9,99 zł
Doktor Cort Smith żyje wspomnieniami o kobiecie, z którą w Meksyku przeżył przygodę jednej nocy. Jest pewien, że już jej nie spotka. W życiu zdarzają się jednak niespodzianki. Cort rozpoznaje nieznajomą w Liz Prudhomme, lekarce nowojorskiego szpitala, w którym zatrudnia się na rok jako chirurg. W obojgu znów rozpalają się zmysły. Umawiają się na seks bez zobowiązań. Bardzo im ten układ odpowiada – oboje wzrastali w świadomości, że lepiej nie przywiązywać się do ludzi. Niespodziewanie dla samej siebie Liz zaczyna namawiać Corta, by pozostał z nią w Nowym Jorku...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 153
TłumaczenieAnna Borowiec
Nowy początek. Praca w szpitalu Hepplewhite General będzie świeżym otwarciem. Doktor Cort Smith był o tym przekonany. Daleko od Denver, docinków i współczujących spojrzeń, jakie musiał znosić od czasu, gdy rzuciła go narzeczona. Na trzy tygodnie przed ślubem!
Pięć lat wcześniej odszedł z honorami z wojska. Przyjechał do Denver, bo miał tam zobowiązania.
Teraz jest wolny, może robić, co mu się podoba.
Możliwość pracy w Nowym Jorku pojawiła się w bardzo odpowiednim momencie.
Podczas rozmowy kwalifikacyjnej na stanowisko chirurga urazowego powiedziano mu, że Hepplewhite General przygotowuje się do renowacji, rozbudowy i reorganizacji. Szpital otrzymał anonimową darowiznę i dzięki temu mógł zakupić działkę, na której stał stary magazyn. Po przebudowie liczba łóżek miała powiększyć się o jedną piątą.
Cała dzielnica przechodziła rewitalizację. To pozwoliło pozyskać dodatkowe fundusze na zmodernizowanie oddziału ratunkowego i kliniki chirurgicznej. Zarząd miał nadzieję, że po unowocześnieniu klinika otrzyma certyfikat centrum urazowego pierwszego stopnia.
Cortowi nie przeszkadzała ta zawierucha. W Korpusie Medycznym przyzwyczaił się do tego, że otacza go chaos. Ofertę pracy przyjął bez zastanowienia. Byle dalej od Denver.
Dzisiaj zaczynał pracę.
– Mieliśmy trochę… hmm… spięć między oddziałem ratunkowym i kliniką chirurgiczną – wyjaśniał doktor Gregory Hammond, ordynator kliniki, oprowadzając go po szpitalu. – Ale po reklasyfikacji urazówki współpraca musi się układać harmonijnie.
– Jasne. – Cort był pewien, że szybko dowie się, jakie spięcia jego przewodnik ma na myśli.
Z doświadczenia wiedział, że niezależnie od tego, jak dobrze zarządzany jest szpital, zawsze dochodzi do sporów między lekarzami medycyny ratunkowej z SOR-u a chirurgami z centrum urazowego. Taka już jest ludzka natura. Każdy lekarz chce mieć poczucie kontroli.
Weszli na piętro, gdzie mieściła się chirurgia. Cort miał świadomość, że jest obserwowany – ba, lustrowany! – przez wszystkich, którym przedstawia go doktor Hammond. Pewnie nie powinien się dziwić. Każdy chce ocenić nowego kolegę. Ale przypatrywano się mu, jakby był jakimś dziwolągiem, przedstawicielem gatunku, który występuje niezwykle rzadko.
Nieważne… Zbyt wiele przeszedł w życiu, by się przejmować ludzką ciekawością.
Zeszli z powrotem na parter, do części szpitala w przebudowie.
– Kiedy skończą się prace budowlane za cztery miesiące, góra pół roku – mówił doktor Hammond – będziemy obsadzali nowe stanowiska w centrum urazowym. Na czas reorganizacji ograniczymy liczbę pacjentów. Jak już uprzedzał zarząd, będzie pan w tym okresie przeprowadzał również zabiegi jako chirurg ogólny.
Poszli dalej korytarzem wyłożonym i obwieszonym folią. Zza płacht plastiku dobiegł ich dźwięk młota pneumatycznego, a potem krzyki i wyjątkowo niewybredne przekleństwa. Doktor Hammond skrzywił się, jakby odebrał je osobiście.
– Budowlańcy… – Z niesmakiem wskazał kciukiem za siebie, gdy wyszli z korytarza.
Jego napuszony ton zirytował Corta. Zanim jednak otworzył usta, zadzwonił telefon komórkowy ordynatora.
– Przepraszam – mruknął Hammond. – Moja sekretarka. – Odszedł kilka kroków.
Cort głęboko odetchnął. Złość opadła. Teraz z rozbawieniem myślał o nadętej minie starszego lekarza. Ale jednocześnie odezwał się dawny ból.
Brody też przeklinał jak szewc. W każdej sytuacji.
– Nie przy dzieciach, Brody, na miłość boską – strofowała go żona, gdy puścił jakąś szczególnie kolorową wiązankę.
Z Brodym poznali się, gdy jako nastolatkowie trafili do tej samej rodziny zastępczej. Nie była to najgorsza z rodzin, w jakich się wychowywali, ale obaj odetchnęli z ulgą, gdy uzyskali pełnoletność i możliwość samodzielnego życia.
Utrzymywali kontakty, choć wybrali różne drogi życiowe. Cort wstąpił do wojska, Brody wybrał branżę budowlaną. Jedynym powodem, dla którego Cort przyjeżdżał na przepustki do Denver, były odwiedziny u Jenny i Brody’ego. Był ojcem chrzestnym ich syna. Był również w szpitalu, gdy przychodziła na świat ich córka. Stali się dla niego namiastką rodziny.
Po śmierci Brody’ego nie mógł dojść do siebie. Miał właśnie odnowić kontrakt, ale uznał ją za znak. Jak mógł się nie domyślić, że Brody tak bardzo cierpiał? Wiedział o obrażeniach, jakie przyjaciel odniósł podczas wypadku w pracy, nie miał jednak pojęcia, że uzależnił się od opiatów. Jenny twierdziła, że również nie wiedziała, ale Cort uważał, że to go nie tłumaczy.
Złożył Brody’emu obietnicę, że zajmie się Jenny i dziećmi, gdyby coś mu się stało. Rozstanie się z wojskiem nie przyszło jednak łatwo. To było całe jego życie. Ale nie miał wyboru. Gdy zakończył się kontraktowy okres służby, przyjechał do Denver.
Teraz miał świadomość, że od tego momentu dryfował bez celu. Nawet zaręczyny z Mimi były nieprzemyślane.
Z Mimi zbliżyli się po śmierci Brody’ego. Była kuzynką Jenny. Dobrze było czuć się częścią rodziny. Gdy zasugerowała, że mogliby się pobrać, zgodził się bez większego zastanowienia.
Trzy tygodnie przed ślubem oznajmiła, że małżeństwo było głupim pomysłem, że nie kocha go na tyle, by za niego wyjść, a poza tym poznała już kogoś innego.
Po kilku miesiącach rozdrapywania ran uznał, że nie był bez winy. Traktował ją jak protezę, kogoś, na kim chciał się oprzeć po śmierci przyjaciela. Sprawiła mu ból, przez nią stał się przedmiotem żartów, ale postąpiła słusznie.
Brody zawsze pragnął rodziny, potrzebował korzeni. Być może dlatego, że mieszkał z matką do siódmego roku życia. Wiedział, co to znaczy mieć kogoś bliskiego. Cort chciał natomiast zobaczyć świat. Nie miał doświadczenia rodzinnego domu, nie wiedziałby nawet, jak żyć w rodzinie.
Nawet Jenny zwolniła go z obowiązków.
– Ja i dzieciaki damy sobie radę – oświadczyła, gdy siedzieli na progu ogrodowych drzwi. – Mimi to trzpiotka. Dawno powinna była ci powiedzieć, jak jest. Zdaję sobie sprawę, że siedzisz w Denver tylko ze względu na nas. Brody mówił, że zawsze chciałeś podróżować. Jedź.
Słuchał jej ze ściśniętym sercem. Tyle razy siedzieli tu z Brodym z butelkami piwa, tocząc długie rozmowy. A teraz wdowa po przyjacielu chce się go pozbyć. Uścisk dłoni na ramieniu nie łagodził wymowy jej słów.
Nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Lepiej się do nikogo nie przywiązywać, bo to tylko się kończy bólem serca.
Odgonił czarne myśli. Nie ma sensu roztrząsać przeszłości. To początek nowej przygody. Ruszył korytarzem, oddalając się od remontowanych pomieszczeń. Doszedł do dyżurki pielęgniarek, uśmiechając się i pozdrawiając skinieniem głowy nowych kolegów.
Przed jednym z wyjść stała kobieta z kubkiem termicznym. W zgięciu szyi trzymała telefon. Jej profil, jej sylwetka… Serce mu podskoczyło. Obróciła się nieznacznie, przesuwając identyfikator przez czytnik. Świat zatrząsł się mu w posadach.
Niemożliwe!
Biodrem przycisnęła dźwignię drzwi i wyszła na zewnątrz. A jednak… Bez wątpienia to kobieta, z którą spędził upojną noc w Meksyku, a która potem zniknęła bez słowa pożegnania.
Nawet nie zna jej imienia!
Cholera, najgorsze w tym wszystkim, że się jej wypłakał, że narzeczona od niego odeszła. Z pewnością do jutra ta smakowita informacja rozniesie się pocztą pantoflową po całym szpitalu.
Poczuł pieczenie w żołądku. Entuzjazm gdzieś wyparował. Nie miało znaczenia, że w Hepplewhite nie zamierzał długo pracować. Umowę podpisał na rok. Zarząd wyrażał nadzieję, że potem ją przedłuży, lecz on nie planował nigdzie długo zagrzać miejsca. Lubił przygody.
Choć ta przygoda wygląda teraz bardziej na pomyłkę.
O kant stołu potłuc taki nowy początek…
Podtrzymując ramieniem telefon, doktor Liz Prudhomme wyszła na służbowy parking. Schroniła się przed wiatrem we wnęce i wypiła łyk zimnej kawy.
Zwykle nie prowadziła prywatnych rozmów w godzinach pracy, ale matka dopiero co wróciła z Mediolanu do Kalifornii i była to pierwsza okazja, by zamienić z nią kilka słów. Biorąc pod uwagę różnicę czasu między Nowym Jorkiem a Kalifornią, musiała właśnie skończyć śniadanie.
– Suknia jest urocza – paplała matka.- Giovanna wybrała suknię typu syrena, bez ramiączek, z gipiurowej koronki. Leży idealnie. Osobiście nie poszłabym do tego projektanta, ale muszę przyznać, że jest piękna.
Giovanna wyglądałaby pięknie nawet w worku, pomyślała Liz. W końcu jej przyszła bratowa jest modelką i pracuje dla najbardziej znanych projektantów. Z jej figurą nosi pewnie rozmiar minus trzy.
Liz nie miała takiego szczęścia.
Wzrost i figurę odziedziczyła raczej po ojcu niż po matce. Anglosaskie geny, a nie mieszanka latynosko-azjatycka. Była atletycznie zbudowana. Kiedyś uważała to za przekleństwo, teraz była dumna ze swojej siły oraz sprawności. I pewna swej kobiecości.
No, niemal pewna.
O ile nie odzywały się dawne wątpliwości.
Nie, nie czuła zazdrości, słuchając zachwytów matki nad suknią i relacji z orgii zakupów. Jedynie przygnębienie, że nie dorasta do matczynego ideału. Matka, Lorelei Prudhomme, była królowa piękności, z pewnością wolałaby mieć Giovannę za córkę. Kogoś, kto również pasjonowałby się modą i urządzaniem wnętrz, a nie skupiał na karierze medycznej.
Lepiej być użytecznym, niż służyć tylko do dekoracji, przypomniały się jej słowa niani.
– Nie rozumiem, dlaczego wybrali Nowy Jork na miejsce ślubu – westchnęła Lorelei. Westchnienia zwykle gwarantowały kapitulację członków rodziny wobec jej zachcianek. Giovanna była wyjątkiem.
– To wybór Giovanny i Robbiego – wypomniała matce Liz. Wysłuchiwała tych narzekań po raz setny.
– Wiem. – W głosie matki słychać było irytację. – Ale to taka niewygoda.
I to mówi kobieta, która poleciała do Mediolanu, by pomóc pannie młodej kupić sobie wyprawkę! Liz ugryzła się w język i w milczeniu potrząsnęła głową.
– Ale na pewno będzie wspaniale – ciągnęła matka. – Giovanna ma styl. A ty przyjdziesz z kimś?
Łubudu! Matka, jak zwykle, atakowała z zaskoczenia. Nieprzygotowana na zmianę tematu, Liz zdołała jedynie wymamrotać:
– Mało prawdopodobne.
I znów to westchnienie. Wracało dawne uczucie, że nie jest na tyle kobietą, by sprostać wymogom matki.
Od jej ostatniego poważnego związku minęło osiem lat, ale matka nie dawała za wygraną. Przy każdej okazji pytała, czy kogoś ma. Liz nie zamierzała jednak popełniać dwa razy tych samych błędów. Ze związku z Andrew wyciągnęła lekcję, by już nikomu nie oddawać serca.
– Ojciec przesyła pozdrowienia.
Mięśnie szyi napięły się aż do bólu. Liz zagryzła usta i mocnej ścisnęła kubek. Tylko dzięki latom praktyki udało się jej zachować spokojny ton.
– Powiedz mu, że też go pozdrawiam.
Tylko na tyle było ją stać. Rany wciąż były zbyt świeże, uczucie zawodu zbyt bolesne.
– Elizo…
Matka urwała. Najwyraźniej nie była w stanie wyartykułować myśli. Cisza w słuchawce przywoływała widma dawnych błędów, przypominała o starannie ukrywanych rodzinnych tajemnicach. W tej rodzinie nie mówiło się o trudnych sprawach.
Po tylu latach milczenia pewnie nie wiedzieliby nawet, jak zacząć.
Ściskała słuchawkę tak mocno, że bolały ją palce. Żołądek podchodził jej do gardła. Nie miała czasu na takie emocje. Nie w tej chwili. Może nigdy.
– Muszę wracać do pracy, mamo. Cieszę się, że podróż się udała.
– Dziękuję, kochanie – powiedziała matka łagodnie, prawie szeptem. Może również marzyła, by wszystko było jak kiedyś? – Zdzwonimy się wkrótce.
Liz rozłączyła się i wetknęła aparat do kieszeni. Podniosła twarz i głęboko odetchnęła.
Na swój sposób to wszystko było nawet zabawne. Zawsze była trochę odludkiem, młodszy o trzy lata Robbie był natomiast przylepą, emocjonalnym spoiwem rodziny. Nie miało znaczenia, że był adoptowany. Była mała, gdy się zjawił, i kochała go bezwarunkowo.
Przypuszczalnie to zaręczyny z Giovanną i perspektywa założenia własnej rodziny skłoniły Robbiego do poszukiwania informacji o swoich biologicznych rodzicach. Nie był jednak przygotowany na prawdę. Podobnie jak Liz. Poznali ją rok wcześniej, w letni wieczór, podczas rodzinnego wakacyjnego wypadu do domku na plaży.
Robbie był synem Branta Prudhomme’a, owocem romansu, jaki Brant miał wkrótce po narodzinach Liz.
– Przechodziliśmy przez trudny okres – wyjaśniła Lorelei. Jej wciąż piękna twarz była blada, w oczach miała łzy. – Ale postanowiliśmy ocalić małżeństwo. A kiedy dowiedziałam się, że matka Robbiego jest śmiertelnie chora…
– Wasza matka jest wspaniałą kobietą – wtrącił Brant. Jego ton sygnalizował, że temat został wyczerpany. – Myślę, że co do tego wszyscy się zgadzamy.
Liz patrzyła, jak ojciec sztywno wychodzi z pokoju. Była zbyt oszołomiona, by zadawać pytania. Robbie objął Lorelei, zapewniając, że nic się nie zmieniło.
Liz nie była o tym przekonana. Jej świat się zawalił i nie wierzyła, że znów da się go poskładać. Świadomość, że jej – wydawało się – przykładny ojciec zdradził matkę, miała druzgocący efekt.
Nigdy szczególnie nie dowierzała mężczyznom, ale wówczas uznała, że zupełnie nie można im ufać.
W sercu zagnieździł się gniew. Nie próbowała zgłębiać, dlaczego zdrada ojca tak silnie ją dotknęła. Przestała się jednak do niego odzywać. Czasem gniew przelewał się również na matkę, lecz Lorelei zawsze wydawała się trochę zagubiona i bezradna. Liz nie chciała dać jej odczuć, jak bardzo jest wściekła.
Odetchnęła głęboko. Robiło się zimno i faktycznie czas było wracać do pracy.
Hepplewhite General zajmował w jej sercu szczególne miejsce. Nosił imię założyciela, jej pradziadka. Kiedy zakończyła rezydenturę i złożyła podanie o etat, nie ujawniła rodzinnego związku ze szpitalem. Tym większą miała satysfakcję, gdy otrzymała pracę.
Gdzieś w zaświatach jej cioteczne babki zapewne zachichotały z zadowolenia.
Ciocia Honoria chciała studiować medycynę, ale nie zgodził się na to jej ojciec. Gdy ojciec Liz również wyraził zastrzeżenia do życiowych planów córki – bo praca lekarza to „niewdzięczna harówka” – Honoria i jej siostra Eliza pokryły koszty jej studiów medycznych.
– Nie pozwól, żeby ojciec lub jakikolwiek inny facet cokolwiek ci narzucał – oświadczyła Honoria.
Życiowe rady cioci Honorii pokrywały się z tym, co w dzieciństwie mówiła jej niania.
Jedyny raz, kiedy zignorowała ich wskazówki, skończył się katastrofą i złamanym sercem.
Praca na oddziale ratunkowym wypełniała jej życie. Lubiła być zajęta. Zima przyniosła falę zachorowań na grypę, a kiedy Nowy Jork nawiedziły mrozy i śnieżyce, doszły zawały, potłuczenia i złamania. Chorował również personel, więc pracy było mnóstwo.
Wchodząc do budynku, usłyszała, jak burczy jej w brzuchu. Kilka godzin wcześniej, gdy szła do stołówki, zwróciła jej uwagę czwórka młodych ludzi w izbie przyjęć. Wyraźnie przerażeni, podtrzymywali piątego nastolatka. Wydawał się nieprzytomny i miał zakrwawioną twarz.
– Upadł…
– Matka nas zabije…
– Nie chce się obudzić…
Zapomniała o lunchu. Nie czekając na salowego, złapała najbliższy wózek i zawiozła rannego do gabinetu zabiegowego. Okazało się, że chłopcy poszli na wagary, przedostali się na teren budowy i tam urządzili sobie wyścig z przeszkodami. Nie najlepszy pomysł, zwłaszcza że gruz był oblodzony. Jej pacjent miał złamaną szczękę, wstrząśnienie mózgu i okaleczenia, które wymagały chirurgii plastycznej, jeżeli miał uniknąć deformacji twarzy.
Kiedy skończyła go badać i skontaktowała się z chirurgią szczękową oraz plastyczną, do końca dwunastogodzinnego dyżuru zostało dwie i pół godziny. Poczekalnia była pełna. Zrobiła sobie tylko krótką przerwę na telefon do matki.
Teraz trzeba zapomnieć o rodzinnych dramatach, powiedziała do siebie, wracając na SOR.
W drodze do domu zatrzyma się w ulubionym barze i zafunduje sobie omlet ze wszystkimi dodatkami.
Na myśl o tym jej żołądek ponownie zaburczał.
Atmosfera na oddziale wydawała się naładowana. Zanim miała okazję spytać, co się dzieje, wezwano ją do trudnego pacjenta. Parę godzin wcześniej ratownicy przywieźli mężczyznę, który zachowywał się agresywnie i mimo poważnych ran wzbraniał się przed pomocą.
Dość szybko się uspokoił, ale odmawiał wyjaśnień, co zaszło, a jego podejrzliwy stosunek do pracowników szpitala niepokoił Liz.
Zleciła analizę krwi i zajęła się zszyciem ran. Gdy skończyła, skinęła na jedną z pielęgniarek. Razem poszły do dyżurki.
– Przyciśnij laboratorium, niech się pospieszą. Muszę wiedzieć, czy jest naćpany, czy ma jakieś załamanie nerwowe. Poproś strażników, żeby mieli go na oku. A przy okazji, Stella – zawołała za oddalającą się pielęgniarką – dziękuję za pomoc przy drenażu odmy. Dobra robota.
Stella odwróciła się i kiwnęła głową z uśmiechem. Wiedziała, o kogo chodzi. Pacjent był przytomny i wił się z bólu. Korzystając z odwilży, naprawiał dach, pośliznął się i spadł, doznając poważnych urazów klatki piersiowej oraz obu rąk i nogi. Na dodatek olbrzymi krwiak w klatce piersiowej powodował ucisk i utrudniał oddychanie.
Stelli udało się uspokoić pacjenta. Dodawała mu otuchy podczas bolesnego zabiegu zakładania drenu. To zasługiwało na pochwałę.
Liz była świadoma, że kontakt międzyludzki nie jest jej mocną stroną. Niejednokrotnie wytykano jej, że chłodnej ocenie stanu zdrowia pacjentów nie towarzyszą drobne ciepłe słowa lub gesty. Rzadko też rozdawała pochwały. Wszyscy mieli swoje zadania, od lekarzy SOR-u i chirurgów urazowych po sanitariuszy. Nie oczekiwała wyrazów uznania za każdą poprawną diagnozę i plan leczenia i nie uważała, że należą się innym za to tylko, że wykonują swoją pracę.
Zdawała sobie sprawę, że ma opinię zarozumiałej ponurej zołzy. Nie przeszkadzało to jej, bo uważała, że taka jest w rzeczywistości.
Co nie znaczy, że ludzie byli jej obojętni. Po prostu łatwiej było nie angażować się uczuciowo, nie zawierać przyjaźni, nie budować związków. Potencjalnie mogłyby przeszkadzać w pracy.
Miała przyjaciół z okresu studiów. Rozrzuceni byli po świecie, ale nie odczuwała potrzeby szukania nowych.
Przed dyżurką zatrzymała ją pielęgniarka z informacją, że przyjechała matka chłopca, który poranił się na gruzowisku. Znów zaburczało jej w żołądku, przypominając, że od jedenastu godzin przełknęła tylko dwa batoniki i kawę. Tak, to jeden z tych dni.
Matka Micaha Johnstona była w stanie histerii. Z jednej strony wściekła na syna, z drugiej przerażona rokowaniami. Liz zajęło dobrą chwilę, by ją uspokoić. Zaprowadziła roztrzęsioną kobietę do gabinetu zabiegowego, by mogła porozmawiać z chirurgami, i skierowała się do najbliższej dyżurki. Musi wypisać zlecenia i może zdoła wyjść ze szpitala, zanim żołądek sam zacznie się zjadać.
– A, tu jesteś, Liz. Masz chwilę?
Gregory Hammond, cholera!
Zdusiła warknięcie i odwróciła się z uprzejmym uśmiechem. Spojrzała na ordynatora chirurgii, potem na idącego z nim w jej kierunku mężczyznę. Zmroziło ją!
Wspaniała sylwetka, wyraziste rysy… Nie ma mowy o pomyłce. To ten sam facet, z którym miała cudowną przygodę w Meksyku! Nie sądziła, że kiedykolwiek znów go zobaczy. Ugięły się pod nią kolana i zakręciło w głowie.
Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, trzymał się prosto, po wojskowemu, jego ruchy znamionowała pewność siebie. Nie był konwencjonalnie przystojny, lecz w twarzy miał coś pociągającego. Szeroka szczęka, wydatny nos, głęboko osadzone oczy, ciężkie powieki. Tęczówki bursztynowe w centrum, ciemnobrązowe na obrzeżu. Spojrzenie sygnalizowało inteligencję, co zawsze ją pociągało.
Oblała ją fala gorąca. W jego oczach zobaczyła błysk, choć nie była pewna, co oznacza. Złość? Napięcie? Rozbawienie? Serce biło jej jak szalone. Poczuła zażenowanie i irytację.
Ale lata instrukcji wpajanych przez matkę i nauczycieli nie poszły na marne. Silne emocje zastąpiło zimne napięcie. Zachowała spokój. Wyprostowała się, podniosła głowę i spojrzała na Hammonda.
– Liz, pozwól, że przedstawię ci doktora Corta Smitha. Nasz nowy nabytek. Chirurg urazowy. Doktorze, to Liz Prudhomme, jedna z naszych najlepszych adeptek medycyny ratunkowej.
Zmusiła się, by spojrzeć ponownie na przedstawianego jej lekarza. Tego wymagała grzeczność.
Powie czy nie powie, że się już spotkali? Da do zrozumienia, że ich znajomość miała intymny charakter?
Wielu mężczyzn nie byłoby w stanie się powstrzymać. Ale Cort tylko wyciągnął do niej rękę.
– Dzień dobry – rzekł uprzejmie.
Cudowny głęboki głos… Poczuła dreszcz. Chciała się znaleźć o tysiąc mil od szpitala. Jak ten facet potrafi zachować spokój? Przez chwilę pomyślała, że wbije wzrok w jego szyję i uniknie wymiany spojrzeń. To jednak byłoby tchórzostwo. Podniosła oczy.
– Dzień dobry – odpowiedziała, wymieniając uścisk, i cofnęła dłoń tak szybko, jak to było możliwe bez narażania się na posądzenie o nieuprzejmość.
Kąciki ust chirurga podniosły się leciutko. Miała ochotę zdzielić go w łeb.
– Doktor Smith na dobre zaczyna jutro – tłumaczył Gregory Hammond, wyraźnie nieświadomy napięcia między nimi. Liz była przekonana, że atmosfera była tak gęsta, że można ją było nożem kroić. – Mam nadzieję, że znajdziesz czas i pokażesz mu, co trzeba.
Najchętniej pokazałaby mu drzwi.
– Oczywiście. – Skinęła głową. Lepiej zachować dobre maniery.
Na szczęście zanim doktor Hammond zdołał ponownie otworzyć usta, przerwała im Stella.
– Mam wyniki badań pana Collinsa.
– Dziękuję. – Zgasiła uśmiech ulgi. – Panowie wybaczą. – Odeszła szybko, prawie biegiem.
Jej życie do tego momentu wydawało się uporządkowane. Czemu teraz los podstawia jej nogę?
Cort patrzył, jak odchodzi, z podziwem odnotowując, że zachowała stoicki spokój. Jedyną oznaką, że go rozpoznała, było zaczerwienienie się koniuszków uszu.
Początkowo nie chciał uwierzyć, że to ta sama kobieta, która zafundowała mu erotyczne fajerwerki w Meksyku. Od siedmiu miesięcy nie mógł wymazać jej z pamięci, nawiedzała go w snach i ze sto razy wydawało mu się, że dostrzega ją w tłumie.
Z włosami ściągniętymi w koński ogon wyglądała inaczej niż w krótkiej fryzurze. Ufarbowane na niebiesko pasmo włosów po jednej stronie twarzy też zniknęło. Ale ciemnozielone oczy o kształcie migdałów miały tę samą siłę przyciągania co wówczas.
Nie była piękna według klasycznych standardów. Wysoka, atletycznie zbudowana, szeroka w biodrach i ramionach, zdecydowanie nie miała figury modelki. Na odległość – raczej drugoplanowa aktorka w komedii romantycznej niż główna amantka. Ale z bliska nie pasowała ani do jednej, ani do drugiej roli.
Twarz miała zbyt wyraziste rysy, kości policzkowe były zbyt wydatne, wargi zbyt wąskie, niż było to w modzie. Wysunięty podbródek sygnalizował upór. Oto kobieta nienawykła do ustępstw. Miał szacunek dla siły charakteru, ale na ogół wolał łagodniejsze typy. Do tej nocy, kiedy dała mu więcej rozkoszy, niż mógł sobie wymarzyć.
Nawet gdyby nie pamiętał jej twarzy, nie zapomniałby głosu. Melodyjny, głęboki, na jego dźwięk dostawał gęsiej skórki. Tak, nie było wątpliwości. Niewyobrażalne, straszne i podniecające! O ileż byłoby prostsze, gdyby żyła wyłącznie w jego pamięci i fantazjach.
Była jednak osobą z krwi i kości. I miał z nią współpracować. Z kobietą, która o świcie zniknęła bez słowa.
– Liz jest dobrą lekarką. Znakomitą diagnostyczką – przedarł się do jego świadomości głos Hammonda. – Część personelu uważa, że jest trochę oschła, ale pacjenci nigdy się nie skarżyli ani na standard opieki, ani na jej podejście.
Oschła? Pozostaje nadzieja, że do niego również będzie się dystansować. Wbrew woli przed oczami pojawił się obraz Liz w jego objęciach, rozedrganej i wilgotnej.
– I muszę pana ostrzec, że jeżeli chodzi o przestrzeganie regulaminu, to z nią nie ma żartów – ciągnął Hammond, ruszając. Cort dotrzymywał mu kroku. – A już szczególnie nie ma zrozumienia, jeśli któryś z naszych chirurgów przekracza swoje formalne kompetencje.
Aha, a więc to jest jedna z przyczyn owych spięć, o których wcześniej wspomniał ordynator. Cort zastanawiał się, jak delikatnie sformułować pytanie, by dowiedzieć się czegoś więcej, gdy usłyszeli wycie z jednej z sal, a potem dźwięk uderzającego o podłogę metalowego przedmiotu i krzyk. Instynktownie pobiegł w kierunku, skąd dochodziły odgłosy szamotaniny.
Przed nim biegła Liz. Zniknęła za rogiem, ale prawie ją dogonił przed drzwiami. Wszystko rozgrywało się jakby w zwolnionym tempie. Przed sobą widział rosłego mężczyznę, którego na łóżku starał się obezwładnić strażnik.
Liz podbiegła do nich w chwili, gdy mężczyzna brał zamach. Cort zmełł przekleństwo, zdając sobie sprawę, że jest za daleko, by ochronić ją przed ciosem…
Ale z gracją zrobiła unik i złapała pacjenta za przegub. Cort ledwie był w stanie uwierzyć własnym oczom. Mężczyzna zesztywniał, jakby jej dotyk pozbawił go woli walki. Strażnik szybko założył mu na nadgarstek rzemień ograniczający ruchy. Liz przywiązała do poręczy łóżka drugą rękę. Cort i pielęgniarka, która przybiegła za nimi, założyli rzemienie na kostki.
– Wiem, że pan się boi, ale jesteśmy tu po to, żeby panu pomóc. – Liz pochyliła się nad unieruchomionym pacjentem. Mówiła do leżącego bez ogródek.
Cortowi przypomniała się ich rozmowa w Meksyku. Wówczas też nie owijała słów w bawełnę. Widać miała to we krwi. W tonie jej głosu nie było śladu napięcia, w nim zaś wciąż buzowała adrenalina. Miał ochotę potrząsnąć głową ze zdumienia.
Wycofał się z gabinetu, gdy zaczęła wydawać polecenia pielęgniarkom. Nie miało go tam być. Fanatycznie przestrzega regulaminu, przypomniał sobie. Zastanawiał się, czy już ma u niej kreskę.
Doktor Hammond stał w głębi korytarza, znów rozmawiając przez telefon. Cort postanowił poczekać na Liz przed drzwiami. Równie dobrze może wziąć ten cios na klatkę i przeprosić ją, jeżeli będzie trzeba. Nie ma sensu czekać, aż sprawa zacznie się jątrzyć albo Liz złoży formalną skargę.
Wychodząc, zatrzymała się i odczekała, aż odejdą pielęgniarki.
– Nie było potrzeby, żebyś się tu ładował. Mamy świetnie wyszkolony personel i przylatywanie nam z pomocą za każdym razem, gdy są jakieś emocje, nie jest w twoim zakresie obowiązków.
Wzruszył ramionami i włożył ręce do kieszeni fartucha. Drażniło go, że jego obecność zupełnie jej nie rusza, podczas gdy on ma wrażenie, że nie opanuje podniecenia.
– Zareagowałem instynktownie. Zawsze biegnę na dźwięk spadającej nerki i szarpaniny. – Dała mu do zrozumienia, że pacjent nie jest jego odpowiedzialnością. Z przekory więc zapytał: – Jaka jest twoja diagnoza?
Patrzyła na niego spokojnie, ale dostrzegł w jej oczach cień irytacji. Tym bardziej był zdumiony, gdy odpowiedziała.
– Badania laboratoryjne wykryły ślady klozapiny. Podejrzewam, że przestał brać lekarstwa i teraz ma atak schizofrenii. Zespół psychiatryczny jest w drodze. – Wzrokiem rzucała mu wyzwanie: „Tylko spróbuj dyskutować”. – W tej chwili żadne z nas nie jest w stanie nic więcej zrobić – dodała lodowatym tonem.
Nie było wątpliwości: pani doktor Prudhomme to twarda sztuka. Ale przed oczami miał jej obraz z Meksyku, jak drży przy każdej jego pieszczocie. Siłą woli wyrzucił go z głowy. To jest koleżanka po fachu, potencjalnie trudna, w nowym miejscu pracy. Cokolwiek między nimi zaszło w hotelowym apartamencie dla nowożeńców, teraz nie ma znaczenia. Musi oczyścić atmosferę.
– Nie byłem pewien – powiedział cicho – czy chcesz, żeby ktokolwiek tu wiedział, że się znamy. Wybrałem dyskrecję.
– W porządku. – Patrzyła na niego chłodno, ale jej głos złagodniał. – Nie mieszam prywatnego życia i pracy. Jestem… wdzięczna.
Wahanie w jej głosie ujęło go, choć nie potrafiłby wytłumaczyć dlaczego. Może dlatego, że słowa nie pasowały do wizerunku twardej baby? Bez zastanowienia oświadczył:
– Nie chciałbym, żeby się rozeszło, że narzeczona rzuciła mnie tuż przed ślubem, więc dyskrecja mi odpowiada.
Nie odezwała się, podniosła jedynie brwi i pochyliła głowę. Odwróciła się, by odejść. Powinien uznać, że to sygnał, iż rozmowa jest zakończona. Ale chciał jeszcze raz usłyszeć jej głęboki głos.
– Jakiego chwytu użyłaś, żeby obezwładnić tego pacjenta. Aikido?
Odeszła już o kilka kroków, ale się zatrzymała i odwróciła. Brwi znów uniosły się do góry.
– Hapkido. Znasz się na sztukach walki?
– Ćwiczyłem regularnie, zanim dostałem się na uniwersytet medyczny. A potem w wojsku. Ale – podniósł dłoń i poruszał palcami – przestałem, bo nie chcę sobie nic połamać. Nadal jednak jestem fascynatem.
Przez chwilę nic nie mówiła, patrząc na jego palce. Po czym mruknęła:
– Cienias.
Z tą kobietą faktycznie nie ma zmiłuj! Nie potrafił jednak powstrzymać uśmiechu.
– Chcesz sprawdzić tę hipotezę?
Pokręciła głową, ale kąciki jej ust również się podniosły.
– Dostałbyś manto.
– Bez wątpienia – mruknął. – Bez cienia wątpliwości.
Prawdopodobnie nie tylko fizycznie, myślał, obserwując, jak jej pyszna sylwetka znika za rogiem.
Jeżeli jest na tyle głupi, by jej pozwolić.
Tytuł oryginału: The Surgeon’s One Night to Forever
Pierwsze wydanie: Harlequin Medical Romance, 2019
Redaktor serii: Ewa Godycka
© 2018 by Ann McIntosh
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o. o., Warszawa 2019
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe. Harlequin i Harlequin (nazwa serii) są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji. HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela. Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788327646798