie to wytarcie kieliszków i zawinięcie w serwetki więcej sztućców na lunch. Alejandro przynosi parujące zielone stojaki z kieliszkami. Z początku są zbyt gorące, by można było ich dotknąć bez serwetki. Omar i ja zwijamy sztućce: serwetka złożona w trójkąt, łyżka na widelcu, a potem oba sztućce na nożu, wszystkie trzy ułożone przy długim boku trójkąta, dwa przeciwległe rogi zawinięte do środka, po czym wszystko zrolowane do trzeciego rogu. Craig zaśmiewa się z chudą dziewczyną Omara przy barze, więc ten zawija sztućce coraz szybciej. Zanim wyjdziemy, musimy mieć setkę w kubełku.
Gdy wsiadam na rower, dochodzi pierwsza w nocy. Jestem wyczerpana. Dystans pięciu kilometrów, który mnie dzieli od szopy, wydaje się odległy.
Ciemność, upał, niewielu ludzi w parach na chodniku. Rzeka i drżące odbicie księżyca. Smakujesz jak księżyc, powiedział Luke na tym polu w Berkshire. Pieprzony poeta. Na ścieżce niektórzy ludzie trzymają się za ręce, inni piją z butelek, leżą na trawie, bo nie widzą tych wszystkich zielonych gęsich kup. Wziął mnie z zaskoczenia. Nie miałam czasu się bronić.
Rankiem tęsknię za matką. Ale późno w nocy opłakuję Luke’a.
Most Boston University jest pusty, cichy. Zakreślam łuk nad wodą, przejeżdżając na drugą stronę. Oddech mam zduszony, świszczący, ale nie płaczę. Śpiewam PsychoKiller na cześć Mary Hand. Udaje mi się dojechać do podjazdu Adama bez płaczu. Pierwszy raz. Odprowadzam rower do garażu. To moje małe zwycięstwo.
Ktoś wsunął mi pod drzwi dwa zawiadomienia o zaleganiu z zapłatą i zaproszenie na ślub. Na automatycznej sekretarce mruga wiadomość. Serce mi podskakuje. Dawny odruch. To nie on. To nie on, mówię sobie, ale serce i tak mocno mi wali. Naciskam guzik odsłuchu.
– Cześć – pauza. Długi oddech jak pomruk grzmotu w słuchawce.
To on.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI