Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca powieść obyczajowa w nurcie realizmu magicznego, oddająca klimat słowiańskich wierzeń i zabobonów, które przeplatają się z wiarą chrześcijańską.
Lata dziewięćdziesiąte XX wieku. Dziewiętnastoletni Piotr przygotowuje się do egzaminu na studia, spędzając czas na wsi, u babci, która niedawno została wdową. Zauważa, że staruszka stawia na stole trzy nakrycia, tłumacząc że w domu wciąż przebywa duch jego ukochanego dziadka Bronka i jemu też należy się talerz. Piotr bierze to za dziwactwo. Podobnie podchodzi do wierzeń babci. Boginki, strzygi, wilki, wilkołaki i zmory traktuje niczym wymysły. A jednak nadchodzi dzień, kiedy Piotr słyszy wycie wilka przyprawiające o dreszcze. I już nie sprzeciwia się babci, gdy ta zapala gromnicę.
Bronek po śmierci dostrzega ludzi i rzeczy, których za życia nie widział. Przywołuje wspomnienia pomagające zrozumieć sens wielu wydarzeń. Jego dusza pozostaje blisko rodziny. Wszak tyle jest do zrobienia. Do ustrzeżenia. Bo przecież Piotr właśnie się zakochał. A Bronek – jako dusza – już wie, że będzie z tego nieszczęście.
I jest jeszcze Cień…
Kołatanie jest powieścią mocno osadzoną w historii, będącej ważnym tłem dla wydarzeń. Autor przenosi nas do małej wioski w województwie łódzkim, odsłaniając rzeczywisty obraz polskiej wsi i jej mieszkańców z czasów wojny, powojennych i komunistycznych. Pokazuje transformację ustrojową i zagubienie ludzi, którzy nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przecież duchów nie ma. To znaczy komuniści twierdzili,że duchów nie ma, a teraz nie ma komunistów,to może duchy jednak są? Odganiał takie myśli.
Andrzej Pilipiuk – Kroniki Jakuba Wędrowycza
Bo kto nie był ni razu człowiekiem,temu człowiek nic nie pomoże.
Adam Mickiewicz – Dziady
ROZDZIAŁ I
Nie wiem, dlaczego wszyscy samobójcy w promieniu dziesięciu kilometrów wybierali to właśnie drzewo na rozstaju dróg. Rozłożysty buk naszpikowany był przybitymi krzyżami, które miały upamiętniać przerwane nagle życie. Gdy jako kilkuletni dzieciak pierwszy raz przyjechałem latem na wieś do dziadków, było ich dwadzieścia dwa. Później dwadzieścia trzy, cztery... Dwudziesty piąty znalazłem sześć lat temu wspólnie ze Zbyszkiem. Wracaliśmy z grzybów. Robiło się już ciemno. Las powoli wypełniały cienie, które żarłocznie wgryzały się w dziecięcą świadomość i budziły wszystkie usłyszane historie o duchach, wilkołakach i zmorach. Nie zdziwiłbym się, gdyby moje włosy stanęły z przerażenia na baczność. Koszyk grzybów ciążył mi coraz bardziej. Zniknęła duma zebrania smukłych koziarków i prawdziwków. Zbyszek, choć o dwa lata starszy, szedł przygarbiony, czujny, jakby za chwilę coś miało wypaść z lasu. To „coś” na pewno tam było. Czaiło się i śledziło każdy ruch. W starych lasach mieszają się ze sobą światy żywych i umarłych. Tak mówiła babcia. Tak mówiły inne stare kobiety ze wsi. Przysięgały na Matkę Boską i Jezusa, że mówią prawdę, gdy niemal posikany ze strachu próbowałem odrzucić od siebie ich słowa, skryć się przed nimi w zapewnieniach rodziców, że duchów nie ma, że to jedynie wiejski zabobon. Tłukły mi do głowy, że poskręcane korzenie głęboko w lesie tworzą podziemne królestwo, gdzie człowieka czeka zguba. Stare lasy nie boją się siekier ani drwali. Niejeden raz szedł człowiek z siekierą, aby ściąć dorodny dąb, a wracał bełkocąc i bez rozumu. One to widziały. Widziały to ich matki, ich babki, ich prababki. Dziadek powtarzał jedynie: „Och, wy głupie baby, dzieciaka straszycie swoim gadaniem, lepiej obiad byśta ugotowały!”, ale nigdy wprost nie zaprzeczył ich słowom.
Te wszystkie obrazy pełzły nieustannie wraz z gęstniejącym mrokiem. Wsłuchiwaliśmy się w odgłosy kniei, próbując wyłuskać z niej zbliżające się niebezpieczeństwo. Może dlatego tak późno dostrzegliśmy wisielca. Buk ma tak gęste liście, że i w ciągu dnia utrzymuje się pod nim ciemność. Byliśmy od niego może siedem, może pięć metrów, gdy ujrzeliśmy dziwny, zwisający z konara nad drogą kształt, który kolebał się jednostajnie. Stanęliśmy jak wryci. Strach mnie sparaliżował. Choć nie wiedziałem, co wisi przede mną, i na pewno nie chciałem wiedzieć, co to jest, gdzieś w głębi przeczuwałem bliskość czegoś złego. Miałem ochotę uciec. Wszystko we mnie wrzeszczało, abym zaczął biec, ale nie mogłem tego zrobić. Aby dojść do wsi, trzeba było minąć buk, skręcić w prawo, gdzie zaczynała się asfaltowa droga, minąć mostek i przejść nie więcej niż sześćset metrów. Nie było drogi na skróty, gdyż brzeg lasu porastały gęste krzaki jeżyn, przez które nawet w ciągu dnia nie dało się znaleźć przeprawy. Ciągnęły się aż do rzeki i dopiero przy brzegu można było próbować je ominąć.
– Musimy iść! – powiedział drżącym głosem Zbyszek.
Wolno ruszyłem za nim. Powtarzałem sobie, aby nie patrzeć do góry, ale ciekawość zwyciężyła. W momencie, gdy podniosłem wzrok, mrok rozjaśniły światła nadjeżdżającego samochodu. Zobaczyłem twarz wykrzywioną bólem i wytrzeszczone z przerażenia oczy, które wpatrywały się we mnie. To był syn organisty, czterdziestoletni Karol. Wyszedł rok temu z więzienia. Jedni mówili, że siedział za kradzież, inni, że za pobicie. Odkąd wyszedł na wolność, pił każdego dnia. Od rana siedział obok remizy i wypatrywał, kogo naciągnąć na butelkę taniego wina. Właściwie nie trzeźwiał. Wiele razy widziałem go, jak spał nieprzytomny pod jabłonką obok przystanku autobusowego albo rozwalony na trawie. Kilka razy podglądałem, jak jego ojciec szarpał go i próbował dobudzić, jednak nigdy mu się to nie udało. Karol miał kiedyś żonę, ale odeszła od niego i zabrała dzieci, bo nie chciała patrzeć, jak wraca codziennie pijany.
Te wytrzeszczone oczy utkwiły we mnie. Gdzie patrzył przed śmiercią? Może zobaczył diabła, który rechotał ze szczęścia, że udało mu się złapać kolejnego głupca. A może zamiast diabła pojawił się anioł, który uroczystym głosem powiedział, że skoro cierpiał całe życie i próbował ten ból zapić wszystkimi świństwami, jakie tylko człowiek wyprodukował, na czele z bimbrem, denaturatem i winami za cztery złote, które robią ze zgniłych i robaczywych jabłek, to zostały mu darowane wszystkie winy i może iść do nieba. Ale najpewniej zobaczył zmorę. A może to zmora zawlokła go pod buk? Babcia tylko raz ją widziała, a właściwie poczuła na swoich piersiach. Była jeszcze młodą dziewczyną. Miała nie więcej niż siedemnaście lat i przepiękny długi warkocz. Niejeden raz wspominała, jak wszystkie dziewczyny zazdrościły jej tego warkocza. Obudziła się w środku nocy. Czerń była tak gęsta, że wręcz nieprzenikniona. Czuła, że dzieje się coś złego, że ktoś jest tuż obok niej, ale nikogo nie widziała. Powoli wysunęła rękę spod pierzyny, aby się przeżegnać, ale w tym momencie poczuła ogromny ciężar na piersiach. Chciała krzyknąć, ale jakaś koścista dłoń zakryła jej usta, a druga chwyciła jej dłonie. W nozdrza babci uderzył zapach gnijącego próchna. Próbowała się wyrwać, ale nie była w stanie uwolnić się z morderczego uścisku. Ciężar na piersiach sprawił, że nie mogła złapać tchu. Głowa zaczęła jej pulsować i gdy była przekonana, że zaraz eksploduje, poczuła cieknącą z nosa krew. Nacisk na pierś nieco ustąpił. Poczuła na swojej twarzy śmierdzący oddech i język, który zaczął chłeptać jej krew. Gdy się obudziła, leżała cała we krwi. Zarówno jej twarz, jak i poduszka i prześcieradło były czerwone. Nie miała sił, aby kogokolwiek zawołać. Leżała bezwolna, aż przyszła jej mama, która pomogła jej się umyć. Największy ból poczuła jednak, gdy zobaczyła swój piękny warkocz leżący na podłodze.
To musiała być zmora, przekonywałem samego siebie, gdy już leżałem bezpieczny na łóżku w domu dziadków. Powoli wracały obrazy bezładnej ucieczki i krzyku, który wydobywał się z moich ust. Zbyszek również krzyczał przerażony, ale wiedziałem, że następnego dnia wszystkiego się wyprze i tylko mnie oskarży o tchórzostwo. Długo tłumiłem w środku wściekłość na niego. Wyobrażałem sobie, że wyskakuję w powietrze i jednym kopniakiem przewalam go na ziemię. Wtedy nie byłby takim cwaniaczkiem. Musiałby się ze mną liczyć. I więcej by nie kłamał.
W nocy budziłem się kilka razy. Zmory są mściwe. To też wiedziałem od babci. Jeśli znalazłem trupa przed czasem i zmora nie zdążyła wypić z niego całej krwi, to może chodzić głodna i szukać kolejnej ofiary. Nasłuchiwałem. Miarowe chrapanie dziadka nieco mnie uspokoiło, ale dla pewności z torby pod łóżkiem wyjąłem harcerską finkę i włożyłem ją pod poduszkę.
Ranek przywitał mnie słońcem. Dziadek musiał już być w polu, a babcia w kuchni gotowała zupę. Jak co dzień czekał mnie krupnik, prażoki polewane skwarkami i mizeria. W piątek był za to karp, bo dziadek znał faceta, który pilnował stawów hodowlanych i za ziemniaki lub marchew sprzedawał ryby. W niedzielę był rosół i pieczone mięso z ziemniakami. Ale przez pozostałe pięć dni królował krupnik i prażoki. Już wtedy przysiągłem sobie, że jak dorosnę, nigdy więcej nie wezmę ich do ust.
Szybko ubrałem się i wyszedłem na drogę, aby pobiec do Zbyszka i przedyskutować wczorajsze wydarzenia. Pogodziłem się z tym, że będzie mnie wyśmiewał. Co najwyżej chciałem mu powiedzieć, że sam jest boidudkiem i gdyby był odważny, to przecież by nie uciekał. Wiedziałem, że skończy się to bijatyką, ale lepsze bijatyka i kilka sińców niż samotne siedzenie w domu i czekanie, aż babcia zagoni mnie do sprzątania podwórka albo karmienia królików.
Wtedy zobaczyłem sąsiadów. Zenek był o rok ode mnie młodszy, a Marek o rok starszy. Nigdy się z nimi nie przyjaźniłem, ani nawet nie rozmawiałem. Ich ojciec, na którego ludzie wołali Łysol, bo już jako młody chłopak nie miał włosów, i ojciec Zbyszka, wujek Rysiek, przed laty pobili się na zabawie i od tego czasu ze sobą nie rozmawiali. W ramach rodzinnej solidarności uznałem, że mówienie im „cześć” byłoby zdradą, więc odkąd przyjeżdżałem na letnie wakacje do dziadków, ignorowałem ich, a oni mnie. Tamtego dnia zobaczyłem jednak ich gęby, jak rechoczą na mój widok.
– Co rżycie?! Coś wam się nie podoba? – spytałem. Na wsi jedyną osobą, która mogła się ze mnie śmiać, był Zbyszek. Po pierwsze, jego dziadek i mój dziadek byli rodzonymi braćmi, więc byliśmy ze Zbyszkiem bliską rodziną, a po wtóre lubiłem Zbyszka, choć czasami mnie wnerwiał i musieliśmy wyjaśniać sobie nieporozumienia pięściami. Był starszy i silniejszy, ale dobrze wiedziałem, że mimo przegranych walczyłem dzielnie i Zbyszek nieraz zwijał się z bólu. Nikt inny śmiać się nie miał prawa.
– Słyszałem, że w gacie zesrałeś się ze strachu i grzyby pogubiłeś! – zawołał Marek.
– Odszczekaj to! – krzyknąłem.
– Gorzej śmierdziało niż od wisielca – dorzucił Zenek.
Tego było za wiele. Przeskoczyłem przez drogę i rzuciłem się na nich z pięściami. Normalnie nie miałbym szans, ale furia, która mnie ogarnęła, sprawiła, że biłem bez opamiętania i niemal nie czułem bólu, gdy dosięgały mnie ich ciosy. Pierwszy uciekł Zenek. Trafiłem go prosto w nos i zalał się krwią. Z płaczem pobiegł do domu, wrzeszcząc, że ich biję. Marek kopnął mnie w plecy. Upadłem, ale podniosłem się natychmiast. Był mniej więcej mojego wzrostu i siłą na pewno mi nie ustępował, ale wściekłość dodawała mi animuszu. Próbował się bronić. Uderzyłem go w brzuch i w głowę. Przewrócił się. Rzuciłem się na niego i zacząłem młócić pięściami z całych sił. Naraz poczułem silne uderzenie w głowę. Na chwilę mnie zamroczyło. Drugi cios był jeszcze silniejszy. Poleciałem na trawę. Zobaczyłem nad sobą sąsiada. Ważył dobre sto kilo. Nie miałem szans na obronę. Instynktownie zasłoniłem rękoma głowę, ale facet nie zamierzał przestawać. Może chciał zemścić się za lunty, które dostał od wujka, a może po prostu miał ochotę komuś przypierdolić. Jego ciężki but trafił mnie najpierw w brzuch, a później w nogę. Zawyłem z bólu. Pewnie zrobiłby ze mnie kalekę, gdyby nie babcia, która wyleciała z siekierą na drogę.
– Ty dziadu zawszony, na dzieciaka będziesz się rzucał?! Niech tylko mój Bronek z pola wróci, to ci ten łeb przetrąci.
– A co, będzie twój bysior na moich się rzucał i bił bezkarnie?
– Jak te twoje takie, jak ty, to lepiej od młodości uczyć je rozumu, bo tobie go widać brakuje.
– Nie pyskuj, babo!
– A co, szmaciarzu? Myślisz, że się ciebie boję? Że mnie też możesz tłuc, jak twoją Grażynkę? Niedoczekanie twoje!
Gdyby nie siekiera w ręku babci, pewnie by się na nią rzucił, ale wiedział, że babcia szybciej go zabije, niż pozwoli się tknąć.
– Uważaj na swojego gówniarza, bo jak jeszcze raz tknie moich chłopaków, to zrobię z niego marmoladę. – Splunął na mnie i poszedł do domu, a za nim Marek, kulejąc.
Nie byłem w stanie się ruszyć. Babcia pobiegła do wujka Ryśka. Ten najpierw chciał pójść i rozwalić łeb Łysola, ale babcia przetłumaczyła mu, że musi zabrać mnie do domu i zawołać lekarza, bo nie wiadomo, czy nie mam czegoś złamanego. Nie mogłem ustać na nogach. Zacząłem wymiotować. Babcia zdecydowała, że jednak lepiej mnie nie ruszać i kazała wujkowi wsiąść na motor i pędzić do przychodni w sąsiedniej wsi. Musiałem stracić przytomność, bo gdy na nowo otworzyłem oczy, wokół mnie zebrała się połowa wsi. Słyszałem, jak chłopi gadali jeden przez drugiego, że trzeba dać nauczkę Łysolowi, bo że chłopaki się biją, to normalne, i tak było, i tak będzie, ale żeby dorosły byk rzucał się na dziecko, to tak być nie może i na to zgody nie będzie. Kobiety pocieszały babcię, która płakała i zamartwiała się, jak ona się wytłumaczy przed moimi rodzicami. I tylko Zbyszek siedział cicho koło mnie i trzymał kubek wody.
Nie wiem, jak długo czekałem na lekarza. Przyjechał karetką i natychmiast kazał mnie zawieźć do szpitala. Babcia chciała jechać ze mną, ale lekarz powiedział, że w szpitalu będą na mnie czekali rodzice, bo udało się do nich dodzwonić, a babci trudno byłoby wieczorem wrócić, bo latem ostatni autobus z Piotrkowa Trybunalskiego odchodzi o piętnastej. Pamiętam jej zapłakaną twarz i wściekłe oczy Zbyszka, który próbował mi nimi powiedzieć, żebym się o nic nie martwił, bo on już zemści się na Łysolu.
W szpitalu okazało się, że mam pęknięte dwa żebra i wstrząśnienie mózgu, ale jak powiedział ordynator: „Do wesela się zagoi”. Następnego dnia babcia najęła samochód i przyjechała z dziadkiem, wujkiem Ryśkiem i Zbyszkiem. Przywiozła mi w termosie rosół, kluski i mięso. Wujek uśmiechnął się pod nosem i powiedział, że w porównaniu z Łysolem wyglądam bardzo dobrze, bo tamten to przez miesiąc nie pokaże na wsi swojej obitej gęby, ale lepiej, żebym na razie nie przyjeżdżał, bo Łysol może chcieć się zemścić.
Od tamtego wydarzenia sześć lat nie byłem w Strudze, bo tak nazywa się wieś, w której urodził się mój ojciec, a mieszkali dziadkowie. Sześć lat to szmat czasu, gdy ma się osiemnaście lat. Równowartość jednej trzeciej życia. Na początku tęskniłem i nawet wysłałem kilka pocztówek do Zbyszka. Nigdy na żadną nie odpowiedział. Pewnie sądził, że to dziecinne albo jeszcze gorzej: dziewczyńsko-sentymentalne. Nie zdziwiłbym się, gdyby nabijał się ze mnie i nazywał miastowym maminsynkiem. Wiele razy prosiłem rodziców, aby zawieźli mnie choć na kilka dni na wieś. Z ust mamy zawsze słyszałem zdecydowane „nie”. Kilka razy rozmawiałem z tatą. Tak jak facet z facetem, w każdym razie tak mi się wydawało, ale ojciec jedynie głęboko wzdychał i powtarzał, że mama się o mnie boi i nie może ani jemu, ani dziadkom darować, że zostałem tak ciężko pobity. Pomyślałem wtedy, że nigdy nie będę takim pantoflarzem jak mój ojciec.
Mama chętnie wysyłała mnie do swoich rodziców, do których miałem nie więcej niż trzydzieści minut tramwajem. Z blokowisk Retkini trzeba było dojechać aleją Mickiewicza, którą, gdy miałem szesnaście lat, częściowo zamienili na aleję Józefa Piłsudskiego, a następnie do ulicy Promińskiego, którego również zdegradowano i przemianowano na aleję Marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, a stamtąd na Dąbrowę. Później musiałem pieszo dojść do kościoła pw. św. Maksymiliana Marii Kolbego i na jego tyłach doczłapać się do dziadków. Gdy dziadek wygadał się kiedyś sąsiadom, że przyjeżdżam z Retkini, od razu zostałem zakwalifikowany jako „ełkaesiak”, co było gorszym określeniem niż „pedał”, „komuch” czy „ubek” razem wzięci. Brzmiało nawet gorzej niż „Żyd”. Gdybym policzył wszystkie solówki, które wygrałem albo przegrałem w obronie klubu, którego kibicem nigdy nie byłem, to powinienem dostać dożywotni karnet na wszystkie mecze ŁKS-u, z którego, rzecz jasna, nigdy bym nie skorzystał. Mama w typowej dla siebie wszystkowiedzości ignorowała siniaki, które przywoziłem z Dąbrowy, powtarzając w kółko, że do Strugi nigdy mnie nie puści, bo tam strach wyjść z domu.
Wszystko to jednak powoli schodziło na plan dalszy. Dostałem się do liceum, choć nigdy nie byłem piątkowym uczniem. Chciałem pójść do technikum, ale rodzice uparli się, abym najpierw skończył ogólniak, a później mogę pójść nawet na polibudę, choć oni życzyliby sobie, abym wybrał coś bardziej przyszłościowego, jak prawo albo medycyna. W ostateczności może być ekonomia. Klasyczne paplanie rodziców, ich nieustanna troska, aby dziecko wyrosło na porządnego człowieka. Moje piętnaste urodziny niemal zbiegły się z wyborami w 1989 roku. Niewiele jeszcze z tego rozumiałem, poza tym, że komuchy dostały po dupie i teraz mamy wolność. Byłem w pierwszej klasie liceum i moją twarz zdobiły pojawiające się każdego dnia pryszcze. Gdybym miał postawić na szali moje pryszcze z jednej strony, a upadek komunizmu, sejm kontraktowy, wybór Lecha Wałęsy na prezydenta z drugiej, to pryszcze zdecydowanie ważyłyby więcej. W klasie było dwóch radykałów, którzy darli się na przerwach, że trzeba, póki sufit wali się Ruskim na głowę, ruszyć na Moskwę i pomścić Katyń, ale reszta bardziej przejmowała się hormonami szalejącymi w ich ciałach.
Moi rodzice na początku byli wielkimi sympatykami Solidarności, ale kiedy z dnia na dzień mama straciła pracę, a inflacja zabrała ojcu zbierane z wielkim trudem oszczędności, poczuli się oszukani. Ojciec coraz częściej odpalał malucha, którego kupił w 1988 roku, i jechał do rodziców po ziemniaki, marchew, cebulę i mięso. Nigdy tego nie powiedział na głos, ale gdyby nie pomoc dziadków najnormalniej w świecie byśmy głodowali. Pamiętam, jak prosiłem ojca, aby kupił mi nowe trampki, bo stare były już za ciasne, a on się wściekł i zaczął na mnie wrzeszczeć, że pieniądze nie rosną na drzewach, że mama nie może znaleźć pracy, a on dostaje grosze, choć haruje jak wół, a i tak dobrze, że ma pracę.
– Przecież proszę o zwykłe trampki – odpowiedziałem spokojnie. – Jak mam chodzić? Na boso?
– A ja proszę, abyś nie zachowywał się jak rozpieszczony gówniarz!
Cisnęło mi się na usta kilka odpowiedzi, ale wiedziałem, że skończyłoby się to wielką awanturą. Odpuściłem.
Następnego dnia, gdy wróciłem ze szkoły, czekały na mnie nowe trampki. Wiedziałem, że mama musiała długo wiercić tacie dziurę w brzuchu, aby zdecydował się na taki „zbytek”.
Ojciec z nerwów stawał się wrakiem człowieka. Schudł i posiwiał. Początkowo farbował włosy, ale szybko przestał. Kiedyś mama zażartowała, że teraz jest szpakowatym panem w średnim wieku. Z wściekłości zrobił się czerwony na twarzy. Zaczął wrzeszczeć, że to on nas wszystkich utrzymuje, a zamiast szacunku i zrozumienia spotykają go kpiny i szyderstwa. Wyszedł z domu, trzaskając drzwiami, i długo nie wracał. Trudno było z nim porozmawiać. Każde słowo, a nawet spojrzenie zaczął traktować, jakby było wymierzone przeciw niemu. Nawet się nie zdziwiłem, gdy zaczął wracać wcięty. Na początku jeszcze się nie upijał, raczej wychylał jeden lub dwa kieliszki na dobry nastrój. Z czasem zaczął pić coraz więcej i coraz częściej. Początkowo raz na tydzień, później dwa razy w tygodniu, aby po kilku miesiącach niemal każdego dnia chwiać się, przekraczając próg domu.
Mama początkowo usprawiedliwiała go. Tłumaczyła i schodziła mu z drogi. Kilka razy przyszła do mnie, aby mi powiedzieć, jakim wrażliwym człowiekiem jest mój ojciec i jak trudno mu odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Któregoś wieczoru usłyszałem ich kłótnię.
– Janek, nie mamy pieniędzy, a ty przechlewasz ostatnie grosze!
– To znajdź pracę! – odszczeknął się ojciec. – Siedzisz całe dnie w domu i tylko byś wszystko krytykowała.
– Myślisz, że nie próbuję?
– Jak dupy nie ruszysz, to nic z tego nie będzie!
– Jesteś niesprawiedliwy! I... Zwykły cham!
– Księżniczka się obraziła... O... Może zadzwonisz po służbę? – zaczął ją przedrzeźniać.
– A może znajdę kogoś bardziej zaradnego?
Usłyszałem rumor upadającego ciała. W dwóch krokach wpadłem do ich pokoju. Matka leżała na podłodze. Ruszyłem z pięściami do ojca, a on, jakby mnie nie widząc, usiadł i zaczął płakać. Jak małe dziecko. Czterdziestoczteroletni facet łkał jak skrzywdzony chłopczyk. Nie znam się na płaczu, bo zawsze powtarzano mi, że płaczą tylko baby, ale pomyślałem wtedy, że życie potrafi złamać każdego, nawet mojego ojca, wysokiego, silnego faceta, którego przez tyle lat uważałem za mądrzejszego i silniejszego niż Kajko i Kokosz razem wzięci.
Pomogłem wstać mamie. Myślałem, że się spakuje i będzie chciała wyjechać do swoich rodziców, ale zamiast tego pokazała mi, żebym wyszedł, a sama usiadła i przytuliła tatę.
Nie wiem, o czym rozmawiali. Pewnie mieli sobie sporo do powiedzenia. Siedzieli zamknięci przez kilka godzin. Nasłuchiwałem do jedenastej w nocy, aż sen mnie zmorzył. Następnego dnia ojciec wrócił trzeźwy i normalność ponownie zaczęła gościć u nas w domu. Tak było do kwietnia 1992 roku. Szykowałem się do majowej matury. Matematyki ani angielskiego się nie bałem. Mogłem polec jedynie na wypracowaniu z języka polskiego, bo ortografia przez wszystkie lata była moją piętą achillesową. Łudziłem się, że na kierunku matematyczno-fizycznym uda mi się jakoś ukryć problemy z pisaniem, ale polonistka postawiła sobie za cel wyplenić z nas ortograficzny debilizm i co najmniej raz w tygodniu robiła dyktanda. Z dyktand miałem dwójki, z gramatyki czwórki, z nauki wierszy na pamięć czwórki, z lektur trójki, więc średnia oscylowała wokół trójki, tylko że na pisemnej maturze nikt średniej nie wyliczał.
Był słoneczny poranek. Nie wiem dlaczego, ale wszystkie złe informacje napływały do mnie w słoneczne poranki. Rozdzwonił się telefon. Mama była w kuchni i krzyknęła, abym odebrał. Od razu poznałem głos wujka Ryśka. Spytał ostro: „Jest Janek?”. Odpowiedziałem, że wyszedł do pracy. „To pobiegnij do niego i powiedz, że twój dziadek Bronek miał wylew. Wiozą go do szpitala w Piotrkowie. Jest z nim bardzo źle”. Rozłączył się.
– Kto dzwonił? – spytała mama.
– Wujek Rysiek. Dziadek miał wylew. Wiozą go do szpitala w Piotrkowie. Powiedział, że jest z nim bardzo źle. Chcę do niego pojechać.
– Idź do szkoły – powiedziała drżącym głosem. – W sobotę pojedziesz.
– Mamo!
– Żadne „mamo”. Za chwilę matura. Ja pojadę do niego z tatą, a ty się ucz. W sobotę pojedziemy wszyscy.
Nie pożegnałem się z nim. Zmarł tego samego dnia wieczorem. Nigdy nie brał leków. Może gdyby go nie szprycowali, organizm walczyłby dłużej, ale pierdolone konowały zawsze wiedzą lepiej, jak wysłać człowieka na drugi świat. „Wstrząs anafilaktyczny o nieustalonym podłożu” – powiedział lekarz moim rodzicom i szybko skrył się w swoim pokoju. Chuj jebany! Pierdolony nieuk!
Byłem zły na mamę. Do pogrzebu nie odezwałem się do niej ani słowem. Musiała czuć mój gniew, a może zaczęły dręczyć ją wyrzuty sumienia. Należała do tej przeważającej większości kobiet, które po czterdziestce przestają o siebie dbać, ubierają się byle jak – przeważnie w zbyt luźne i źle dopasowane ubrania, robią trwałe, a później w nieskończoność walczą z odrostami. Moja mama miała sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, pokaźny biust i duże niebieskie oczy. Gdy była młoda, musiała działać na wyobraźnię mężczyzn, a i teraz, gdyby obcięła włosy, które straszyły wściekłym burgundem, i pozwoliła odrosnąć naturalnym blond, gdyby zamiast beżowych i brązowych sukienek i bluzek, które wręcz krzyczały biedą, założyła coś odważniejszego, gdyby wreszcie odważyła się na mocniejszy makijaż, mogłaby wciąż uchodzić za atrakcyjną ryczącą czterdziestkę. Mogłaby... Był jeszcze jeden warunek. Musiałaby zrezygnować z zanudzania wszystkich swoimi obsesjami: odchudzaniem i chorobami. Im dłużej nie mogła znaleźć pracy i siedziała w domu, tym bardziej podniecała się swoim gadaniem: „W tym tygodniu schudłam już dwa kilo. Za chwilę będę musiała kupić nowe ubrania, bo te, które mam, będą na mnie wisiały jak na strachu na wróble! Tylko za co je kupimy?”, „O Boże... Nic nie jem, a znowu przytyłam. Trzy kilo! Wyglądam jak maciora!”, „Rozmawiałam z sąsiadką, ma raka piersi. Powiedziała, że muszę się zbadać, bo za chwilę będzie za późno i będę musieli mi amputować pierś, a w szpitalu bez łapówki to teraz nawet wody pielęgniarka ci nie poda”. Mógłbym cytować jej zaszyte lękami zdania w nieskończoność. Dzień bez lęków to dzień stracony. Myślę, że z czasem pozwoliła, aby lęki coraz bardziej ją obezwładniały. Gdy chodziła do pracy, żyła pracą, gdy siedziała w domu, musiała czymś wypełnić swoje życie, a strach nadawał się do tego wyśmienicie.
Zresztą, każdy człowiek potrzebuje obsesji. Była to jedna z pierwszych lekcji, jaką przyswoiłem. Zrozumiałem, że jest potrzebna niczym tlen. Pozwala żyć w iluzji zaangażowania, a nawet zbawiania ludzkości. Większość dziewczyn w klasie miało obsesję na punkcie wyglądu. Wystarczyło rzucić od niechcenia: „Oj, chyba przytyłaś przez weekend”, aby zepsuć im cały dzień. Niektóre miały obsesję na punkcie posiadania chłopaka. Jeszcze inne były obłędnie przesiąknięte obsesją rodziców, aby coś osiągnąć – wkuwały po nocach i brylowały piątkami, które miały wartość jedynie dla zdołowanego ego ich ojców i matek. Moi koledzy w większości mieli obsesję na punkcie zaciągnięcia dziewczyny do łóżka, tylko że realizowali ją poprzez nieustającą masturbację. Inni ekscytowali się piłką nożną. Maniakalnie znali na pamięć skład drużyny, której kibicowali, i wyniki wszystkich meczów z ostatnich pięciu lat. Jeszcze inni odkrywali alkohol i szukali w nim swojego zbawienia, aż do rzygania na kiblu. W sklepach pojawiły się tanie wina owocowe, na które stać było nawet biednych licealistów. Ja też miałem swoje obsesyjki. Pod koniec drugiej klasy miała na imię Basia. W trzeciej, przez chwilę, była Kasią, aby przez wakacje i pierwsze miesiące czwartej klasy przeobrazić się w Agnieszkę. Miała długie blond włosy, które wręcz falowały na jej ramionach. W jakiś magnetyczny sposób kontrastowały z jej brwiami i zielonymi oczyma. Miała w sobie coś z kota, gdy się poruszała, gdy oblizywała językiem usta, gdy odchylała głowę do tyłu. Lubiłem jej pocałunki. Jej dolna warga nachodziła na górną i częściowo ją zasłaniała, jakby skrywała jakąś tajemnicę. Chyba byłem w niej zakochany. Wszystko skończyło się w styczniu, gdy po lekcjach powiedziała mi, że na razie nie może się ze mną spotykać, gdyż musi więcej się uczyć, bo będzie zdawała na medycynę i nie chce zawieść rodziców. Poczułem, jakby Łysol na nowo zdzielił mnie w głowę. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma, a jakaś niewidzialna dłoń zacisnęła się na gardle. Potrzebowałem kilku sekund, aby odzyskać oddech. Stała przede mną ubrana w fioletową kurtkę i czerwoną czapkę. Było zimno, a jej policzki zaróżowiły się od mrozu. Jej słowa powoli docierały do mnie, ale nie chciałem ich przyjąć do wiadomości. Pragnąłem ją przytulić. Powiedzieć, że ją rozumiem, że ja też potrzebuję czasu na naukę. Cokolwiek, byle nie zatrzasnąć drzwi. Zamiast tego lodowatym głosem spytałem, czy to wszystko, co ma mi do powiedzenia. Zacisnęła nerwowo wargi i skinęła nieznacznie głową. Widziałem, że łzy czają się w kącikach jej oczu i z trudem je powstrzymuje.
– Skoro twoje egzaminy są ode mnie ważniejsze, to chyba nie mamy o czym ze sobą rozmawiać – powiedziałem.
Złapała mnie za rękę.
– Piotr... – szukała słów. – Po maturze...
– Będziesz miała egzaminy na studia.
Wyszarpnąłem dłoń i odwróciłem się. Nie wiedziałem, dokąd pójść. Włóczyłem się ponad dwie godziny po mieście, aż mróz mnie otrzeźwił i wróciłem do domu.
Jadąc na pogrzeb dziadka, myślałem o Agnieszce. Potrzebowałem jej. Potrzebowałem drugiego człowieka. Nie ojca i matki, ale drugiego człowieka, w którego oczach mogłem zobaczyć siebie. Oczy rodziców zawsze są zakłamane. Kto się w nich zbyt długo przegląda, ten zatraca prawdę o sobie i zaczyna żyć iluzją. Przez wiele lat ta iluzja jest potrzebna, bo rodzi moc do mówienia „ja”, które, niczym miecz, oddziela od świata i buduje odwagę w nazywaniu siebie; ale to, co oddzielone, musi na nowo się scalić, musi poczuć wspólny oddech, zjednoczyć się, aby osiągnąć pełnię.
Z każdym kilometrem pokonywanym przez pożyczonego przez ojca od kolegi z pracy dużego fiata narastało we mnie przekonanie, że zostałem pozbawiony możliwości oglądania się w oczach dziadka. Wieniec furczał na dachu, a ojciec skamieniały i z drżącymi rękoma siedział za kierownicą. O czym myślał? Nie zdziwiłbym się, gdyby jego głowę wypełniała pustka. Mając niecałe osiemnaście lat, zaraz po trzyletniej zawodówce budowlanej, uciekł do wojska. Mógł przejąć gospodarstwo, ale nie chciał żyć na wsi. Nawet nie brał przepustek w czasie żniw. Później pojechał budować Łódź. Dostał szansę skończyć zaocznie technikum budowlane. Dostał mieszkanie. Ożenił się. Kilka razy pytałem go, dlaczego tak rzadko jeździ do dziadków, ale za każdym razem wzruszał jedynie ramionami i zmieniał temat. Możliwe, że sam nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć.
Nieodkryta droga jest niczym strumień, który tamuje zapora. Z czasem rozlewa się, zamienia w bagno i wszystko wkoło zaczyna butwieć. Patrzyłem na jego skupioną twarz odbijającą się w lusterku. Patrzyłem na coraz bardziej obcego mi człowieka, który, gdy zacząłem dorastać, gdy zacząłem coraz donośniej mówić „nie”, zdezerterował. Nie potrafił albo nie chciał towarzyszyć mi we wchodzeniu w dorosłość. Zawsze zapracowany. I to nieznośne przygarbienie. Tchórzliwe. Tak je postrzegałem. Był wysokim, blisko trzydzieści centymetrów wyższym od mamy mężczyzną, miał niebieskie oczy i ukośnie opadające brwi. Wyglądał, jakby nieustannie się dziwił. Ale równocześnie był w nim pesymizm. Jego kąciki ust ostro opadały w dół, przez co nawet gdy się śmiał, sprawiał wrażenie, że jest smutny.
Kiedy minęliśmy pierwsze zabudowania Strugi, poczułem przerażającą samotność. Bez dziadka, który zmarł, bez mamy, bez ojca, którzy żyli na innej planecie. Czy poza babcią ktoś mi pozostał? Może ona jedyna była kluczem, abym odnalazł siebie?
Pierwsze, co zobaczyłem, to spróchniałe sztachety. Nawet nie sądziłem, że całe obejście tak bardzo się postarzało. Widać było, że dawno nikt nie bielił ścian domu. Możliwe, że umknęłoby to mojej uwadze, gdyby nie kwitnący tuż przy ścianie jaśminowiec. Jego intensywny zapach wypełniał sobą cały przód domu. Po lewej stronie bramy zaczynał kwitnąć czarny bez, który delikatnie przenikał zapach jaśminowca, nadając orientalną nutę.
Była dziesiąta rano. Ksiądz miał przyjść o dwunastej i razem z konduktem pogrzebowym wyruszyć w stronę cmentarza, do którego było ponad dwa kilometry. Przy bramie stał wujek Rysiek. Podali sobie z ojcem bez słów ręce, pocałował i przytulił mamę. Gdy podszedłem do niego, spojrzał na mnie niemal z wyrzutem.
– Każdego roku wyglądał ciebie. Bardzo mu doskwierała twoja nieobecność.
Nic nie odpowiedziałem. Nie chciałem się usprawiedliwiać. Wydało mi się naraz wręcz żałosne, że tak po prostu, niemal bez walki, zrezygnowałem z wakacyjnych odwiedzin u dziadków.
– Jest Zbyszek? – spytałem, aby zmienić temat.
– Nie chcieli dać mu przepustki.
– Wzięli go do wojska? – spytałem zdziwiony.
– Nic nie wiesz? – Tym razem zdziwił się wujek. – Ojciec nic ci nie powiedział?
Znowu nie znalazłem słów. Dlaczego miałby mi cokolwiek powiedzieć, skoro od lat nie wspominałem o Zbyszku? Dlaczego miałby się domyśleć, że może to mnie interesować? Ojciec nigdy nie był wylewny, wszystko trzeba było od niego wyciągać, a ja od dawna o nic go nie pytałem.
Poczułem palący wstyd. „Zdrajca” – zakotłowało się w mojej głowie. Chciałem zapaść się pod ziemię i zniknąć. Jak mam teraz wejść, spojrzeć w oczy babci, dotknąć zimnego ciała dziadka?
Pod dachem kwiliły jaskółki. Dziesiątki jaskółczych gniazd wypełnione były młodymi, które głośno domagały się jedzenia. Babcia wbijała mi do głowy, gdy byłem smarkaczem, że jaskółki lepiej strzegą domu od pożaru niż piorunochrony, bo jaskółek Matka Boska słucha chętniej niż ludzi i nigdy by nie pozwoliła, aby spłonęło gniazdo z nieopierzonymi jaskółeczkami. Może dlatego nikt nigdy jaskółkom nie robił krzywdy, a ludzie wręcz szczycili się, gdy pojawiały się nowe gniazda.
Przez uchylone okno słyszałem monotonny głos kilku kobiet, które odmawiały różaniec przy otwartej trumnie dziadka, ale czułem, że kwilenie jaskółek ma większą moc w otwarciu bram raju niż nasze ludzkie modlitwy.
Rozejrzałem się po podwórku. Życie rozkwitało w najlepsze. Podwórko było podkoszone tylko przy domu. Bliżej obory i stodoły soczysta, zielona trawa wystrzeliła na ponad dwadzieścia centymetrów. „Dziadek musiał już być słaby” – pomyślałem i znowu poczułem ukłucie wyrzutów sumienia, bo powinienem być przy nim i mu pomóc. Zobaczyłem wyczołgującego się z budy Morusa. Poznał mnie i zamachał radośnie ogonem. Podszedłem do niego. Ukucnąłem i pogłaskałem go. Morus był czarnym kundlem z krótką sierścią i nieproporcjonalnie długim ogonem. Musiał być bardzo stary. Odkąd pamiętam, zawsze pilnował podwórka. Miał budę tuż obok stodoły, ale albo deski zbutwiały, albo je najzwyczajniej przegryzł, dzięki czemu wydrążył sobie jamę w sianie, w którym chował się, gdy nadciągały silne mrozy. Gdy byłem mniejszy, właziłem tam razem z nim i stawałem się niewidzialny dla wszystkich wkoło, samemu obserwując przez szpary podwórko.
Chciałem znowu być tym sześcioletnim pędrakiem, który na nowo mógłby stać się niewidzialny.
Dziadek leżał w trumnie w pokoju za kuchnią. Cały dom składał się z czterech pomieszczeń, a wliczając sień z piecem chlebowym – z pięciu. Po lewej stronie był pokój, w którym zazwyczaj spałem, a za nim komora, gdzie babcia przechowywała mąkę, kasze, słoiki z kompotami, grzybami, ogórkami i kiszoną kapustą. Pokój nie był ogrzewany, więc zimą spało się w nim pod dwoma pierzynami, a rano okna upstrzone były fantastycznymi wzorami geometrycznymi, które kreślił mróz. Znajdowała się w nim wielka drewniana szafa, drewniany stół z czterema krzesłami i łóżko. W rogu stała skrzynia, a nad nią wisiał krzyż i odpustowy obraz św. Józefa trzymającego na rękach malutkiego Jezusa. W tym pokoju dawno temu mieszkał mój tata.
Po prawej stronie była kuchnia, królestwo babci, gdzie łatwo można było dostać od niej ścierką po głowie za przeszkadzanie podczas gotowania albo podjadanie gorącego ciasta. Kuchnia wyposażona była w piec z fajerkami, zwany szamotówką, duży czarny kredens, wąską zieloną kozetkę i stół, który zakrywał właz do piwnicy. Stół był z litego drewna. Musiał być zrobiony przed wojną, bo nogi miał nadgryzione przez korniki. Był strasznie ciężki. Jako dzieciak wielokrotnie próbowałem go przesunąć, aby móc podnieść klapę i zejść do piwnicy. Piwnica pod kuchnią była najbardziej fascynującym miejscem, jakie może wymarzyć sobie sześciolatek. Wyobrażałem sobie wszystkie skarby, które mogły być tam ukryte. Nocami śniłem, że robiłem z niej podkop pod domem, aby móc po kryjomu wydostać się i wyruszyć w świat. W rzeczywistości śmierdziała kapustą i zgniłymi burakami. Dziadek trzymał w niej ziemniaki, marchew, pietruszkę, buraki i beczkę z kapustą. Gdy pozwalał mi do niej zejść, żeby przynieść ziemniaki na obiad, czułem się wyróżniony i dopuszczony do największej tajemnicy. Gdy nieco podrosłem i mogłem samodzielnie przesunąć stół i podnieść klapę, wyjątkowość piwnicy gdzieś uleciała. Kuchnia od zawsze malowana była na niebiesko, w odróżnieniu od pokojów, które malowano na zielono. Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego właśnie te kolory, aż pewnego dnia dziadek wytłumaczył mi, że miał możliwość kupić zielony i niebieski pigment, który dolewało się do wapna gaszonego i w ten sposób powstawała farba. Jako że innych kolorów nie było, kupił zielony i niebieski na zapas.
Między kuchnią a pokojem były białe drzwi. Niemal na wprost leżała trumna, a w niej ciało dziadka. Zobaczyłem jego pomarszczoną twarz. Pomyślałem, że śpi. Latem, po obiedzie, często szedł na godzinną drzemkę. Leżał wtedy bez ruchu na plecach, jego twarz sztywniała, oddech stawał się płytki, wręcz niewyczuwalny. Kiedyś zakradłem się z piórkiem perliczki, aby go połaskotać pod nosem i sprawdzić, czy rzeczywiście śpi, ale babcia przejrzała mój plan i wygoniła.
Ukląkłem przy trumnie. Nie byłem zdolny do żadnej modlitwy. Wciąż wypełniał mnie wstyd. Bałem się podnieść wzrok i poszukać babci. Słyszałem jej cichy głos zanurzony w chór sąsiadek, który powtarzał błagalne „Zdrowaś Maryjo...”. Babcia zawsze miała w sobie jakąś chłodną rezerwę. Nigdy nie potrafiła usiedzieć na miejscu, zawsze czuła się w obowiązku coś robić. Nawet w niedzielę celebrowała w nieskończoność robienie makaronu i gotowanie rosołu, jakby bała się, że będzie musiała dzień święty święcić i po prostu usiąść przed domem i popatrzeć na gruszę. Do kościoła szliśmy na dziewiątą. Droga przez pola zajmowała nam nie więcej niż pół godziny, no chyba że szliśmy asfaltową drogą z innymi ludźmi ze wsi, wtedy potrzebowaliśmy dodatkowych piętnastu minut. W domu byliśmy z powrotem przed jedenastą. Babcia dawała mi jabłko i kromkę chleba ze śmietaną i cukrem i wyganiała z domu. Siadaliśmy wtedy z dziadkiem na ławeczce i rozmawialiśmy. Najczęściej o wojnie albo lesie. Dziadek kochał las i często powtarzał, że chciałby, abym został leśnikiem. Na rozmowy mieliśmy dużo czasu, bo babcia dopiero przed czternastą wołała nas na obiad. Musiałem umyć ręce, uczesać włosy i dopiero wtedy zasiadaliśmy do niedzielnej uczty. Babcia zawsze mi powtarzała, że jak chcę być prawdziwym mężczyzną, to muszę mieć dużo siły, dlatego nakładała mi na talerz udko, podobnie jak dziadkowi.
Klęcząc przy trumnie, czułem zapach rosołu. Nie zdziwiłbym się, gdyby babcia całą noc gotowała, aby nakarmić nas po pogrzebie.
– „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko...” – Głos kobiet stał się jakby mocniejszy, a jednym spośród nich był niski szczebiot mamy. Spojrzałem na nią. Siedziała obok babci z zamkniętymi oczyma i trzymała ją za rękę.
Podniosłem się i podszedłem do nich. Miałem wrażenie, że babcia mnie nie poznała. Jej wzrok błądził po mojej twarzy, lustrował ją, ale był martwy.
– Dzień dobry, babciu – powiedziałem.
– Głodny jesteś? – spytała.
– Nie, babciu, nie jestem.
– Bronek nigdy nie wyszedł z domu, jak nie zjadł śniadania. Jak kury niosły, to robiłam mu jajecznicę ze skwarkami. Im bardziej była tłusta, tym bardziej mu smakowała. Patrzyłam, jak jadł. Zawsze mi mówił, że co jak co, ale gotować to ja potrafię. Janek znowu złościł się na mnie. „Tylko te jajka i jajka byś robiła!”, wrzeszczał, a ja mu mówiłam, że Bronek lubi. „To tacie rób jajka, a mnie nie truj”, odpowiadał. Janek znowu jadłby bez przerwy salceson i czarne. Jak biliśmy świnie, to Bronek zawsze dokupił krwi, żeby było więcej czarnego. Salceson i czarne były tylko dla Janka. Nie daj Boże, żeby ktoś się poczęstował. „Kiełbasę macie i kaszankę, to mojego salcesonu nie ruszajcie”, wołał.
– Co mama za głupoty opowiada! – przerwał jej ojciec, który wyłonił się zza drzwi. – Ojciec w trumnie, a mama o salcesonie będzie gadała?
Babcia wydawała się nie słyszeć słów taty. Może przywykła. Jej rozmowy z tatą zawsze były krótkie, urywane, pełne oskarżeń. Inaczej nie potrafili, a może nie chcieli.
– Weź sobie, Piotruś, z kuchni kromkę chleba i coś zjedz – powiedziała do mnie.
– Nie jestem głodny, babciu. Później coś zjemy.
Pokiwała głową, ale wiedziałem, że nie usłyszała moich słów.
– Ziemniaki wstawi Helcia, jak usłyszy dzwony w kościele. W sam raz dojdą. Rysiu wczoraj zabił mi dwie kaczki i koguta. Chciałam je oskubać, ale Helcia raz dwa zakrzątnęła się i nawet nad denaturatem opaliła. Jedna z kaczek musiała być chora, bo jej wątroba tak się rozwaliła, że nawet nie było co Morusowi dawać. Popłakałam się, bo powtarzałam sobie, że Piotruś lubi do rosołu zjeść ugotowany żołądek i wątróbkę. Druga na szczęście była zdrowa, a i kogucik młody. Wiedziałam, że Piotrusiowi będzie smakowało.
– Mamo! – Ojciec znowu podniósł głos. – Ludzie przyszli, żeby tatę pożegnać. Niech mama przestanie gadać o jedzeniu.
– Tak, tak... Nie ma co mówić o jedzeniu, bo dla wszystkich starczy. Helcia przywiozła mi jeszcze dziś kiełbasę i dwie szynki. Chleby też kupiła mi ze trzy.
Widziałem narastającą wściekłość w oczach taty. Podszedłem do babci i wziąłem ją za rękę, w której trzymała różaniec.
– Babciu, powiedz mi, co się dokładnie stało dziadkowi?
Przez chwilę miałem wrażenie, że ta niziutka, zgarbiona kobieta, od której byłem wyższy już jako dwunastolatek, jeszcze bardziej się skurczyła, jakby przeszył ją bolesny prąd.
– Dzień wcześniej wpadł przez otwarte okno nietoperz. Mówiłam Bronkowi, aby zawsze, nawet latem, okna zamykać, a on się uparł, że mu duszno, że nie ma czym oddychać. Mówię mu, dusza przeklęta z nietoperzem przybyła i już zagląda, na kogo by się rzucić. Albo na mnie, albo na ciebie łapska wyciąga i trzeba do Najświętszej Panienki uciekać się za ochroną. Mówię mu, chodź, zmówimy różaniec, wtedy odgonimy zło, które tu chce wleźć, ale on nie chciał mnie słuchać. Powiedział, że chce mu się spać i w żadne dusze przeklęte w nietoperzu uwięzione nie wierzy.
– Mamo, proszę, nie wygaduj głupot! – Ojciec niemal podskoczył ze złości. – Tata miał udar, a lekarze podali mu lek, na którego składnik był uczulony.
Babcia pokiwała głową, jakby czuła się w obowiązku zgodzić ze słowami taty.
– Tak, tak... Jak zabrali go do szpitala, widziałam na niebie białą gęś, jak leciała samotnie na zachód. Wiedziałam, że z tego już nie wyjdzie, bo jego Dusza odlatuje. Nieważne, co by mu podali, i tak by umarł.
Ojciec głęboko westchnął. Widziałem, jak jego wzrok skrzyżował się ze wzrokiem mamy.
– Zaraz ksiądz przyjdzie, a mama...
– Opowiadaj, babciu! – przerwałem tacie.
– Przypomniało mi się wtedy, jak Bronek kiedyś konia wyprowadził koło Burzyńskich. Tam było takie niewielkie bajoro, które latem wysychało, ale wiosną była w nim woda. Musiało być gorąco, bo Bronek położył się na chwilę na rowie i zamknął oczy. Gdy je otworzył, zobaczył obok siebie zająca. Podniósł się cicho, zdjął koszulę, żeby mieć w co go złapać, i zaczął się skradać. A zając jakby nigdy nic zaczął kicać w stronę bajora. Bronek za nim. Cały czas wydawało mu się, że zaraz go złapie, ale zając hyc, hyc i już nad bajorkiem. No to Bronek pomyślał, że teraz mu już nie ucieknie, ale naraz zając wskoczył do bajora i zamienił się w liszajowatą ropuchę. Bronek zdążył na szczęście powiedzieć: „Wszelki duch Pana Boga chwali!”, bo gdyby nie zdążył, to ropucha by go opluła i byłby tam pomarł. Ten duch poprzysiągł Bronkowi zemstę i...
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – usłyszałem donośny głos księdza.
Szedłem za trumną wraz z babcią. Za mną szedł tata z mamą, a dalej wujek Rysiek. Jego żona, ciocia Helena, została, aby przygotować stypę. Dalej szła cała wieś, a po drodze dołączały się kolejne osoby. Trumnę niosło czterech mężczyzn ze straży. Zmieniali się co pięćset metrów. Panował gorąc. Co prawda, wiał przyjemny wiaterek, ale na koszulach mężczyzn niosących trumnę widać było plamy potu. Jeszcze gorzej wyglądali strażacy, którzy asystowali obok. Byli w pełnym rynsztunku, w hełmach bojowych. Pot ściekał im po twarzy, ale zdawali się tego nie zauważać.
Głos organisty zaintonował pieśń Anielski orszak. Ludzie, jeden po drugim, włączyli się w śpiew. Słuchałem blisko trzech setek głosów, jak pokornie wzywają anielskiej asysty. Była w tym ta wiara, która kiedyś poruszała moje dziecięce serce. Nie było w niej miejsca na wątpliwości, na jakiekolwiek teologiczne dysputy. Spojrzałem na trumnę. Przez chwilę wydawało mi się, że siedzi na niej Anioł Stróż mojego dziadka i uśmiecha się, jakby chciał mi powiedzieć, że od dziś będę miał kogoś w niebie, kto będzie się mną opiekował.
Upał jakby zelżał. Zaszumiała mijana jabłonka. Z wieży kościelnej rozległ się dźwięk dzwonu, a ludzie wciąż śpiewali:
Przybądźcie z nieba na głos naszych modlitw,
Mieszkańcy chwały, wszyscy święci Boży;
Z obłoków jasnych zejdźcie aniołowie,
Z rzeszą zbawionych spieszcie na spotkanie.
Anielski orszak niech twą duszę przyjmie,
Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba,
A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi,
Aż przed oblicze Boga Najwyższego.
Niech cię przygarnie Chrystus uwielbiony,
On wezwał ciebie do królestwa światła.
Niech na spotkanie w progach Ojca domu
Po ciebie wyjdzie litościwa Matka.
Promienny Chryste, Boski Zbawicielu,
Jedyne światło, które nie zna zmierzchu,
Bądź dla tej duszy wiecznym odpocznieniem,
Pozwól oglądać chwały Twej majestat.
Dobra Literatura poleca
Grzegorz Kozera
Trylogia niemiecka:
Noc w Berlinie • Berlin, późne lato • Króliki Pana Boga
Opowieści o miłości i namiętnościach w czasach totalitaryzmu, kiedy niemal każdy wybór decyduje o życiu lub śmierci.
Książki wywołujące burzę emocji.
Literatura oparta na faktach, beletrystyka,publicystyka popularnonaukowa.
Książki, które inspirują i dają do myślenia,pozostawiając po sobie cenne ślady.
Zapraszamy do wspólnej wędrówki!
www.literaturainspiruje.pl