Kołatanie - Żak Artur - ebook + audiobook + książka

Kołatanie ebook i audiobook

Żak Artur

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Fascynująca powieść obyczajowa w nurcie realizmu magicznego, oddająca klimat słowiańskich wierzeń i zabobonów, które przeplatają się z wiarą chrześcijańską.

Lata dziewięćdziesiąte XX wieku. Dziewiętnastoletni Piotr przygotowuje się do egzaminu na studia, spędzając czas na wsi, u babci, która niedawno została wdową. Zauważa, że staruszka stawia na stole trzy nakrycia, tłumacząc że w domu wciąż przebywa duch jego ukochanego dziadka Bronka i jemu też należy się talerz. Piotr bierze to za dziwactwo. Podobnie podchodzi do wierzeń babci. Boginki, strzygi, wilki, wilkołaki i zmory traktuje niczym wymysły. A jednak nadchodzi dzień, kiedy Piotr słyszy wycie wilka przyprawiające o dreszcze. I już nie sprzeciwia się babci, gdy ta zapala gromnicę.

Bronek po śmierci dostrzega ludzi i rzeczy, których za życia nie widział. Przywołuje wspomnienia pomagające zrozumieć sens wielu wydarzeń. Jego dusza pozostaje blisko rodziny. Wszak tyle jest do zrobienia. Do ustrzeżenia. Bo przecież Piotr właśnie się zakochał. A Bronek – jako dusza – już wie, że będzie z tego nieszczęście.

I jest jeszcze Cień… 

Kołatanie jest powieścią mocno osadzoną w historii, będącej ważnym tłem dla wydarzeń. Autor przenosi nas do małej wioski w województwie łódzkim, odsłaniając rzeczywisty obraz polskiej wsi i jej mieszkańców z czasów wojny, powojennych i komunistycznych. Pokazuje transformację ustrojową i zagubienie ludzi, którzy nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 54 min

Lektor: Janusz Zadura
Oceny
4,4 (194 oceny)
111
54
25
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaKruszynska

Nie oderwiesz się od lektury

Czy są na sali fan(k)i Słaboniowej i nurtu wiejskiego? Mam dla Was newsa tygodnia (albo i miesiąca) – czytajcie „Kołatanie”! To przepiękna, wzruszająca powieść, akcja której rozgrywa się głównie w niewielkiej wiosce niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. Magia miesza się tu z codziennością, życie ze śmiercią, a wspomnienia z teraźniejszością. Nie dziwią wędrujące nad wsią Dusze zmarłych, pojawiający się tu i ówdzie Anioł Stróż doskonale wpisuje się w ten wiejski niesielski krajobraz. „Kołatanie” to powieść o życiu i śmierci, o dorastaniu, radzeniu i nieradzeniu sobie ze śmiercią bliskich, o rozstaniach, przeżywaniu pierwszych i ostatnich zauroczeń i miłości. Powieść to doskonała, piękna, wzruszająca i niosąca swego rodzaju ukojenie, spokój duszy (a może ducha?). Dla mnie to jedna z ciekawszych wiejskich historii, gorąco polecam! A dla wydawnictwa minus za błąd ortograficzny – niestety nie umiem odzobaczyć :/
60
olimpek13

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita opowieść gdzie świat ludzki przeplata się ze światem duchów.
10
mmsniezek

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna. Pełna uważności, szacunku do natury i mijającego czasu. Pełna trafnych obserwacji i przemyśleń. Dziękuję, to był wspaniale spędzony czas.
00
JolantaKuderska

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od lektury!
00
simonsith

Dobrze spędzony czas

.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2024
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Syl­wia Droż­dżyk-Reszka
Ko­rekta: Ilona Drobna
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Gra­fiki: Co­py­ri­ght © by dani (mo­tywy ro­ślinne); fonty: Im­Hope (drzewo); eka­te­ri­narb (wilk) (stosk.adobe.com)
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-67173-86-5
Gdańsk/War­szawa 2024
Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­turaza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.do­bra­li­te­ra­tura.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Prze­cież du­chów nie ma. To zna­czy ko­mu­ni­ści twier­dzili,że du­chów nie ma, a te­raz nie ma ko­mu­ni­stów,to może du­chy jed­nak są? Od­ga­niał ta­kie my­śli.

An­drzej Pi­li­piuk – Kro­niki Ja­kuba Wę­dro­wy­cza

Bo kto nie był ni razu czło­wie­kiem,temu czło­wiek nic nie po­może.

Adam Mic­kie­wicz – Dziady

ROZ­DZIAŁ I

Nie wiem, dla­czego wszy­scy sa­mo­bójcy w pro­mie­niu dzie­się­ciu ki­lo­me­trów wy­bie­rali to wła­śnie drzewo na roz­staju dróg. Roz­ło­ży­sty buk na­szpi­ko­wany był przy­bi­tymi krzy­żami, które miały upa­mięt­niać prze­rwane na­gle ży­cie. Gdy jako kil­ku­letni dzie­ciak pierw­szy raz przy­je­cha­łem la­tem na wieś do dziad­ków, było ich dwa­dzie­ścia dwa. Póź­niej dwa­dzie­ścia trzy, cztery... Dwu­dzie­sty piąty zna­la­złem sześć lat temu wspól­nie ze Zbysz­kiem. Wra­ca­li­śmy z grzy­bów. Ro­biło się już ciemno. Las po­woli wy­peł­niały cie­nie, które żar­łocz­nie wgry­zały się w dzie­cięcą świa­do­mość i bu­dziły wszyst­kie usły­szane hi­sto­rie o du­chach, wil­ko­ła­kach i zmo­rach. Nie zdzi­wił­bym się, gdyby moje włosy sta­nęły z prze­ra­że­nia na bacz­ność. Ko­szyk grzy­bów cią­żył mi co­raz bar­dziej. Znik­nęła duma ze­bra­nia smu­kłych ko­ziar­ków i praw­dziw­ków. Zby­szek, choć o dwa lata star­szy, szedł przy­gar­biony, czujny, jakby za chwilę coś miało wy­paść z lasu. To „coś” na pewno tam było. Cza­iło się i śle­dziło każdy ruch. W sta­rych la­sach mie­szają się ze sobą światy ży­wych i umar­łych. Tak mó­wiła bab­cia. Tak mó­wiły inne stare ko­biety ze wsi. Przy­się­gały na Matkę Bo­ską i Je­zusa, że mó­wią prawdę, gdy nie­mal po­si­kany ze stra­chu pró­bo­wa­łem od­rzu­cić od sie­bie ich słowa, skryć się przed nimi w za­pew­nie­niach ro­dzi­ców, że du­chów nie ma, że to je­dy­nie wiej­ski za­bo­bon. Tłu­kły mi do głowy, że po­skrę­cane ko­rze­nie głę­boko w le­sie two­rzą pod­ziemne kró­le­stwo, gdzie czło­wieka czeka zguba. Stare lasy nie boją się sie­kier ani drwali. Nie­je­den raz szedł czło­wiek z sie­kierą, aby ściąć do­rodny dąb, a wra­cał beł­ko­cąc i bez ro­zumu. One to wi­działy. Wi­działy to ich matki, ich babki, ich pra­babki. Dzia­dek po­wta­rzał je­dy­nie: „Och, wy głu­pie baby, dzie­ciaka stra­szy­cie swoim ga­da­niem, le­piej obiad byśta ugo­to­wały!”, ale ni­gdy wprost nie za­prze­czył ich sło­wom.

Te wszyst­kie ob­razy peł­zły nie­ustan­nie wraz z gęst­nie­ją­cym mro­kiem. Wsłu­chi­wa­li­śmy się w od­głosy kniei, pró­bu­jąc wy­łu­skać z niej zbli­ża­jące się nie­bez­pie­czeń­stwo. Może dla­tego tak późno do­strze­gli­śmy wi­sielca. Buk ma tak gę­ste li­ście, że i w ciągu dnia utrzy­muje się pod nim ciem­ność. By­li­śmy od niego może sie­dem, może pięć me­trów, gdy uj­rze­li­śmy dziwny, zwi­sa­jący z ko­nara nad drogą kształt, który ko­le­bał się jed­no­staj­nie. Sta­nę­li­śmy jak wryci. Strach mnie spa­ra­li­żo­wał. Choć nie wie­dzia­łem, co wisi przede mną, i na pewno nie chcia­łem wie­dzieć, co to jest, gdzieś w głębi prze­czu­wa­łem bli­skość cze­goś złego. Mia­łem ochotę uciec. Wszystko we mnie wrzesz­czało, abym za­czął biec, ale nie mo­głem tego zro­bić. Aby dojść do wsi, trzeba było mi­nąć buk, skrę­cić w prawo, gdzie za­czy­nała się as­fal­towa droga, mi­nąć mo­stek i przejść nie wię­cej niż sześć­set me­trów. Nie było drogi na skróty, gdyż brzeg lasu po­ra­stały gę­ste krzaki je­żyn, przez które na­wet w ciągu dnia nie dało się zna­leźć prze­prawy. Cią­gnęły się aż do rzeki i do­piero przy brzegu można było pró­bo­wać je omi­nąć.

– Mu­simy iść! – po­wie­dział drżą­cym gło­sem Zby­szek.

Wolno ru­szy­łem za nim. Po­wta­rza­łem so­bie, aby nie pa­trzeć do góry, ale cie­ka­wość zwy­cię­żyła. W mo­men­cie, gdy pod­nio­słem wzrok, mrok roz­ja­śniły świa­tła nad­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu. Zo­ba­czy­łem twarz wy­krzy­wioną bó­lem i wy­trzesz­czone z prze­ra­że­nia oczy, które wpa­try­wały się we mnie. To był syn or­ga­ni­sty, czter­dzie­sto­letni Ka­rol. Wy­szedł rok temu z wię­zie­nia. Jedni mó­wili, że sie­dział za kra­dzież, inni, że za po­bi­cie. Od­kąd wy­szedł na wol­ność, pił każ­dego dnia. Od rana sie­dział obok re­mizy i wy­pa­try­wał, kogo na­cią­gnąć na bu­telkę ta­niego wina. Wła­ści­wie nie trzeź­wiał. Wiele razy wi­dzia­łem go, jak spał nie­przy­tomny pod ja­błonką obok przy­stanku au­to­bu­so­wego albo roz­wa­lony na tra­wie. Kilka razy pod­glą­da­łem, jak jego oj­ciec szar­pał go i pró­bo­wał do­bu­dzić, jed­nak ni­gdy mu się to nie udało. Ka­rol miał kie­dyś żonę, ale ode­szła od niego i za­brała dzieci, bo nie chciała pa­trzeć, jak wraca co­dzien­nie pi­jany.

Te wy­trzesz­czone oczy utkwiły we mnie. Gdzie pa­trzył przed śmier­cią? Może zo­ba­czył dia­bła, który re­cho­tał ze szczę­ścia, że udało mu się zła­pać ko­lej­nego głupca. A może za­miast dia­bła po­ja­wił się anioł, który uro­czy­stym gło­sem po­wie­dział, że skoro cier­piał całe ży­cie i pró­bo­wał ten ból za­pić wszyst­kimi świń­stwami, ja­kie tylko czło­wiek wy­pro­du­ko­wał, na czele z bim­brem, de­na­tu­ra­tem i wi­nami za cztery złote, które ro­bią ze zgni­łych i ro­ba­czy­wych ja­błek, to zo­stały mu da­ro­wane wszyst­kie winy i może iść do nieba. Ale naj­pew­niej zo­ba­czył zmorę. A może to zmora za­wlo­kła go pod buk? Bab­cia tylko raz ją wi­działa, a wła­ści­wie po­czuła na swo­ich pier­siach. Była jesz­cze młodą dziew­czyną. Miała nie wię­cej niż sie­dem­na­ście lat i prze­piękny długi war­kocz. Nie­je­den raz wspo­mi­nała, jak wszyst­kie dziew­czyny za­zdro­ściły jej tego war­ko­cza. Obu­dziła się w środku nocy. Czerń była tak gę­sta, że wręcz nie­prze­nik­niona. Czuła, że dzieje się coś złego, że ktoś jest tuż obok niej, ale ni­kogo nie wi­działa. Po­woli wy­su­nęła rękę spod pie­rzyny, aby się prze­że­gnać, ale w tym mo­men­cie po­czuła ogromny cię­żar na pier­siach. Chciała krzyk­nąć, ale ja­kaś ko­ści­sta dłoń za­kryła jej usta, a druga chwy­ciła jej dło­nie. W noz­drza babci ude­rzył za­pach gni­ją­cego próchna. Pró­bo­wała się wy­rwać, ale nie była w sta­nie uwol­nić się z mor­der­czego uści­sku. Cię­żar na pier­siach spra­wił, że nie mo­gła zła­pać tchu. Głowa za­częła jej pul­so­wać i gdy była prze­ko­nana, że za­raz eks­plo­duje, po­czuła ciek­nącą z nosa krew. Na­cisk na pierś nieco ustą­pił. Po­czuła na swo­jej twa­rzy śmier­dzący od­dech i ję­zyk, który za­czął chłep­tać jej krew. Gdy się obu­dziła, le­żała cała we krwi. Za­równo jej twarz, jak i po­duszka i prze­ście­ra­dło były czer­wone. Nie miała sił, aby ko­go­kol­wiek za­wo­łać. Le­żała bez­wolna, aż przy­szła jej mama, która po­mo­gła jej się umyć. Naj­więk­szy ból po­czuła jed­nak, gdy zo­ba­czyła swój piękny war­kocz le­żący na pod­ło­dze.

To mu­siała być zmora, prze­ko­ny­wa­łem sa­mego sie­bie, gdy już le­ża­łem bez­pieczny na łóżku w domu dziad­ków. Po­woli wra­cały ob­razy bez­ład­nej ucieczki i krzyku, który wy­do­by­wał się z mo­ich ust. Zby­szek rów­nież krzy­czał prze­ra­żony, ale wie­dzia­łem, że na­stęp­nego dnia wszyst­kiego się wy­prze i tylko mnie oskarży o tchó­rzo­stwo. Długo tłu­mi­łem w środku wście­kłość na niego. Wy­obra­ża­łem so­bie, że wy­ska­kuję w po­wie­trze i jed­nym kop­nia­kiem prze­wa­lam go na zie­mię. Wtedy nie byłby ta­kim cwa­niacz­kiem. Mu­siałby się ze mną li­czyć. I wię­cej by nie kła­mał.

W nocy bu­dzi­łem się kilka razy. Zmory są mściwe. To też wie­dzia­łem od babci. Je­śli zna­la­złem trupa przed cza­sem i zmora nie zdą­żyła wy­pić z niego ca­łej krwi, to może cho­dzić głodna i szu­kać ko­lej­nej ofiary. Na­słu­chi­wa­łem. Mia­rowe chra­pa­nie dziadka nieco mnie uspo­ko­iło, ale dla pew­no­ści z torby pod łóż­kiem wy­ją­łem har­cer­ską finkę i wło­ży­łem ją pod po­duszkę.

Ra­nek przy­wi­tał mnie słoń­cem. Dzia­dek mu­siał już być w polu, a bab­cia w kuchni go­to­wała zupę. Jak co dzień cze­kał mnie krup­nik, pra­żoki po­le­wane skwar­kami i mi­ze­ria. W pią­tek był za to karp, bo dzia­dek znał fa­ceta, który pil­no­wał sta­wów ho­dow­la­nych i za ziem­niaki lub mar­chew sprze­da­wał ryby. W nie­dzielę był ro­sół i pie­czone mięso z ziem­nia­kami. Ale przez po­zo­stałe pięć dni kró­lo­wał krup­nik i pra­żoki. Już wtedy przy­sią­głem so­bie, że jak do­ro­snę, ni­gdy wię­cej nie we­zmę ich do ust.

Szybko ubra­łem się i wy­sze­dłem na drogę, aby po­biec do Zbyszka i prze­dys­ku­to­wać wczo­raj­sze wy­da­rze­nia. Po­go­dzi­łem się z tym, że bę­dzie mnie wy­śmie­wał. Co naj­wy­żej chcia­łem mu po­wie­dzieć, że sam jest bo­idud­kiem i gdyby był od­ważny, to prze­cież by nie ucie­kał. Wie­dzia­łem, że skoń­czy się to bi­ja­tyką, ale lep­sze bi­ja­tyka i kilka siń­ców niż sa­motne sie­dze­nie w domu i cze­ka­nie, aż bab­cia za­goni mnie do sprzą­ta­nia po­dwórka albo kar­mie­nia kró­li­ków.

Wtedy zo­ba­czy­łem są­sia­dów. Ze­nek był o rok ode mnie młod­szy, a Ma­rek o rok star­szy. Ni­gdy się z nimi nie przy­jaź­ni­łem, ani na­wet nie roz­ma­wia­łem. Ich oj­ciec, na któ­rego lu­dzie wo­łali Ły­sol, bo już jako młody chło­pak nie miał wło­sów, i oj­ciec Zbyszka, wu­jek Ry­siek, przed laty po­bili się na za­ba­wie i od tego czasu ze sobą nie roz­ma­wiali. W ra­mach ro­dzin­nej so­li­dar­no­ści uzna­łem, że mó­wie­nie im „cześć” by­łoby zdradą, więc od­kąd przy­jeż­dża­łem na let­nie wa­ka­cje do dziad­ków, igno­ro­wa­łem ich, a oni mnie. Tam­tego dnia zo­ba­czy­łem jed­nak ich gęby, jak re­cho­czą na mój wi­dok.

– Co rży­cie?! Coś wam się nie po­doba? – spy­ta­łem. Na wsi je­dyną osobą, która mo­gła się ze mnie śmiać, był Zby­szek. Po pierw­sze, jego dzia­dek i mój dzia­dek byli ro­dzo­nymi braćmi, więc by­li­śmy ze Zbysz­kiem bli­ską ro­dziną, a po wtóre lu­bi­łem Zbyszka, choć cza­sami mnie wner­wiał i mu­sie­li­śmy wy­ja­śniać so­bie nie­po­ro­zu­mie­nia pię­ściami. Był star­szy i sil­niej­szy, ale do­brze wie­dzia­łem, że mimo prze­gra­nych wal­czy­łem dziel­nie i Zby­szek nie­raz zwi­jał się z bólu. Nikt inny śmiać się nie miał prawa.

– Sły­sza­łem, że w ga­cie ze­sra­łeś się ze stra­chu i grzyby po­gu­bi­łeś! – za­wo­łał Ma­rek.

– Od­szcze­kaj to! – krzyk­ną­łem.

– Go­rzej śmier­działo niż od wi­sielca – do­rzu­cił Ze­nek.

Tego było za wiele. Prze­sko­czy­łem przez drogę i rzu­ci­łem się na nich z pię­ściami. Nor­mal­nie nie miał­bym szans, ale fu­ria, która mnie ogar­nęła, spra­wiła, że bi­łem bez opa­mię­ta­nia i nie­mal nie czu­łem bólu, gdy do­się­gały mnie ich ciosy. Pierw­szy uciekł Ze­nek. Tra­fi­łem go pro­sto w nos i za­lał się krwią. Z pła­czem po­biegł do domu, wrzesz­cząc, że ich biję. Ma­rek kop­nął mnie w plecy. Upa­dłem, ale pod­nio­słem się na­tych­miast. Był mniej wię­cej mo­jego wzro­stu i siłą na pewno mi nie ustę­po­wał, ale wście­kłość do­da­wała mi ani­mu­szu. Pró­bo­wał się bro­nić. Ude­rzy­łem go w brzuch i w głowę. Prze­wró­cił się. Rzu­ci­łem się na niego i za­czą­łem młó­cić pię­ściami z ca­łych sił. Na­raz po­czu­łem silne ude­rze­nie w głowę. Na chwilę mnie za­mro­czyło. Drugi cios był jesz­cze sil­niej­szy. Po­le­cia­łem na trawę. Zo­ba­czy­łem nad sobą są­siada. Wa­żył do­bre sto kilo. Nie mia­łem szans na obronę. In­stynk­tow­nie za­sło­ni­łem rę­koma głowę, ale fa­cet nie za­mie­rzał prze­sta­wać. Może chciał ze­mścić się za lunty, które do­stał od wujka, a może po pro­stu miał ochotę ko­muś przy­pier­do­lić. Jego ciężki but tra­fił mnie naj­pierw w brzuch, a póź­niej w nogę. Za­wy­łem z bólu. Pew­nie zro­biłby ze mnie ka­lekę, gdyby nie bab­cia, która wy­le­ciała z sie­kierą na drogę.

– Ty dziadu za­wszony, na dzie­ciaka bę­dziesz się rzu­cał?! Niech tylko mój Bro­nek z pola wróci, to ci ten łeb prze­trąci.

– A co, bę­dzie twój by­sior na mo­ich się rzu­cał i bił bez­kar­nie?

– Jak te twoje ta­kie, jak ty, to le­piej od mło­do­ści uczyć je ro­zumu, bo to­bie go wi­dać bra­kuje.

– Nie py­skuj, babo!

– A co, szma­cia­rzu? My­ślisz, że się cie­bie boję? Że mnie też mo­żesz tłuc, jak twoją Gra­żynkę? Nie­do­cze­ka­nie twoje!

Gdyby nie sie­kiera w ręku babci, pew­nie by się na nią rzu­cił, ale wie­dział, że bab­cia szyb­ciej go za­bije, niż po­zwoli się tknąć.

– Uwa­żaj na swo­jego gów­nia­rza, bo jak jesz­cze raz tknie mo­ich chło­pa­ków, to zro­bię z niego mar­mo­ladę. – Splu­nął na mnie i po­szedł do domu, a za nim Ma­rek, ku­le­jąc.

Nie by­łem w sta­nie się ru­szyć. Bab­cia po­bie­gła do wujka Ryśka. Ten naj­pierw chciał pójść i roz­wa­lić łeb Ły­sola, ale bab­cia prze­tłu­ma­czyła mu, że musi za­brać mnie do domu i za­wo­łać le­ka­rza, bo nie wia­domo, czy nie mam cze­goś zła­ma­nego. Nie mo­głem ustać na no­gach. Za­czą­łem wy­mio­to­wać. Bab­cia zde­cy­do­wała, że jed­nak le­piej mnie nie ru­szać i ka­zała wuj­kowi wsiąść na mo­tor i pę­dzić do przy­chodni w są­sied­niej wsi. Mu­sia­łem stra­cić przy­tom­ność, bo gdy na nowo otwo­rzy­łem oczy, wo­kół mnie ze­brała się po­łowa wsi. Sły­sza­łem, jak chłopi ga­dali je­den przez dru­giego, że trzeba dać na­uczkę Ły­so­lowi, bo że chło­paki się biją, to nor­malne, i tak było, i tak bę­dzie, ale żeby do­ro­sły byk rzu­cał się na dziecko, to tak być nie może i na to zgody nie bę­dzie. Ko­biety po­cie­szały bab­cię, która pła­kała i za­mar­twiała się, jak ona się wy­tłu­ma­czy przed mo­imi ro­dzi­cami. I tylko Zby­szek sie­dział ci­cho koło mnie i trzy­mał ku­bek wody.

Nie wiem, jak długo cze­ka­łem na le­ka­rza. Przy­je­chał ka­retką i na­tych­miast ka­zał mnie za­wieźć do szpi­tala. Bab­cia chciała je­chać ze mną, ale le­karz po­wie­dział, że w szpi­talu będą na mnie cze­kali ro­dzice, bo udało się do nich do­dzwo­nić, a babci trudno by­łoby wie­czo­rem wró­cić, bo la­tem ostatni au­to­bus z Piotr­kowa Try­bu­nal­skiego od­cho­dzi o pięt­na­stej. Pa­mię­tam jej za­pła­kaną twarz i wście­kłe oczy Zbyszka, który pró­bo­wał mi nimi po­wie­dzieć, że­bym się o nic nie mar­twił, bo on już ze­mści się na Ły­solu.

W szpi­talu oka­zało się, że mam pęk­nięte dwa że­bra i wstrzą­śnie­nie mó­zgu, ale jak po­wie­dział or­dy­na­tor: „Do we­sela się za­goi”. Na­stęp­nego dnia bab­cia na­jęła sa­mo­chód i przy­je­chała z dziad­kiem, wuj­kiem Ryś­kiem i Zbysz­kiem. Przy­wio­zła mi w ter­mo­sie ro­sół, klu­ski i mięso. Wu­jek uśmiech­nął się pod no­sem i po­wie­dział, że w po­rów­na­niu z Ły­so­lem wy­glą­dam bar­dzo do­brze, bo tam­ten to przez mie­siąc nie po­każe na wsi swo­jej obi­tej gęby, ale le­piej, że­bym na ra­zie nie przy­jeż­dżał, bo Ły­sol może chcieć się ze­mścić.

Od tam­tego wy­da­rze­nia sześć lat nie by­łem w Stru­dze, bo tak na­zywa się wieś, w któ­rej uro­dził się mój oj­ciec, a miesz­kali dziad­ko­wie. Sześć lat to szmat czasu, gdy ma się osiem­na­ście lat. Rów­no­war­tość jed­nej trze­ciej ży­cia. Na po­czątku tę­sk­ni­łem i na­wet wy­sła­łem kilka pocz­tó­wek do Zbyszka. Ni­gdy na żadną nie od­po­wie­dział. Pew­nie są­dził, że to dzie­cinne albo jesz­cze go­rzej: dziew­czyń­sko-sen­ty­men­talne. Nie zdzi­wił­bym się, gdyby na­bi­jał się ze mnie i na­zy­wał mia­sto­wym ma­min­syn­kiem. Wiele razy pro­si­łem ro­dzi­ców, aby za­wieźli mnie choć na kilka dni na wieś. Z ust mamy za­wsze sły­sza­łem zde­cy­do­wane „nie”. Kilka razy roz­ma­wia­łem z tatą. Tak jak fa­cet z fa­ce­tem, w każ­dym ra­zie tak mi się wy­da­wało, ale oj­ciec je­dy­nie głę­boko wzdy­chał i po­wta­rzał, że mama się o mnie boi i nie może ani jemu, ani dziad­kom da­ro­wać, że zo­sta­łem tak ciężko po­bity. Po­my­śla­łem wtedy, że ni­gdy nie będę ta­kim pan­to­fla­rzem jak mój oj­ciec.

Mama chęt­nie wy­sy­łała mnie do swo­ich ro­dzi­ców, do któ­rych mia­łem nie wię­cej niż trzy­dzie­ści mi­nut tram­wa­jem. Z blo­ko­wisk Ret­kini trzeba było do­je­chać aleją Mic­kie­wi­cza, którą, gdy mia­łem szes­na­ście lat, czę­ściowo za­mie­nili na aleję Jó­zefa Pił­sud­skiego, a na­stęp­nie do ulicy Pro­miń­skiego, któ­rego rów­nież zde­gra­do­wano i prze­mia­no­wano na aleję Mar­szałka Edwarda Ry­dza-Śmi­głego, a stam­tąd na Dą­browę. Póź­niej mu­sia­łem pie­szo dojść do ko­ścioła pw. św. Mak­sy­mi­liana Ma­rii Kol­bego i na jego ty­łach do­czła­pać się do dziad­ków. Gdy dzia­dek wy­ga­dał się kie­dyś są­sia­dom, że przy­jeż­dżam z Ret­kini, od razu zo­sta­łem za­kwa­li­fi­ko­wany jako „eł­ka­esiak”, co było gor­szym okre­śle­niem niż „pe­dał”, „ko­much” czy „ubek” ra­zem wzięci. Brzmiało na­wet go­rzej niż „Żyd”. Gdy­bym po­li­czył wszyst­kie so­lówki, które wy­gra­łem albo prze­gra­łem w obro­nie klubu, któ­rego ki­bi­cem ni­gdy nie by­łem, to po­wi­nie­nem do­stać do­ży­wotni kar­net na wszyst­kie me­cze ŁKS-u, z któ­rego, rzecz ja­sna, ni­gdy bym nie sko­rzy­stał. Mama w ty­po­wej dla sie­bie wszyst­ko­wie­dzo­ści igno­ro­wała si­niaki, które przy­wo­zi­łem z Dą­browy, po­wta­rza­jąc w kółko, że do Strugi ni­gdy mnie nie pu­ści, bo tam strach wyjść z domu.

Wszystko to jed­nak po­woli scho­dziło na plan dal­szy. Do­sta­łem się do li­ceum, choć ni­gdy nie by­łem piąt­ko­wym uczniem. Chcia­łem pójść do tech­ni­kum, ale ro­dzice uparli się, abym naj­pierw skoń­czył ogól­niak, a póź­niej mogę pójść na­wet na po­li­budę, choć oni ży­czy­liby so­bie, abym wy­brał coś bar­dziej przy­szło­ścio­wego, jak prawo albo me­dy­cyna. W osta­tecz­no­ści może być eko­no­mia. Kla­syczne pa­pla­nie ro­dzi­ców, ich nie­ustanna tro­ska, aby dziecko wy­ro­sło na po­rząd­nego czło­wieka. Moje pięt­na­ste uro­dziny nie­mal zbie­gły się z wy­bo­rami w 1989 roku. Nie­wiele jesz­cze z tego ro­zu­mia­łem, poza tym, że ko­mu­chy do­stały po du­pie i te­raz mamy wol­ność. By­łem w pierw­szej kla­sie li­ceum i moją twarz zdo­biły po­ja­wia­jące się każ­dego dnia prysz­cze. Gdy­bym miał po­sta­wić na szali moje prysz­cze z jed­nej strony, a upa­dek ko­mu­ni­zmu, sejm kon­trak­towy, wy­bór Le­cha Wa­łęsy na pre­zy­denta z dru­giej, to prysz­cze zde­cy­do­wa­nie wa­ży­łyby wię­cej. W kla­sie było dwóch ra­dy­ka­łów, któ­rzy darli się na prze­rwach, że trzeba, póki su­fit wali się Ru­skim na głowę, ru­szyć na Mo­skwę i po­mścić Ka­tyń, ale reszta bar­dziej przej­mo­wała się hor­mo­nami sza­le­ją­cymi w ich cia­łach.

Moi ro­dzice na po­czątku byli wiel­kimi sym­pa­ty­kami So­li­dar­no­ści, ale kiedy z dnia na dzień mama stra­ciła pracę, a in­fla­cja za­brała ojcu zbie­rane z wiel­kim tru­dem oszczęd­no­ści, po­czuli się oszu­kani. Oj­ciec co­raz czę­ściej od­pa­lał ma­lu­cha, któ­rego ku­pił w 1988 roku, i je­chał do ro­dzi­ców po ziem­niaki, mar­chew, ce­bulę i mięso. Ni­gdy tego nie po­wie­dział na głos, ale gdyby nie po­moc dziad­ków naj­nor­mal­niej w świe­cie by­śmy gło­do­wali. Pa­mię­tam, jak pro­si­łem ojca, aby ku­pił mi nowe trampki, bo stare były już za cia­sne, a on się wściekł i za­czął na mnie wrzesz­czeć, że pie­nią­dze nie ro­sną na drze­wach, że mama nie może zna­leźć pracy, a on do­staje gro­sze, choć ha­ruje jak wół, a i tak do­brze, że ma pracę.

– Prze­cież pro­szę o zwy­kłe trampki – od­po­wie­dzia­łem spo­koj­nie. – Jak mam cho­dzić? Na boso?

– A ja pro­szę, abyś nie za­cho­wy­wał się jak roz­piesz­czony gów­niarz!

Ci­snęło mi się na usta kilka od­po­wie­dzi, ale wie­dzia­łem, że skoń­czy­łoby się to wielką awan­turą. Od­pu­ści­łem.

Na­stęp­nego dnia, gdy wró­ci­łem ze szkoły, cze­kały na mnie nowe trampki. Wie­dzia­łem, że mama mu­siała długo wier­cić ta­cie dziurę w brzu­chu, aby zde­cy­do­wał się na taki „zby­tek”.

Oj­ciec z ner­wów sta­wał się wra­kiem czło­wieka. Schudł i po­si­wiał. Po­cząt­kowo far­bo­wał włosy, ale szybko prze­stał. Kie­dyś mama za­żar­to­wała, że te­raz jest szpa­ko­wa­tym pa­nem w śred­nim wieku. Z wście­kło­ści zro­bił się czer­wony na twa­rzy. Za­czął wrzesz­czeć, że to on nas wszyst­kich utrzy­muje, a za­miast sza­cunku i zro­zu­mie­nia spo­ty­kają go kpiny i szy­der­stwa. Wy­szedł z domu, trza­ska­jąc drzwiami, i długo nie wra­cał. Trudno było z nim po­roz­ma­wiać. Każde słowo, a na­wet spoj­rze­nie za­czął trak­to­wać, jakby było wy­mie­rzone prze­ciw niemu. Na­wet się nie zdzi­wi­łem, gdy za­czął wra­cać wcięty. Na po­czątku jesz­cze się nie upi­jał, ra­czej wy­chy­lał je­den lub dwa kie­liszki na do­bry na­strój. Z cza­sem za­czął pić co­raz wię­cej i co­raz czę­ściej. Po­cząt­kowo raz na ty­dzień, póź­niej dwa razy w ty­go­dniu, aby po kilku mie­sią­cach nie­mal każ­dego dnia chwiać się, prze­kra­cza­jąc próg domu.

Mama po­cząt­kowo uspra­wie­dli­wiała go. Tłu­ma­czyła i scho­dziła mu z drogi. Kilka razy przy­szła do mnie, aby mi po­wie­dzieć, ja­kim wraż­li­wym czło­wie­kiem jest mój oj­ciec i jak trudno mu od­na­leźć się w no­wej rze­czy­wi­sto­ści. Któ­re­goś wie­czoru usły­sza­łem ich kłót­nię.

– Ja­nek, nie mamy pie­nię­dzy, a ty prze­chle­wasz ostat­nie gro­sze!

– To znajdź pracę! – od­szczek­nął się oj­ciec. – Sie­dzisz całe dnie w domu i tylko byś wszystko kry­ty­ko­wała.

– My­ślisz, że nie pró­buję?

– Jak dupy nie ru­szysz, to nic z tego nie bę­dzie!

– Je­steś nie­spra­wie­dliwy! I... Zwy­kły cham!

– Księż­niczka się ob­ra­ziła... O... Może za­dzwo­nisz po służbę? – za­czął ją prze­drzeź­niać.

– A może znajdę ko­goś bar­dziej za­rad­nego?

Usły­sza­łem ru­mor upa­da­ją­cego ciała. W dwóch kro­kach wpa­dłem do ich po­koju. Matka le­żała na pod­ło­dze. Ru­szy­łem z pię­ściami do ojca, a on, jakby mnie nie wi­dząc, usiadł i za­czął pła­kać. Jak małe dziecko. Czter­dzie­stocz­te­ro­letni fa­cet łkał jak skrzyw­dzony chłop­czyk. Nie znam się na pła­czu, bo za­wsze po­wta­rzano mi, że pła­czą tylko baby, ale po­my­śla­łem wtedy, że ży­cie po­trafi zła­mać każ­dego, na­wet mo­jego ojca, wy­so­kiego, sil­nego fa­ceta, któ­rego przez tyle lat uwa­ża­łem za mą­drzej­szego i sil­niej­szego niż Kajko i Ko­kosz ra­zem wzięci.

Po­mo­głem wstać ma­mie. My­śla­łem, że się spa­kuje i bę­dzie chciała wy­je­chać do swo­ich ro­dzi­ców, ale za­miast tego po­ka­zała mi, że­bym wy­szedł, a sama usia­dła i przy­tu­liła tatę.

Nie wiem, o czym roz­ma­wiali. Pew­nie mieli so­bie sporo do po­wie­dze­nia. Sie­dzieli za­mknięci przez kilka go­dzin. Na­słu­chi­wa­łem do je­de­na­stej w nocy, aż sen mnie zmo­rzył. Na­stęp­nego dnia oj­ciec wró­cił trzeźwy i nor­mal­ność po­now­nie za­częła go­ścić u nas w domu. Tak było do kwiet­nia 1992 roku. Szy­ko­wa­łem się do ma­jo­wej ma­tury. Ma­te­ma­tyki ani an­giel­skiego się nie ba­łem. Mo­głem po­lec je­dy­nie na wy­pra­co­wa­niu z ję­zyka pol­skiego, bo or­to­gra­fia przez wszyst­kie lata była moją piętą achil­le­sową. Łu­dzi­łem się, że na kie­runku ma­te­ma­tyczno-fi­zycz­nym uda mi się ja­koś ukryć pro­blemy z pi­sa­niem, ale po­lo­nistka po­sta­wiła so­bie za cel wy­ple­nić z nas or­to­gra­ficzny de­bi­lizm i co naj­mniej raz w ty­go­dniu ro­biła dyk­tanda. Z dyk­tand mia­łem dwójki, z gra­ma­tyki czwórki, z na­uki wier­szy na pa­mięć czwórki, z lek­tur trójki, więc śred­nia oscy­lo­wała wo­kół trójki, tylko że na pi­sem­nej ma­tu­rze nikt śred­niej nie wy­li­czał.

Był sło­neczny po­ra­nek. Nie wiem dla­czego, ale wszyst­kie złe in­for­ma­cje na­pły­wały do mnie w sło­neczne po­ranki. Roz­dzwo­nił się te­le­fon. Mama była w kuchni i krzyk­nęła, abym ode­brał. Od razu po­zna­łem głos wujka Ryśka. Spy­tał ostro: „Jest Ja­nek?”. Od­po­wie­dzia­łem, że wy­szedł do pracy. „To po­bie­gnij do niego i po­wiedz, że twój dzia­dek Bro­nek miał wy­lew. Wiozą go do szpi­tala w Piotr­ko­wie. Jest z nim bar­dzo źle”. Roz­łą­czył się.

– Kto dzwo­nił? – spy­tała mama.

– Wu­jek Ry­siek. Dzia­dek miał wy­lew. Wiozą go do szpi­tala w Piotr­ko­wie. Po­wie­dział, że jest z nim bar­dzo źle. Chcę do niego po­je­chać.

– Idź do szkoły – po­wie­działa drżą­cym gło­sem. – W so­botę po­je­dziesz.

– Mamo!

– Żadne „mamo”. Za chwilę ma­tura. Ja po­jadę do niego z tatą, a ty się ucz. W so­botę po­je­dziemy wszy­scy.

Nie po­że­gna­łem się z nim. Zmarł tego sa­mego dnia wie­czo­rem. Ni­gdy nie brał le­ków. Może gdyby go nie szpry­co­wali, or­ga­nizm wal­czyłby dłu­żej, ale pier­do­lone ko­no­wały za­wsze wie­dzą le­piej, jak wy­słać czło­wieka na drugi świat. „Wstrząs ana­fi­lak­tyczny o nie­usta­lo­nym pod­łożu” – po­wie­dział le­karz moim ro­dzi­com i szybko skrył się w swoim po­koju. Chuj je­bany! Pier­do­lony nieuk!

By­łem zły na mamę. Do po­grzebu nie ode­zwa­łem się do niej ani sło­wem. Mu­siała czuć mój gniew, a może za­częły drę­czyć ją wy­rzuty su­mie­nia. Na­le­żała do tej prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści ko­biet, które po czter­dzie­stce prze­stają o sie­bie dbać, ubie­rają się byle jak – prze­waż­nie w zbyt luźne i źle do­pa­so­wane ubra­nia, ro­bią trwałe, a póź­niej w nie­skoń­czo­ność wal­czą z od­ro­stami. Moja mama miała sto sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, po­kaźny biust i duże nie­bie­skie oczy. Gdy była młoda, mu­siała dzia­łać na wy­obraź­nię męż­czyzn, a i te­raz, gdyby ob­cięła włosy, które stra­szyły wście­kłym bur­gun­dem, i po­zwo­liła od­ro­snąć na­tu­ral­nym blond, gdyby za­miast be­żo­wych i brą­zo­wych su­kie­nek i blu­zek, które wręcz krzy­czały biedą, za­ło­żyła coś od­waż­niej­szego, gdyby wresz­cie od­wa­żyła się na moc­niej­szy ma­ki­jaż, mo­głaby wciąż ucho­dzić za atrak­cyjną ry­czącą czter­dziestkę. Mo­głaby... Był jesz­cze je­den wa­ru­nek. Mu­sia­łaby zre­zy­gno­wać z za­nu­dza­nia wszyst­kich swo­imi ob­se­sjami: od­chu­dza­niem i cho­ro­bami. Im dłu­żej nie mo­gła zna­leźć pracy i sie­działa w domu, tym bar­dziej pod­nie­cała się swoim ga­da­niem: „W tym ty­go­dniu schu­dłam już dwa kilo. Za chwilę będę mu­siała ku­pić nowe ubra­nia, bo te, które mam, będą na mnie wi­siały jak na stra­chu na wró­ble! Tylko za co je ku­pimy?”, „O Boże... Nic nie jem, a znowu przy­ty­łam. Trzy kilo! Wy­glą­dam jak ma­ciora!”, „Roz­ma­wia­łam z są­siadką, ma raka piersi. Po­wie­działa, że mu­szę się zba­dać, bo za chwilę bę­dzie za późno i będę mu­sieli mi am­pu­to­wać pierś, a w szpi­talu bez ła­pówki to te­raz na­wet wody pie­lę­gniarka ci nie poda”. Mógł­bym cy­to­wać jej za­szyte lę­kami zda­nia w nie­skoń­czo­ność. Dzień bez lę­ków to dzień stra­cony. My­ślę, że z cza­sem po­zwo­liła, aby lęki co­raz bar­dziej ją obez­wład­niały. Gdy cho­dziła do pracy, żyła pracą, gdy sie­działa w domu, mu­siała czymś wy­peł­nić swoje ży­cie, a strach nada­wał się do tego wy­śmie­ni­cie.

Zresztą, każdy czło­wiek po­trze­buje ob­se­sji. Była to jedna z pierw­szych lek­cji, jaką przy­swo­iłem. Zro­zu­mia­łem, że jest po­trzebna ni­czym tlen. Po­zwala żyć w ilu­zji za­an­ga­żo­wa­nia, a na­wet zba­wia­nia ludz­ko­ści. Więk­szość dziew­czyn w kla­sie miało ob­se­sję na punk­cie wy­glądu. Wy­star­czyło rzu­cić od nie­chce­nia: „Oj, chyba przy­ty­łaś przez week­end”, aby ze­psuć im cały dzień. Nie­które miały ob­se­sję na punk­cie po­sia­da­nia chło­paka. Jesz­cze inne były obłęd­nie prze­siąk­nięte ob­se­sją ro­dzi­ców, aby coś osią­gnąć – wku­wały po no­cach i bry­lo­wały piąt­kami, które miały war­tość je­dy­nie dla zdo­ło­wa­nego ego ich oj­ców i ma­tek. Moi ko­le­dzy w więk­szo­ści mieli ob­se­sję na punk­cie za­cią­gnię­cia dziew­czyny do łóżka, tylko że re­ali­zo­wali ją po­przez nie­usta­jącą ma­stur­ba­cję. Inni eks­cy­to­wali się piłką nożną. Ma­nia­kal­nie znali na pa­mięć skład dru­żyny, któ­rej ki­bi­co­wali, i wy­niki wszyst­kich me­czów z ostat­nich pię­ciu lat. Jesz­cze inni od­kry­wali al­ko­hol i szu­kali w nim swo­jego zba­wie­nia, aż do rzy­ga­nia na ki­blu. W skle­pach po­ja­wiły się ta­nie wina owo­cowe, na które stać było na­wet bied­nych li­ce­ali­stów. Ja też mia­łem swoje ob­se­syjki. Pod ko­niec dru­giej klasy miała na imię Ba­sia. W trze­ciej, przez chwilę, była Ka­sią, aby przez wa­ka­cje i pierw­sze mie­siące czwar­tej klasy prze­obra­zić się w Agnieszkę. Miała dłu­gie blond włosy, które wręcz fa­lo­wały na jej ra­mio­nach. W ja­kiś ma­gne­tyczny spo­sób kon­tra­sto­wały z jej brwiami i zie­lo­nymi oczyma. Miała w so­bie coś z kota, gdy się po­ru­szała, gdy ob­li­zy­wała ję­zy­kiem usta, gdy od­chy­lała głowę do tyłu. Lu­bi­łem jej po­ca­łunki. Jej dolna warga na­cho­dziła na górną i czę­ściowo ją za­sła­niała, jakby skry­wała ja­kąś ta­jem­nicę. Chyba by­łem w niej za­ko­chany. Wszystko skoń­czyło się w stycz­niu, gdy po lek­cjach po­wie­działa mi, że na ra­zie nie może się ze mną spo­ty­kać, gdyż musi wię­cej się uczyć, bo bę­dzie zda­wała na me­dy­cynę i nie chce za­wieść ro­dzi­ców. Po­czu­łem, jakby Ły­sol na nowo zdzie­lił mnie w głowę. Zro­biło mi się ciemno przed oczyma, a ja­kaś nie­wi­dzialna dłoń za­ci­snęła się na gar­dle. Po­trze­bo­wa­łem kilku se­kund, aby od­zy­skać od­dech. Stała przede mną ubrana w fio­le­tową kurtkę i czer­woną czapkę. Było zimno, a jej po­liczki za­ró­żo­wiły się od mrozu. Jej słowa po­woli do­cie­rały do mnie, ale nie chcia­łem ich przy­jąć do wia­do­mo­ści. Pra­gną­łem ją przy­tu­lić. Po­wie­dzieć, że ją ro­zu­miem, że ja też po­trze­buję czasu na na­ukę. Co­kol­wiek, byle nie za­trza­snąć drzwi. Za­miast tego lo­do­wa­tym gło­sem spy­ta­łem, czy to wszystko, co ma mi do po­wie­dze­nia. Za­ci­snęła ner­wowo wargi i ski­nęła nie­znacz­nie głową. Wi­dzia­łem, że łzy czają się w ką­ci­kach jej oczu i z tru­dem je po­wstrzy­muje.

– Skoro twoje eg­za­miny są ode mnie waż­niej­sze, to chyba nie mamy o czym ze sobą roz­ma­wiać – po­wie­dzia­łem.

Zła­pała mnie za rękę.

– Piotr... – szu­kała słów. – Po ma­tu­rze...

– Bę­dziesz miała eg­za­miny na stu­dia.

Wy­szarp­ną­łem dłoń i od­wró­ci­łem się. Nie wie­dzia­łem, do­kąd pójść. Włó­czy­łem się po­nad dwie go­dziny po mie­ście, aż mróz mnie otrzeź­wił i wró­ci­łem do domu.

Ja­dąc na po­grzeb dziadka, my­śla­łem o Agnieszce. Po­trze­bo­wa­łem jej. Po­trze­bo­wa­łem dru­giego czło­wieka. Nie ojca i matki, ale dru­giego czło­wieka, w któ­rego oczach mo­głem zo­ba­czyć sie­bie. Oczy ro­dzi­ców za­wsze są za­kła­mane. Kto się w nich zbyt długo prze­gląda, ten za­traca prawdę o so­bie i za­czyna żyć ilu­zją. Przez wiele lat ta ilu­zja jest po­trzebna, bo ro­dzi moc do mó­wie­nia „ja”, które, ni­czym miecz, od­dziela od świata i bu­duje od­wagę w na­zy­wa­niu sie­bie; ale to, co od­dzie­lone, musi na nowo się sca­lić, musi po­czuć wspólny od­dech, zjed­no­czyć się, aby osią­gnąć peł­nię.

Z każ­dym ki­lo­me­trem po­ko­ny­wa­nym przez po­ży­czo­nego przez ojca od ko­legi z pracy du­żego fiata na­ra­stało we mnie prze­ko­na­nie, że zo­sta­łem po­zba­wiony moż­li­wo­ści oglą­da­nia się w oczach dziadka. Wie­niec fur­czał na da­chu, a oj­ciec ska­mie­niały i z drżą­cymi rę­koma sie­dział za kie­row­nicą. O czym my­ślał? Nie zdzi­wił­bym się, gdyby jego głowę wy­peł­niała pustka. Ma­jąc nie­całe osiem­na­ście lat, za­raz po trzy­let­niej za­wo­dówce bu­dow­la­nej, uciekł do woj­ska. Mógł prze­jąć go­spo­dar­stwo, ale nie chciał żyć na wsi. Na­wet nie brał prze­pu­stek w cza­sie żniw. Póź­niej po­je­chał bu­do­wać Łódź. Do­stał szansę skoń­czyć za­ocz­nie tech­ni­kum bu­dow­lane. Do­stał miesz­ka­nie. Oże­nił się. Kilka razy py­ta­łem go, dla­czego tak rzadko jeź­dzi do dziad­ków, ale za każ­dym ra­zem wzru­szał je­dy­nie ra­mio­nami i zmie­niał te­mat. Moż­liwe, że sam nie wie­dział, albo nie chciał wie­dzieć.

Nie­od­kryta droga jest ni­czym stru­mień, który ta­muje za­pora. Z cza­sem roz­lewa się, za­mie­nia w ba­gno i wszystko wkoło za­czyna bu­twieć. Pa­trzy­łem na jego sku­pioną twarz od­bi­ja­jącą się w lu­sterku. Pa­trzy­łem na co­raz bar­dziej ob­cego mi czło­wieka, który, gdy za­czą­łem do­ra­stać, gdy za­czą­łem co­raz do­no­śniej mó­wić „nie”, zde­zer­te­ro­wał. Nie po­tra­fił albo nie chciał to­wa­rzy­szyć mi we wcho­dze­niu w do­ro­słość. Za­wsze za­pra­co­wany. I to nie­zno­śne przy­gar­bie­nie. Tchórz­liwe. Tak je po­strze­ga­łem. Był wy­so­kim, bli­sko trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów wyż­szym od mamy męż­czy­zną, miał nie­bie­skie oczy i uko­śnie opa­da­jące brwi. Wy­glą­dał, jakby nie­ustan­nie się dzi­wił. Ale rów­no­cze­śnie był w nim pe­sy­mizm. Jego ką­ciki ust ostro opa­dały w dół, przez co na­wet gdy się śmiał, spra­wiał wra­że­nie, że jest smutny.

Kiedy mi­nę­li­śmy pierw­sze za­bu­do­wa­nia Strugi, po­czu­łem prze­ra­ża­jącą sa­mot­ność. Bez dziadka, który zmarł, bez mamy, bez ojca, któ­rzy żyli na in­nej pla­ne­cie. Czy poza bab­cią ktoś mi po­zo­stał? Może ona je­dyna była klu­czem, abym od­na­lazł sie­bie?

Pierw­sze, co zo­ba­czy­łem, to spróch­niałe szta­chety. Na­wet nie są­dzi­łem, że całe obej­ście tak bar­dzo się po­sta­rzało. Wi­dać było, że dawno nikt nie bie­lił ścian domu. Moż­liwe, że umknę­łoby to mo­jej uwa­dze, gdyby nie kwit­nący tuż przy ścia­nie ja­śmi­no­wiec. Jego in­ten­sywny za­pach wy­peł­niał sobą cały przód domu. Po le­wej stro­nie bramy za­czy­nał kwit­nąć czarny bez, który de­li­kat­nie prze­ni­kał za­pach ja­śmi­nowca, na­da­jąc orien­talną nutę.

Była dzie­siąta rano. Ksiądz miał przyjść o dwu­na­stej i ra­zem z kon­duk­tem po­grze­bo­wym wy­ru­szyć w stronę cmen­ta­rza, do któ­rego było po­nad dwa ki­lo­me­try. Przy bra­mie stał wu­jek Ry­siek. Po­dali so­bie z oj­cem bez słów ręce, po­ca­ło­wał i przy­tu­lił mamę. Gdy pod­sze­dłem do niego, spoj­rzał na mnie nie­mal z wy­rzu­tem.

– Każ­dego roku wy­glą­dał cie­bie. Bar­dzo mu do­skwie­rała twoja nie­obec­ność.

Nic nie od­po­wie­dzia­łem. Nie chcia­łem się uspra­wie­dli­wiać. Wy­dało mi się na­raz wręcz ża­ło­sne, że tak po pro­stu, nie­mal bez walki, zre­zy­gno­wa­łem z wa­ka­cyj­nych od­wie­dzin u dziad­ków.

– Jest Zby­szek? – spy­ta­łem, aby zmie­nić te­mat.

– Nie chcieli dać mu prze­pustki.

– Wzięli go do woj­ska? – spy­ta­łem zdzi­wiony.

– Nic nie wiesz? – Tym ra­zem zdzi­wił się wu­jek. – Oj­ciec nic ci nie po­wie­dział?

Znowu nie zna­la­złem słów. Dla­czego miałby mi co­kol­wiek po­wie­dzieć, skoro od lat nie wspo­mi­na­łem o Zbyszku? Dla­czego miałby się do­my­śleć, że może to mnie in­te­re­so­wać? Oj­ciec ni­gdy nie był wy­lewny, wszystko trzeba było od niego wy­cią­gać, a ja od dawna o nic go nie py­ta­łem.

Po­czu­łem pa­lący wstyd. „Zdrajca” – za­ko­tło­wało się w mo­jej gło­wie. Chcia­łem za­paść się pod zie­mię i znik­nąć. Jak mam te­raz wejść, spoj­rzeć w oczy babci, do­tknąć zim­nego ciała dziadka?

Pod da­chem kwi­liły ja­skółki. Dzie­siątki ja­skół­czych gniazd wy­peł­nione były mło­dymi, które gło­śno do­ma­gały się je­dze­nia. Bab­cia wbi­jała mi do głowy, gdy by­łem smar­ka­czem, że ja­skółki le­piej strzegą domu od po­żaru niż pio­ru­no­chrony, bo ja­skó­łek Matka Bo­ska słu­cha chęt­niej niż lu­dzi i ni­gdy by nie po­zwo­liła, aby spło­nęło gniazdo z nie­opie­rzo­nymi ja­skó­łecz­kami. Może dla­tego nikt ni­gdy ja­skół­kom nie ro­bił krzywdy, a lu­dzie wręcz szczy­cili się, gdy po­ja­wiały się nowe gniazda.

Przez uchy­lone okno sły­sza­łem mo­no­tonny głos kilku ko­biet, które od­ma­wiały ró­ża­niec przy otwar­tej trum­nie dziadka, ale czu­łem, że kwi­le­nie ja­skó­łek ma więk­szą moc w otwar­ciu bram raju niż na­sze ludz­kie mo­dli­twy.

Ro­zej­rza­łem się po po­dwórku. Ży­cie roz­kwi­tało w naj­lep­sze. Po­dwórko było pod­ko­szone tylko przy domu. Bli­żej obory i sto­doły so­czy­sta, zie­lona trawa wy­strze­liła na po­nad dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów. „Dzia­dek mu­siał już być słaby” – po­my­śla­łem i znowu po­czu­łem ukłu­cie wy­rzu­tów su­mie­nia, bo po­wi­nie­nem być przy nim i mu po­móc. Zo­ba­czy­łem wy­czoł­gu­ją­cego się z budy Mo­rusa. Po­znał mnie i za­ma­chał ra­do­śnie ogo­nem. Pod­sze­dłem do niego. Ukuc­ną­łem i po­gła­ska­łem go. Mo­rus był czar­nym kun­dlem z krótką sier­ścią i nie­pro­por­cjo­nal­nie dłu­gim ogo­nem. Mu­siał być bar­dzo stary. Od­kąd pa­mię­tam, za­wsze pil­no­wał po­dwórka. Miał budę tuż obok sto­doły, ale albo de­ski zbu­twiały, albo je naj­zwy­czaj­niej prze­gryzł, dzięki czemu wy­drą­żył so­bie jamę w sia­nie, w któ­rym cho­wał się, gdy nad­cią­gały silne mrozy. Gdy by­łem mniej­szy, wła­zi­łem tam ra­zem z nim i sta­wa­łem się nie­wi­dzialny dla wszyst­kich wkoło, sa­memu ob­ser­wu­jąc przez szpary po­dwórko.

Chcia­łem znowu być tym sze­ścio­let­nim pę­dra­kiem, który na nowo mógłby stać się nie­wi­dzialny.

Dzia­dek le­żał w trum­nie w po­koju za kuch­nią. Cały dom skła­dał się z czte­rech po­miesz­czeń, a wli­cza­jąc sień z pie­cem chle­bo­wym – z pię­ciu. Po le­wej stro­nie był po­kój, w któ­rym za­zwy­czaj spa­łem, a za nim ko­mora, gdzie bab­cia prze­cho­wy­wała mąkę, ka­sze, sło­iki z kom­po­tami, grzy­bami, ogór­kami i ki­szoną ka­pu­stą. Po­kój nie był ogrze­wany, więc zimą spało się w nim pod dwoma pie­rzy­nami, a rano okna upstrzone były fan­ta­stycz­nymi wzo­rami geo­me­trycz­nymi, które kre­ślił mróz. Znaj­do­wała się w nim wielka drew­niana szafa, drew­niany stół z czte­rema krze­słami i łóżko. W rogu stała skrzy­nia, a nad nią wi­siał krzyż i od­pu­stowy ob­raz św. Jó­zefa trzy­ma­ją­cego na rę­kach ma­lut­kiego Je­zusa. W tym po­koju dawno temu miesz­kał mój tata.

Po pra­wej stro­nie była kuch­nia, kró­le­stwo babci, gdzie ła­two można było do­stać od niej ścierką po gło­wie za prze­szka­dza­nie pod­czas go­to­wa­nia albo pod­ja­da­nie go­rą­cego cia­sta. Kuch­nia wy­po­sa­żona była w piec z fa­jer­kami, zwany sza­mo­tówką, duży czarny kre­dens, wą­ską zie­loną ko­zetkę i stół, który za­kry­wał właz do piw­nicy. Stół był z li­tego drewna. Mu­siał być zro­biony przed wojną, bo nogi miał nad­gry­zione przez kor­niki. Był strasz­nie ciężki. Jako dzie­ciak wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­łem go prze­su­nąć, aby móc pod­nieść klapę i zejść do piw­nicy. Piw­nica pod kuch­nią była naj­bar­dziej fa­scy­nu­ją­cym miej­scem, ja­kie może wy­ma­rzyć so­bie sze­ścio­la­tek. Wy­obra­ża­łem so­bie wszyst­kie skarby, które mo­gły być tam ukryte. No­cami śni­łem, że ro­bi­łem z niej pod­kop pod do­mem, aby móc po kry­jomu wy­do­stać się i wy­ru­szyć w świat. W rze­czy­wi­sto­ści śmier­działa ka­pu­stą i zgni­łymi bu­ra­kami. Dzia­dek trzy­mał w niej ziem­niaki, mar­chew, pie­truszkę, bu­raki i beczkę z ka­pu­stą. Gdy po­zwa­lał mi do niej zejść, żeby przy­nieść ziem­niaki na obiad, czu­łem się wy­róż­niony i do­pusz­czony do naj­więk­szej ta­jem­nicy. Gdy nieco pod­ro­słem i mo­głem sa­mo­dziel­nie prze­su­nąć stół i pod­nieść klapę, wy­jąt­ko­wość piw­nicy gdzieś ule­ciała. Kuch­nia od za­wsze ma­lo­wana była na nie­bie­sko, w od­róż­nie­niu od po­ko­jów, które ma­lo­wano na zie­lono. Długo nie mo­głem zro­zu­mieć, dla­czego wła­śnie te ko­lory, aż pew­nego dnia dzia­dek wy­tłu­ma­czył mi, że miał moż­li­wość ku­pić zie­lony i nie­bie­ski pig­ment, który do­le­wało się do wapna ga­szo­nego i w ten spo­sób po­wsta­wała farba. Jako że in­nych ko­lo­rów nie było, ku­pił zie­lony i nie­bie­ski na za­pas.

Mię­dzy kuch­nią a po­ko­jem były białe drzwi. Nie­mal na wprost le­żała trumna, a w niej ciało dziadka. Zo­ba­czy­łem jego po­marsz­czoną twarz. Po­my­śla­łem, że śpi. La­tem, po obie­dzie, czę­sto szedł na go­dzinną drzemkę. Le­żał wtedy bez ru­chu na ple­cach, jego twarz sztyw­niała, od­dech sta­wał się płytki, wręcz nie­wy­czu­walny. Kie­dyś za­kra­dłem się z piór­kiem per­liczki, aby go po­ła­sko­tać pod no­sem i spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście śpi, ale bab­cia przej­rzała mój plan i wy­go­niła.

Uklą­kłem przy trum­nie. Nie by­łem zdolny do żad­nej mo­dli­twy. Wciąż wy­peł­niał mnie wstyd. Ba­łem się pod­nieść wzrok i po­szu­kać babci. Sły­sza­łem jej ci­chy głos za­nu­rzony w chór są­sia­dek, który po­wta­rzał bła­galne „Zdro­waś Ma­ryjo...”. Bab­cia za­wsze miała w so­bie ja­kąś chłodną re­zerwę. Ni­gdy nie po­tra­fiła usie­dzieć na miej­scu, za­wsze czuła się w obo­wiązku coś ro­bić. Na­wet w nie­dzielę ce­le­bro­wała w nie­skoń­czo­ność ro­bie­nie ma­ka­ronu i go­to­wa­nie ro­sołu, jakby bała się, że bę­dzie mu­siała dzień święty świę­cić i po pro­stu usiąść przed do­mem i po­pa­trzeć na gru­szę. Do ko­ścioła szli­śmy na dzie­wiątą. Droga przez pola zaj­mo­wała nam nie wię­cej niż pół go­dziny, no chyba że szli­śmy as­fal­tową drogą z in­nymi ludźmi ze wsi, wtedy po­trze­bo­wa­li­śmy do­dat­ko­wych pięt­na­stu mi­nut. W domu by­li­śmy z po­wro­tem przed je­de­na­stą. Bab­cia da­wała mi jabłko i kromkę chleba ze śmie­taną i cu­krem i wy­ga­niała z domu. Sia­da­li­śmy wtedy z dziad­kiem na ła­weczce i roz­ma­wia­li­śmy. Naj­czę­ściej o woj­nie albo le­sie. Dzia­dek ko­chał las i czę­sto po­wta­rzał, że chciałby, abym zo­stał le­śni­kiem. Na roz­mowy mie­li­śmy dużo czasu, bo bab­cia do­piero przed czter­na­stą wo­łała nas na obiad. Mu­sia­łem umyć ręce, ucze­sać włosy i do­piero wtedy za­sia­da­li­śmy do nie­dziel­nej uczty. Bab­cia za­wsze mi po­wta­rzała, że jak chcę być praw­dzi­wym męż­czy­zną, to mu­szę mieć dużo siły, dla­tego na­kła­dała mi na ta­lerz udko, po­dob­nie jak dziad­kowi.

Klę­cząc przy trum­nie, czu­łem za­pach ro­sołu. Nie zdzi­wił­bym się, gdyby bab­cia całą noc go­to­wała, aby na­kar­mić nas po po­grze­bie.

– „Pod Twoją obronę ucie­kamy się, święta Boża Ro­dzi­cielko...” – Głos ko­biet stał się jakby moc­niej­szy, a jed­nym spo­śród nich był ni­ski szcze­biot mamy. Spoj­rza­łem na nią. Sie­działa obok babci z za­mknię­tymi oczyma i trzy­mała ją za rękę.

Pod­nio­słem się i pod­sze­dłem do nich. Mia­łem wra­że­nie, że bab­cia mnie nie po­znała. Jej wzrok błą­dził po mo­jej twa­rzy, lu­stro­wał ją, ale był mar­twy.

– Dzień do­bry, bab­ciu – po­wie­dzia­łem.

– Głodny je­steś? – spy­tała.

– Nie, bab­ciu, nie je­stem.

– Bro­nek ni­gdy nie wy­szedł z domu, jak nie zjadł śnia­da­nia. Jak kury nio­sły, to ro­bi­łam mu ja­jecz­nicę ze skwar­kami. Im bar­dziej była tłu­sta, tym bar­dziej mu sma­ko­wała. Pa­trzy­łam, jak jadł. Za­wsze mi mó­wił, że co jak co, ale go­to­wać to ja po­tra­fię. Ja­nek znowu zło­ścił się na mnie. „Tylko te jajka i jajka byś ro­biła!”, wrzesz­czał, a ja mu mó­wi­łam, że Bro­nek lubi. „To ta­cie rób jajka, a mnie nie truj”, od­po­wia­dał. Ja­nek znowu jadłby bez prze­rwy sal­ce­son i czarne. Jak bi­li­śmy świ­nie, to Bro­nek za­wsze do­ku­pił krwi, żeby było wię­cej czar­nego. Sal­ce­son i czarne były tylko dla Janka. Nie daj Boże, żeby ktoś się po­czę­sto­wał. „Kieł­basę ma­cie i ka­szankę, to mo­jego sal­ce­sonu nie ru­szaj­cie”, wo­łał.

– Co mama za głu­poty opo­wiada! – prze­rwał jej oj­ciec, który wy­ło­nił się zza drzwi. – Oj­ciec w trum­nie, a mama o sal­ce­so­nie bę­dzie ga­dała?

Bab­cia wy­da­wała się nie sły­szeć słów taty. Może przy­wy­kła. Jej roz­mowy z tatą za­wsze były krót­kie, ury­wane, pełne oskar­żeń. Ina­czej nie po­tra­fili, a może nie chcieli.

– Weź so­bie, Pio­truś, z kuchni kromkę chleba i coś zjedz – po­wie­działa do mnie.

– Nie je­stem głodny, bab­ciu. Póź­niej coś zjemy.

Po­ki­wała głową, ale wie­dzia­łem, że nie usły­szała mo­ich słów.

– Ziem­niaki wstawi Hel­cia, jak usły­szy dzwony w ko­ściele. W sam raz dojdą. Ry­siu wczo­raj za­bił mi dwie kaczki i ko­guta. Chcia­łam je osku­bać, ale Hel­cia raz dwa za­krząt­nęła się i na­wet nad de­na­tu­ra­tem opa­liła. Jedna z ka­czek mu­siała być chora, bo jej wą­troba tak się roz­wa­liła, że na­wet nie było co Mo­ru­sowi da­wać. Po­pła­ka­łam się, bo po­wta­rza­łam so­bie, że Pio­truś lubi do ro­sołu zjeść ugo­to­wany żo­łą­dek i wą­tróbkę. Druga na szczę­ście była zdrowa, a i ko­gu­cik młody. Wie­dzia­łam, że Pio­tru­siowi bę­dzie sma­ko­wało.

– Mamo! – Oj­ciec znowu pod­niósł głos. – Lu­dzie przy­szli, żeby tatę po­że­gnać. Niech mama prze­sta­nie ga­dać o je­dze­niu.

– Tak, tak... Nie ma co mó­wić o je­dze­niu, bo dla wszyst­kich star­czy. Hel­cia przy­wio­zła mi jesz­cze dziś kieł­basę i dwie szynki. Chleby też ku­piła mi ze trzy.

Wi­dzia­łem na­ra­sta­jącą wście­kłość w oczach taty. Pod­sze­dłem do babci i wzią­łem ją za rękę, w któ­rej trzy­mała ró­ża­niec.

– Bab­ciu, po­wiedz mi, co się do­kład­nie stało dziad­kowi?

Przez chwilę mia­łem wra­że­nie, że ta ni­ziutka, zgar­biona ko­bieta, od któ­rej by­łem wyż­szy już jako dwu­na­sto­la­tek, jesz­cze bar­dziej się skur­czyła, jakby prze­szył ją bo­le­sny prąd.

– Dzień wcze­śniej wpadł przez otwarte okno nie­to­perz. Mó­wi­łam Bron­kowi, aby za­wsze, na­wet la­tem, okna za­my­kać, a on się uparł, że mu duszno, że nie ma czym od­dy­chać. Mó­wię mu, du­sza prze­klęta z nie­to­pe­rzem przy­była i już za­gląda, na kogo by się rzu­cić. Albo na mnie, albo na cie­bie łap­ska wy­ciąga i trzeba do Naj­święt­szej Pa­nienki ucie­kać się za ochroną. Mó­wię mu, chodź, zmó­wimy ró­ża­niec, wtedy od­go­nimy zło, które tu chce wleźć, ale on nie chciał mnie słu­chać. Po­wie­dział, że chce mu się spać i w żadne du­sze prze­klęte w nie­to­pe­rzu uwię­zione nie wie­rzy.

– Mamo, pro­szę, nie wy­ga­duj głu­pot! – Oj­ciec nie­mal pod­sko­czył ze zło­ści. – Tata miał udar, a le­ka­rze po­dali mu lek, na któ­rego skład­nik był uczu­lony.

Bab­cia po­ki­wała głową, jakby czuła się w obo­wiązku zgo­dzić ze sło­wami taty.

– Tak, tak... Jak za­brali go do szpi­tala, wi­dzia­łam na nie­bie białą gęś, jak le­ciała sa­mot­nie na za­chód. Wie­dzia­łam, że z tego już nie wyj­dzie, bo jego Du­sza od­la­tuje. Nie­ważne, co by mu po­dali, i tak by umarł.

Oj­ciec głę­boko wes­tchnął. Wi­dzia­łem, jak jego wzrok skrzy­żo­wał się ze wzro­kiem mamy.

– Za­raz ksiądz przyj­dzie, a mama...

– Opo­wia­daj, bab­ciu! – prze­rwa­łem ta­cie.

– Przy­po­mniało mi się wtedy, jak Bro­nek kie­dyś ko­nia wy­pro­wa­dził koło Bu­rzyń­skich. Tam było ta­kie nie­wiel­kie ba­joro, które la­tem wy­sy­chało, ale wio­sną była w nim woda. Mu­siało być go­rąco, bo Bro­nek po­ło­żył się na chwilę na ro­wie i za­mknął oczy. Gdy je otwo­rzył, zo­ba­czył obok sie­bie za­jąca. Pod­niósł się ci­cho, zdjął ko­szulę, żeby mieć w co go zła­pać, i za­czął się skra­dać. A za­jąc jakby ni­gdy nic za­czął ki­cać w stronę ba­jora. Bro­nek za nim. Cały czas wy­da­wało mu się, że za­raz go zła­pie, ale za­jąc hyc, hyc i już nad ba­jor­kiem. No to Bro­nek po­my­ślał, że te­raz mu już nie uciek­nie, ale na­raz za­jąc wsko­czył do ba­jora i za­mie­nił się w li­sza­jo­watą ro­pu­chę. Bro­nek zdą­żył na szczę­ście po­wie­dzieć: „Wszelki duch Pana Boga chwali!”, bo gdyby nie zdą­żył, to ro­pu­cha by go opluła i byłby tam po­marł. Ten duch po­przy­siągł Bron­kowi ze­mstę i...

– Niech bę­dzie po­chwa­lony Je­zus Chry­stus! – usły­sza­łem do­no­śny głos księ­dza.

Sze­dłem za trumną wraz z bab­cią. Za mną szedł tata z mamą, a da­lej wu­jek Ry­siek. Jego żona, cio­cia He­lena, zo­stała, aby przy­go­to­wać stypę. Da­lej szła cała wieś, a po dro­dze do­łą­czały się ko­lejne osoby. Trumnę nio­sło czte­rech męż­czyzn ze straży. Zmie­niali się co pięć­set me­trów. Pa­no­wał go­rąc. Co prawda, wiał przy­jemny wia­te­rek, ale na ko­szu­lach męż­czyzn nio­są­cych trumnę wi­dać było plamy potu. Jesz­cze go­rzej wy­glą­dali stra­żacy, któ­rzy asy­sto­wali obok. Byli w peł­nym rynsz­tunku, w heł­mach bo­jo­wych. Pot ście­kał im po twa­rzy, ale zda­wali się tego nie za­uwa­żać.

Głos or­ga­ni­sty za­in­to­no­wał pieśń Aniel­ski or­szak. Lu­dzie, je­den po dru­gim, włą­czyli się w śpiew. Słu­cha­łem bli­sko trzech se­tek gło­sów, jak po­kor­nie wzy­wają aniel­skiej asy­sty. Była w tym ta wiara, która kie­dyś po­ru­szała moje dzie­cięce serce. Nie było w niej miej­sca na wąt­pli­wo­ści, na ja­kie­kol­wiek teo­lo­giczne dys­puty. Spoj­rza­łem na trumnę. Przez chwilę wy­da­wało mi się, że sie­dzi na niej Anioł Stróż mo­jego dziadka i uśmie­cha się, jakby chciał mi po­wie­dzieć, że od dziś będę miał ko­goś w nie­bie, kto bę­dzie się mną opie­ko­wał.

Upał jakby ze­lżał. Za­szu­miała mi­jana ja­błonka. Z wieży ko­ściel­nej roz­legł się dźwięk dzwonu, a lu­dzie wciąż śpie­wali:

Przy­bądź­cie z nieba na głos na­szych mo­dlitw,

Miesz­kańcy chwały, wszy­scy święci Boży;

Z ob­ło­ków ja­snych zejdź­cie anio­ło­wie,

Z rze­szą zba­wio­nych spiesz­cie na spo­tka­nie.

Aniel­ski or­szak niech twą du­szę przyj­mie,

Unie­sie z ziemi ku wy­ży­nom nieba,

A pieśń zba­wio­nych niech ją za­pro­wa­dzi,

Aż przed ob­li­cze Boga Naj­wyż­szego.

Niech cię przy­gar­nie Chry­stus uwiel­biony,

On we­zwał cie­bie do kró­le­stwa świa­tła.

Niech na spo­tka­nie w pro­gach Ojca domu

Po cie­bie wyj­dzie li­to­ściwa Matka.

Pro­mienny Chry­ste, Bo­ski Zba­wi­cielu,

Je­dyne świa­tło, które nie zna zmierz­chu,

Bądź dla tej du­szy wiecz­nym od­pocz­nie­niem,

Po­zwól oglą­dać chwały Twej ma­je­stat.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Do­bra Li­te­ra­tura po­leca

Grze­gorz Ko­zera

Try­lo­gia nie­miecka:

Noc w Ber­li­nie • Ber­lin, późne lato • Kró­liki Pana Boga

Opo­wie­ści o mi­ło­ści i na­mięt­no­ściach w cza­sach to­ta­li­ta­ry­zmu, kiedy nie­mal każdy wy­bór de­cy­duje o ży­ciu lub śmierci.

Książki wy­wo­łu­jące bu­rzę emo­cji.

Li­te­ra­tura oparta na fak­tach, be­le­try­styka,pu­bli­cy­styka po­pu­lar­no­nau­kowa.

Książki, które in­spi­rują i dają do my­śle­nia,po­zo­sta­wia­jąc po so­bie cenne ślady.

Za­pra­szamy do wspól­nej wę­drówki!

www.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl