20,00 zł
Polak, jak to Polak, wiadomo: gdziekolwiek się znajdzie, wszystko mu się z jednym, ze swojskim kojarzy. Jak nie słoń a sprawa polska, to na przykład Polska a Dominikana po sezonie.
Aż dziw bierze, ale rzeczywiście: da się tak.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Ziemowit Szczerek
Kolejna alternatywna historia Polski
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Opowiadanie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 25
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-6119-0
Wszystko było jakoś podejrzanie znajome, mimo że inna półkula: lotnisko, wiadomo, globalizacja, taryfiarze pod lotniskiem korzystający z faktu, że jest poza sezonem, prawie nikogo nie ma, prawie żadna komunikacja zbiorowa nie jeździ, więc można dyktować ceny, a ceny, wiadomo, były też znajome.
Albo bankomaty, które na dzień dobry proponowały wypłacenie jakiejś monstrualnej sumy pieniędzy, a mniejsze sumy pojawiały się dopiero potem, na drugiej, albo i trzeciej (plus reklamy) stronie na ekranie. Albo kantory z tak przegiętym kursem walut, że gdyby był prawdziwy, Dominikana musiałaby być finansowym żelbetem, nie do ruszenia przez kryzysy, a w lokalnym peso w Europie by brano kredyty.
Dominikana poza sezonem. Prawie bez turystów, a więc i z tą całą wsią potiomkinowską pod tytułem „szczęśliwe Karaiby” częściowo tylko rozłożoną. Dominikana obnażona, bez karnawałowego stroju, bez kolorowych piór na głowie, siedząca ciężko na kanapie pod wentylatorem i pijąca piwo presidente, starająca się przy tym nie patrzeć na rozpierdol za oknem. I tylko jakiś samotny chłopaczek na lotnisku, który proponował kobietom swoje usługi jako „companion”, pokazując rękami, jak wielkiego ma, choć w połączeniu z jego smutną niepewnością wyglądało to tak, jakby się chwalił złowioną rybą.
No, ale kasę się udało wypłacić, w końcu coś przyjechało, busik jakiś, zazgrzytały drzwi, właśnie wtedy, gdy zaczynaliśmy już czuć, że za chwilę pomrzemy pod tym niebem rozpalonym i żółtym, wyglądającym tak, jakbyśmy byli gdzieś wewnątrz atmosfery Słońca, w tym powietrzu, którym się nie dało oddychać, i weszliśmy do środka. A tam z kolei klimatyzacja zionęła śmiercią z wyziębienia.
No i jechaliśmy tak z tego lotniska, wczasowicze pozasezonowi, bo w sezonie jednak drogo. My, jacyś Rosjanie stąd i zowąd, gówniarze z plastikowymi, kolorowymi walizkami na kółkach, jacyś biedni Niemcy o wyglądzie ryżowych szczotek z wąsami i platyną, którzy przez cały czas macali się po miejscach w których ukryli pieniądze, na wypadek, gdyby potencjalni złodzieje nie wiedzieli, gdzie szukać. Grupka Czechów, którzy wyglądali trochę jak ci Niemcy, ale bardziej ze zwrotem w stronę: jak sandał, to skórzany, a jak platyna, to ondulowana. I tak dalej. I jakaś pani z Polski, która wyglądała jak nauczycielka albo urzędniczka w średnim wieku, która wiozła sobie na wakacje młodego chłopaka o dłoniach, z których nie do końca zeszła jeszcze biała farba emulsyjna. Chłopak wyglądał na speszonego, i chyba nie czuł się tak, jak zakładał, że się będzie czuł w tych tropikach.
No i jechaliśmy w zimnie, a za oknem — Karaiby.
*